- Opowiadanie: bruce - Cyrografowo

Cyrografowo

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Cyrografowo

Do męż­czy­zny sie­dzą­ce­go na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu pod­szedł le­karz.

– Pan Le­śniew­ski?

– Tak. Już po wszyst­kim? – Mi­chał wstał, nie mogąc ukryć ra­do­ści. – Chło­piec czy dziew­czyn­ka?

Nagle do­strzegł smut­ny wyraz oczu dok­to­ra.

– Co-oś się stało? – wy­ją­kał z tru­dem.

– Bar­dzo mi przy­kro. Nie udało się ich ura­to­wać.

– Ich?

– Żona miała roz­le­gły zawał, po któ­rym nie od­zy­ska­ła już przy­tom­no­ści. A dzie­ci…

– O Boże, moja Ja­dzia… Dzie­ci?

– To była ciąża bliź­nia­cza. Nie wie­dział pan?

– Nie.

– Cóż, oboje okrę­ce­ni pę­po­wi­ną. W do­dat­ku jedno przy­gnia­ta­ło sil­nie dru­gie. Dzie­ci rów­nież nie zdo­ła­li­śmy oca­lić…

 

Mi­chał nie pa­mię­tał potem już ni­cze­go. Opo­wia­da­no, że zajął się nim szpi­tal­ny psy­cho­log, za­pro­po­no­wa­no coś do picia, od­wie­zio­no do domu i po­in­stru­owa­no, jak ma dalej po­stę­po­wać, aby móc zor­ga­ni­zo­wać trzy po­grze­by. Po­da­no do pod­pi­su mnó­stwo pa­pie­rów. Umiesz­czał pa­raf­ki me­cha­nicz­nie, jak do­brze za­pro­gra­mo­wa­na ma­szy­na. Wszyst­kie do­ku­men­ty mu­sia­ły się prze­cież zga­dzać.

 

Po­grze­ba­mi zajął się brat Mi­cha­ła. On sam za­padł w dziw­ny stan, nie bar­dzo umie­jąc kon­tak­to­wać się w nor­mal­ny spo­sób z oto­cze­niem. Do­pie­ro na cmen­ta­rzu uświa­do­mił sobie, w czym uczest­ni­czy i gdzie jest. Pa­mięć przy­wo­ła­ła wszyst­kie słowa le­ka­rza. Za­czął wrzesz­czeć z roz­pa­czy, rzu­cił się w gar­ni­tu­rze wprost do dołu na trum­nę Jadzi, nie po­zwa­lał się stam­tąd wy­cią­gnąć, ob­rzu­ca­jąc głowę ka­wa­ła­mi ziemi…

 

W domu kil­ka­krot­nie za­pew­niał krew­nych, któ­rzy go od­wieź­li, że po­ra­dzi sobie ze wszyst­kim i nie po­trze­bu­je żad­nej po­mo­cy, po czym po­cze­kał na ich od­jazd, po­za­my­kał sta­ran­nie drzwi i okna, od­krę­cił kurki ku­chen­ki ga­zo­wej i po­wie­dział cicho:

– Już nie­dłu­go spo­tka­my się, ko­cha­nie. I na za­wsze bę­dzie­my razem. Ja­dziu, skar­bie, od­dał­bym wszyst­ko, abyś dalej żyła… I nasze dzie­ci też. Całe i zdro­we… Wszyst­ko!

Emo­cje pu­ści­ły i wzię­ły teraz górę nad całą resz­tą. Ry­czał, spo­glą­da­jąc na ślub­ne zdję­cie i uko­cha­ną twarz żony. Za­mknął oczy. Cze­kał na śmierć. Wie­dział, że po tym, co go spo­tka­ło, już nie zdoła żyć.

 

Po­czuł za­ska­ku­ją­ce cie­pło.

Tak umie­ra się przy wy­bu­chu gazu? – po­my­ślał.

Nagle do jego uszu do­biegł gwar. Otwarł oczy, ro­zej­rzał się. Był w ele­ganc­kim bu­dyn­ku, do­oko­ła mnó­stwo osób, a wszy­scy uśmiech­nię­ci, życz­li­wi, za­do­wo­le­ni. Wy­czuł de­li­kat­ną woń wa­ni­lii i cy­na­mo­nu.

To niebo? Nie, nie mo­głem prze­cież tra­fić do raju… Czy­ściec czy pie­kło tak by nie wy­glą­da­ły… – my­ślał i dalej roz­glą­dał się ner­wo­wo.

– Czy mogę pro­sić pana wa­liz­kę? – Usły­szał z boku.

Młody ba­ga­żo­wy w nie­na­gan­nym ubra­niu schy­lał się po sto­ją­ce obok rze­czy Mi­cha­ła.

– Gdzie ja je­stem?

– Wi­ta­my w na­szym ho­te­lu – po­wie­dzia­ła prze­ślicz­na re­cep­cjo­nist­ka, uśmie­cha­jąc się ser­decz­nie. – Ży­czy­my mi­łe­go po­by­tu.

– Ho­te­lu? Umar­łem?

– Ab­so­lut­nie nie. Jest pan cały i zdro­wy.

– Ale, jak to? Prze­cież…

– Wszyst­ko wy­ja­śni szcze­gó­ło­wo nasz kon­sul­tant. Spo­tka­nie – prze­rwa­ła, spo­glą­da­jąc na zegar ścien­ny – już za pięć minut!

Ba­ga­żo­wy po­spiesz­nie skie­ro­wał oszo­ło­mio­ne­go Mi­cha­ła do windy. Po chwi­li męż­czy­zna był już sam w wy­god­nym, prze­stron­nym po­ko­ju z wi­do­kiem na morze.

Może je­stem kimś innym? Wsko­czy­łem w ciało ob­ce­go go­ścia? Tak, to by wiele wy­ja­śnia­ło – prze­mknę­ło mu przez myśl, kiedy wpa­try­wał się w od­le­głą mor­ską toń.

– Witam uprzej­mie. Ry­szard Pak­tum, kon­sul­tant – przed­sta­wił się męż­czy­zna, który wy­rósł znie­nac­ka przy ele­ganc­kim biur­ku, sto­ją­cym na środ­ku po­miesz­cze­nia.

Miał na sobie szy­kow­ny, gra­fi­to­wy gar­ni­tur. Był na oko czter­dzie­sto­lat­kiem, z jasną czu­pry­ną i błę­kit­ny­mi ocza­mi. Spra­wiał wra­że­nie życz­li­we­go i sym­pa­tycz­ne­go.

– Pro­szę, niech pan spo­cznie. – Wska­zał krze­sło na­prze­ciw.

Cały wy­strój po­ko­ju zmie­nił się dia­me­tral­nie. Przy­po­mi­nał teraz kan­ce­la­rię praw­ni­czą. Wszę­dzie stały meble, wy­peł­nio­ne se­gre­ga­to­ra­mi i tecz­ka­mi. Obok pra­co­wa­ły nie­ustan­nie: dru­kar­ka oraz kilka kom­pu­te­rów.

– Taaak… Co my tu mamy? – Kon­sul­tant prze­glą­dał z uwagą stosy do­ku­men­tów, po­pra­wia­jąc co jakiś czas oku­la­ry.

Mi­chał dałby głowę, że przed­tem nie miał ich na nosie.

– Pan Mi­chał Le­śniew­ski – od­czy­tał i po­pa­trzył prze­ni­kli­wie z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Czyli jed­nak je­stem sobą! – stwier­dził za­sko­czo­ny gość.

– Ależ oczy­wi­ście. Miał pan co do tego ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści?

– Czego ode mnie chce­cie?! – wy­buch­nął Mi­chał. – Gdzie ja je­stem i po co mnie tu spro­wa­dzi­li­ście?! Mało wam jesz­cze?! Ileż można drę­czyć czło­wie­ka?!

– Sza­now­ny panie, pro­szę się uspo­ko­ić – rzekł urzęd­nik z na­ci­skiem.

– Co to za miej­sce?

– Hotel, do któ­re­go za­bra­li­śmy pana, wy­cho­dząc na­prze­ciw wy­ra­żo­nej przez pana woli – od­po­wie­dział ła­god­nie.

– Je­dy­ną moją wolą było wresz­cie po­że­gnać się z tym prze­klę­tym ży­ciem, które za­bie­ra lu­dziom to, co mieli naj­cen­niej­sze­go! – krzyk­nął, wsparł się łok­cia­mi na ko­la­nach i, bo­le­śnie pła­cząc, ukrył twarz w dło­niach.

