
Układ: GoTo
Stacja Pegazus 34-3444-CX
Czas: +03:00:02 czasu Uniwesalnego
Bar Przybytek Światłości
Ruch w barze był jak zwykle – czyli niespecjalny. Kilku gości siedziało przy wschodniej ścianie, niedaleko wejścia; kilka nagich panienek i panów do wynajęcia wdzięczyło się i tańczyło w centrum sali w rytm trudnej do sklasyfikowania muzyki sączącej się z głośników. Barman przecierał szklanki – albo coś, co miało za nie uchodzić – stojąc przy kontuarze. Ogólnie rzecz biorąc, nic ciekawego się nie działo.
Nick Freeman siedział przy barze nieco na uboczu, obserwując wszystko uważnym wzrokiem i sącząc drinka powoli, jakby od niechcenia. Zamówił specjał lokalu o wdzięcznej nazwie "Sztywny Miecz" – trunek, który smakował jak whisky zmieszane z Borygo i sokiem pomidorowym. Każdy łyk tego paskudztwa przypominał mu, dlaczego ten lokal nie cieszy się wielką popularnością, a nieliczni klienci tutaj będący, raczej nie przejmują się tym, co piją – byle miało to jakikolwiek procent alkoholu.
Musiał coś zamówić, żeby nie wyglądać podejrzanie, choć nie był tu po raz pierwszy.
Tym razem miał spotkać się z Jeffem „Billem” Simonsem. To jeden z łączników i informatorów dużych korporacji, które potrzebowały usług takich jak te, które oferował Nick. Znali się dobrze – razem przeprowadzili kilka udanych akcji specjalnych. To, czego miał się teraz od niego dowiedzieć, wyglądało na kolejne dobrze płatne ale niezbyt wymagajace zlecenie.
Pomimo lat ewolucji i technologicznej ekspansji, wciąż najbezpieczniejszym i najskuteczniejszym sposobem załatwiania „delikatnych” spraw pozostawało spotkanie twarzą w twarz – szczególnie gdy stawka była wysoka lub wyjątkowo drażliwa. Łowcy nagród tacy jak Freeman nie raz pakowali się w kłopoty, odmawiając ludziom, którym się nie odmawia. Rozmowa przez pośrednika miała tę zaletę, że w razie nieprzewidzianych komplikacji można było – zostawiając pośrednika na pastwę losu – szybko ewakuować się w bezpieczniejsze miejsce, uznając temat za niebyły.
Nick nie należał do tych, którzy chętnie podejmują zadania podejrzane już na pierwszy rzut oka, ani takich, które wymagały użycia „specjalnych” umiejętności – tych, które później robiły wokół niego niepotrzebny szum. Trudno to wyjaśnić, ale lubił zlecenia szybkie i proste: kogoś „zdjąć” albo coś ukraść – byle bez nadmiernego wysiłku i bez przesadnej finezji.
Cierpiał na chroniczny brak gotówki. Trudniejsze zlecenia były, oczywiście, lepiej płatne. Teraz właśnie doświadczał tej gorzkiej strony swoich wyborów, sącząc paskudny napój, od którego robiło mu się niedobrze. Gdyby miał więcej kredytów, nigdy nie zamówiłby takiego świństwa. No cóż – gdyby brał trudniejsze zadania, miałby na coś lepszego, a gdyby babcia miała wąsy, była by dziadkiem… Póki co stać go było tylko na to.
Cierpliwie czekał. Zresztą nie pierwszy raz. Bill jednak znacząco się spóźniał.
Rozmyślania o swoim nędznym położeniu przerwał mu ruch, jaki zrobił się nieopodal. Trójka osób wyszła z zaplecza lokalu, przez chwilę coś omawiali przy drzwiach, po czym ruszyli prosto w jego kierunku.
Nick zmierzył ich wzrokiem. Przez chwilę oceniał, jak trudne byłoby zabicie dwójki ochroniarzy – jak sądził – oraz trzeciego, zapewne właściciela baru. Zdradzała go delikatna sylwetka. Egzekucja nie byłaby trudna, jednak ryzykowna.
Dwóch goryli wyglądało na bardziej przerośniętych i przepakowanych niż sprytnych czy szybkich. Prawdopodobnie byli to typowi supermutanci, jakich wojsko używało w wielu wojnach – wytrzymali, ale powolni i niezbyt rozgarnięci. W tym miejscu pełnili klasyczną rolę barowych osiłków: bardziej do odstraszania niż rozwiązywania konfliktów w subtelny sposób.
Szef baru, jak przypuszczał Nick, prezentował się jak wzorzec idealnego obywatela – szczupły, krótko ostrzyżony, bez żadnych cech charakterystycznych, z dużymi, jasnobłękitnymi oczami i w nieskazitelnie czystym, jasnym uniformie. Wyglądał raczej na takiego, który w razie czego wolałby uciekać niż walczyć. Gdyby coś się wydarzyło, to właśnie on powinien paść pierwszą ofiarą.
Zabicie ich wszystkich przysporzyłoby jednak Freemanowi więcej problemów niż pożytku. Wiedział, że na tej stacji są inne bary, a wszczęcie burdy w jednym z nich skutkowałoby automatycznym zakazem wstępu do pozostałych – oraz natychmiastowym zawiadomieniem ochrony stacji. Zakaz sam w sobie nie byłby tragedią, ale zszargana reputacja i patrol bezpieczeństwa na karku już tak. Zwłaszcza że istniała możliwość, iż Bill pomylił miejsce spotkania, a nadgorliwa ochrona mogłaby uznać ujęcie mordercy za punkt honoru. To z kolei niemal na pewno skończyłoby się koniecznością ucieczki i przymusową podróżą do najdalszych zakątków znanej galaktyki… lub wycięciem w pień wszystkich istot myślących znajdujących się na tej stacji.
Rozwiązanie tej – pozornie patowej – sytuacji było proste, ale skuteczne: dowiedzieć się, czego chcą ci panowie.

– Pan Nick Freeman? – odezwał się Idealny, stając przy nim. Dwóch goryli otoczyło Freemana, uniemożliwiając ewentualną ucieczkę.
Nick skierował spojrzenie na delegata i odparł:
– Zależy, kto pyta.
