- Opowiadanie: Yoyo - Plaga otyłości

Plaga otyłości

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

Plaga otyłości

Opaska zapięta na nadgarstku wysłała impuls magnetyczny. Mick otworzył oczy. Wstał z łóżka, wyjął z uszu stopery i schował je do plastikowego pudełeczka. W pokoju panowała cisza, przerywana jedynie buczeniem klimatyzacji. Spojrzał na zegarek – spał dwie godziny. Niewiele, ale musiał wracać na dyżur.

Przeciągnął się, wykrzywił twarz z powodu bólu łupiącego w kręgosłupie i jęknął. Wstawili tu chyba najgorszy materac, jaki znaleźli w klinice. Wykonał szybkie rozciąganie, któremu towarzyszyła seria stęknięć i poczuł ulgę. Usiadł na łóżku. Chciał dać sobie jeszcze chwilę, żeby się rozbudzić.

Pokój, w którym sypiał, był hybrydą. Jedną połowę urządzono na sypialnię dla pracowników dyżurujących na nocnej zmianie, z łóżkiem i szafeczką nocną. Drugą zagospodarowano na kanciapę techniczną – królestwo Freda, pełne kluczy, kabli i zapasowych części. Połowy oddzielał parawan, który, co prawda, zapewniał odrobinę prywatności, ale nie blokował hałasów. Technik pracował trochę za dnia, trochę w nocy. Twierdził, że mało sypia, a praca daje mu ogromną satysfakcję. Dlatego wpadał do pokoju o każdej porze, z rumorem wyjmował niezbędne narzędzia, trzaskał drzwiami i miał gdzieś śpiących pracowników.

Mick wielokrotnie próbował przemówić Fredowi do rozsądku. Prosił, aby mniej hałasował. Technik śmiał i odpowiadał: „To nie hotel, chłopie. Zamiast liczyć owce, licz pacjentom kalorie.” Za każdym razem puentował innym w jego mniemaniu śmiesznym żartem o grubasach. Po którejś z takich rozmów Mick dał za wygraną i zaopatrzył się w stopery – jedyny sposób, by przetrwać wizyty Freda.

Opaska z impulsem magnetycznym stała się nieodzownym sprzymierzeńcem Micka. Jego zmęczony mózg lekceważył standardowe alarmy i wibracje (niestety, jak na złość, nie ignorował hałasów Freda), a zatkane uszy dodatkowo utrudniały sprawę, przez co spóźniał się na dyżur. Elektrowstrząs wybudzał go na czas.

Mick usłyszał ciężki, chrapliwy oddech dochodzący zza drzwi. Brzmiał jakby pacjent przebiegł przez cały korytarz i zatrzymał się przy pokoju Micka, żeby odsapnąć. Ale kuracjusze z kliniki dla otyłych często mieli problem z przejściem kilku kroków, a co dopiero takiego dystansu. Prędzej przetoczyliby się z jednego końca na drugi, o ile podłoga jakimś cudem stałaby się spadzista – Mick wyobraził sobie tę scenę. Jeszcze do końca się nie rozbudził, dlatego podświadomość płatała mu figle i podsuwała humor Freda jako jego własny, choć wcale go nie bawił.

Dźwięk nie ustawał i Mick poczuł dziwny niepokój, który go oprzytomnił. Wstał i otworzył drzwi. Już zza uchylonej szpary uderzył go smród gnijącego mięsa. Stanął naprzeciw istoty wielkości zawodnika sumo. Puste, matowe oczy spozierały z zapadniętych oczodołów. Brudne, popękane zęby szczerzyły się z ust pozbawionych warg. Bladoszara skóra, pokryta owrzodzeniami, odchodziła płatami z policzków, odsłaniając mięśnie i tkanki. Po brodzie spływała strużka śliny zmieszanej z krwią. Twarz straciła nos, głowa – włosy. Monstrum nosiło szpitalną koszulę w rozmiarze 20XL, poplamioną krwią.

Mick stracił zdolność poruszania się, jakby stał się martwym elementem narzędzi Freda. Nie potrafił wydobyć z gardła krzyku ani zaczerpnąć oddechu. Tylko serce chciało się wydostać z klatki piersiowej.

Może jeszcze śpi? Może to część koszmaru? Ale nie przypominał sobie, aby w jego snach występowały zapachy. Tylko bezwonne obrazy i intensywne emocje.

Ręka potwora uniosła się, ale ruch sprawiał mu trudność, co nie dziwiło, bo jego kończyna przypominała kawał wyrzuconego na śmietnik baleronu. Jeśli Mick da się dotknąć, z pewnością wybudzi się z tego koszmaru. Monstrum położyło dłoń na jego ramieniu, przysunęło głowę do karku i, jak wampir, rozwarło zęby. Odór wydobywający się z gęby orzeźwił Micka. Treść żołądkowa podeszła mu do gardła i zwymiotował kolację na odstający brzuch potwora.

Cofnął się.

Pokój miał tylko jedne drzwi. Mick mógł użyć sprzętu Freda, zdemontować klimatyzację i uciec kanałem wentylacyjnym, ale zanim to zrobi, monstrum ogryzie mu nogi do kości.

Walka to jedyne wyjście.

Mick rozejrzał się. W części Freda walały się po podłodze narzędzia: klucze, śrubokręty, kombinerki. Potrzebował czegoś większego, aby zrobić krzywdę potworowi. Czuł narastającą rozpacz, aż jego wzrok zatrzymał się na grubym trzonku, wystającym zza kubła po farbie, pełnego śrub, nakrętek i innych metalowych elementów. Chwycił za rączkę i wyciągnął młot kowalski. Wyryta na drewnie liczba wskazywała wagę: osiem kilogramów.

Przygotowany do starcia Mick odwrócił się, pewny, że monstrum czai się tuż za nim.

Mylił się. Ugrzęzło we framudze. Ten pokój nie był przeznaczony dla nikogo przekraczającego gabaryty zdrowego człowieka.

