- Opowiadanie: mistrz_szczepanko - Wiatr z głębi ziemi

Wiatr z głębi ziemi

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wiatr z głębi ziemi

Jazda metrem rozrywa miasto w archipelag.

Wyspa: Gmunderstraße, czarna bryła hotelu, wiatr przepędza po chodniku pusty kartonik, plamę czerwieni w szarości, dalej schody w dół, w głąb – i miasto natychmiast znika, przestaje istnieć; kiedy wynurzę się na Stiglmaierplatz pojawi się znowu, ale to będzie już inne miasto, inne ulice i gmachy, inni ludzie, między pierwszym miastem i drugim miastem nie ma ciągłości, nie ma ulic i skrzyżowań, które by prowadziły od jednego do drugiego, nie ma nic, tylko ciemność, hałas, błyski, wynurzenie gdzie indziej, światło na twarzy, ale inne. Do szkolenia mam ponad godzinę, zdążę, właściwie będę za wcześnie, spacerując wokół biurowca zostawię za sobą to dziwne wrażenie, otrząsnę z siebie ciemność podziemi. Ale na razie schody w dół, lekko przybrudzony peron, niewielu ludzi rozsypanych w strategicznym oddaleniu, Linien U3, Richtung: Moosach. Stukot i podmuch poprzedzają pociąg, podmuch, a jednak inny niż wiatr na górze, pochodzi z głębi, z wnętrza ziemi.

Pociąg to jeden z tych starych, hamuje ze zgrzytem, trzeba samemu otworzyć drzwi.

– Zurückbleiben. – Mówi głos bez ciała, trzask drzwi, które trzeba otworzyć, ale zamykają się już same z siebie, odcinając odwrót na stację, ku schodom na górę; ruszamy z kołysaniem, za szybą stacja zamienia się w rozmazaną ciemność, tunel, przestrzeń pomiędzy, nigdzie.

Ludzi jest niewielu, jeszcze wcześnie, za pół godziny, za godzinę pojawi się tłum, będą jeden przy drugim, napierać, naciskać na siebie nawzajem, ale już nie na mnie. Ląduję w zagrodzie czterech twardych siedzeń pokrytych drewnopodobną okleiną, przymykam oczy. Wagon kołysze się lekko, szumi. Paciorki kolejnych stacji – Obersendling, Thalkirchen, jedna za drugą, w modlitewnym ciągu. Bylebym pamiętał, przesiadka, Sendlinger Tor, Linien U1 lub U7, Richtung: Olympia-Einkaufszentrum, przesiadka, muszę pamiętać, uważać by nie wyrzuciło mnie gdzieś indziej, gdzieś daleko, na inną wyspę, nowe tunele, stacje, ten sam wiatr z głębi ziemi.

Stacja oślepia żółcią paneli, ta żółć dotyka, męczy, jest w niej coś obraźliwego. Ruchome schody wiozą mnie w dół, ludzie jeden za drugim, taśmociąg z ludźmi. Gromadzą się na nowym peronie, czy to coś znaczy, że leży głębiej niż poprzedni? Czekam, chodzę wzdłuż krawędzi, krok i krok, dalej i dalej, wreszcie wiatr. Tym razem pociąg też jest nowy, szary i jasny, siedzenia znów po cztery, ale już nie twarde – porasta je krótkie niebieskie futro, przesuwam po nim ręką, martwa miękkość poliestru.

Nie jestem już sam, już zbyt późno, czas przynosi ludzi, wtłacza ich do pociągu, naprzeciwko, w tej samej zagrodzie siada młoda kobieta, zamknięta w kokonie z drażniącej woni białych kwiatów. Siedzenia są blisko siebie, więc i ja znajduję się wewnątrz kokonu, i dlatego widzę – skrawek opalonego brzucha, wyżej bluzka z trykotu, białego jak kwiaty, cienkie żeberka przylegają do ciała, wydobywają kształty. Odwracam wzrok do oka, ale za szybą jest tylko ciemność, rozmazana, skłębiona, i przez tę ciemność, na powierzchni szyby, suną odbicia, w przestrzeni, której nie ma. Jedna stacja, druga, teraz Plärrer, wysiadam – powinienem się spieszyć, to ważne spotkanie, klient nie będzie czekał. Więc przesiadka, szybko, tak trzeba, szybko, sprawnie, z tunelu do tunelu, bez zatrzymania, teraz Linien U1, Richtung: Hardhöhe. Wiatr, pociąg, dalej, dalej.