– Panie Freeman… – rozmówca starał się nie okazywać strachu, ale w jego głosie wyczuwalny był niepokój – proszę natychmiast opuścić nasz lokal.
– Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego miałbym to zrobić?
– Proszę opuścić to miejsce – powtórzył delegat, a po chwili dodał z akcentem – nie chcemy tu takich jak pan.
Te słowa zapaliły w głowie Nicka czerwoną lampkę. Nie mają prawa nic o mnie wiedzieć. Coś tu nie gra.
Szybko przełączył swój komputer w tryb wyszukiwania informacji o sobie w lokalnej sieci. Przed oczami zaczęły przelatywać obrazy, dane, teksty. Musiał zyskać na czasie.
– Nadal nie odpowiedziałeś mi, kto ma czelność i za co wyrzuca mnie z baru?
Delegat zbladł, a dwóch dryblasów naprężyło mięśnie. Muzyka przycichła. Osoby w pobliżu zaczęły z niepokojem obserwować scenę. Atmosfera wyraźnie zgęstniała.
– Jestem właścicielem Przybytku Światłości – wykrztusił delegat, niemal nie oddychając. W jego oczach widać było strach. – To porządny lokal dla ludzi o… bardziej klarownej przeszłości, że tak powiem.
W tym samym czasie komputer Freemana natrafił na notatkę krążącą po lokalnej sieci: Na stacji przebywa łowca nagród Nick Freeman – podejrzany o 235 morderstw, w tym zniszczenie stacji kosmicznej w Układzie Słonecznym.
Jedna z informacji sugerowała, że miejscowa ochrona rozpoczęła już jego poszukiwania.
Freeman przechylił szklankę i duszkiem wypił paskudnego drinka. Wstał od kontuaru, uśmiechnął się do właściciela i powiedział:
– Już mnie nie ma. Przepraszam za fatygę.
Rzucił szybkie spojrzenie na ochroniarzy, uśmiechnął się szyderczo:
– Ale drinki… macie tu przeokropne. Ja bym coś z nimi zrobił – rzucił wychodząc z lokalu.
Po skończonej wypowiedzi odwrócił się i, nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, szybkim krokiem opuścił lokal.
„Ochrona na karku” – pomyślał. „Nie jest dobrze. Simons w coś się albo mnie wpakował.”
Nie chciał wiedzieć, co dokładnie było powodem problemów kolegi. W jego zawodzie każdy był kowalem własnego losu – jeśli ktoś wpada, reszta ratuje się sama. Bill wiedział, w co się pakuje.
Jeżeli jednak wsypał Nicka jako wspólnika… to było niedopuszczalne. Zwłaszcza dla Nicka. To by oznaczało koniec ich znajomości.
Z drugiej strony, znał metody, jakimi wyciąga się informacje z głów ludzi. Najczęściej to tylko kwestia czasu, zanim człowiek „wyśpiewa” wszystko. Tak czy siak, tylko Bill wiedział, że Nick przebywał na stacji. Co mu się stało, nie miało już większego znaczenia.
Nick sprawdził, czy jego dwa szybkostrzelne miotacze molekuł – zawsze przypięte do pasa kombinezonu – nadal są na swoim miejscu. Teraz i ta metoda rozwiązywania problemów wchodziła w grę.
Cel: ucieczka z tej parszywej stacji.
Jego komputer wyświetlał już plan stacji i najszybszą drogę do doku, gdzie cumował jeden z transportowców. Wszechobecny monitoring bezpieczeństwa nie ułatwiał przejścia, ale i na to miał sposoby.
Jak każda stacja, tak i ta miała specjalne szyby i chodniki techniczne – transportowo-remontowe – które zazwyczaj nie były dobrze chronione.
Dostanie się do tej części obiektu nie stanowiło problemu, o ile miało się dostęp do specjalnych planów oraz odpowiednie dostępy. Najbliższe wejście znajdowało się sto metrów od baru, z którego został wyrzucony.
Na korytarzu panowała cisza.
Białe ściany, oświetlone jasnym błękitnawym światłem, tworzyły wrażenie chłodu. Ale temperatura była normalna, a powietrze suche i z lekką nutą stęchlizny.
Brak iluminatorów potęgował uczucie klaustrofobii, a niewielka wysokość – ledwie metr nad głową – tylko je wzmacniała.
Musiał pokonać tylko kilkanaście metrów tego wąskiego korytarza, by dotrzeć do awaryjnej windy. Z niej już był blisko celu.
Poruszał się najszybciej, jak mógł, lekko zgarbiony, z wyostrzonymi zmysłami. Nasłuchiwał jakiegokolwiek dźwięku, ruchu…
Nic się jednak nie wydarzyło. Cisza.
Gdy dotarł do windy, korytarz rozszerzył się. Mógł się wyprostować. Spojrzał na windę i zauważył, że ta właśnie była w ruchu.
Ktoś z niej korzystał. Spojrzał na ekran – numer piętra, na którym miała się zatrzymać, był identyczny z tym, na którym się znajdował.
Rozejrzał się. Ucieczki nie było.
Niebieskawe światło jakby lekko przygasło. Drzwi otwarły się.
Z windy wyszła grupa ludzi. Każdy był uzbrojony w długi karabin automatyczny, ubrany w lekki, wspomagany skafander.
Na plecach świecił napis: Ochrona Stacji Pegasus.
– Co tu tak ciemno? – rzucił jeden z nich do kolegów. – Trzeba zawołać ekipę serwisową.
Ruszyli bez namysłu, schylając się, w korytarz, z którego przed chwilą przyszedł Freeman. Idąc, rozmawiali i hałasowali niemiłosiernie.
– Nawet głuchy by ich usłyszał – pomyślał Nick. Stał przy ścianie, zaraz obok ekranu informacyjnego windy. Dzięki specjalnemu skafandrowi ochrona przeszła obok niego, ocierając się niemal o centymetry – i nie zauważyła.
Wyłączył kamuflaż, który sprawiał, że wyglądał jak fragment ściany za jego plecami, i bezszelestnie wślizgnął się do windy. Wybrał piętro docelowe. Winda ruszyła cicho w dół.