Mick odzyskał zimną krew. Panował nad sobą, a jego umysł stał się trzeźwy. Potwór wyciągał ręce przed siebie i powarkiwał. Mick rozpoznał w nim pacjenta – faceta, który zjadł osiemdziesiąt burgerów. Chciał pobić rekord świata, ale zemdlał z przejedzenia, a jego rodzina wykorzystała ten fakt i przywiozła go prosto do kliniki. Nieprzytomny nie protestował. Miał tutaj wyzdrowieć, zmienić swoje życie, a przepoczwarzył się w żywego trupa. I wciąż miał niepohamowany apetyt.

Mick zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z zombie. Takim samym jak z filmów, czy komiksów, tylko otyłym i niezdarnym, co dawało większe szanse na przeżycie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powrócić do pomysłu z rozkręceniem klimatyzacji, ale nie wiedział, dokąd prowadzi tunel, jakie niebezpieczeństwa czekają na końcu drogi, ani czy w ogóle się w nim zmieści. Musiał przejść przez drzwi. Przedostać się z pierwszego piętra na parter – schodami; winda mogła go uwięzić w klatce – i podążyć korytarzem do wyjścia. Brzmi jak prosty plan, ale ile takich monstrów spotka po drodze?

Postanowił sprawdzić, czy można je zabić tak jak w filmie. Zamachnął się młotem i uderzył zombie w głowę. Czaszka pękła jak spróchniałe deski. Monstrum przeżyło, tylko strzelało oczami na wszystkie strony. Mick uderzył po raz drugi. Trafił w mózg, który rozbryznął niczym rozdeptany pomidor. Ręce zombie opadły, głowa osunęła się na pierś, ale ciało tkwiło we framudze. Mick odłożył młot, rozpędził się i uderzył barkiem w potwora. Odbił się od brzucha i zatoczył do tyłu. Szarża nie przyniosła rezultatu – monstrum ani drgnęło.

Co teraz?

Jeszcze pięć minut temu wpadłby w panikę, ale w tym momencie jego ciało działało w trybie przetrwania, a umysł, jak maszyna, analizował wszystkie opcje wyjścia z pułapki. Rozwiązanie okazało się proste: zabrał młot, rozsunął nogi zombie i przeczołgał się na korytarz.

Zerwał się z podłogi jak lew, który zwęszył ofiarę. Ale przestrzeń w zasięgu wzroku tonęła w pustce i ciszy.

Plan nabierał rumieńców.

Pokój, który opuścił Mick, znajdował się na początku korytarza. Klatka schodowa, do której zmierzał, czekała na przeciwległym końcu. Zamierzał się przekraść. Korciło go, żeby puścić się biegiem, ale stłumił w sobie tę chęć. Zombie usłyszało jego pojękiwania podczas gimnastyki przez zamknięte drzwi. Nie chciał sprawdzać, ile ich się zlezie na dźwięk tupotu stóp i oddechu dławionego wysiłkiem.

Może monstrum, które załatwił, to jedyny taki przypadek w klinice? Miał taką nadzieję, ale wydawało się to niemożliwością. Zombie tworzy zombie – tak jak iskra, padająca na wyschniętą ściółkę, rozprzestrzenia ogień.

Ułożył trzonek młota w pewnym chwycie i ruszył do przodu. Każdy krok stawiał jak robot, w spowolnionym, metodycznym tempie. Minął odnogę prowadzącą do równoległego korytarza. Panująca tam pustka wcale go nie uspokoiła. Brak widocznego niebezpieczeństwa budził w nim strach. Największe zagrożenie rozgrywało się w jego głowie. Kiedy mijał jakiś pokój, spodziewał się, że wyskoczy stamtąd monstrum, obawa nasilała się, gdy zostawiał drzwi za plecami.

Nad głową Micka jarzeniówka zamigotała i zabrzęczała. Młot wysunął się z ręki i z hukiem rąbnął o podłogę. Mick odskoczył, jakby pod jego nogami eksplodowała petarda.

Zamarł.

Wstrzymał powietrze.

Oddech, ta życiodajna czynność, w tej chwili jawił się jako łotr, zdradzający obecność. Mick nasłuchiwał w ciszy nadchodzącej burzy.

Włosy na jego głowie uniosły się, gotowe wyrwać się i uciec. Zimny pot spłynął po plecach. Dreszcze przeszły przez ciało.

Jarzeniówka zamigotała drugi raz i zgasła.

Za plecami Micka coś pobrzękiwało. Kolejna zepsuta lampa? Czy za chwilę mrok pochłonie cały korytarz?

Dźwięk zbliżał się. Nadleciała zielona mucha. Po niej kolejna. Aż zebrało się ich tuzin. Kiedy miliony ludzi na świecie irytowało się z powodu bzyczących nad uchem owadów, Mick chwytał się muszej muzyki niczym szaleniec, któremu cisza odebrała zmysły. Chciał całym sobą zanurzyć się w tej chwili, zapomnieć, gdzie się znajduje i co wydarzyło się w pokoju. Ale zmusił mięśnie do wysiłku – jak podczas porannej walki mózgu z ciałem po ciężkiej imprezie – i odwrócił się, sprawdzić, skąd wzięły się muchy.

Przez dwie sekundy, które w jego głowie urosły do granic minut, wpatrywał się w pustkę i żałował wysiłku, który poświęcił, aby wprawić ciało w ruch. Po trzech sekundach z odnogi wyłonił się zombie. Sięgał Mickowi do pasa.

Kto wpuścił tutaj dziecko? Dlaczego nikt go nie ochronił? Czy każdy myślał tylko o własnym życiu? Mickowi zrobiło się niedobrze. Sądził, że wszystko już zwymiotował, ale jakieś resztki napłynęły mu do ust. Przełknął i zdusił falę mdłości.

Pomyślał o swojej dziewczynie. Nie mieli dzieci, ale wyobraził sobie, że to ją spotyka taki los. On błogo spał, a sąsiedzi wyrwali ją ze snu i kazali uciekać. W popłochu i zamieszaniu dorwał ją zombie. Nikt nie przyszedł jej z pomocą.