Kon­sul­tant w mil­cze­niu dalej prze­glą­dał pa­pie­ry.

– Dla­cze­go nie po­zwo­li­li­ście mi po pro­stu skoń­czyć ze sobą? Czego ode mnie chce­cie? – Mi­chał spoj­rzał z wy­rzu­tem na urzęd­ni­ka.

– Pra­gnie­my speł­nić pana ży­cze­nie, nic wię­cej.

– Czyli jed­nak umar­łem?

– W żad­nym wy­pad­ku. Jest pan żywy i zdro­wy, co zresz­tą bar­dzo nas cie­szy – dodał, dziw­nie mru­żąc oczy.

– Moim je­dy­nym ży­cze­niem było umrzeć! Ode­brać sobie życie! Skoń­czyć raz na za­wsze! – de­ner­wo­wał się wzbu­rzo­ny Mi­chał. – Skoro tego nie speł­ni­li­ście, do czego je­stem wam po­trzeb­ny?! Macie za za­da­nie nękać mnie i wy­kań­czać ner­wo­wo?

– Chwi­lecz­kę. – Ry­szard od­wró­cił się bo­kiem i za­czął szyb­ko pisać coś na kom­pu­te­rze.

Za chwi­lę wy­do­był jedną kart­kę z pra­cu­ją­cej cią­gle dru­kar­ki.

– O ile do­brze widzę… – kon­sul­tant czy­tał na głos prze­glą­da­ne uważ­nie do­ku­men­ty – pana ży­cze­niem było od­zy­ska­nie żony i dwoj­ga nowo na­ro­dzo­nych dzie­ci.

Mi­chał za­nie­mó­wił. Dłuż­szą chwi­lę prze­twa­rzał w gło­wie to, co usły­szał.

– Je­stem w wa­riat­ko­wie? – za­py­tał, roz­glą­da­jąc się ner­wo­wo. – Za­mknę­li­ście mnie w psy­chia­try­ku? Co to za miej­sce?

– Panie Mi­cha­le, pro­szę się uspo­ko­ić. Jest pan w wy­jąt­ko­wym ho­te­lu. Je­dy­nym takim na świe­cie. Ba! We wszyst­kich cza­so­prze­strze­niach! Na­szym za­da­niem jest speł­nia­nie ma­rzeń klien­tów – wy­ja­śnił uprzej­mym tonem.

– Żar­tu­je pan…

– Skąd­że!

– Ale ja nie pro­si­łem o wy­pa­sio­ną brykę czy szafę pełną ciu­chów od Ar­ma­nie­go, jak jakiś po­rą­ba­ny ma­ło­lat. Nie ma­rzy­łem o wy­gra­nej w lo­te­rii albo locie na Bali. Takie ży­cze­nia można speł­nić. A jakże! Ja jed­nak bła­ga­łem o przy­wró­ce­nie do życia po­cho­wa­nej na cmen­ta­rzu ro­dzi­ny – mówił coraz bar­dziej roz­trzę­sio­ny i w końcu głos cał­kiem mu się za­ła­mał.

– No wła­śnie… – Kon­sul­tant znowu za­głę­bił się w pa­pie­rach. – Nie dość, że ży­cze­nie wy­ra­żo­ne dość późno, to jesz­cze do­ty­czy aż trzech osób. I to zmar­łych… – czy­tał po­sęp­nym gło­sem. – Sporo utrud­nień, nie prze­czę. No, ale na szczę­ście wy­ra­ził się pan cał­kiem jasno! – dodał z en­tu­zja­zmem, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. – Cy­tu­ję: „Ja­dziu, od­dał­bym wszyst­ko, abyś dalej żyła. I nasze dzie­ci też. Całe i zdro­we. Wszyst­ko!”.

– No, tak. To chyba lo­gicz­ne, nie? Czło­wiek w jed­nej chwi­li stra­cił wszyst­ko, co ko­chał. Chciał­by to od­zy­skać. Wszyst­ko za wszyst­ko.

Nagle spoj­rzał uważ­niej na Ry­szar­da.

– Zaraz… Skąd pan wie, co wtedy mó­wi­łem? Byłem sam. Od­krę­ci­łem gaz, cze­ka­łem na śmierć.

– Dla nas nic nie jest ta­jem­ni­cą.

– Że co?

– Wiemy o panu wszyst­ko – od­po­wie­dział ze sto­ic­kim spo­ko­jem kon­sul­tant.

– Jak pan mówił, że się na­zy­wa?

– Ry­szard Pak­tum.

– Chyba nie znam. Nikt z są­sia­dów, zna­jo­mych czy krew­nych. A na­zwi­sko ozna­cza zdaje się po ła­ci­nie „zgodę”, czy tak?

– Ow­szem. I rze­czy­wi­ście, nie znamy się, panie Mi­cha­le Le­śniew­ski.

– A mimo to pan wie o mnie wszyst­ko?

– Taka praca. – Wska­zał ota­cza­ją­ce go meble, upa­ko­wa­ne po brze­gi roz­ma­ity­mi do­ku­men­ta­mi.

– I co z tego wy­ni­ka?

– Panie Le­śniew­ski, po­wiem wprost, do­brze? Je­ste­śmy w sta­nie zre­ali­zo­wać pana żą­da­nie, choć, przy­zna­ję, nie jest to naj­prost­sza spra­wa.

– Nie ro­zu­miem.

– In­ny­mi słowy, mo­że­my przy­wró­cić pana bli­skich do życia.

– Jak?

– Wy­ba­czy pan. Nigdy nie zdra­dza­my metod.

– Mam brać kota w worku?

– Ha, ha, ha! Za­baw­ne!

– Czyż­by?

– Ni­cze­go nie ma pan brać.

– Więc o co wam kon­kret­nie cho­dzi, do dia­bła?!

– Py­ta­nie za­sad­ni­cze jest takie: czy mówił pan po­waż­nie?

– Kiedy?

– Gdy pan za­pew­niał, że odda wszyst­ko, aby żona i dzie­ci żyły nadal. To nad wyraz po­waż­na i jed­no­znacz­na de­kla­ra­cja. Czy zo­sta­ła wy­ra­żo­na szcze­rze?

– Oczy­wi­ście.

– Świet­nie! – Ry­szard wstał i podał Mi­cha­ło­wi kart­kę. – Pan tylko tu pod­pi­sze i już za­ła­twio­ne!

– Co to jest?

– Treść pań­skich słów. Mu­si­my mieć pew­ność, że pan rze­czy­wi­ście chce po­świę­cić wszyst­ko dla ura­to­wa­nia bli­skich.

Mi­chał po­pa­trzył nie­pew­nie na pod­su­nię­ty dru­czek.

Nagle na jego tle zo­ba­czył opła­ki­wa­ne nie­daw­no zdję­cie ślub­ne. Oczy uśmiech­nię­tej Jadzi pra­wie roz­sa­dzi­ły mu mózg.

Pod­pi­sał czym prę­dzej i opadł cięż­ko na krze­sło.

– Dzię­ku­ję. Pro­szę teraz wy­po­cząć. Że­gnam. – Pak­tum ści­snął mu pra­wi­cę, ukło­nił się i znik­nął wraz z salą kan­ce­la­ryj­ną.

Le­śniew­ski dy­szał kilka minut, wstał, bły­ska­wicz­nie zna­lazł się przy łóżku i rzu­cił bez­wied­nie na po­ściel. Za­snął nim zdo­łał o czym­kol­wiek po­my­śleć.

 

Wy­bu­dził go głos le­ka­rza. Znowu sie­dział na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu i cze­kał na naj­waż­niej­szą wia­do­mość.

– Gra­tu­lu­ję, panie Le­śniew­ski, ma pan syna i córkę! Pięk­ne, zdro­we, do­rod­ne dzie­cia­ki. Wszy­scy czują się do­brze. Żonę może pan zo­ba­czyć już za mo­ment, dzie­ci nieco póź­niej.

Mi­chał oszo­ło­mio­ny roz­glą­dał się z nie­do­wie­rza­niem.

– Na­praw­dę? Żyją? Wszy­scy?

– Ha, ha, ha, żyją, a jakże! Pro­szę spo­koj­nie jesz­cze po­sie­dzieć tu przez chwi­lę. Musi pan ochło­nąć. Sio­stro! – za­wo­łał pie­lę­gniar­kę – wody dla pana! Do wi­dze­nia, idę do ko­lej­ne­go po­ro­du.