Peron na stacji San Giovanni jest brudny i zaśmiecony, śmierdzi stęchlizną i marihuaną. Pociąg uciekł mi sprzed nosa, biegłem ku krawędzi, ku drzwiom, ku światłu, lecz bezskutecznie. Trzeba iść szybko, krok za krokiem, bez zwłoki – ale zatrzymała mnie, bez rąk, bez głowy, uwięziona w szkle, biały marmur zatopiony w białym świetle wlanym do gabloty, wilgotna tkanina lepi się do ciała, wydobywa z kamienia kształty, wyżej nie ma głowy, ukruszony kamień, światło, szkło. To dlatego. Więc trzeba czekać, peron jest brudny i zaśmiecony, śmierdzi, lecz w końcu jest, czuję to. Wiatr z głębi ziemi, pociąg linii A, kanciasty i obcy, syczenie drzwi, siedzenia jaśnieją pomarańczem, linie poręczy rozmieszczone zbyt gęsto, trzeba się kulić w tej klatce, dwie stacje, trzy, Manzoni, Vittorio Emanuele, Termini. Japońscy turyści wchodzą i od razu ustawiają się w zwartą grupę, czarne spodnie, białe koszule z krótkim rękawem, skupione twarze, to wojna z chaosem, z obcym miastem. Na szyjach kołyszą się senne aparaty, zwieszają obiektywy, to już nie i jeszcze nie, przerwa, nicość pomiędzy. Wysiadam na Fridhemsplan, szybko, przesiadka, nie można zwlekać. Stacja nie ma ścian, nie ma płytek, nie ma paneli, nie ma uśmiechniętych twarzy na plakatach, jest tylko pofalowana granitowa skała, jakby się przelewała, muszę się śpieszyć, muszę biec na peron, ale jednak podchodzę, dotykam – szorstki kamień, chłodny, powybrzuszany, splata czarne i szare smugi, nie ma formy, nie ma znaczenia, jest całkiem martwy, bezpieczny. Trwam tak chwilę, ludzie przepływają za plecami, nie widzę, ale czuję ruch, słyszę głosy, przede mną światło pełza po kamieniu, zielone pasy prowadzą ku niebieskim.

Biały pociąg z niebieskimi drzwiami, w środku pełno, muszę stać przy drzwiach, żółta poręcz płonie mi w rękach. Nie chcę patrzeć na twarze, jest ich za dużo, ekrany zbyt jasno świecą, a za szybą drzwi rozsnuwa się ciemność, patrzę na jej ruch. Tunel rozszerza się w obszerną komorę z nagiego kamienia, jak na stacji, ale to nie jest stacja, dwa tory rozdzielone szarymi kamieniami, tym drugim pełźnie biały robak, równie wielki co pociąg, kolejne pierścienie ciała unoszą się i opadają na szyny w regularnym rytmie, jeden, drugi, trzeci, wolniej niż pociąg, muszą być twarde i szorstkie, w górę i w dół, w górę i w dół, chronią miękkie, śluzowate wnętrze, nie widzę głowy, tylko kolejne pierścienie, a potem komora się kończy, znowu pojedynczy wąski tunel, dźwięk się zmienia, uderza mocniej. Do stacji, przesiadka.

M1 zamienia się w M14, żeliwo przeistacza się w beton, czekam, chodzę wzdłuż krawędzi. Za pustym torem światło, palmy pną się w górę, rozpościerają gałęzie, ich zieleń jest żywa i zwodnicza, mami i przyzywa, chcę iść ku nim, poczuć szorstką korę, położyć się na trawie, zasnąć, odpocząć, nie jechać już dalej. Wyciągam rękę, trafiam na ścianę ze szkła, palmy są poza nią, w świecie ze snu. Pociąg nadjeżdża niepostrzeżenie, poprzedza go wiatr, ale nie przenika przez ścianę. Zatrzymanie, otwierają się drzwi i drzwi, drzwi w drzwi, wchodzę i wchodzę, ja i ktoś jeszcze, nie za mną, nie obok, we mnie. Tłoczymy się wewnątrz, nad niebieskimi oparciami i nad czerwonymi oparciami, w zimnym świetle, blisko ktoś śmierdzi moczem i potem, przeciskam się dalej, ludzie falują, ktoś wstaje, więc siadam, oparcie czerwone.

– Châtelet, Attention à la marche, en descendant du train. – Mówi głos, lecz wcale nie muszę uważać, nie muszę wysiadać, jeszcze nie, jeszcze dalej, głos jeszcze coś mówi, lecz zagłusza go inny, mówi jakaś kobieta i śmieje się piskliwie, świdrująco, nie wiem, jaki to język, wtóruje jej druga.