Mick odrzucił tę wizję. Wyobraził sobie, jak dziewczyna leży w łóżku, nieświadoma zagrożenia. Ta słodka niewiedza zapewniała jej ochronę. Mick musiał się wysilić, by myśleć w ten sposób, bo dom i bezpieczeństwo wydawały mu się odległe i nierealne. Świat, który znał, runął w jednej chwili – a przynajmniej tak mu się wydawało. Czerpał wiedzę z filmów. Może to nie było najmądrzejsze, ale ciężko tego uniknąć, kiedy rzeczywistość wyglądała jak kadry z taśmy filmowej.

Zombie zmniejszył dystans, a Mick lepiej mu się przyjrzał. To nie było dziecko. Całe szczęście. To tylko karzeł.

Mick uniósł broń, przyodział postawę bojową. Mikrus wyciągnął ręce przed siebie i pobiegł w stronę Micka. Wyglądał jak chłopczyk, który chce uściskać tatusia na powitanie. Potykał się o własne nogi, dwa razy prawie upadł. Mick wyobraził sobie, jak po uderzeniu młotem karzeł przelatuje przez korytarz i zrobiło mu się go szkoda. Krzywda słabszych go nie bawiła, zwłaszcza gdy mieściła się w dziecięcych rozmiarach.

Odpuścił walkę i popędził do wyjścia. W biegu rzucił okiem przez ramię. Mikrus zdenerwował się, że cel się oddala. Przyśpieszył, wyszczerzył zęby i powarkiwał jak pies, któremu zabiera się sprzed nosa kawałek mięsa. Mick sądził, że karzeł będzie szybszy i mobilniejszy od monstrów, ale malcowi poplątały się nogi i wyrżnął torsem o podłogę.

Mick dopadł do klamki, otworzył drzwi, przystanął na klatce schodowej i wziął głęboki wdech. Pokonał niemal pół drogi. Wystarczy, że zbiegnie i przejdzie przez kolejny korytarz do wyjścia, a będzie wolny. Nie zaprzątał sobie głowy, co zrobi z tą wolnością. Na wydechu krzyknął.

Na stopniach prowadzących z półpiętra na parter zobaczył dwa monstra. Jedno usiłowało iść w górę, drugie w dół. Zetknęły się i zaklinowały w pół drogi. Na widok Micka, zombie, które stało do niego przodem, wydało niski, gardłowy pomruk, ale nie zdołało ruszyć się z miejsca, nawet napędzane chęcią dorwania ofiary. Jeśli Mick roztrzaska im czaszki, będzie musiał wspiąć się na ich ciała i zeskoczyć po drugiej stronie. Szkoda zachodu. Postanowił ominąć monstra i przejść przez poręcz. Porzucił młot, bo balustrada miała szklane płyty zamiast słupków, przez które mógłby przecisnąć broń, a nie chciał jej upuszczać i narobić rabanu.

Adrenalina dodawała siły, zwiększała zręczność i skracała czas reakcji, dzięki czemu Mick zszedł na parter bez żadnego trudu. Stanął naprzeciw szafki przeciwpożarowej z toporem strażackim w środku. Wisiał tu zapewne od czasu powstania budynku. Mick mijał go, widywał kątem oka, ale zawsze ignorował. W tej chwili miał ochotę go objąć i przytulić jak starego znajomego.

Zbił szybę młotkiem bezpieczeństwa, wyjął topór i wyszedł na korytarz. Nowa broń i bliskość celu uśpiły jego czujność. Nie wyjrzał przez okienko, sprawdzić, co dzieje się za drzwiami i wpadł na mężczyznę. Upadł na podłogę i od razu poderwał się gotów do walki, ale nikt więcej nie nadciągał.

– Siemasz, Mick – przywitał go Frank, dwudziestopięcioletni, niski i chuderlawy stróż. Mick, który siłownię znał tylko z opowieści znajomych, wyglądał przy nim jak kawał chłopa. – Nic ci nie jest?

Mick pierwszy raz usłyszał jego głos, dotąd stróż wszelkie sprawy załatwiał bez używania słów.

– Myślałem, że uciekasz przed jednym z tych stworów.

Frank oparł się plecami o drzwi, blokując je przed zamknięciem

– Że niby ja uciekam? Widziałeś kiedyś takie cacko? – uniósł dłoń, w której trzymał ostrze pokryte krwią. Mick zdał sobie sprawę, że niewiele brakowało, żeby się na nie nadział. – Rzeźnicki nóż. Zwinąłem z kuchni. Sama stal ma dwadzieścia pięć centymetrów. Tnie jak brzytwa, wchodzi w czaszkę jak w masło – opowiadał, jak pasjonat, który kupił nowy sportowy wóz. – Ty też masz niezły oręż – oblizał dolną wargę, przypatrując się toporowi. – Potrafisz nim władać? Wygląda jak spod igły.

– Dopiero go znalazłem. Jeszcze nie miałem szansy użyć. Spotkałeś kogoś żywego?

– Kogoś żywego? Masz tutaj całą klinikę chodzących trupów. Mało ci?

– Wiesz, że nie o to mi chodziło. Mam na myśli ludzi.

– Spotkałem twojego kumpla Toma. Nie wyglądał za dobrze.

Mick zdrzemnął się przed końcem dyżuru Toma. Miał przejąć zmianę na resztę nocy. Ale nie zdążył.

– Zamienił się w jednego z nich?

– Spaliłeś mi kawał, Mick. Powinieneś być bardziej empatyczny, zapytać: co z nim? A jak bym odpowiedział…

– Nie obchodzi mnie, co byś odpowiedział.

Frank skrzywił się.

– Tom nie żyje. Jesteś pierwszym człowiekiem na mojej drodze. Klinika zmieniła się w niezły plac zabaw. Załatwiłem już dwunastu tłustombie i wcale nie czuję zmęczenia, rozumiesz? Mam ochotę na więcej – roześmiał się, jak obłąkaniec.