Wszy­scy cali i zdro­wi… Nie było żad­ne­go po­grze­bu. A więc to tylko prze­klę­ty kosz­mar! – po­my­ślał z ulgą Mi­chał. – Co za ma­ka­bra!

 

Gdy po dwóch go­dzi­nach wra­cał sa­mo­cho­dem do domu, nie­ocze­ki­wa­nie obok na sie­dze­niu po­ja­wił się dzi­wacz­ny, ciem­no­wło­sy i ciem­no­oki męż­czy­zna w czar­nym stro­ju.

 

 

 

– Aleś mnie, go­ściu, prze­stra­szył! Skąd się tu wzią­łeś? – Mi­chał za­trzy­mał wóz na po­bo­czu i spo­glą­dał na nie­zna­jo­me­go.

– Gra­tu­lu­ję. Je­steś ojcem – wy­ce­dził spo­koj­nie tam­ten z ledwo do­strze­gal­nym uśmie­chem.

– Dzię­ki, ależ je­stem szczę­śli­wy! Hu, hu! Mam dzie­ci! Za kilka dni za­bie­ram ich wszyst­kich do domu! – wołał z ra­do­ścią.

– Na twoim miej­scu nie był­bym tego taki pewny – fleg­ma­tycz­nie wtrą­cił nie­zna­jo­my.

– A to czemu? Je­steś ze szpi­ta­la? Wsia­dłeś tam na par­kin­gu? Z prze­ję­cia zo­sta­wi­łem otwar­ty wóz. Cud, że nikt go nie ukradł. Ha, ha, ha! Będę dziś całą noc pił ze szczę­ścia! Chcesz się przy­łą­czyć?

– Nie będę z tobą pił. I nie je­stem ze szpi­ta­la – po­wo­li po­wie­dział bru­net i zbli­żył się nie­bez­piecz­nie. – Je­stem z ho­te­lu. Przy­by­łem, aby zre­ali­zo­wać twoją obiet­ni­cę.

Mi­chał po­bladł.

Nie­zna­jo­my wpraw­nym ru­chem się­gnął do jego klat­ki pier­sio­wej i jed­nym szarp­nię­ciem wy­do­był serce. Dmuch­nął w twarz umie­ra­ją­ce­go, wznie­ca­jąc pło­mień, po czym znik­nął.

– Ojej, ile tu krwi! – krzy­cza­ła jakaś ko­bie­ta, pa­trząc przez szybę na mar­twe­go Mi­cha­ła.

– Odsuń się, może wy­buch­nąć! – ostrzegł ją mąż, bie­gnąc z ga­śni­cą.

Słup ognia wy­strze­lił bły­ska­wicz­nie, od­rzu­ca­jąc ko­bie­tę na bok. Po­pa­rzo­ną za­bra­ła ka­ret­ka. Sa­mo­chód Mi­cha­ła wraz z jego cia­łem spło­nął, zo­sta­wia­jąc je­dy­nie zglisz­cza.

 

***

 

– Po­trze­bu­je­my nerki – po­wie­dział bez ogró­dek kon­sul­tant Ry­szard Pak­tum.

Był w tym samym, co wcze­śniej po­miesz­cze­niu, wy­peł­nio­nym sto­sa­mi se­gre­ga­to­rów, upcha­nych cia­sno na pół­kach i me­blo­ścian­kach.

 

 

 

 

Za­pła­ka­na pięć­dzie­się­cio­let­nia ko­bie­ta unio­sła ha­fto­wa­ną chu­s­tecz­kę i prze­tar­ła oczy.

– Nerki?

– Sama pani ro­zu­mie… Serce to naj­waż­niej­szy organ – tłu­ma­czył po­zba­wio­nym emo­cji gło­sem. – Nie­ła­two je zdo­być. A mimo to, sta­ra­my się, jak mo­że­my, by wyjść na­prze­ciw pani proś­bie. Musi zga­dzać się grupa krwi, wiek dawcy, a także…

– Oddam! Nawet obie! – po­wie­dzia­ła z prze­ko­na­niem. – Zro­bię wszyst­ko, żeby tylko mój Jaruś do­stał nowe serce.

– Nie­ste­ty, pani nerki są… hmm… że tak to ujmę: za stare. Za­ka­mie­nio­ne. Po­trze­bu­je­my in­ne­go dawcy.

Inga za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę, zmru­ży­ła oczy, w końcu po­wie­dzia­ła z ra­do­ścią:

– Będę mieć daw­czy­nię!

– Jest pani pewna?

– Na sto pro­cent!

– Wy­ba­czy pani, ale same za­pew­nie­nia nie wy­star­czą… Nie wiemy, czy pani córka wy­ra­zi na to zgodę.

– Skąd pan wie? – Ko­bie­ta spoj­rza­ła za­sko­czo­na. – Wpa­dłam na ten po­mysł przed mo­men­tem.

– My wiemy wszyst­ko, droga pani Szu­blew­ska. A zatem?

– Nie za­mie­rzam pytać Olki o zda­nie! – od­par­ła twar­dym tonem.

– No tak… – Spoj­rzał w do­ku­men­ty. – Jej serce się nie­ste­ty nie na­da­je dla Ja­ro­sła­wa…

– Nie, ona choruje na kardiomiopatię, jak Jaruś i ich oj­ciec. Ale nerki są zdro­we. I cała resz­ta także.

– Czy mam ro­zu­mieć, że pla­nu­je pani… zbrod­nię?

Inga uśmiech­nę­ła się prze­ra­ża­ją­co.

– Do­kład­nie tak. Zro­bię wszyst­ko, aby mój Jaruś do­stał to serce!

– Chce pani zabić ro­dzo­ną córkę? Pro­szę wy­ba­czyć, nie pytam by­naj­mniej o stro­nę mo­ral­ną. Nie zaj­mu­je­my się ta­ki­mi kwe­stia­mi i nic nas one nie ob­cho­dzą. Po pro­stu upew­niam się po­now­nie, gdyż to dość spe­cy­ficz­na sy­tu­acja, sama pani przy­zna. A my mu­si­my mieć pew­ność, że klient się nagle nie wy­co­fa. Nasza pro­fe­sja wy­ma­ga nade wszyst­ko po­wa­gi oraz stu­pro­cen­to­we­go prze­ko­na­nia, że mamy do czy­nie­nia z oso­ba­mi, go­to­wy­mi na ab­so­lut­nie wszyst­ko i świa­do­my­mi po­dej­mo­wa­nych de­cy­zji.

– Nie wy­co­fam się, za­pew­niam pana!

– W razie czego, pro­szę pa­mię­tać, że ty­sią­ce chęt­nych cze­ka­ją na to serce dla bli­skiej im osoby. I z pew­no­ścią mogą one ofia­ro­wać nie tylko swoje nerki, ale także inne or­ga­ny. Zro­bi­li­śmy dla pani wy­ją­tek… De­cy­zja musi zo­stać pod­ję­ta jak naj­szyb­ciej – po­wie­dział z na­ci­skiem.

– Pa­mię­tam i przy­się­gam że obie nerki córki, a także inne jej or­ga­ny będą już dziś do pań­stwa dys­po­zy­cji – wy­ce­dzi­ła z lo­do­wa­tym spoj­rze­niem.

– A zatem zgoda! Do­sko­na­le! Pro­szę tu jesz­cze pod­pi­sać. – Za­do­wo­lo­ny urzęd­nik podał plik do­ku­men­tów.

– Gdyby bra­ko­wa­ło cze­goś, chęt­nie skon­tak­tu­ję się w przy­szło­ści. – Na znak, wska­za­ny przez wa­ha­ją­ce­go się uła­mek se­kun­dy Ry­szar­da, wzię­ła jedną z wi­zy­tó­wek, tkwią­cych na biur­ku, po czym scho­wa­ła do kie­sze­ni. – W są­siedz­twie mam bo­wiem trzy sa­mot­ne, młode ko­bie­ty… Aha, jedna uro­dzi­ła nie­daw­no dziec­ko i chce oddać do ad­op­cji.

– Taka hoj­ność z pew­no­ścią za­słu­gu­je na eks­pre­so­we wy­ko­na­nie zle­ce­nia! – przy­tak­nął.