Nie mógł wiedzieć, że przy drzwiach docelowego poziomu stała już grupa doskonale uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo – ruch windy potwierdzał ich przypuszczenia.
Uruchomili swoje kamuflaże, przygotowując się do spotkania – dokładnie tak samo, jak Nick chwilę wcześniej – znikając w otoczeniu.
Centralna ładownia była ogromną halą łączącą wszystkie doki transportowe. To właśnie tu cumowały i odcumowywały statki przewożące towary. Panował tam nieustanny ruch i hałas – przypominało to zatłoczone lotnisko, tyle że rozmieszczone w pionie i poziomie.
Z góry hala wyglądała jak regularny siedmiościan, z którego każdy róg prowadził do innego doku. Moduł ten znajdował się w dolnej części stacji, jak to zazwyczaj bywało w konstrukcjach z czasów jej budowy. Prawdopodobnie był to ostatni człon dołączony podczas finalnego montażu.
Wewnątrz panowało mdłe, męczące światło, a rozrzedzone powietrze balansowało na granicy przydatności do oddychania. Rzadko pojawiali się tu ludzie – większość zadań wykonywały automaty.
Freeman, tuż przed opuszczeniem windy, sprawdził najpierw otoczenie pod kątem anomalii – różnicy między spodziewanym zapisem w wysokich częstotliwościach a rzeczywistym odczytem. Coś było nie tak – zakłócenia zdawały się niepokojące, jakby coś lub ktoś czaił się w pobliżu.
Rozejrzał się. W oddali, za drzwiami, migały wielobarwne lampy robotów ładowniczych. Co jakiś czas przemykał lewitujący transportowiec magnetyczny, przewożący kontenery lub inne towary.
Nick jeszcze raz zerknął na swój naręczny holograficzny wyświetlacz – tym razem jednak nie wykrył nic konkretnego. Zmrużył oczy i rzucił się biegiem w stronę pobliskiego stosu stalowych kontenerów.
Zdołał przebiec może metr od drzwi windy, gdy usłyszał stłumiony rozkaz:
– Brać go!
Nie tracąc ani chwili, rzucił się w stronę pobliskiej ściany, wyciągając z kabur swoje miotacze.
Zwrócony plecami do ściany, dostrzegł przed sobą trzech uzbrojonych żołnierzy. To nie byli zwykli mundurowi, ale dobrze wyszkoleni i przygotowani do walki w każdych warunkach ultramutanci. Każdy z nich wyglądał identycznie: czarny skafander z jasnożółtymi paskami na ramionach i kolanach, kask zasłaniający twarz – również czarny. Wyposażeni byli w szturmowe, lekkie karabiny pulsacyjne. Szanse na wygraną? Dwa do pięciu.
– Poddaj się, Freeman – rzucił ten stojący pośrodku. – Chcemy cię żywego.
Dwóch już mierzyło do niego, ale Nick miał przewagę – ciągle miał gdzie uciekać. Za nim rozciągała się ładownia: dużo miejsca i kryjówek.
Z opanowaniem zawodowca celował w napastników, obserwując ich ruchy i jednocześnie starając się przesunąć w stronę otwartej przestrzeni.
Żołnierze jednak nie byli na tyle naiwni, by pozwolić mu uciec. Ci, którzy już celowali, otworzyli ogień i ruszyli na Nicka. Dzięki błyskawicznemu unikowi udało mu się wyminąć mordercze pociski. Wygięty w pół, odpowiedział pięknym za nadobne. Jeden z wrogów padł od razu, krztusząc się krwią – dostał prosto w połączenie skafandra z kaskiem, być może w krtań. Drugi otrzymał serię w klatkę piersiową. Jego pancerz pochłonął część energii, ale mimo to osunął się na podłogę bez słowa.
Trzeci, zasłaniając się energetyczną tarczą, strzelając, wycofał się do niewielkiej kajutki przy drzwiach windy. Freeman podniósł się i nie spuszczając ostatniego wroga z pola widzenia, ruszył tyłem w stronę głównej hali.
Nagle przeszywający ból zamroczył go na ułamek sekundy. Komputer pokładowy zaczął wyświetlać alarmujące dane o uszkodzeniach. Nick odwrócił się – przez coraz gęstszą mgłę dostrzegł nadbiegającą kolejną trójkę żołnierzy, a obok siebie – jednego nie wiadomo skąd, stojącego niemal przy nim. W rękach trzymał miotacz paraliżujący przeznaczony dla dużych zwierząt. Wykonał kolejny zamach, ale Freeman już tego nie poczuł.
Układ: gdzieś między GoTo i New Vegas
Okręt zwiadowczy Z05 – Marry
Czas: +04:01:02 czasu Uniwesalnego
Ładownia
Zapach spalonej skóry i szept dziwnych słów rozchodzący się wokół – to pierwsze, co dotarło do jego świadomości. Nie otwierając jeszcze oczu, w myślach sprawdził stan wszystkich zainstalowanych w nim systemów i komponentów. Główny komputer był nieaktywny – coś go wyłączyło. Drugi, zabezpieczający, informował o próbach złamania psychicznej ochrony pamięci oraz o całej masie dodatkowych impulsów zwrotnych – czyli po prostu o bólu. Starym, dobrze znanym, ludzkim bólu.
Nieprzyjemna świadomość – teraz był niemal całkowicie bezbronny.
Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Na głowie czuł coś obcego, uciskającego. Otworzył oczy.
Znajdował się w niezbyt dużym pomieszczeniu – prawdopodobnie była to mesa lub niewielki magazyn przekształcony w prowizoryczną jadalnię. Pomieszczenie było wysokie i dobrze oświetlone. Surowy, metalowy wystrój sugerował, że nie znajdował się już na stacji Pegasus – było tu zbyt spartańsko.
Przed nim stał tylko nieduży, metalowy stół, przerobiony z jakiegoś kontenera, taboret, a za nim, kilka metrów dalej, stalowa ściana. Nie było okien. Z sufitu zwisały lampy, rzucające czerwonawe, sztuczne światło.
Nick spróbował ocenić swój stan. Siedział na czymś w rodzaju fotela, a na głowie miał jakieś urządzenie – wżynające się w czaszkę – stąd ten zapach spalenizny. Nie był do niczego przypięty, a mimo to nie mógł się ruszyć – nawet głową.