Zombie, który przypatrywał się rozmowie, obnażył zęby i zaczął wymachiwać rękami.

– Nazwałeś ich tłustombie?

– Jasne. Od tłuszczu i zombie, kumasz? Genialne połączenie, co? Zawsze miałem kreatywną duszę – poklepał się pięścią w pierś. – Zawsze jakaś mroczna cząstka we mnie wieszczyła, że jestem zdolny do morderstwa – obrócił nóż w palcach. Ostrze zatańczyło. – A mimo to życie zepchnęło mnie do roli, w której moje talenty zostały stłamszone nudną codziennością i powtarzalnością – zachichotał. – Ale koniec z tym. Całe życie czekałem na ten dzień. Dzień, w którym wybuchła apokalipsa zombie. I doczekałem się – potrząsnął pięściami nad głową jak zwycięzca na loterii.

Mick przysłuchiwał się tej tyradzie i zastanawiał się, czy koniec świata miał jakiś motyw przewodni, czy bez żadnego sensu serwował mu same dziwadła?

– Chcesz kawałek czekolady kokosowej? – Frank sięgnął do kieszeni i wyciągnął zawiniątko. Papier nosił odciski krwi. Mick patrzył na niego zdegustowanym wzrokiem. – Nie przejmuj się tymi plamami. W środku jest nienaruszona.

– Dzięki, ale nie jestem w stanie nic przełknąć.

– A może papierosa?

– Nie palę.

Frank wzruszył ramionami i przez opakowanie wsunął kostkę czekolady do ust.

– Nie przepadam za kokosem – powiedział, mlaskając – ale chciałem sobie podbić cukier, żeby mieć więcej energii, a w kuchni nie mieli nic lepszego, wyobrażasz sobie? Znalazłem ją w kieszeni fartuszka. Pracownik musiał ją przemycić, bo normalnie nie trzymają tutaj zapasów słodyczy. Pewnie dlatego, żeby żaden grubas nie zakradł się w nocy i nie obrabował spiżarni.

– Pacjenci z reguły bywają zbyt otyli i schorowani, żeby udawać ninję. Nawet jako zombie są wyjątkowo niezdarni.

– Ale dają radę, co? Jakoś opanowali klinikę. Skoro Kung Fu Panda posiadła sztukę walki, to każdy tłuścioch jest zdolny do większego wyczynu, niż ci się wydaje.

Ludzkie ciało potrafi sprostać nieprawdopodobnym wyzwaniom, jeśli tylko psychika przełamie odpowiednie bariery. Ale zombie sterowała jakaś wyższa siła, która zmuszała martwe ciała do działania. I nie była to siła wyobraźni i technologii, które powoływały do życia animowane postacie. Mick nie widział sensu tłumaczyć tego Frankowi – da mu tylko zapalnik, z którego rozgorze spór. Dlatego zmienił temat.

– Nie kierujesz się w stronę wyjścia. Nie chcesz się stąd wydostać?

– Wydostać się? Niby po co? Co czeka nas na zewnątrz? Tutaj mamy pełną spiżarnię. Głównie dietetyczne jedzenie, ale wystarczy na jakiś czas. Są książki, leki, siłownia. Oczyścimy klinikę z trupów, zabunkrujemy się i zapewnimy sobie bezpieczeństwo. A jak skończy nam się jedzenie, będziemy na zmianę chodzić na ekspedycję i szabrować, co popadnie – ciałem Franka targnęły konwulsje, jak u dziecka korzystającego po raz pierwszy z atrakcji w wesołym miasteczku. – Już nie mogę się doczekać tych wypadów.

– Nie zostanę z tobą. Muszę się stąd wydostać. Chce się dowiedzieć, czy moja dziewczyna żyje.

– Nie żyje.

Na te słowa Mick poczuł jak pot spływa po dłoni, którą trzymał trzonek. Topór nabierał na wadze, wyślizgiwał mu się z ręki. Mick rejestrował każdy mikron jego drogi ucieczki. Zacisnął palce, aż zbielały knykcie, żeby poczuć w sobie siłę. Nie podda się słabościom ani utracie wiary przez jakiegoś złamasa, który poczuł nagłe powołanie do bycia kimś szczególnym w nowym świecie.

– Skąd możesz to wiedzieć? Nawet jej nie znasz.

– Bo to dziewczyna, nie? Mało która poradzi sobie w walce z zombie. Zostań ze mną, Mick. Faceci powinni trzymać się razem. Będzie fajnie.

Mick pokręcił głową.

– Jak sobie chcesz – powiedział Frank. – Pamiętaj, że jeśli mnie teraz opuścisz, nie pozwolę ci wrócić. Nie będziesz czerpał korzyści z mojej pracy, kiedy oczyszczę klinikę.

– Wychodziłeś na zewnątrz? Sprawdzałeś, jak wygląda sytuacja?

– Czy wychodziłem? Czy sprawdzałem? – roześmiał się.

Micka zaczynało denerwować, że bez przerwy powtarzał jego słowa.

– To apokalipsa, rozumiesz? – Frank wskazał ostrzem noża na korytarz, gdzie na podłodze leżały cztery unieszkodliwione monstra, a na samym końcu połyskiwał fotoluminescencyjny znak wyjścia. – Na zewnątrz czeka cię tylko śmierć, ewentualnie wycieńczenie psychiczne z powodu ciągłego zagrożenia. Tutaj mamy większe szanse na przeżycie. Pytam ostatni raz: zostajesz? Zastanów się dobrze.

Z góry dobiegło głuche łomotanie.

– Tłustombie próbuje przejść przez drzwi – oznajmił Frank. – Ciekawe, ile czasu im zajmuje, zanim połapią się, jak używać klamki? Bo wiesz, że używają, prawda? Ci dwaj – kiwnął głową w stronę zaklinowanych zombie – jakoś musieli się tu dostać. Poczekamy i zobaczymy? Możemy nawet się założyć: kto poda bliższy czas, ten wygrywa. Co sądzisz?