Chyba szy­ku­je się nie­zła pre­mia! Aku­rat mamy zgło­sze­nia po ka­ta­stro­fie lot­ni­czej i już teraz przy­da­dzą się nerki, serca oraz wą­tro­by mło­dej Szu­blew­skiej i jej są­sia­dek. A może także włosy, oczy, nogi lub ręce? Albo krę­go­słu­py? Lub szpik? Oboj­czy­ki? Śle­dzio­ny? Żebra? Zęby? Do­dat­ko­wo or­ga­ny no­wo­rod­ka to praw­dzi­wy ra­ry­tas, a w tym za­kre­sie za­wsze mamy za­po­trze­bo­wa­nie na pra­wie każdy! – po­my­ślał z dzi­kim bły­skiem w oku, pa­trząc na skła­da­ne pod­pi­sy.

 

***

 

 

– Mogę przy­naj­mniej zo­ba­czyć có­recz­kę? – do­py­ty­wa­ła roz­trzę­sio­na matka.

Or­dy­na­tor spoj­rzał su­ro­wo.

– Tylko przez szybę, pani Ko­wal­ska. Jej stan jest bar­dzo po­waż­ny.

– Ile… jej zo­sta­ło? – wy­krztu­sił przez ści­śnię­te gar­dło An­drzej, tu­lą­cy pła­czą­cą żonę.

– Mie­siąc, może dwa…

– I na­praw­dę nic nie da się zro­bić?

– Me­dy­cy­na jest bez­rad­na, przy­kro mi. – Or­dy­na­tor roz­ło­żył ręce w cha­rak­te­ry­stycz­nym ge­ście, po czym ukło­nił się i od­szedł.

– Da­ła­bym wszyst­ko, aby ura­to­wać Zosię! – mó­wi­ła Magda.

– Ja też, ko­cha­nie, ja też.

– Naj­gor­sze, że wciąż nie wia­do­mo, co jej tak wła­ści­wie jest… Upar­cie po­wta­rza­ją, że me­dy­cy­na nie znała dotąd ta­kie­go przy­pad­ku.

Pła­ka­li jesz­cze przez chwi­lę, ob­ję­ci, wtu­le­ni, wspól­nie prze­ży­wa­ją­cy ro­dzin­ną tra­ge­dię.

 

Nie­ocze­ki­wa­nie zna­leź­li się w holu ele­ganc­kie­go ho­te­lu, nie­zwy­kle in­ten­syw­nie pach­ną­cym wa­ni­lią i cy­na­mo­nem. Po po­wi­ta­niu por­tier­ki i za­bra­niu przez ba­ga­żo­we­go nie­wiel­kich wa­li­zek, tra­fi­li do prze­pięk­nie wy­po­sa­żo­ne­go po­ko­ju go­ścin­ne­go.

– Co to za miej­sce? – do­py­ty­wa­ła Magda.

– Po­ję­cia nie mam.

Za­po­wie­dzia­ny na par­te­rze kon­sul­tant Ry­szard Pak­tum znie­nac­ka po­ja­wił się przy biur­ku kan­ce­la­rii, w którą prze­mie­nił się apar­ta­ment zdu­mio­nych mał­żon­ków. W gar­ni­tu­rze ko­lo­ru mor­skie­go pre­zen­to­wał się wy­twor­nie i pro­fe­sjo­nal­nie.

– Pań­stwo Ko­wal­scy? – Spoj­rzał znad ster­ty pa­pie­rów, a po chwi­li wró­cił do czy­ta­nia.

Po­twier­dzi­li ski­nie­niem głów.

– Taaak… Jak ro­zu­miem, wy­ra­ża­cie pań­stwo ży­cze­nie, aby wasza córka, trzy­na­sto­let­nia Zofia, miała prze­dłu­żo­ne życie, praw­da?

Oboje znowu przy­tak­nę­li. Magda za­czę­ła cicho szlo­chać na wspo­mnie­nie buzi cho­rej je­dy­nacz­ki.

– Pro­szę się uspo­ko­ić, pani Mag­da­le­no – uśmiech­nął się do niej i podał chu­s­tecz­kę. – Je­ste­śmy tutaj wy­łącz­nie po to, aby pań­stwu pomóc. Na ile mamy zatem prze­dłu­żyć linię życia pań­stwa dziec­ka?

– Że co pro­szę? – nie zro­zu­mia­ła ko­bie­ta.

– Na ile prze­dłu­ża­my linię jej życia? Dzie­sięć lat? Dwa­dzie­ścia?

– Naj­le­piej, jak naj­dłu­żej – po­wie­dzia­ła cicho Magda, nadal nie poj­mu­jąc, o co pyta ten dziw­ny, sym­pa­tycz­ny pan.

– Aha. Jak naj­dłu­żej – po­wtó­rzył, za­pi­su­jąc wszyst­ko uważ­nie. – Sto lat? To pań­stwa sa­tys­fak­cjo­nu­je?

– Można?

– W rze­czy samej.

– O, tak. Gdyby tylko było moż­li­we, chcie­li­by­śmy, aby Zosia do­ży­ła setki – przy­tak­nę­ła smut­no Magda. – Jed­nak wiemy prze­cież…

– Tylko sami pań­stwo ro­zu­mie­cie… – prze­rwał jej urzęd­ni­czym tonem. – To aż nadto wy­gó­ro­wa­ne żą­da­nie. A wszyst­ko ma swoją cenę. Wy­so­ką cenę. Każdy rok do­dat­ko­we­go życia, każdy mie­siąc nawet… Takie za­mó­wie­nia, dro­dzy pań­stwo Ko­wal­scy, kosz­tu­ją. I to nie­ma­ło, nie­ma­ło… Do­brze, zo­ba­czy­my, co da się zro­bić. – Mru­gnął do nich i za­czął wer­to­wać pa­pie­ry. – Pani miała w dzie­ciń­stwie wy­pa­dek – wy­pa­lił nie­ocze­ki­wa­nie do Magdy, nie pod­no­sząc wzro­ku.

– Tak. Skąd pan wie?

– My wiemy wszyst­ko, sza­now­na pani. Współ­pra­cu­je­my z naj­lep­szy­mi spe­cja­li­sta­mi i to nie tylko w dzie­dzi­nie ko­rek­ty czasu oraz miej­sca.

– Ko­rek­ty czasu? Mówi pan tak, jakby cho­dzi­ło o ba­ga­tel­ne na­pra­wy sprzę­tu do­mo­we­go – za­uwa­żył znie­sma­czo­ny An­drzej.

– Bo w rze­czy­wi­sto­ści tak wła­śnie jest. Cof­nię­cie w cza­sie nie kosz­tu­je dużo. I nie sta­no­wi po­waż­niej­sze­go pro­ble­mu. Znacz­nie cen­niej­sze i trud­niej­sze w uzy­ska­niu są ofia­ro­wa­ne przez klien­tów hm… dary. Wra­ca­jąc do sedna… Jedna pani nerka była wtedy pęk­nię­ta. Obec­ny stan: po ope­ra­cji. A zatem od­pa­da. Hmm… Czy druga nerka jest ab­so­lut­nie zdro­wa?

– O ile wiem, tak – od­par­ła za­sko­czo­na Magda.

– A nogi? Ma pani pięk­ne nogi! – Spo­glą­dał uważ­nie w mo­ni­tor, a potem nagle rzu­cił wzro­kiem pod biur­ko.

– Dzię­ku­ję, ale nie ro­zu­miem…

– Taaak, za­mó­wień na ko­bie­ce koń­czy­ny dolne też jest sporo… – Ry­szard mówił cicho sam do sie­bie, a przy oka­zji pre­cy­zyj­nie prze­glą­dał za­pi­ski kom­pu­te­ro­we, nie zwra­ca­jąc uwagi na py­ta­nia gości.

– Prze­pra­szam, lecz nie bar­dzo poj­mu­ję, czemu in­te­re­su­ją pana czę­ści ciała mojej żony…

– Nie tylko, sza­now­ny panie, nie tylko… – Mru­gnął znów do nich z uśmie­chem i dalej czy­tał zgro­ma­dzo­ne na kom­pu­te­rze in­for­ma­cje. – Pan w prze­szło­ści nad­uży­wał al­ko­ho­lu, panie An­drze­ju.

– Co ta­kie­go?

– No tak. Mamy tu czar­no na bia­łym. Prze­cho­dził pan odwyk, tak?