Minęła dłuższa chwila, nim w polu widzenia pojawiło się trzech mężczyzn. Wszyscy sprawiali wrażenie żołnierzy, ale jeden z nich – ten, który usiadł na taborecie – nie miał broni. Za to na głowie nosił dziwaczny hełm.
Z hełmu wychodziły dziesiątki przewodów, które wbiegały bezpośrednio do jego czaszki. Wyglądało to tak, jakby kask był przyszyty do głowy. Mężczyzna wpatrywał się w Freemana, a dwaj pozostali żołnierze odstąpili i ruszyli w kierunku, z którego przyszli.

– Witam, panie Freeman – powiedział mężczyzna. Freeman czuł, jakby tysiące igieł wbijało się w jego czaszkę.
– Proszę się nie bać – to normalny objaw – dodał spokojnym głosem.
Ból powoli malał, ale wciąż był trudny do zniesienia. Mężczyzna usiadł naprzeciwko, nie spuszczał wzroku z Freemana, który miał oczy pełne łez – nie z emocji, a z fizycznego cierpienia.
– Jeszcze chwila i będzie po wszystkim – mówił łagodnie, niemal ze współczuciem. – To tylko znacznik. Musimy go założyć, zanim zaczniemy rozmowę – zakończył, nie odrywając spojrzenia.
Freeman słyszał o tym urządzeniu. Umieszczane w obrębie kory mózgowej odpowiedzialnej za pamięć, działało jak flaga – od tego momentu wszystko, co zostało zapamiętane, mogło być później trwale wymazane razem z odpowiednimi komórkami.
Ludzie, którzy mieli z tym do czynienia, nie wspominali tych doświadczeń dobrze. Czasem nie wspominali ich w ogóle – bywało, że tracili zmysły.
– Dobrze, możemy zaczynać – powiedział mężczyzna. W tym samym momencie ból ustąpił.
Rozsiadł się na taborecie, opierając łokcie o stół.
– Nazywam się Drew Ston Osborn. Jestem przedstawicielem korporacji Z.
Nick zrozumiał, że jego pojmanie było dziecinnie proste, jeśli taki człowiek dowodził oddziałem. Osborn był skrybą – specjalnym typem człowieka, szkolonym wyłącznie do tworzenia i ulepszania technologii.
Zwykle tacy ludzie nigdy nie opuszczali laboratoriów – tam się rodzili, żyli i umierali. Chyba że zostali porwani, albo z jakichś powodów przestali widzieć sens życia.
Osborn, ten przed nim, był wyszkolony nie tylko w technice, ale w sztuce pojmania – specjalizował się w przejmowaniu, tropieniu i unieszkodliwianiu ludzi. Nie musiał być szybki ani zwinny – jego siłą było przewidywanie. Zawsze o kilka kroków przed celem. Czasem kilkanaście.
Inaczej mówiąc, był mistrzem planowania i zarządzania. Na takich ludzi stać było tylko najpotężniejsze korporacje. A teraz jeden z nich siedział przed Nickiem.
– Przepraszam za to, co się stało – kontynuował Osborn. – I za sposób, w jaki musieliśmy pana… nazwijmy to, „pozyskać”. Ale mieliśmy podstawy sądzić, że posiada pan informacje o Jeffie Simonsie.
Pana pośpieszne opuszczenie tego podrzędnego lokalu wydało mi się podejrzane. Dlatego zdecydowaliśmy się pana zatrzymać.
Skryba patrzył małymi, czarnymi oczkami prosto w oczy Nicka. Miał trupio bladą twarz i wyglądał, jakby był już prawie nieboszczykiem, którego przy życiu trzymają tylko te kable powbijane w głowę. Tak – skrybowie mieli permanentne połączenie z siecią AI, co czyniło ich jeszcze skuteczniejszymi. Było to użyteczne rozwiązanie, ale Nick jakoś nie widział siebie z czymś takim na głowie. I tak uważał się za wystarczająco paskudnego typa.
– Sprawdziliśmy, co pan wie, i rzeczywiście – mój błąd – Osborn niezdarnie rozłożył ręce. – Ale cóż, takie życie – uśmiechnął się. – Mam dla pana propozycję.
– Taką nie do odrzucenia, jak sądzę – odparł Freeman, zdziwiony, że w ogóle może mówić.
– Nie. Tych nie składam – dlatego właśnie zrobiłem panu znacznik – odparł szybko Skryba, marszcząc resztki czoła. – Proszę mnie wysłuchać.
– Mam jakąś gwarancję, że nie zostanę wyrzucony w próżnię, jeśli odmówię?
– Tak. A teraz… czy mogę dokończyć?
– Proszę – Nick czuł, że to tylko gra na czas, ale nie miał wyboru. Był uwięziony i skazany na łaskę tego człowieka.
– Z racji tego, że Simons posiada pewne nasze dokumenty, a że jest to – co podkreślę – pański znajomy, prościej byłoby panu odzyskać naszą własność, niż mnie.
– Skąd pewność, że zgadzając się, nie ucieknę z Simonsem? – przerwał Nick, nieco zaskoczony tonem skryby.
– Nie mam takiej. Ale mogę panu zagwarantować, że jeśli nie ja, to ktoś inny pana dopadnie. Ta korporacja nie przebiera w środkach, jeśli chodzi o realizację celów – zawiesił głos, jakby przez chwilę coś przetwarzał. – Pan i Simons byliście razem w jednej grupie szkoleniowej Revenantów. Zna pan jego mocne i słabe strony. Zamiast studiować jego zachowanie, mogę po prostu wysłać pana. Nagroda? Pieniądze i wolność.
– Mam zdradzić przyjaciela dla pieniędzy? Chyba żartujesz – Freeman zaśmiał się gorzko.
– Tysiąc kredytów. Darmowy transport do wybranego układu. I – o ile będą – zlecenia od korporacji Z. Zapewniam, z takimi plecami można wiele osiągnąć – nawet kosztem jednego, nazwijmy to, znajomego. Poza tym wiem, że pan już kiedyś kogoś zdradził, więc… ma pan doświadczenie – rzekł, z uśmieszkiem.