– Nie mam na to czasu. A ten na górze to żaden pacjent. To niskorosły. Nie wiem, skąd się tu wziął, ale nie jest zbyt groźny.

– Nisko co?

– Człowiek o bardzo niskim wzroście.

– Masz na myśli karła?

Mick przytaknął.

– Mogłeś tak od razu, a nie gadasz slangiem. Grubasów nazywasz tłuszczorosłymi, czy jak?

– Nie, osobami z otyłością.

– Smutny z ciebie facet, Mick. A ten karzeł przyszedł w odwiedziny. Był bratem jednego z grubasów. Taki konus, wyobrażasz sobie?

– Jest środek nocy. Nie prowadzimy odwiedzin.

– Nagły przypadek. Przyniósł bratu leki na astmę. Pomagaj rodzinie, a wpakujesz się w bagno.

– Męczy mnie ta rozmowa. Powodzenia w oczyszczaniu kliniki. Ja stąd spadam.

Kiedy Mick przeciskał się obok Franka stojącego w progu, dostrzegł w jego oczach rozbawienie, które go zmroziło. Jak tylko oddalił się od niego na pięć kroków, poczuł ulgę.

– Zaczekaj! – zawołał Frank.

Mick nie chciał tego robić, ale odwrócił się.

– Drzwi są zablokowane. Potrzebujesz karty, żeby się wydostać.

Mick podszedł do Franka i wyciągnął rękę.

– Daj mi ją.

– Nie jestem już zwykłym stróżem, żebyś mi rozkazywał. Oczekuję czegoś w zamian.

– Mam ci oddać topór?

– Nie potrzebuję twojej broni. Nie masz nic, co mógłbyś mi dać. Poza rozrywką. Dlatego proponuję zakład. Rzucę monetą. Jak wypadnie rewers, dam ci kartę od razu. Jak awers, pomożesz mi oczyścić schody, a w zamian otrzymasz kartę. Wchodzisz?

Mick westchnął i zgodził się.

Frank sięgnął do kieszeni, machnął ręką, a moneta zawirowała w powietrzu, frunąc aż nad jego głową. Mick wyczekiwał brzęknięcia o ziemię, ale Frank złapał ją w locie, kiedy zrównała się z jego biodrem. Wyciągnął ręce przed siebie; na wewnętrznej stronie prawej dłoni spoczywała moneta skierowana rewersem ku górze. Przełożył ją na grzbiet lewej dłoni i odsłonił awers, a Mick poczuł jak jego awersja do Franka rośnie.

– Wygrałem – powiedział Frank.

– To nie było sprawiedliwe.

– Przez całe życie czułem się tak jak ty teraz. Każdą moją szansę na wygraną los obracał w gorzki żart. Zostawiał mnie przegranego i oszukanego. Słyszałem, że wszystko się zmienia, gdy tylko weźmiesz życie we własne ręce. To kłamstwo. Życie nie jest sprawiedliwe. Nie rozdaje nagród za talent ani za wysiłek. Możesz dawać z siebie wszystko, a i tak wylądujesz na dnie, spoglądając na tych mniej uzdolnionych, którzy stoją na szczycie. Dziś stało się coś niemożliwego – stary świat się skończył. Zamierzam być silnikiem tej apokalipsy, nie jej pasażerem.

Mick nie odpowiedział. Wolał starcie z kilkoma monstrami, niż mieć do czynienia z tym człowiekiem i słuchać jego filozoficznego bełkotu.

Frank przerwał ciszę.

– Pomóż mi oczyścić schody.

– Miejmy to już za sobą.

Mick wszedł na schody i uniósł topór.

– Stój, drwalu. Nie słyszałeś powiedzenia: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą? Będziesz stał i wachlował tym toporkiem, aż przebijesz się przez czaszkę? Jeszcze cię tłuścioch pochwyci i da buzi, a ja stracę parę rąk do pracy. Masz, weź to – Frank wyjął zza paska spodni szpikulec do lodu i podał go Mickowi. – Wbij mu w oczodół. Szybciej dotrzesz do mózgu. Nie patrz tak na mnie. To kultowe narzędzie zbrodni. Bierz tego z lewej.

– Dlaczego ja mam brać tego zwróconego przodem?

– Bo masz szpikulec, nie? Ja nożem bez problemu wbiję się w tył głowy.

Mick oparł topór o ścianę i spróbował sięgnąć szpikulcem oka pierwszego zombie, lecz potwór stał trzy stopnie wyżej, a drogę zagradzał ogromny bebech. Frank rzucił się naprzód i z bojowym okrzykiem wbił nóż w potylicę drugiego zombie. Ostrze przedarło się przez kości i wbiło w mózg. Monstrum znieruchomiało. Pierwsze zombie wpiło palce w ramię Micka. Ból przeszył go aż po kark, a krew zabarwiła koszulę. Frank wycofał się i przyglądał się scenie z bezpiecznej odległości. Mick wbił szpikulec w nadgarstek monstrum i wyrwał się z uścisku. Sięgnął po topór i zamaszystym ruchem rozciął brzuch potwora. Wnętrzności wysypały się na schody. Już nic nie stało Mickowi na przeszkodzie. Wyjął szpikulec z nadgarstka i wbił go w oko zombie, dociskając ostrze, by dotarło do mózgu. Monstrum zesztywniało.

Frank zaklaskał.

– Brawo, brawo – powiedział. – Naprawdę znakomita akcja.

Mick, schodząc poślizgnął się na trzewiach, wypuścił topór i szpikulec z dłoni, upadł na czworaka przed obliczem Franka i zwymiotował.

– Cholera jasna, Mick, ale z ciebie bałaganiarz. Nie dość, że upaćkałeś schody flakami, to jeszcze obrzygałeś mi buty.