– Co to ma do rze­czy? Roz­ma­wia­my prze­cież o życiu Zosi…

– Ma, za­pew­niam, że ma i to bar­dzo dużo.

Czas jakiś znowu wer­to­wał z po­wa­gą do­ku­men­ta­cję.

– Taaak… Al­ko­ho­lizm.

– Wy­pra­szam sobie! To są nasze pry­wat­ne spra­wy i nie ma pan prawa in­ge­ro­wać…

– Skoro wy­ra­zi­li­ście pań­stwo ży­cze­nie ura­to­wa­nia swego nie­ule­czal­nie cho­re­go dziec­ka, uzna­ne­go przez me­dy­cy­nę za, cy­tu­jąc za­stęp­cę or­dy­na­to­ra: „przy­pa­dek bez­na­dziej­ny”, mamy pełne prawo, sza­now­ny panie Ko­wal­ski! – uci­szył go pod­nie­sio­nym gło­sem i lo­do­wa­tym spoj­rze­niem. – Chyba że zło­żo­ne de­kla­ra­cje były sprzecz­ne z praw­dą i szcze­ro­ścią in­ten­cji sza­now­nych pań­stwa. Za­py­tam zatem wprost: czy nadal ży­czy­cie sobie prze­dłu­że­nia życia wa­szej córki Zofii?

– To chyba oczy­wi­ste – wy­du­kał zdez­o­rien­to­wa­ny An­drzej. – Prze­cież każdy ro­dzic zrobi wszyst­ko, by ra­to­wać swoje dziec­ko – dodał spo­koj­niej.

– Po­zwo­lę sobie nie zgo­dzić się z sza­now­nym panem, ale to cał­kiem od­ręb­na kwe­stia. – Uśmiech­nął się dziw­nie. – Czyli ży­cze­nie, po­dob­nie jak i de­kla­ra­cja, zo­sta­ły wy­gło­szo­ne świa­do­mie i do­bro­wol­nie. – Za­no­to­wał.

Po­pa­trzył na ich zdu­mio­ne twa­rze i pisał dalej.

– Wspo­mniał pan o kosz­tach… – za­czę­ła ci­chym gło­sem Magda. – Je­że­li rze­czy­wi­ście je­ste­ście pań­stwo w sta­nie ura­to­wać Zosię, co samo w sobie już za­kra­wa na cud, po­sta­ra­my się ze­brać wy­ma­ga­ną sumę, lecz to z pew­no­ścią po­trwa… Sam pan ro­zu­mie. Nie na­le­ży­my do ludzi ma­jęt­nych. Oboje nie mamy za wiele…

– Muszę panią uspo­ko­ić. Macie. I – nie, nie chce­my od pań­stwa ani gro­sza, za­pew­niam – od­po­wie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem. – Nie za­bie­ra­my pie­nię­dzy.

– To co wła­ści­wie ro­bi­cie? – wtrą­cił An­drzej.

– Już wy­ja­śni­łem. Wy­cho­dzi­my na­prze­ciw proś­bom na­szych sza­now­nych klien­tów, jako je­dy­ni speł­nia­jąc w stu pro­cen­tach ich naj­waż­niej­sze ży­cze­nia – od­po­wie­dział z lek­kim skło­nie­niem głowy Pak­tum, po czym uśmiech­nął się znowu.

– Czyli, gdy­bym za­żą­dał teraz lotu na Marsa, za­fun­du­je­cie mi go? – za­kpił oj­ciec.

– Kto wie? Moż­li­we. Wąt­pię jed­nak, aby w chwi­li obec­nej ma­rzył pan o owym locie ponad wszyst­ko inne. – Kon­sul­tant szyb­ko spo­waż­niał, otak­so­wał go nie­przy­jem­nym spoj­rze­niem i wle­pił wzrok w mo­ni­tor kom­pu­te­ra.

– Prze­pra­szam… Nie po­wi­nie­nem…

– Dro­biazg. – Pak­tum po­pa­trzył ła­ska­wiej i po­pra­wił oku­la­ry. – Czę­sto sły­szy­my po­dob­ne py­ta­nia. Przy­wy­kli­śmy. O, tak. My, sza­now­ny panie Ko­wal­ski, trak­tu­je­my naszą pro­fe­sję nie­zmier­nie po­waż­nie. Wy­cho­dząc na­prze­ciw tak róż­no­rod­nym proś­bom zde­ter­mi­no­wa­nych klien­tów, rzekł­bym: ure­al­nia­my nie­re­al­ne. Tak. To chyba naj­wła­ściw­sze okre­śle­nie celu na­szej misji. Speł­nia­my ma­rze­nia, któ­rych inni speł­nić po pro­stu nie po­tra­fią. Zawieszeni gdzieś między Ziemią a Piekłem, w innym wymiarze innej czasoprzestrzeni, mogąc przenikać wszelkie istniejące światy, umożliwiamy podpisywanie specyficznych cyrografów, spełniających największe pragnienia naszych zdesperowanych klientów. Wra­ca­jąc jed­nak do te­ma­tu prze­wod­nie­go. Cóż, al­ko­ho­lizm stwa­rza pewne, że tak tu ujmę, pro­ble­my na­tu­ry za­sad­ni­czej. Na przy­kład, z góry po­win­ni­śmy za­ło­żyć, że wą­tro­ba szwan­ku­je, nie­ste­ty. Z nerek także po­żyt­ku nie bę­dzie. Zresz­tą do­ku­men­ta­cja, którą dys­po­nu­je­my, to po­twier­dza. Ale… O, tu na przy­kład widzę, że po­szu­ku­je­my pary oczu… Naj­le­piej sza­fi­ro­wych.

Urzęd­nik po­pa­trzył uważ­nie na An­drze­ja.

– Tak, chyba się nada­dzą.

– Nie bar­dzo ro­zu­mie­my… Co się nada? Moje oczy? Po co i komu? I dla­cze­go cią­gle pyta nas pan o czę­ści ciała? Bo, w razie czego, chciał­bym wy­raź­nie za­zna­czyć, że nie po­zwo­lę…

– Na spo­koj­nie. Wszyst­ko zaraz wy­ja­śnię. Celem nad­rzęd­nym jest ura­to­wa­nie życia Zosi, czy tak? – Na­resz­cie od­wró­cił się od kom­pu­te­ra i po­pa­trzył z fir­mo­wym uśmie­chem na mał­żon­ków, uda­jąc, że nie za­uwa­żył pod­nie­sio­ne­go głosu i ścią­gnię­tych brwi ojca dziew­czyn­ki.

– Tak, ale ona umie­ra i nikt ani nic… – szep­nę­ła z pła­czem Magda.

– Za­pew­niam, dla nas nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. – Pak­tum uśmiech­nął się sze­ro­ko, pre­zen­tu­jąc ide­al­ne uzę­bie­nie.

– Bła­gam… Niech pan ra­tu­je naszą córkę! Tylko to ma teraz zna­cze­nie. – Roz­trzę­sio­na matka do­tknę­ła de­li­kat­nie dłoni Ry­szar­da, spo­glą­da­jąc bła­gal­nie.

– Świet­nie! Jej linię życia prze­dłu­ży­my zaraz do stu lat, wedle ży­cze­nia. Nie bę­dzie nę­ka­na przez żadne po­waż­niej­sze cho­ro­by. Czy tego pań­stwo pra­gnie­cie? – Świ­dro­wał błę­kit­ny­mi ocza­mi twa­rze zdez­o­rien­to­wa­nych ro­dzi­ców.

– Jak naj­bar­dziej. Od­da­my wszyst­ko, aby… – za­czę­ła nie­pew­nie Magda.

– No i wła­śnie o to nam cho­dzi, droga pani! Pełna zgoda! – Za­tarł ręce za­do­wo­lo­ny Ry­szard. – Zatem, do rze­czy. Mu­si­my ko­niecz­nie do­pre­cy­zo­wać pewne kwe­stie. Sprawdź­my teraz, co tam jesz­cze mo­że­cie nam pań­stwo, że tak po­wiem – za­chi­cho­tał nie­przy­jem­nie – ofia­ro­wać… Póź­niej po­zo­sta­nie już tylko czy­sta for­mal­ność: kilka zdaw­ko­wych do­ku­men­tów do pod­pi­su.

– Ni­czym cy­ro­graf – po­wie­dział przy­gnę­bio­ny nie­pew­no­ścią An­drzej.

– Ha, ha, ha! Bar­dzo traf­ne po­rów­na­nie! – pod­chwy­cił z za­do­wo­le­niem Pak­tum.