– Nie ułatwia pan sobie zadania – Freeman poczuł się jak dziecko, któremu właśnie udowodniono, że ukradło koledze lizaka. – To było dawno. I w zupełnie innych warunkach.
– Tu też są inne – Osborn uśmiechnął się. – Pański kolega chce sprzedać skradzione plany jednej z kolonii, która wykorzysta je do mordowania niewinnych ludzi.
– Bora, tak?
– Może – Skryba mrugnął porozumiewawczo. – Jest wiele samodzielnych kolonii. Naszym celem jest jednak zapobiec ostatecznemu rozwiązaniu. Wie pan, koniec wojny – koniec zamówień. A korporacja z tego żyje. A że przy okazji ocalimy kilka istnień… – westchnął. – Taka praca.
– Co to za plany, które ma Simons?
– Dobre pytanie – Skryba wstał z taboretu. – Coś jak laser Armagedon. Tylko mniejszy, i znacznie bardziej wydajny. Nasza firma miała go tylko udoskonalić. To plany prototypu. Ale… lepiej dmuchać na zimne.
– Simons mógł już opuścić stację – dodał Freeman. – Nie jest głupi.
– Nie zrobił tego. Ogólna awaria systemu dokowania – Osborn znów się uśmiechnął. – Cóż za zbieg okoliczności.
Układ: GoTo
Stacja Pegazus 34-3444-CX
Czas: +06:30:00 czasu Uniwesalnego
Centralny dok
Freeman niepewnie stanął na pokładzie stacji Pegazus. Jak dobrze przypuszczał, był przetrzymywany na małym okręcie korporacji – akurat w tej samej ładowni, z której wcześniej planował ucieczkę. Teraz jego zadaniem było dopaść swojego dawnego kolegę, zanim Osborn zrobi to za niego. Dziwiło go, że Skryba nie podjął się tego sam. Widocznie Bill zdołał się ukryć wystarczająco dobrze. Czy będzie skłonny oddać to, co ukradł? Tego Freeman miał się dowiedzieć dopiero podczas spotkania. Żałował, że wplątał się w tę sprawę.
Szybko ruszył w stronę głównej windy. Odzyskał sprawność i pełną funkcjonalność komputera – znów był maszyną do zabijania. Czuł lekki ucisk w głowie, ale podejrzewał, że to efekt działania znacznika Skryby.
Wchodząc do windy, przeskanował swój system w poszukiwaniu pluskiew i innych elementów mogących naprowadzić jego prześladowców – nic jednak nie wykrył. Znał Simonsa dobrze i podejrzewał, gdzie ten mógł się ukryć. Sam postąpiłby podobnie – miał więc punkt wyjścia.
Wcisnął przycisk prowadzący do centrum dowodzenia stacji. Winda ruszyła, cicho szumiąc. Pegazus posiadała kilka poziomów przeznaczonych wyłącznie dla personelu oraz osób szczególnie uprzywilejowanych – hrabiów, baronów i innych, którzy nie przepadali za obecnością „obcych”.
Dostęp do tych poziomów zabezpieczony był kodami oraz specjalnymi systemami identyfikacji. Freeman jednak wszystko przygotował z wyprzedzeniem – przewidział, że mogą wystąpić problemy zaraz po przybyciu na stację. Uśmiechnął się pod nosem. Zawsze dbał o swój „pakiet startowy”, choć nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie musiał z niego korzystać.
Winda zatrzymała się, sygnalizując dotarcie na miejsce cichym dźwiękiem. Drzwi rozsunęły się.
To, co zobaczył, zupełnie nie przypominało wnętrza stacji kosmicznej. Prędzej wyglądało na wycinek jakiejś egzotycznej planety. Zielone rośliny oplatały wszystko dookoła, w oddali szemrała rzeka z niewielkim wodospadem. Powietrze wypełniały dźwięki wydawane przez syntetyczne zwierzęta.
Pośrodku przestrzeni, jakby zawieszona w powietrzu, unosiła się srebrna kula – przypominająca gigantyczny księżyc. To właśnie ona stanowiła centrum dowodzenia stacją. Całość wydawała się Freemanowi co najmniej dziwaczna, ale nie był to przecież obiekt bojowy – a do takich był przyzwyczajony.
Ruszył przed siebie, mijając niezwykłe okazy przyrody oraz przechadzających się ludzi. Pomiędzy roślinnością porozmieszczane były różne lokale – sklepy, bary, kajuty – tworzące barwną i zróżnicowaną mozaikę, która nie zawsze do siebie pasowała. Całość przypominała połączenie futurystycznego safari i dżungli, w której każdy mógł robić, co chciał.
Panował tu spory ruch – mieszkańcy, goście i przyjezdni przemierzali aleje, rozmawiali, robili zakupy. Freeman bez problemu wtopił się w tłum. W tej całej abstrakcyjności był jedynie kolejnym dziwakiem, który pojawił się na stacji.
Spodziewał się trudności w dotarciu do wejścia prowadzącego do kopuły dowodzenia, ale ku jego zaskoczeniu – nic takiego nie miało miejsca. Mijani ludzie traktowali go jak kolejnego wędrowca albo bogacza, który lubił przebierać się w wojskowe uniformy. Ot, nic nadzwyczajnego, nic co mogłoby wzbudzić podejrzenia.
To było dziwne – jego rysopis znajdował się przecież w bazie ochrony, dostępny dla każdego mieszkańca stacji. Najwyraźniej zarząd miał ważniejsze sprawy na głowie niż szukanie jednego zbiega. Nick uśmiechnął się lekko. Znalezienie Billa było teraz tylko kwestią czasu.
Tak jak się spodziewał, Bill Simons znajdował się w mesie oficerskiej – najciemniej pod latarnią, jak zwykł mawiać. Sztuczne alu-szkło przytłaczało pomieszczenie chłodnym, niebieskim blaskiem. Na środku pomieszczenia wyświetlany był jakiś stary film w trójwymiarowej technologii holograficznej – melodramat o kobiecie i jej miłosnych rozterkach.