Mick podniósł się z podłogi. Pusty żołądek sprawił, że poczuł ulgę. Nawet pulsujący ból w ramieniu mu nie przeszkadzał. Krew sączyła się z rany, ale na razie nie wymagała opatrunku. Uczucie zniknęło, gdy spojrzał na Franka. Stróż, z wypisanym na twarzy obrzydzeniem, zdrapywał rzygowiny z butów tępą krawędzią noża. Mick miał ochotę mu przywalić. Frank musiał to wyczuć, bo wyprostował się i wyszczerzył zęby jak pitbull.

– Nienawidzisz mnie, co? Znasz ten stan, kiedy wydaje ci się, że jakieś uczucie osiągnęło szczyt i myślisz, że gorzej już nie będzie, a okazuje się, że może być jeszcze silniejsze? Pomóż mi usunąć tych tłuściochów ze schodów. Przeciągnąć pół tony sadła, to nie lada wyczyn, ale wspólnie damy radę. Zwłaszcza po twoim zabiegu liposukcji. Potem rozwalimy tego karła na górze i dostaniesz swoją kartę.

– Znowu chcesz mnie oszukać. Nie poradzisz sobie sam z karłem?

– Już nie niskorosłym? Och, Mick, zero w tobie konsekwencji. Uwielbiam jak twoja antypatia do mnie eskaluje. Ale obiecuję, że to już ostatni raz. Cokolwiek się wydarzy, dostaniesz swoją kartę.

Po rozcięciu brzucha monstra się poluzowały, więc mężczyźni bez problemu odkleili je od siebie. Śliskie schody ułatwiły przeciągnięcie cielsk na dół i porzucenie przy ścianie w korytarzu.

Mick zabrał szpikulec, topór zostawił. Mężczyźni wdrapali się na piętro, uważając na porozrzucane flaki i rozmazaną krew. Stanęli przed drzwiami, do których bez przerwy dobijał się karzeł.

– Ale śmieszny pokurcz – Frank uśmiechał się, wyglądając przez okienko. – Wygląda jak laleczka ze sklepu z akcesoriami na Halloween. Nigdy nie przypuszczałem, że widok trupa będzie mnie tak mocno bawił. Otwórz i przytrzymaj drzwi, Mick. Sam go załatwię. Nie będziesz musiał się w to mieszać. Uznaj to za akt dobrej woli.

Mick pociągnął za klamkę. Karzeł zastygł z uniesioną pięścią, przypominał mima szykującego się do odegrania gestu pukania do drzwi. Miał powykręcane stopy, czego wcześniej Mick nie zauważył, dlatego poruszał się w tak pokraczny sposób. Jeszcze za życia, podczas ucieczki, musiał zeskoczyć z wysokości i skręcić kostki.

– No chodź, malutki – powiedział Frank z czułością, jaką okazuje się szczeniakom. – No chodź.

Karzeł ciągnięty nawoływaniem Franka nie zwrócił uwagi na Micka. Stróż nawet nie uniósł noża. Kucał i przywoływał malca ruchem wolnej ręki.

– Drogi skrzacie, niesie plota – śmiał się – że gdzieś ukryłeś garniec złota.

Mick nie potrafił ocenić, co kierowało karłem. Może mutacja adaptowała się do nosiciela i wycisnęła z niego więcej szybkości niż z otyłych pacjentów. A może to była zemsta karła – jak w tanim horrorze – za wszystkie lata upokorzeń, śmiechów i palców wytykających inność. Powody nie miały znaczenia. Liczył się skutek: zombie odbił się od podłogi, skoczył naprzód i dopadł do Franka. Paznokciami rozciął skórę na jego gardle. Zadrapania wystarczyły, żeby zaskoczyć stróża, który runął na plecy. Karzeł rzucił się na niego i przegryzł tętnicę szyjną. Krew popłynęła strumieniem. Mick odciągnął napastnika, cisnął na podłogę i wbił w oko szpikulec do lodu.

Frank poruszał ustami, próbował coś powiedzieć. Mick nachylił się nad nim i usłyszał:

– Mówiłeś, że nie jest groźny. Teraz to ty mnie oszukałeś.

Mick pokręcił głową. Chciał się wytłumaczyć, ale stróż umarł. Sądził, że poczuje satysfakcję, ale wypełniła go pustka.

Chwilę mu zajęło, nim się pozbierał i przebił mózg Franka. Przeszukał jego kieszenie; znalazł czekoladę, zapalniczkę benzynową, papierosy. Już zaczął myśleć, że Frank go okłamał i nie miał przy sobie karty, ale wysupłał kartonik z sekretnej kieszeni marynarki. Zabrał też zapalniczkę. Zapalniczka zawsze może się przydać.

W drodze do wyjścia nie spotkał nikogo żywego. Przyłożył kartę do czytnika magnetycznego i wyszedł na zewnątrz. Pomimo późnej pory i tego, co wydarzyło się w klinice, ulicami sunęły pojedyncze samochody. Po raz drugi przez głowę Micka przemknęła myśl, że wszystko, co przeżył, było jedynie wytworem jego umysłu. Świat żył i funkcjonował normalnie. Mick poczuł jak z jego ciała uchodzi napięcie, ustępując miejsca fali zmęczenia. Gdy spojrzał na zakrwawione dłonie i ubranie, a ból w ramieniu przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą, zrozumiał, że te wydarzenia naprawdę miały miejsce.

W ciemności dostrzegł kształt – coś poruszało się nierównym krokiem. Do żył Micka napłynęła adrenalina, ożywił się. Nadchodził zombie. A więc jednak świat ogarnęła plaga. Na światło latarni wyłonił się mężczyzna. Zatoczył się, pociągnął nosem i przemówił:

– Sypniesz trochę piniondza? – pijak przez dłuższą chwilę przyglądał się Mickowi. – Albo nie. Wyglądasz gorzej niż ja. Nawet cuchniesz gorzej niż ja – oddalił się.

Mick pokonał kilometr truchtem. Minął parę całującą się przy bramie. Minął taksówkarza opartego o drzwi wozu i palącego papierosa. Wpadł na grupkę przyjaciół, wychodzącą z pubu. Jeden z mężczyzn zmierzył go wzrokiem i zapytał, czy właśnie ucieka z balu przebierańców. Mick zignorował go.