Pociąg staje. Jest duszno, powietrze też stoi, gęstnieje, zastyga, to my, nasze kości, zawarty w nich kolagen, to on sprawia, że powietrze krzepnie, zaraz nie będziemy mogli się ruszyć, uwięzieni w zmętniałej masie. Pod przeciwległym oknem siedzi czarnoskóry facet w brudnej kurtce, spod rzadkiej szczeciny włosów wypływają krople potu, a potem błądzą po czole, gubią się w zygzakach, zbierają na brwiach. Czuję pulsowanie. To nie ja, to nie wagon, pulsuje cały tunel, zaciska się i rozszerza w powolnej perystaltyce, to początek procesu trawienia, zaraz zaczną wydzielać się kwasy, stalowe skorupy wagonu zmiękną i zapadną się, pożywna treść naszych ciał będzie łatwo dostępna. Pulsowanie, tunel pomalutku przesuwa nas do przodu, to już nieuniknione, nikt nie ucieknie z trzewi bestii. Ale nie, pociąg drgnął, szarpnął, ruszył szybciej, byle do stacji, byle do stacji.

– Příští stanice: Invalidovna – obwieszcza głos bez ciała, konferencja odbywa się na Vyšehradzie, to linia C, kierunek Háje, więc jeszcze przesiadka na stacji Florenc, żółć osunie się w czerwień, dalej, ku czerwieni. Jazda, przesiadka na King's Cross St Pancras, świdrująca magenta Metropolitan line stanie się niebieskim Piccadily, wysiadam, niebieski mnie prowadzi, biały korytarz bez końca, pulsuje rozjarzonym blaskiem, wlokę za sobą walizkę, ale jej kółka kręcą się z trudem, trzeba było kupić nową, a potem walizka balansuje na krawędzi stopnia, gdy jedziemy w dół, w głąb, jeszcze i jeszcze niżej.

Piccadily line pogrzebano głęboko, tunele są ciasne, nie ma w nich miejsca na wątpliwości, tylko pęd, i tak głęboko wieje wiatr, przez który patrzę na reklamę ketchupu. Pomidor jest gigantyczny i dojrzały, jego skórka zaraz pęknie, czerwony miąższ rozpryśnie się po stacji, wyjdę mokry i ociekający czerwienią, nie wpuszczą mnie do samolotu – ale to tylko czerwień pociągu wjeżdżającego na stację, pociąg też jest ciasny, muszę schylić się w drzwiach, walizka zawadza. W środku zajmuję dużo miejsca, walizka i moje nogi to już pół przejścia między siedzeniami, otyły mężczyzna przeciska się obok, patrzy z wyrzutem. Ruszamy w ciemność tunelu, dalej, Russell Square, Holborn, przesuwam je między palcami, czuję twardą obłość. Dalej.

Za oknem ciągle ciemność, zgrzyt hamulców jej nie przepędza. Pociąg zwalnia, staje, ale ciemność wciąż się przesuwa, rozmazana w skłębione pasma. Sekunda, sekunda, sekunda, powietrze jest duszne, nie ruszam się, nikt się nie rusza, trwamy tak w oczekiwaniu, czuję pot spływający po karku, to on odmierza czas, to jedyna zmiana. Trwamy, bez końca, koniec – nagły szum i trzaski, to głośniki, lecz nie jest to głos, który znam, który mnie prowadzi; po chwili jednak dźwięk się klaruje, ustala w komunikat.

– Attention. This train and station are now being evacuated. Please leave the train and exit the station. – Wcale nie jesteśmy na stacji. Mimo to wszyscy zrywają się i idą ku drzwiom, szybko, prawie biegną. Z przeciwka przepycha się chłopak w dresie i czapce z daszkiem ozdobionej logo Ralpha Laurena, czerwony jeździec na czerwonym koniu przemierza granatową pustkę, chłopak naciska przycisk kilka razy, rytmicznie, w końcu przydusza go i trzyma ciągle, bez skutku. Wreszcie zmienia zdanie, puszcza przycisk i zaczyna kopać mocno w miejsce, gdzie skrzydła drzwi stykają się ze sobą gumowymi uszczelkami, w zaciśnięte w niemym uporze czarne wargi. Raz, drugi, trzeci, jego noga porusza się tak szybko, że tracę rachubę. W końcu coś się dzieje, drzwi syczą siłownikami, sapią, a potem rozsuwają się powoli, z jękiem. Ciemność tunelu, przed którą nic nas już nie chroni, wlewa się do wnętrza pociągu, jej pasma najpierw kłębią się przy podłodze, ale szybko zaczynają się wznosić, oplatać poręcze i przeć ku górze, coraz wyżej i wyżej.

Koniec

Komentarze

Cześć! ;)

Opowieść jest tak niesamowicie chaotyczna, że co chwilę gubiłem się, kompletnie nie wiedząc, co w ogóle się dzieje i gdzie znajduje się bohater. Przez to czytało mi się to strasznie ciężko.

Poza tym, nie bardzo rozumiem, o co w ogóle tutaj chodziło.

Bohater pędzi przez kolejne miejsca, pociągi jeżdżą, a ja się zastanawiać, dokąd ta historia zmierza ;D

Także, niestety, nie podeszło mi ;/

Pozdrawiam serdecznie! ;)

Nowa Fantastyka