Simons był niższy od Nicka, brak aktywności fizycznej dał się już zauważyć, a przebywanie paśmie b promieniowania pozbawiło go bujnej czupryny. Ubrany w granatowy kombinezon, upodabniał się do obsady stacji. Siedział tuż przy drzwiach w otoczeniu kilku mężczyzn – typowych supermutantów: ogromnych, z małymi głowami i pustym spojrzeniem. Wstali natychmiast, widząc nadchodzącego Nicka. Jeden z nich sięgnął po broń, ale w ułamku sekundy wszyscy – poza Billem – padli, z rozszarpanymi torsami. Miotacze molekuł w dłoniach Freemana zadziałały błyskawicznie i skutecznie. Broń była efektowna, zabójczo precyzyjna, ale niezwykle rzadka – trudna do konserwacji, trudna do zdobycia.
Nick rzucił się na Simonsa jak pantera na zamarłą z przerażenia antylopę. Chwycił go za wykręcone ręce i przygwoździł do ściany.
– Witaj, Bill, stary przyjacielu – syknął mu do ucha. Simons wyraźnie nie spodziewał się, że ktokolwiek zdoła go tu odnaleźć. – Tak witasz dawnego towarzysza?
– Daj spokój, Nick – jęknął, próbując się wyrwać. Uścisk był miażdżący. – Przecież wiesz, że nie miałem złych intencji.
– Zdrada to tylko narzędzie – odparł chłodno Freeman. – Tego nas uczyli, pamiętasz?
Rozejrzał się szybko, czy któryś z mutantów nie daje oznak życia. Gdy upewnił się, że wszyscy nie żyją, kontynuował:
– Nie dość, że szuka cię Skryba z całą armią, to jeszcze sprzedajesz moje dane ochronie stacji. To nie jest najlepszy sposób, by przedłużyć swoje życie, Bill.
– Musiałem to zrobić! Przecież wiesz, jak działają. I tak by cię dopadli! – Simons szamotał się rozpaczliwie, ale na próżno.
Nick odwrócił go twarzą do siebie, nadal trzymając w żelaznym uścisku. Kabura z miotaczem była gotowa na każdą próbę ucieczki.
– Oddaj to, co ukradłeś, a cię puszczę. Tylko dlatego, że byliśmy kiedyś braćmi. Oddam to tym ludziom i wszyscy wyjdziemy z tego żywi.
– Nick, nie masz pojęcia, co to za dane – twarz Simonsa stężała, a jego spojrzenie pociemniało. – Nie wiesz, ile to jest warte i co można z tym zrobić.
– Oferuję ci życie w zamian za śmieć. Pomyśl, przecież i tak się odkujesz na czymś innym. Bill, z nimi nie ma żartów. Jeśli nie ja, dorwą cię oni.
Freeman zawahał się. Czy jego dawny towarzysz broni naprawdę był aż tak zaślepiony?
– Śmieć? – Simons zaśmiał się przez zaciśnięte zęby. – Sprzedając to, już nigdy nie będę musiał znać takich jak ty!
Zanim Bill zdążył dokończyć zdanie, w niewytłumaczalny sposób wyrwał się z uścisku Nicka. Jak wściekły niedźwiedź uderzył go głową w czoło, a gdy Freeman zamroczony stracił koncentrację choćby na ułamek sekundy, kopnął go z całej siły w pachwinę.
Freeman zawył z bólu, ale nie stracił zimnej krwi. Bill nie był już tym samym człowiekiem, którego znał. Widząc, jak tamten niemal wystrzeliwuje w powietrze jak z procy, pomimo paraliżującego bólu, Nick przełączył swój system w tryb walki. Chwycił blaster i oddał serię strzałów, celując w kierunku Billa.
Simons uchylił się w ostatnim momencie. Pociski minęły go o włos, eksplodując na ścianie z ogłuszającym trzaskiem. Wylądował ciężko na podłodze i natychmiast podczołgał się do najbliższego stołu. Podparł się o niego, przewrócił go z impetem i zyskał chwilową osłonę przed kolejną serią z miotacza.
Miał przy sobie kilka granatów. Odczekał, aż Freeman wypali kolejną serię, po czym uzbroił jeden z ładunków i rzucił go w jego stronę. Eksplozja wyrwała pół ściany – dokładnie tam, gdzie przed chwilą stał Nick. Ten osłonił się aluminowymi drzwiami, którymi się zasłonił, i leżał teraz pięć metrów od epicentrum wybuchu, wśród dymu i iskier, przeklinając w duchu, że dał się podejść w tak prymitywny sposób.
Pomieszczenie zostało silnie namagnesowane. Systemy podtrzymywania życia zaczęły wariować. Główny komputer w jego ciele uruchomił procedurę awaryjnego restartu – ogłuszenie systemowe. Celowanie wspomagane zostało wyłączone.
Na domiar złego włączył się alarm stacyjny.
Freeman został zdany na własne ciało – symbiota żyjącego w jego organizmie i kilka neurochemicznych modyfikacji. Pytanie brzmiało: co go zabije szybciej – ten pasożyt czy Bill?
Musiał działać szybko i instynktownie. Na szczęście przeciwnik również nie mógł korzystać z technologicznych ulepszeń. A jego symbiot dostarczał wystarczająco dużo energii, by zakończyć tę walkę.

Z rykiem zrzucił z siebie drzwi, jakby były z tektury. Chwycił obie bronie, przymknął oczy, skoczył i ruszył naprzód z impetem, niczym sprężyna. Bill, widząc, że Freeman nie odpuszcza, odbezpieczył kolejnego granata. Ustawił zapalnik na kontaktowy i cisnął nim w przeciwnika, po czym rzucił się w kierunku drugich drzwi.
Tym razem jednak seria z miotacza go dosięgła.
Molekuły energii, które trafiły w Billa, jeszcze przed chwilą były zwykłą rtęcią w stanie plazmy. Przechowywano je w specjalnych zbiornikach – tzw. "termosach", zaprojektowanych do stabilizacji i kontrolowanej emisji. Broń Freemana wykorzystywała te termosy jako magazyn paliwa – pojemne, łatwe do wymiany, ale cała precyzja działania leżała po stronie samego blastera.
Takie molekuły mogłyby napędzać mały statek kosmiczny. Ale Freeman wcześniej skonfiskował je i przetworzył do własnych termosów.