Zawrócił do kliniki. Dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy stanął w progu. Odwaga uleciała, lecz wiedział, że nie może się cofnąć. Wciągnął przez nos rześkie powietrze nocy i wszedł do środka. Miejsce wyglądało jak opuszczone.

W łazience opłukał dłonie i przemył twarz.

W szatni znalazł ciało Toma, który w dłoni zaciskał wymiętą koszulę. Brzuch miał rozorany. Wnętrzności wywalone na zewnątrz. Jedno oko przebite – to musiała być robota Franka. Mick poczuł jak coś odbiera mu resztki sił. Odwrócił wzrok i zmusił się nie patrzeć w tamtą stronę. Zrzucił służbowe ubranie i włożył własne.

W kuchni leżały trzy ciała monstrów. To ostatnie pomieszczenie, w którym powinny się znaleźć. Może stąd wzięła się teoria Franka o ninja.

Mick odkręcił gaz i postawił na blacie zapaloną zapalniczkę Franka. Kiedy wychodził, dręczyły go myśli, że kogoś nie uratował, że ktoś spłonie w środku. Ale nie mógł ryzykować i przeszukiwać każdego piętra, każdego pomieszczenia. Musiał zdusić plagę w zarodku. Wybuch kliniki uratuje miasto. Ocali świat.

Odjechał samochodem na bezpieczną odległość. Minęło osiemnaście minut, zanim budynek wyleciał w powietrze. Po kolejnych pięciu rozległy się syreny straży pożarnej. Mick nie czekał dłużej, ruszył w drogę do domu.

Mijał nocne autobusy, neony klubów i barów szybkiej obsługi. Zatrzymywał się na światłach wraz z innymi samochodami. Przepuszczał na pasach roześmianych imprezowiczów. Nie mógł uwierzyć, że świat żyje.

W domu przywitał go Jack Russell terrier. W szale radości hycał tak wysoko, że wskoczył mu na ręce.

– Spokojnie – Mick pogłaskał go. – Obudzisz swoją panią.

Odstawił psa na podłogę i zajrzał do sypialni. Dziewczyna spała wtulona w poduszkę, z głową skierowaną w stronę drzwi. Podszedł do łóżka na palcach i usiadł na brzeżku. Pogładził ją po policzku. Otworzyła oczy i spojrzała na niego.

– Wróciłeś – powiedziała i uśmiechnęła się. – Czy już jest ranek?

– Możesz jeszcze pospać. Nie chciałem cię obudzić. Przepraszam.

Pragnął wyjaśnić jej, dlaczego wrócił tak wcześnie, opowiedzieć co wydarzyło się w klinice, przez co przeszedł i jak uratował świat. Ale ona nie spojrzała na zegarek. Nie zdawała sobie sprawy, że powinien być jeszcze w pracy. A mimo to oznajmił:

– Mam ci coś ważnego do powiedzenia.

– Opowiesz, jak się wyśpisz. Wyjdź z psem – poprosiła. – A potem chodź spać.

Nie próbował protestować. Podszedł do drzwi.

– Mick?

Odwrócił się.

– Nie wiem, co wy tam robicie – powiedziała – ale wykąp się.

Mick skinął głową i wyszedł.

– Widzisz, mała – powiedział, przypinając psu smycz do obroży – twojej pani nie obchodzi bohaterstwo, liczy się tylko, żeby wyjść z tobą na spacer.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (zawsze – tylko do przemyślenia):

Pokój, w którym sypiał (przecinek?) był hybrydą.

Jedną połowę urządzono na sypialnie dla pracowników dyżurujących na nocnej zmianie, z łóżkiem i szafeczką nocną. – jak rozumiem, chodzi o jedną sypialnię z jednym łóżkiem, zatem – literówka?

Mick stracił zdolność poruszania się, jakby stał się martwym elementem narzędzi Freda. Nie potrafił wydobywać z gardła krzyku ani zaczerpnąć oddechu. Tylko serce chciało się wydostać z klatki piersiowej. – czemu przy tak drastycznej scenie nagle ten jeden czasownik jest w czasie niedokonanym?

Pokój, który opuścił Mick (przecinek?) znajdował się na początku korytarza.

To, co rozgrywało się w jego głowie, stanowiło dla niego największe zagrożenie. Kiedy mijał jakiś pokój, spodziewał się, że wyskoczy z niego monstrum, obawa nasilała się, gdy zostawiał drzwi za plecami. – powtórzenia?

Czy za chwile mrok pochłonie cały korytarz? – literówka?

Nie mieli dzieci, ale wyobraził sobie, że to spotyka taki los. On błogo spał, a sąsiedzi wyrwali ze snu i kazali uciekać. W popłochu i zamieszaniu dorwał zombie. Nikt nie przyszedł jej z pomocą. – znowu powtórzenia różnych odmian zaimka, tym razem – „ona”?

– Nie obchodzi mnie (przecinek?) co byś odpowiedział.

Mick nie widział sensu tłumaczyć tego Frankowi – da mu tylko zapalnik (przecinek?) z którego rozgorze spór.

– Nie kierujesz się w stronę wyjścia. Nie chcesz się stąd wydostać? – pytanie mnie zaskoczyło, przecież wcześniej Franek wyraźnie mówił głównemu bohaterowi, że jeszcze mu mało i chce dalej zabijać zombie, bo zawsze o tym marzył

A jak skończy nam się jedzenie, będziemy na zmianę chodzić na ekspedycję i szabrować (przecinek?) co popadnie – ciałem Franka targnęły konwulsje, jak u dziecka korzystającego po raz pierwszy z atrakcji w wesołym miasteczku.

Pamiętaj, że jeśli mnie teraz opuścisz (przecinek?) nie pozwolę ci wrócić.

– Zaczekaj – zawołał Frank. – wykrzyknik przy wołąniu?