 

 

***

 

 

Pa­try­cja za­pu­ka­ła cicho do drzwi ga­bi­ne­tu.

– Tato? Je­steś? Przy­je­cha­li znowu dzien­ni­ka­rze.

– Zaraz idę – od­parł sła­bym gło­sem.

Po kilku se­kun­dach wy­szedł i spoj­rzał smut­no na córkę. W ni­czym nie przy­po­mi­nał po­staw­ne­go, wiecz­nie ro­ze­śmia­ne­go tre­ne­ra szkol­nej dru­ży­ny ko­szy­ków­ki, któ­rym jesz­cze do nie­daw­na był. Zmi­zer­nia­ła, wy­chu­dzo­na twarz, zga­szo­ne oczy, przy­gar­bio­ne plecy…

– Je­steś pe­wien, że chcesz znowu prze­cho­dzić przez to pie­kło? Py­ta­nia, wy­wia­dy, zdję­cia, wspo­mnie­nia… Dasz radę? – py­ta­ła za­tro­ska­na.

– Tak. Wie­rzę, że każdy ar­ty­kuł, każda wzmian­ka czy pu­bli­ka­cja choć­by tylko sa­me­go zdję­cia, to może być do­dat­ko­wa szan­sa. Zro­bię wszyst­ko, do­słow­nie wszyst­ko, oddam duszę sa­me­mu dia­błu, aby tylko udało się od­na­leźć Woj­tu­sia – od­po­wie­dział z prze­ko­na­niem bla­dy­mi usta­mi i zszedł po­wo­li do przed­sta­wi­cie­li prasy.

Pa­try­cja za­mknę­ła się w swoim po­ko­ju i za­czę­ła pła­kać. Prze­ży­wa­li tę ge­hen­nę trze­ci rok. Woj­tek, młod­szy brat dziew­czy­ny, wy­szedł w po­chmur­ne lip­co­we po­łu­dnie do ko­le­gów na po­bli­skie bo­isko i słuch o nim za­gi­nął. Od tej pory oboje żyli z trau­mą, któ­rej nie spo­sób opi­sać ani wy­ja­śnić. Kto nie stra­cił dziec­ka, nigdy tego nie zro­zu­mie…

Po­li­cja in­for­mo­wa­ła tylko o fał­szy­wych tro­pach, a każdy z ja­sno­wi­dzów roz­kła­dał bez­rad­nie ręce… Nikt nie chciał po­wie­dzieć gło­śno strasz­nej praw­dy, że wszel­kie po­szu­ki­wa­nia są już nada­rem­ne i że dziec­ko praw­do­po­dob­nie od dawna nie żyje…

Po go­dzi­nie Pa­try­cję za­nie­po­ko­iła cisza, pa­nu­ją­ca na par­te­rze. Ostroż­nie ze­szła po scho­dach, cią­gle na­słu­chu­jąc. Ni­ko­go nie za­sta­ła.

Gdzie dzien­ni­ka­rze i tata? – my­śla­ła ze stra­chem, roz­glą­da­jąc się, gdy nagle z ze­wnątrz do­biegł po­dej­rza­ny hałas.

Wyj­rza­ła przed dom.

Za­sty­gła i trwa­ła czas jakiś pra­wie bez od­de­chu, sta­ra­jąc się uwie­rzyć, że to nie sen ani fa­ta­mor­ga­na. Na po­dwór­ku oj­ciec po­zo­wał do zdjęć. Nie by­ło­by w tym ni­cze­go dziw­ne­go, bo od mo­men­tu za­gi­nię­cia syna nadał spra­wie roz­głos, pró­bu­jąc wszel­ki­mi moż­li­wy­mi me­to­da­mi tra­fić na ja­ki­kol­wiek ślad.

Teraz jed­nak stał uśmiech­nię­ty, trzy­ma­jąc w ra­mio­nach… Wojt­ka!

Ota­cza­ją­cy ich dzien­ni­ka­rze za­sy­py­wa­li py­ta­nia­mi, a dwu­na­sto­la­tek je­dy­nie śmiał się i po­wta­rzał, że ni­cze­go nie pa­mię­ta i że musi od­po­cząć.

 

Zdu­mie­nie Pa­try­cji było jesz­cze więk­sze, kiedy po kilku dniach nie­wy­obra­żal­nej wręcz ra­do­ści i ulgi, tata po­wie­dział, że musi pil­nie wy­je­chać i żeby o nic się nie mar­twi­ła. Na­ka­zał, by na czas jego nie­obec­no­ści opie­ko­wa­ła się bra­tem. Py­ta­ny, dokąd je­dzie, zdaw­ko­wo od­parł tylko, że wy­wia­dy pra­so­we istot­nie przy­nio­sły re­zul­tat i że do re­dak­cji pisma zgło­sił się pe­wien pan, który wi­dział Woj­tu­sia i znał miej­sce jego po­by­tu, a on potem w roz­mo­wie obie­cał nie­zna­jo­me­mu na­gro­dę za pomoc w zna­le­zie­niu syna. Po­ka­zał jej przez uła­mek se­kun­dy wi­zy­tów­kę ja­kie­goś urzęd­ni­ka ho­te­lo­we­go o imie­niu Ry­szard i obcym, dzi­wacz­nym na­zwi­sku.

Od po­cząt­ku dziew­czy­na czuła, że tata ją okła­mu­je, bo po la­tach żmud­nych po­szu­ki­wań nie mieli już żad­nych oszczęd­no­ści i ni­cze­go cen­ne­go. Zresz­tą za­cho­wy­wał się nie­na­tu­ral­nie i uni­kał jej wzro­ku, czego nigdy nie robił. Praw­da mu­sia­ła być inna.

Wy­je­chał szyb­ko, pro­sząc, aby w żad­nym wy­pad­ku nie po­wia­da­mia­ła po­li­cji, gdyby długo nie wra­cał, bo to ści­śle tajne i za­le­ży mu na dys­kre­cji. Kiedy jed­nak przez ty­dzień nie miała od niego ja­kich­kol­wiek wie­ści, za­czę­ła mar­twić się nie na żarty i wy­rzu­cać sobie, że go po­słu­cha­ła.

– Tato, pro­szę, daj mi znak, że ży­jesz i je­steś cały – po­wta­rza­ła sobie, pró­bu­jąc te­le­pa­tycz­nie skon­tak­to­wać się z uko­cha­nym ojcem.

Wy­dzwa­nia­ła do zna­jo­mych, ro­dzi­ny, są­sia­dów. Jeź­dzi­ła, roz­py­ty­wa­ła… Bez skut­ku.

Kiedy wszyst­ko za­wio­dło, za­ła­ma­na i zroz­pa­czo­na zde­cy­do­wa­ła się po­je­chać na po­li­cję i zło­żyć za­wia­do­mie­nie o za­gi­nię­ciu.

– Ileż bym dała, aby coś o tobie wie­dzieć, tato! Co­kol­wiek… – po­wie­dzia­ła Pati szep­tem, cze­ka­jąc na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym.

Nawet nie przy­pusz­cza­ła, że nigdy nie do­trze na ko­mi­sa­riat ani nie wróci do domu, za to już po nie­speł­na kilku mi­nu­tach dane jej bę­dzie po­znać oso­bi­ście pana Ry­szar­da Pak­tum, kon­sul­tan­ta ho­te­lo­we­go, któ­re­go wi­zy­tów­kę po­ka­zał jej tydzień temu tata…

 

 

 

***

 

 

Na ko­men­dzie po­li­cji po­ja­wił się zde­ner­wo­wa­ny młody męż­czy­zna.

– Dzień dobry. Chciał­bym zgło­sić za­gi­nię­cie.

– Po­pro­szę pana tutaj. Dzień dobry. Młod­szy aspi­rant Jan Smol­ski – przed­sta­wił się funk­cjo­na­riusz, wsta­jąc zza biur­ka, po­da­jąc rękę i wska­zu­jąc miej­sce na­prze­ciw swo­je­go.

Sta­szek wyciągnął dowód, a potem za­czął opo­wia­dać o da­nych dziew­czy­ny, dwu­dzie­sto­let­niej Alek­san­dry Szu­blew­skiej. Po­dyk­to­wał wiek, ry­so­pis, miej­sce za­miesz­ka­nia.