Teraz powoli, lecz skutecznie, łączyły się z molekułami wody w ciele Simonsa – eksplodując w wyniku reakcji energetycznej. W jednej chwili łydka Billa zamieniła się w chmurę osmalonych strzępów – skafander, skóra, mięśnie – wszystko zostało rozerwane i spopielone w ułamku sekundy.
Bill padł, wrzeszcząc z bólu wszystkie przekleństwa, jakie tylko znał. Kolejny wybuch zagłuszył jego jęki – Freeman tym razem zdołał uniknąć granatu. Ten zamiast Nicka napotkał pierwszych przybyłych ochroniarzy stacji. Fala uderzeniowa zmiotła dwoje z nich, a kolejnych dwóch powaliła na ziemię.
Nick rozejrzał się szybko. Miał pięć, może mniej minut.
Dopadł leżącego Simonsa, chwycił go za ramiona i brutalnie podniósł. Prawa noga Billa – od kolana w dół – wisiała na kilku ścięgnach i pasku skóry. Krew tryskała jak sok z rozgniecionego arbuza.
– Gdzie są plany? – syknął Nick. Jego oczy przypominały oczy dzikiego zwierzęcia z wścieklizną, czującego już oddech polujących myśliwych.
– Kurwa, Freeman… ty chuju… moja noga! Coś ty zrobił?! – zawył Bill, próbując rozpaczliwie zatamować krwawienie. Twarz miał już niemal białą jak kartka papieru.
– Chcesz żyć? Gdzie są plany?!
– Odbiło ci? – parsknął Bill – Coś ty mi zrobił… teraz mam ci jeszcze pomóc?!
– Widzę, że już się nie przydasz. – Freeman rzucił nim jak workiem mięsa o najbliższą ścianę, nadal trzymając go jedną ręką. Drugą sięgnął po miotacz i wycelował prosto w jego pierś.
– Nie czekaj… – wychrypiał Bill przez łzy. Krew popłynęła mu z ust. – To… przy zwłokach tego tam ochroniarza… – wskazał wzrokiem martwego supermutanta.
– Dzięki. – Nick przez chwilę wpatrywał się w oczy Simonsa. "Oczy to zwierciadło duszy" – mawiał kiedyś. Teraz jednak dostrzegł coś więcej: znajome pulsowanie czerwonej kropki w prawym oku – implant pamięci, taki sam jak jego własny.
Zapisywał wszystko.
„Gdybym był nim, czy nie zrobiłbym kopii danych? A może… więcej niż jednej?” – przemknęło Nickowi przez głowę. Nie zwlekając, nacisnął spust miotacza.
Pobiegł do ciała poległego superżołnierza. Kartę z danymi – znalazł w naramiennej kieszeni. Schował je szybko, a potem uniósł głowę – słyszał zbliżające się odgłosy: kolejna fala ochrony… i być może coś więcej.
Pora się ewakuować.
Podbiegł jeszcze do resztek Billa. Zabrał granat z jego pasa, odbezpieczył go i zostawił tuż obok ciała.
Wybiegł z mesy. Na korytarzach panowało ogólne poruszenie. W głównym holu wtopił się w tłum, znikając w chaosie alarmów, dymu i krzyków i kolejnej eksplozji…
Układ: gdzieś między GoTo i New Vegas
Okręt zwiadowczy Z05 – Marry
Czas: +10:02:23 czasu Uniwesalnego
Kajuta kapitana, pokład 2
– Dobra robota, panie Freeman – Drew Ston Osborn wyszedł z gestem powitalnym w jego kierunku. – Naprawdę, kawał dobrej roboty.
– Tu ma pan dane – Freeman rzucił diamentową kartę na stół dzielący go od Osborna.
– Jest jeszcze jedna sprawa – Osborn przekazał kartę jednemu z popleczników, a sam przenikliwie spojrzał na Nicka. – Czy pański kolega nie wykonał kopii?
– Wykonał.
– Więc gdzie jest ta kopia?
– To bez znaczenia.
– Czy mam się zacząć martwić? – Osborn skinął głową w stronę dwóch żołnierzy przy wejściu. Ci ruszyli w jego stronę.
– To nie będzie konieczne – delikatny uśmiech pojawił się na twarzy Nicka. Czuł się niedoceniony, a w jego zawodzie to spory atut. – Bill miał kopię w swojej pamięci wewnętrznej. Zniszczyłem jego stos korowy. To powinno wyczyścić wszystkie dane.
– Simons mógł to zrobić? – Osborn wydawał się zaskoczony.
– Jak najbardziej – potwierdził Nick. – Z tego co wiem, miał co prawda tylko podstawowy system implantów, ale to w zupełności wystarczało.
Osborn odwołał żołnierzy, usiadł na swoim fotelu i skinął na Freemana, by również usiadł. Ten jednak pozostał czujny i nie ruszył się z miejsca. Osborn wyjął organiczną folię, na której widniał opis transakcji – przelew w toku.
– Szczerze mówiąc – powiedział, wyraźnie się rozluźniając – niedoceniłem pana, panie Freeman.
– Nie uznaję tego za komplement.
– A powinien pan, powinien – uśmiechnął się szeroko. – Nie każdy ma zasady, i nie każdy potrafi je złamać. Zamordowanie własnego przyjaciela z zimną krwią – to jednak coś.
Freeman poczuł się dziwnie. Bill był jego kompanem – razem przeszli niejedną akcję. Ale to nie był już ten sam człowiek. Teraz był tylko celem. Gdyby sytuacja się odwróciła, to Bill by go zlikwidował. To była jakaś forma usprawiedliwienia. Nick widział już wiele zmian – na lepsze i gorsze.
– Jeżeli nie on, to pewnie ja – powiedział cicho.
– Słucham?
– Nic, nic takiego.
– Zgodnie z naszą umową – ciągnął Osborn – tysiąc kredytów wpłynęło na pańskie konto. Posprzątamy po panu, tak by nic nie wskazywało na naszą obecność. A bałagan… no cóż, był.
– Taka praca – skwitował Nick.
– Mam dla pana coś specjalnego. Kolejną ofertę – w oczach Osborna pojawił się błysk. – Jest pan zainteresowany?
– Jeśli mam znów strzelać do swoich? To nie. – Freeman nie miał ochoty na dalsze rozmowy.