Nie słyszałeś powiedzenia: gdzie drwa rąbią (przecinek?) tam wióry lecą?

Frank rzucił się naprzód i z bojowym okrzykiem wbił nóż w potylice drugiego zombie. – literówka?

Mick poczuł jak z jego ciała uchodzi napięcie, a jego miejsce zastępuje fala zmęczenia. – powtórzenie?

– Nie wiem (przecinek?) co wy tam robicie – powiedziała – ale wykąp się.

 

Zaskakujące, że Mick powrócił do kliniki, aby się umyć i przebrać. Myślałam, że najpierw pobiegnie (nieważne, jak wyglądał czy pachniał) sprawdzić, co z dziewczyną. ;)

Trupów cała masa, wnętrzności też, mord goni mord… Opisy zbrodni – bardzo realistyczne. :)

Zakończenie humorystyczne, wprost przeciwne do całej reszty. :)

 

Klikam za klimatyczny horror, pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Udało Ci się. :)

Udało Ci się sprawić, że przejąłem się losami Micka. Obawiałem się, czy aby na pewno odnajdzie swoją dziewczynę i zastanie ją całą i zdrową.

Dlaczego Ci się to udało? Po pierwsze, za sprawą – w moim mniemaniu – całkiem sprawnego warsztatu. Jest na tyle dobry, że nie potykałem się o szyk zdań i płynąłem gładko do przodu. Po drugie, realizm przedstawionego przez Ciebie świata, w tym ciekawie ukazane psychologiczne zmagania głównego bohatera z nową sytuacją, sprawiły, że uwierzyłem w ten świat. Po trzecie – napięcie i niepewność. Do ich wygenerowania użyłeś prostych, wyświechtanych schematów, ale na mnie to zadziałało.

Nad konstrukcją fabularną opowiadania nie uważam za celowe zbytnio się rozwodzić. Powiem tylko, że jest do bólu prosta i niczym się niewyróżniająca, ale nie mówię, że jakkolwiek mi to przeszkadzało.

Dość zaskakujący i zarazem wzbudzający spore emocje był moment, w którym Mick zdecydował się powrócić do kliniki. Z początku nie było wiadomo, po co tam wraca, i obawiałem się, że będzie to największy błąd w jego życiu. Tymczasem chłop pokazał, że ma głowę na karku. Brawa za ten chwyt.

Na koniec kilka krytycznych uwag:

O ile w zaklinowanie się tego pierwszego grubasa w drzwiach jeszcze jakoś mogę uwierzyć, o tyle utknięcie tych kolejnych dwóch na klatce schodowej wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne.

Na początku dialogu z Frankiem poczułem się trochę, jakbym oglądał jakąś kiepską amerykańską horror-komedię, choć po czasie to wrażenie zaczęło ustępować, a jego postać i prezentowana postawa zaczęły nabierać sensu. Niemniej wystąpienie u kogokolwiek takiej reakcji jak u Franka w obliczu pojawienia się w klinice paru zombie byłoby szalenie mało prawdopodobne w prawdziwym świecie. Nawet w przypadku kogoś nieźle odklejonego.

Czy aby na pewno Mick po powrocie do domu i wszystkim, co dopiero przeżył, jak gdyby nic wyszedł sobie na spacer z pieskiem? Bardzo szczerze wątpię. Pewnie na początku przytuliłby się do laski i nie wypuszczał jej z objęć. Potem złapałby za telefon i starał się dociec przyczyny tego, co się stało itd.

Partnerkę Micka określiłeś mianem „dziewczyna”, nie nadając jej żadnego imienia. Uważam, że to błąd. Gdyby miała imię, narracja w tym punkcie brzmiałaby naturalniej.

Przyszło mi jeszcze do głowy, że zakończenie mogłoby być ciekawsze, gdyby Mick po powrocie zastał dziewczynę całą i zdrową, odetchnął z ulgą, a następnie usłyszał od niej, że z nimi koniec. Ale to tylko moja luźna, niezobowiązująca myśl.

Pozdrawiam i życzę sukcesów w dalszym tworzeniu.

Cześć Yoyo !!

 

Gdzieś umknęło mi co się stało, że ludzie zamienili się w zombie. Nawet fajnie się czytało. Nie każdy lubi takie klimaty, ale jak już pisałeś mogłeś dać wszystko na jedną kartę i zrobić więcej krwawych opisów :) Fajnie, bo nauczyłem się nowego słowa “niskorosły” “pokurcz” już znałem.

 

Ogólnie można by ten tekst nazwać satyrycznym. I jeśli tak go zaszufladkujemy to jest niezły.

 

Pozdrawiam!!

Jestem niepełnosprawny...

Bruce

Dziękuję za uwagi, wprowadziłem poprawki.

 

 

Xarmela

Bardzo się cieszę, że Ci się podobało. 

 

O ile w zaklinowanie się tego pierwszego grubasa w drzwiach jeszcze jakoś mogę uwierzyć, o tyle utknięcie tych kolejnych dwóch na klatce schodowej wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne.

To jeden z groteskowych elementów opowiadania.

 

wystąpienie u kogokolwiek takiej reakcji jak u Franka w obliczu pojawienia się w klinice paru zombie byłoby szalenie mało prawdopodobne w prawdziwym świecie.

W opowieściach nie wszystko musi być szalenie prawdopodobne.

 

Czy aby na pewno Mick po powrocie do domu i wszystkim, co dopiero przeżył, jak gdyby nic wyszedł sobie na spacer z pieskiem?

Potrzeby Micka zostały stłamszone przez obowiązek wyjścia z psem. To też groteskowy element.

 

Partnerkę Micka określiłeś mianem „dziewczyna”, nie nadając jej żadnego imienia. Uważam, że to błąd. Gdyby miała imię, narracja w tym punkcie brzmiałaby naturalniej.

Racja, lepiej nazywać bohaterów, bo wtedy stają się bardziej żywi.

 

 

dawidiq150

Dziękuję za pozytywne słowa.

 

Nowa Fantastyka