Miał jed­nak po­waż­ne pro­ble­my ze wska­za­niem do­kład­nej daty i oko­licz­no­ści za­gi­nię­cia oraz ubio­ru Alek­san­dry w mo­men­cie, kiedy ostat­ni raz była wi­dzia­na przez bli­skich.

– Wie pan, te szcze­gó­ły zna tylko jej matka, a ona mil­czy i udaje Greka… – wy­sa­pał zde­ner­wo­wa­ny.

– Czyli, jak ro­zu­miem, nie miesz­ka­li­ście pań­stwo razem? – do­py­ty­wał aspi­rant, za­pi­su­jąc jed­no­cze­śnie wszyst­kie in­for­ma­cje.

– Nie, nie, Ola zde­cy­do­wa­ła, że na razie tak bę­dzie le­piej. Miesz­ka z matką, Ingą Szu­blew­ską.

– Czemu zatem matka pani Alek­san­dry nie zgło­si­ła jej za­gi­nię­cia?

– Bo to prze­klę­te bab­sko… – Sta­szek wy­pa­lił z wście­kło­ścią, lecz zaraz prze­rwał i od­chrząk­nął – prze­pra­szam… Bo pani Inga upie­ra się, że Olka cała i zdro­wa prze­by­wa u ciot­ki w Szcze­ci­nie.

– A kiedy pan ostat­ni raz się z nią wi­dział?

– Z Olą? Czte­ry dni temu. Potem SMS-owa­li­śmy jesz­cze w so­bo­tę. No i od tej pory brak kon­tak­tu.

– Nie mogła wy­je­chać do wspo­mnia­nej ciot­ki?

– W życiu! Po pierw­sze jej nie znosi, a po dru­gie na pewno da­ła­by znać. Nawet w pracy nic nie wie­dzą, matka tylko po­wia­do­mi­ła o na­głej cho­ro­bie Oli.

– Spraw­dzi­my… Zna pan numer te­le­fo­nu do pani Ingi?

– Tak. Pro­szę, oto on. – Podał kart­kę.

– Dzię­ku­je­my, to na razie wszyst­ko. Bę­dzie­my w kon­tak­cie.

 

Po ty­go­dniu po­li­cjant za­dzwo­nił do Stasz­ka.

– Zgła­sza­jąc za­gi­nię­cie pani Alek­san­dry, nie wspo­mi­nał pan o po­waż­nej kłót­ni, do ja­kiej do­szło mię­dzy pań­stwem… – po­wie­dział kar­cą­co.

– No, tak, po­przty­ka­li­śmy się tro­chę… Czy wie­cie już coś?

– Pani Inga po­wtó­rzy­ła nam wie­lo­krot­nie, że o żad­nym za­gi­nię­ciu mowy nie ma, po­nie­waż córka do­bro­wol­nie wy­je­cha­ła na wy­brze­że wła­śnie ze wzglę­du na pana.

– Co ta­kie­go?

– Bio­rąc pod uwagę pana po­ryw­czy cha­rak­ter, wie­lo­krot­ne bójki z ko­le­ga­mi, awan­tu­ry i szka­lo­wa­nia, przed nie­speł­na ro­kiem wy­pro­wa­dzi­ła się do matki, a obec­nie do jej sio­stry, do Szcze­ci­na. Ciot­ka pani Alek­san­dry to po­twier­dzi­ła. Co wię­cej, pani Inga oskar­ży­ła pana o cią­głe na­cho­dze­nie córki, a teraz jej, wy­dzwa­nia­nie, groź­by i wul­gar­ne za­cho­wa­nia, pod­le­ga­ją­ce co naj­mniej pod kilka pa­ra­gra­fów. Są­sie­dzi pani Ingi to po­twier­dzi­li. A w jej domu prze­by­wa obec­nie cięż­ko chory i z wolna wra­ca­ją­cy do zdro­wia syn, pan Ja­ro­sław, który nie­daw­no wró­cił ze szpi­ta­la po skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji prze­szcze­pu serca i po­trze­bu­je spo­ko­ju. Je­że­li nie za­prze­sta­nie pan po­dob­nych dzia­łań, bę­dzie­my zmu­sze­ni pana aresz­to­wać.

Sta­szek za­nie­mó­wił.

– Czy zro­zu­miał pan?

– Tak – od­parł z wście­kło­ścią i za­ci­snął pię­ści.

 

Po kwa­dran­sie do­bi­jał się już do drzwi matki Oli. Wy­czu­wał, że coś jest nie tak, że stało się coś złego, choć nie po­tra­fił tego bli­żej wy­ja­śnić ani skon­kre­ty­zo­wać…

O dziwo ko­bie­ta otwar­ła mu drzwi z ser­decz­nym uśmie­chem.

– O, je­steś. Wła­śnie mia­łam po cie­bie dzwo­nić. Ola aku­rat wró­ci­ła. Wejdź.

Za­sko­czo­ny takim przy­ję­ciem ochło­nął w mgnie­niu oka, cie­sząc się z moż­li­wo­ści zo­ba­cze­nia uko­cha­nej dziew­czy­ny, za którą ogrom­nie tę­sk­nił. Był zdu­mio­ny sło­wa­mi po­li­cjan­ta, ale może rze­czy­wi­ście ob­ra­ził czymś Olę tak bar­dzo, że zde­cy­do­wa­ła się wy­je­chać do nie­lu­bia­nej ciot­ki? Po­czuł skru­chę. Obie­cy­wał sobie, że wy­ja­śni jej wszyst­ko, prze­pro­si, bę­dzie że­brał o prze­ba­cze­nie. By­le­by tylko znowu go po­ko­cha­ła.

Nie zdą­żył się zo­rien­to­wać, kiedy ostrze sie­kie­ry, scho­wa­nej za ple­ca­mi i unie­sio­nej znie­nac­ka przez Ingę, wbiło mu się głę­bo­ko w kark, prze­ci­na­jąc tęt­ni­cę i za­da­jąc tym samym śmier­tel­ny cios. Za­la­ny krwią runął w ciem­ność.

 

– Pan Ry­szard Pak­tum? – Inga dzwo­ni­ła bez­po­śred­nio pod po­da­ny jej przez kon­sul­tan­ta numer.

– Po­mył­ka – ode­zwał się po pa­ro­se­kun­do­wej prze­rwie jego znie­kształ­co­ny głos.

– Tu Inga Szu­blew­ska. Pro­szę się nie oba­wiać. Dał mi pan swój numer. Pa­mię­ta pan, kon­sul­tan­cie? Szu­ka­łam serca dla syna.

– O co cho­dzi?

– Mam na­rzą­dy i całą resz­tę.

– Nie ro­zu­miem. Po­wta­rzam: to po­mył­ka.

– Nie wiem, co rąbać, aby od­po­wied­nio po­dzie­lić, ale jed­no­cze­śnie nie za bar­dzo uszko­dzić. Jesz­cze cie­płe. Świe­żu­teń­kie. – Oglą­da­ła z za­cie­ka­wie­niem sty­gną­ce z wolna ciało Stasz­ka, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na prze­sad­ną wręcz ostroż­ność urzęd­ni­ka. – Dwu­dzie­sto­pię­cio­let­ni, wy­spor­to­wa­ny męż­czy­zna. Żad­nych na­ło­gów. Zdrów jak ryba. Bę­dzie pan za­do­wo­lo­ny.

– Czego pani ode mnie chce?

– Ab­so­lut­nie ni­cze­go. To w po­dzię­ce za ura­to­wa­nie Ja­ru­sia.

– O ile mnie pa­mięć nie myli, już otrzy­ma­li­śmy od pani nie­zwy­kle hojną re­kom­pen­sa­tę. Je­ste­śmy kwita. – Głos kon­sul­tan­ta nadal wska­zy­wał nie­uf­ność.

– Wie pan, w te­le­wi­zji mó­wi­li o od­na­le­zie­niu ja­kie­goś chłop­ca, Wojt­ka, za­gi­nio­ne­go kilka lat temu i uzna­ne­go już za mar­twe­go… Wo­la­ła­bym mieć pew­ność, że Jaruś za­trzy­ma swoje nowe serce. I że nie zo­sta­nie mu ono nagle ode­bra­ne. 

– Stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści nie można mieć nigdy, droga pani!

– Otóż to wła­śnie. Dla­te­go dzwo­nię z do­dat­ko­wą ofer­tą bo­nu­so­wą. Sam pan ro­zu­mie. Tak na wszel­ki wy­pa­dek. Poza tym, wdzięcz­ność matki nie zna gra­nic – wy­ce­dzi­ła z okrut­nym uśmie­chem.