– Wyruszam z ekspedycją na krańce znanego wszechświata – kontynuował Osborn. – Chciałbym, by do nas pan dołączył. Jako wsparcie.
– Tam panuje wojna? Po co ktoś taki jak ja na końcu świata? – Freeman wreszcie spojrzał rozmówcy prosto w oczy.
– A jednak pan odrzucił tę propozycję – Osborn uśmiechnął się, wstając. – Mam dla pana jeszcze jeden prezent.
Do pomieszczenia wszedł żołnierz niosący niedużą walizkę.
– Nie skasuję panu pamięci.
– Nie rozumiem – Freeman zmarszczył brwi. Dla korporacji każde zlecenie kończyło się wymazaniem pamięci.
– Zaniepokoił mnie pan. Czyżby mnie czekał kosmos bez skafandra? – Osborn uśmiechnął się chłodno.
– Powiedzmy, że mam kompetencje, by zdecydować inaczej – odparł.
Freeman poczuł nagłe ukłucie z tyłu głowy. Osborn uruchomił chemiczny znacznik. Ból narastał.
– Teraz jest pan prawie wolny – powiedział Osborn. – Dokąd chciałby się pan udać?
– To chyba nie powinno was już interesować – odciął się Freeman. Osborn pracował przy skrzynce – prawdopodobnie skanował jego układ nerwowy, szukając zakazanych danych.
– Obiecałem panu kolejne zlecenia, nieprawdaż? Coś znajdziemy. – Osborn spojrzał na Freemana. Jego uśmiech był lodowaty. – Dobranoc, panie Freeman.
Freeman osunął się na ziemię, jakby na komendę. W dłoni miał już uchwyt miotacza, ale nie miał najmniejszych szans w starciu z bronią psychiczną Skryby. Jego komputer pokładowy jednak nadal działał – monitorował otoczenie, analizował sytuację. On sam był już nieprzytomny.
Układ: gdzieś między GoTo i New Vegas
Okręt transportowy klasy C – Anatomia
Czas: +14:02:23 czasu Uniwesalnego
Ładownia towarowa B3, pokład 4
Nerwowy zryw – i Nick Freeman już stał na nogach, z miotaczem w rękach. Najpierw ogarnął go szum, potem nagła, nienaturalna cisza. Świadomość powoli wracała. Rozejrzał się.
Ostatnie, co pamiętał, to rozmowa ze Skrybą. Miał odnaleźć Billa. Teraz był w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu pełnym uchodźców, przemytników i bezdomnych. Ściany tłoczyły się wokół niego, a wzrok wszystkich w pokoju utkwił w nim w grobowej ciszy.
Większość siedziała w kątach, zebrani w małe grupki. Około trzydziestu osób. A on – uzbrojony, na środku, gotów jakby rozstrzelać wszystkich.
– Gdzie ja jestem? – warknął w powietrze, obracając się z bronią, celując w każdą stronę niczym dzikie zwierzę w klatce.
– Spokojnie, człowieku, wrzuć na luz – odezwał się ktoś.
– Schowaj tę broń – dodał inny.
– Pije taki, a potem strzela do niewinnych…
– Ćpun – rzucił ktoś z tyłu.
Szum i hałas wróciły. Ludzie przestali się nim interesować, z wyjątkiem kilku osób komentujących jego zachowanie. Każdy wrócił do swoich rozmów.
Freeman rozejrzał się jeszcze raz. Był w czymś, co przypominało kontener – bez okien, oświetlony słabym, sztucznym światłem. Całość lekko drżała, co zdradzało, że obiekt się porusza. Czuł przeciążenie i lekką dezorientację.
Schował broń. Chciał się oddalić, zejść z oczu reszcie, ale nie mógł iść prosto – chwiał się jak pijany. „To pewnie efekt działania Osborna” – pomyślał. Dotarł do ściany. Dwie osoby ustąpiły mu miejsca, zerkając podejrzliwie.
Wpatrzony w podłogę, zaczął przeszukiwać pamięć swojego komputera pokładowego. Nie było żadnego obrazu – oczywiste, skoro był nieprzytomny. Były za to dane dźwiękowe i zapis lokacji. Jedna rzecz się wyróżniała – miał nagraną wiadomość.
Podniósł lewą rękę. Z nadgarstkowego hologratora wystrzelił strumień światła, który uformował znajomą sylwetkę – Drew Osborna.
– Witam pana, panie Freeman – zaczęła mówić nieruchoma postać. – Gdy pan to ogląda, jest pan w drodze na stację New Vegas, w układzie New Vegas. Powinno się tam panu spodobać. Tak jak pan się domyślał, nie mogłem pozwolić, by pamiętał pan, co wydarzyło się na Pegazusie. To mogłoby być zabójcze. A w najlepszym razie – bardzo niezdrowe.
– Gdyby zdecydował się pan na dalszą współpracę, nasze rozstanie wyglądałoby inaczej. Proszę mi to wybaczyć. Żegnam.
Hologram zgasł. Freeman opuścił rękę. Głowa nadal mu się kręciła, ale przynajmniej wiedział, dokąd zmierza.
Stacja New Vegas – znajdowała się w sąsiednim układzie Go To. Nowa konstrukcja, zbudowana na miejscu starej – była szansa, że nikt go tam nie zna. Uśmiechnął się. Musiał przyznać – Drew go przejrzał. Nick nienawidził pracować dla korporacji. A w królestwie hazardu? Tam jego umiejętności mogły okazać się naprawdę przydatne.
Sprawdził saldo konta na nadgarstkowym komputerku i roześmiał się cicho. Już wiedział, na co wyda większość kredytów. Wyglądało na to, że Simonsa odnaleziono.
Usiadł pod ścianą i zaczął odtwarzać dane z pamięci wewnętrznej komputera – to, co zostało.
Tymczasem wiekowy statek transportowy Anatomia rozpoczynał procedurę łączności z celem podróży. Była to tylko jedna z tysięcy tras, które wykonał z tą samą załogą.
Za iluminatorami kosmos mienił się odcieniami oranżu i czerwieni. W oddali przelatywały grupy innych statków i okrętów.
Był to kolejny zwyczajny dzień w uniwersum.