Przez mo­ment trwa­ła cisza. Na­stęp­nie Ry­szard po­wie­dział spo­koj­nie:

– Pro­szę podać adres. Wyślę ho­te­lo­we­go por­tie­ra.

– Adres? Prze­cież go zna­cie…

– Wy­ba­czy pani, ostroż­no­ści nigdy za wiele. Wi­zy­tów­kę zaraz zde­ma­te­ria­li­zu­ję i usunę numer z pani te­le­fo­nu. Pro­szę za­po­mnieć o tym kon­tak­cie. To my wy­bie­ra­my klien­tów, nie oni nas. Że­gnam.

 

 

***

 

 

Anna gnała jak sza­lo­na, po­pi­ja­jąc za kie­row­ni­cą ku­pio­ne na piątą rocz­ni­cę wino i szlo­cha­jąc gło­śno. Nie mogła uwie­rzyć, że po tylu la­tach związ­ku Zby­szek tak po pro­stu ją rzu­cił i wy­pro­wa­dził się do Beaty.

– Drań! Wszy­scy tacy sami! Niech was dia­bli! – ry­cza­ła, za­la­na łzami i al­ko­ho­lem, wy­le­wa­nym na zbyt ostrych za­krę­tach.

Mimo to pę­dzi­ła dalej, nie zwa­ża­jąc na roz­są­dek, za­sa­dy bez­pie­czeń­stwa i za­pa­da­ją­cy mrok.

Ten za­kręt wy­ło­nił się nie­spo­dzie­wa­nie. A może było ostrze­że­nie? Anna nie pa­mię­ta­ła zna­ków, ale w tym mo­men­cie nie pa­mię­ta­ła ni­cze­go. A potem przy­po­mnia­ła sobie tylko ośle­pia­ją­ce świa­tła nad­jeż­dża­ją­ce­go z na­prze­ciw­ka forda i pisk ha­mul­ców.

Krzy­ków ja­dą­cych w nim ludzi nie przy­po­mi­na­ła sobie wcale, lecz mu­sie­li pew­nie coś wołać, gdy nagle zo­ba­czy­li sa­mo­chód dziew­czy­ny, z roz­pę­dem wbi­ja­ją­cy się w ich maskę.

Wy­sia­dła roz­trzę­sio­na. Roz­trza­ska­ny wóz leżał na dachu, w środ­ku była cała ro­dzi­na. Za­krwa­wio­ne twa­rze, nie­na­tu­ral­nie po­wy­gi­na­ne ciała. Nikt z ran­nych nie dawał żad­nych oznak życia. Praw­do­po­dob­nie zgi­nę­li na miej­scu, w chwi­li zde­rze­nia.

 

Ktoś za­trzy­mał obok swoje auto, ktoś inny dzwo­nił po pomoc, jakiś męż­czy­zna biegł do prze­wró­co­ne­go forda i pró­bo­wał go otwo­rzyć, ktoś na­gry­wał to z sza­tań­skim uśmie­chem, jakby był na bok­ser­skim ringu albo kon­cer­cie mu­zycz­nym. Jakaś pani gło­śno pła­ka­ła.

– Za­bi­łaś ich, wa­riat­ko! – Do­bie­gło z boku.

Je­stem mor­der­cą. Za­bi­łam ludzi – Anna my­śla­ła zdru­zgo­ta­na. – Co ja zro­bi­łam? Je­cha­łam pi­ja­na. Za szyb­ko, za ner­wo­wo… Pła­ka­łam i piłam pod­czas jazdy. Wsa­dzą mnie. Będę w wię­zie­niu. Do­ży­wo­cie… Trze­ba ucie­kać! Nie, nie mogę, co ja plotę… Muszę im pomóc. O ile jesz­cze można. Ileż bym dała, aby to się nie stało…

Anna skur­czy­ła się w sobie, ob­ję­ła rę­ka­mi, czu­jąc prze­ni­kli­we zimno. Za­mknę­ła oczy i pła­ka­ła, prze­ra­żo­na swą bez­dy­sku­syj­ną winą.

– Ile bym dała, aby móc cof­nąć czas i ura­to­wać tych nie­win­nych ludzi! – wy­szep­ta­ła za­ła­ma­na.

 

Nagle po­czu­ła cie­pło. Lekko unio­sła po­wie­ki, potem sze­ro­ko otwar­ła oczy, zdu­mio­na ro­zej­rza­ła się. Była w dziw­nym miej­scu. Zo­ba­czy­ła przed sobą ob­szer­ny hol ho­te­lo­wy, uśmiech­nię­tych gości, spa­ce­ru­ją­cych lub sie­dzą­cych na fo­te­lach, uprzej­mych por­tie­rów. Wszę­dzie uno­sił się przej­mu­ją­cy za­pach wa­ni­lii wy­mie­sza­nej z cy­na­mo­nem.

– Wi­ta­my w Cy­ro­gra­fo­wie – ode­zwa­ła się prze­ślicz­na re­cep­cjo­nist­ka. – Czy można za­brać pani ba­ga­że?

 

Koniec

Komentarze

yes

Fascynujące… (tak na szybko)

devil

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Fascynujący Fascynatorzeheartwink

Pecunia non olet

Chyba będę czytać horrory. Ten mnie wciągnął i nie odrzucił, a zajrzałem tylko, żeby się upewnić, że nie chcę czytać. :)

Koalo75, bardzo Ci dziękuję. heart To wspaniała pochwała. :) 

Pozdrawiam ciepło. :)

Pecunia non olet

Anonimie…

 

 

Zaprawdę, Misię też. Rzecz z najwyższej półki pod każdym względem.

W dodatku pięknie ilustrowane. Tematyka przywołała wspomnienia

z moich niegdysiejszych negocjacji cyrografu (gdzieś tu już wspominałem)

z młodym i “nieopierzonym” adeptem demonologii…laugh

Chris (też powtórka) pasuje tu świetnie…

 

https://youtu.be/7yKVhbIBgso?si=dGJhfTDcUe1ds5Aa

 

devilwink

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Chris jest genialny; za tak pozytywną opinię bardzo dziękuję, Fascynatorze. :) 

Pecunia non olet

Bruce, opisałaś kilka sytuacji, w których zrozpaczeni bohaterowie wyrażają pewną deklarację, po czym zostają nagle przeniesieni do osobliwego miejsca, gdzie dzieją się rzeczy na kilometr cuchnące nieczystymi mocami, ale desperacja bohaterów jest tak wielka, że godzą się na wszystko.

Pokazałaś wszystko całkiem zajmująco, czytało się dobrze, ale nie udało mi się pojąć, czym był hotel, do którego trafiali kolejni bohaterowie.

 

– Odsuń się, może wybuchnąć! – uprzedził jej mąż, biegnąc z gaśnicą. → – Odsuń się, może wybuchnąć! – ostrzegł ją mąż, biegnąc z gaśnicą.

 

Na ten przy­kład, z góry po­win­ni­śmy za­ło­żyć… → Na przy­kład, z góry po­win­ni­śmy za­ło­żyć

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo, Regulatorzy, zaraz poprawię wskazane usterki. :)

Hotel, nawiązując do nazwy, miał być czymś pośrednim między Ziemią a Piekłem. Znajdował się w innym wymiarze oraz innej czasoprzestrzeni, mogąc przenikać do naszej, zabierając stąd zdesperowanych ludzi. :) Podpisywali specyficzne cyrografy, aby ratować bliskich. Dopiszę to w którymś momencie, dziękuję za tę wątpliwość. :)

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Bardzo proszę, Bruce. 

Dziękuję za wyjaśnienie – tak mi się zdawało, ale nie miałam pewności. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To ja bardzo dziękuję, Regulatorzy. :) 

Nadal mam tendencję do zachowywania zbyt wielu istotnych treści jedynie dla siebie, przepraszam. ;) 

Dopisałam tak:

“Zawieszeni gdzieś między Ziemią a Piekłem, w innym wymiarze innej czasoprzestrzeni, mogąc przenikać wszelkie istniejące światy, umożliwiamy podpisywanie specyficznych cyrografów, spełniających największe pragnienia naszych zdesperowanych klientów”. 

 

Pozdrawiam serdecznie. heart

Pecunia non olet

OK, Bruce, jest jaśniej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka