- Opowiadanie: Marek_Wasielewski - Faerie Tom 1

Faerie Tom 1

Czy ze zderzenia światów może wyniknąć coś dobrego? Dlaczego nikt dotąd nie odnalazł kresu Nieskończonej Drogi? Jaki kod w palecie RGB ma kolor magicznoniebieski? Gdzie smoki pierdzą stokrotkami? Czy brak Otwarcia oznacza nieuchronny wylot na kopach? I dlaczego nawet dobrze ułożeni młodzieńcy powinni pilnie trenować prawy sierpowy?

Odpowiedzi na te i setki innych pytań znajdziecie w pierwszym tomie Faerie — słusznie obszernym, w sam raz na długie jesienne wieczory. A te przecież już za chwilę. Zapraszam do lektury.

Oceny

Faerie Tom 1

MAREK WASIELEWSKI

FAERIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TOM I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CC BY-NC-ND 4.0

 

 

 

PROLOG

 

 

 

Zamarłem przy oknie, stoję wsparty rękoma o parapet, niemal dotykając nosem zimnej szyby. Świat wokół mnie ucichł, właściwie przestał istnieć, pozostał tylko ten zmoknięty, opustoszały park.

Przesuwam spojrzeniem po drzewach – starych, potężnych, wysokich. Od tych stojących najbliżej, na których mogę dojrzeć każdą bruzdę przecinającą korę, po te najdalsze, niewyraźne sylwetki rozpływające się w mglistym powietrzu. Drzewach składających mi jakąś niepojętą obietnicę, zapraszających, żebym szedł, zanurzył się wśród nich, odkrył sekret, jaki skrywają. Deszcz już ustał – lecz wszystko wciąż skrzy się wilgocią, przypominając o zbliżającej się z wolna jesieni. Po niebie przetaczają się szare chmury, ostatnie krople znikają z tafli szkła.

Trwam nieruchomo, ignorując odgłosy płynące z sali: rozmowy, szuranie krzeseł, krzyki, nieustanny gwar. Potrafię tak stać godzinę, dwie, nie dostrzegając upływu czasu, całkiem obojętny na to, co dzieje się dookoła. Nikt nie pyta, dlaczego. I ja nie pytam samego siebie, co sprawia, że wybieram właśnie to okno. Po prostu tak robię.

To moje miejsce. I nikt mi nie przeszkadza, nie zaczepia, nie wyśmiewa. Już nie.

Chyba po raz setny powracam myślami do pierwszych dni tutaj. I kolejnych. I tego jednego, który sprawił, że to miejsce stało się moim.

 

 

Trwa kwiecień, drzewa toną w zieleni. Szukam, wypatruję – i wiem, że dziś nie dojrzę nawet początku wołającej mnie drogi. Światło jest zbyt ostre, za dużo w nim dnia, za mało tajemnicy.

Za plecami kłębią się szepty, zbyt odległe, żebym potrafił rozpoznać słowa… jednak wiem dobrze, że ja jestem ich tematem. Niekiedy rozlega się chichot, niekiedy głośny, drwiący śmiech, nieopuszczające mnie od pierwszego razu, gdy zatrzymałem się przed oknem i zamarłem na długi czas – piątego, może szóstego dnia w tej szkole. Początkowo wierzyłem, że docinki w końcu osiągną apogeum, a potem zaczną zamierać – dlatego nie zwracałem na nie uwagi, starałem się je ignorować. Ale mijały kolejne dni i nie było lepiej, tylko gorzej, aż pojąłem, że łatka, którą mi przyklejono, nie zniknie nigdy – łatka odludka, milczka, wariata. Nie musiałem rozpoznawać słów, żeby wiedzieć, jak brzmią. Były tylko słowami, mogłem ich nie słyszeć, lecz chwila, gdy zmienią się w coś innego, jest już bliska, jestem celem, stałem się oczywistym celem. Już niedługo. Wiem. Zwyczajnie wiem.

 

 

Od świetlicy dzieli mnie krótki, wąski, ciemny korytarzyk. Wkraczam do niego, aby jak zawsze po obiedzie zająć swe miejsce. Ta sama droga, przemierzona już setki razy.

Tuż za progiem sali stoi John Higgins, tarasując przejście. Ten, który uważa się za najsilniejszego, najodważniejszego, za niekwestionowanego przywódcę. Jego intencje nie wymagają tłumaczenia. Dlaczego nie jestem zaskoczony, John? Nie miałem żadnych przeczuć, że stanie się to dziś, teraz… ale nawet gdybym miał, nie zmieniłbym decyzji, nie wycofał się, nie zatrzymał. Chyba nawet cieszę się. Dość. Kiedyś trzeba powiedzieć: dość. Pojmując, że konfrontacja jest nieunikniona, stawiałem właśnie na ciebie. Już pierwszego dnia wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że to będziesz ty. Wykrzywiona wściekłością tępa twarz, niskie czoło naszego praprzodka sprzed miliona lat, aż proszące się, żeby przybić na nim tabliczkę: sprawiam kłopoty. Teraz udowadniasz, że nie pomyliłem się.

Co mam zrobić, John? Ominąć cię, prześlizgnąć bokiem ze spuszczoną głową wyraźnie oznajmiając, że kapituluję, uznaję twoje przywództwo? Pewnie powinienem. Chyba tego się po mnie spodziewasz, dlatego wybrałeś właśnie to miejsce, pełną salę, dziesiątki wbitych w nas spojrzeń. Przykro mi, John. Poddanie nigdy nie było rozważaną przeze mnie opcją.

Tak, zatrzymałem się krok przed tobą. Czekam. Dając wszystkim niezbity dowód, że naprawdę postradałem rozum.

Dzidziuś tęskni za mamą i tatą? – głos Higginsa ocieka jadem – Czy rozpłaczesz się, Will?

Sztywnieję. Tętno przyspiesza. Mogłeś wybrać inne słowa… ten wybór jest naprawdę kiepski.

Słyszę, jak zamierają głosy w sali, nawet szepty, jak zapada ciężka cisza. Teraz patrzą tylko na mnie, bez słów pytając: co zrobisz?

Nie zwlekam z odpowiedzią.

Skręt tułowia – tak jak uczył mnie ojciec, żeby wykorzystać energię wszystkich mięśni. Prawa pięść wystrzeliwuje do przodu, miażdżąc nos Johna. Widzę grymas bólu, w sekundę ścierający z twarzy tamtego szyderczy uśmiech. Widzę straszliwe niedowierzanie. W głowie rozbłyskuje nagła myśl: taka odpowiedź wystarczy wszystkim, lecz nie Higginsowi. On może uznać po chwili, że to był przypadek, jakiś desperacki, jednorazowy akt odwagi. Dlatego uderzam raz jeszcze, dokładnie w to samo miejsce, wkładając w cios wszelkie siły, jakie umiem z siebie wykrzesać.

John zgina się w pół, jęcząc, przyciskając dłonie do twarzy.

Po chwili odwracam się, ruszam przed siebie. Nie rozpiera mnie duma, nie czuję lęku – jest spokój, choć nie powinno go tam być. Zrobiłem, co należało zrobić. Idę korytarzem do swego pokoju, żeby tam czekać na karę.

 

 

Wylatuję – powtarzam w duchu raz za razem, zmierzając do gabinetu pani Graves, opiekunki naszej klasy. Wytrzymałem niespełna pięć tygodni w tej przeklętej szkole. Minęło zaledwie półtora miesiąca od śmierci ojca – a ja już wylatuję z hukiem. Wuj Edward wścieknie się, a jedynym, co będę mógł mu powiedzieć, to że nie miałem innego wyjścia.

Pukam. Wchodzę.

Pani Graves cicho wzdycha na mój widok. Jest zmartwiona. Czekam na falę wyrzutów, na podniesiony głos… ale ona po długiej chwili wypowiada cicho tylko trzy zdania: wiem, jaki był powód, Williamie. Jednak tak nie należy postępować. Nie odpłacamy złem za zło.

Nie mam pojęcia, co powinienem odpowiedzieć. Niestety ona odpowiedzi wyczekuje, nie zamierzając ustępować… dlatego w końcu mówię, nawet nie spuszczając wzroku: przepraszam, to już się nie powtórzy. Nie chciałem.

Kłamię i wiem dobrze, że pani Graves jest tego świadoma. Chciałem tego – w moim ataku nie było nic z przypadku. I nie czuję się winny. Pani Graves, prawda wygląda tak: życzę Higginsowi jak najgorzej. Wznoszę modły, by okazało się, że złamałem mu przeklęty nos, aby zrósł się krzywo. I do końca życia przy każdym spojrzeniu w lustro przypominał cholernemu durniowi, że niekiedy warto ugryźć się w język.

Jestem pewien, że mam to wypisane na twarzy – ten zimny spokój, brak wyrzutów sumienia – i mam pewność, że pani Graves to widzi.

Lecz ona tylko kiwa głową, jakby wystarczało jej to nieszczere zapewnienie. Żywię taką nadzieję, Williamie – słyszę.

Trwam nieruchomo, czekając na dalsze słowa. Na odesłanie do gabinetu dyrektora… który z zawiedzioną miną poinformuje, że ta szacowna szkoła nie może tolerować podobnych wybryków, wuj Edward został już powiadomiony, a to mój ostatni dzień tutaj.

Znów mylę się. Wracaj do swego pokoju, Williamie.

Lekko się skłaniam, odwracam na pięcie i wychodzę, cicho zamykając za sobą drzwi. Przemierzam długi korytarz, nie dowierzając, że na tym może się skończyć.

Jednak mija godzina, dwie, trzy. Przemija dzień, drugi, trzeci.

I nie dzieje się nic.

 

 

Przez okna wpada ostre słoneczne światło. Najmniejszego śladu właściwego nastroju i nawet łutu nadziei, że coś zmieni się przez najbliższe dni. To przecież lato, schyłek lata. Nawet ono potrafi zaskoczyć – jednak nie tym razem. Wyraźnie nie chce. A i tak, gdy skończę pochłaniać tę papkę, pójdę tam, gdzie zawsze… i będę wypatrywał znaków.

W nowym, jeszcze bardziej wrogim środowisku. John zrozumiał wiadomość. Pojęli ją wszyscy, od tamtej chwili obchodząc mnie szerokim łukiem, udając, że nie zauważają nawet mojego istnienia, kiedy zajmuję swe miejsce pod oknem. Poniechali docinków, gdy stoję odwrócony od nich plecami. Szepty umilkły. Lecz umilkły również wszelkie rozmowy pomiędzy nami.

Wywalczyłem sobie prawo do samotności, choć wcale jej nie pragnę. I nic już mi nie przeszkadza, nie przerywa toku myśli. Tylko ich mam pod dostatkiem. Pewnie dlatego wciąż powracam pamięcią do tamtego dnia. Mielę ten temat, przywołuję obraz Higginsa tarasującego drogę i zastanawiam się, czy na pewno postąpiłem słusznie. Odpowiedź nadal brzmi identycznie: tak. A jeśli czegoś żałuję, to zawodu, jaki sprawiłem pani Graves, swoim postępkiem i paskudnym kłamstwem. Nieustannie zachodzę w głowę, dlaczego uwierzyła mi, dlaczego sprawa skończyła się właśnie w ten sposób, bez żadnych konsekwencji, bez jakiejkolwiek kary spadającej na mój grzbiet. Przy każdej okazji spoglądam w oczy nauczycielki, próbując dostrzec w nich ślad pretensji, złości na mnie. Bez rezultatu. Jakby postanowiła wymazać z pamięci, że cokolwiek się zdarzyło. Jakby to jej się powiodło.

Jakim cudem wciąż tutaj jestem – bez przerwy pytam samego siebie.

A może to właśnie jest karą?

To kara – lecz wy tak tego nie postrzegacie. Chyba ufacie, że zmienicie mnie, aż w końcu pojmę, iż ta szkoła jest najcenniejszą nagrodą, jaką mógłbym zdobyć. Czuję, że na mej twarzy pojawia się drwiący uśmiech, kiedy przypominam sobie słowa wuja Edwarda, wypowiedziane w dniu, gdy się żegnaliśmy. Poradzisz sobie, Williamie. Wiem, że skazuję cię na utratę dotychczasowych znajomych, ale tu nawiążesz nowe przyjaźnie.

Jak diabli, wuju.

Nawet jeżeli komuś udaje się zebrać na odwagę i odzywa się do mnie, czuję wyraźnie dzielącą nas barierę. Nawet współlokatorzy z pokoju wolą udawać, że zwyczajnie nie istnieję… jakby bali się, że znienacka, bez powodu rzucę się na nich.

A ja przecież potrzebuję naprawdę mocnego powodu. To wariat, nieobliczalny szaleniec – tak o mnie myślą. Boją się tak mocno, że poniechali jakiejkolwiek zemsty, kumple Johna, jak także on sam. Tej otwartej, rzucenia się na mnie w pięciu czy sześciu w jakimś ustronnym kącie. I nawet tej symbolicznej, drobnych podłości, mogących zamienić moje życie tutaj w istne piekło. Ginące gdzieś ubrania, zniszczone podręczniki, paskudne rzeczy, które można zrobić bezbronnemu śpiącemu. Nie odważyli się. Mam zapewniony spokój, to prawda. Ale jestem sam. W miejscu pełnym ludzi, które w zamierzeniach wuja Edwarda miało uchronić mnie przed samotnością.

Zbyt wielki spokój – przyznaję przed samym sobą.

Wielka szkoda, John, że w głowie nie zaświtała ci myśl, że to jedyna rzecz, z której kpić nie powinieneś. Gdybyś nazwał mnie wtedy płaczliwym gnojkiem, odpyskowałbym tylko. Gdybyś chciał sprawdzić, który jest mocniejszy, poszarpalibyśmy się trochę, podyszeli sobie w twarze z zaciętymi minami. Niestety, ty musiałeś wyciągnąć jedyną rzecz, której tykać nie powinieneś. Nawet jeśli widziałeś we mnie miękkiego smarka, należało przynajmniej rozważyć możliwość, że stanie się coś nieoczekiwanego. Nie zrobiłeś tego… tak, wiem, bo jesteś bezmózgiem, skończonym debilem. Tacy nie zastanawiają się nad konsekwencjami. Nie planują. I gdybyś wybrał miejsce bez świadków, w jakimś ciemnym zaułku, mógłbyś potem tłumaczyć się, że pechowo wpadłeś na ścianę. Jednak wolałeś pełną salę. Wszyscy mieli ujrzeć, jak triumfujesz. A usłyszeli jedynie twój płaczliwy jęk.

Straciłeś już cały honor, John – niekiedy mam chęć rzucić ci w twarz. Dlatego nic się nie stanie, jeśli przyznasz się do błędu, wyciągniesz rękę na zgodę, wybąkasz słowa przeprosin.

Ale ty nie znajdujesz w sobie winy, wciąż zaślepia cię wściekłość – i chyba żyjesz myślą o zemście, jakiej dokonasz w stosownym czasie, kiedy na nowo wyhodujesz sobie odwagę, albo kiedy przeciągniesz na swoją stronę wystarczającą ilość kumpli… jaką przewagę liczebną uznasz za bezpieczną? Sto do jednego?… jednak prawda nigdy nie dotrze do twojego pustego łba. Ja nie mam zamiaru pierwszy wyciągać do ciebie ręki. To nie ja zawiniłem.

Nie poczuwam się do winy – a mimo to nie dają mi spokoju słowa dyrektora. Wypowiedziane dopiero dwa albo nawet trzy dni po incydencie, nie w gabinecie, tylko na szkolnym korytarzu, niemal w przelocie. Jakby i on nie przywiązywał do tego wagi, tylko odbębniał, co odbębnić musiał. Spędzisz tu sporo czasu, chłopcze, a zacząłeś w bodaj najgorszy możliwy sposób. Pomyśl o tym.

Myślałem. Jednak nic z tego myślenia nie wyszło.

Zbudowałem stabilne wrogie środowisko – jakie piękne stwierdzenie. Już nic się nie zmienia. To tylko, że wiosna ustąpiła miejsca latu, skończył się rok szkolny i większość lokatorów przeklętego internatu wyjechała. Samotność wydaje się mniej dokuczliwa. Ale od kiedy zniknął rygor zajęć, zrobiło się nie lepiej, tylko gorzej. Nudzę się, bo książka, przesiadywanie przed telewizorem nie wystarczają. I dlatego coraz głębiej pogrążam się w szaleństwie, dlatego coraz więcej czasu spędzam przed oknem, bezczynnie marnotrawiąc długie godziny, wpatrując się w rozległy park, jakby stamtąd mogło nadejść ocalenie.

Ostatni kęs. Ostatni łyk.

Czas na powrót zająć swe miejsce.

 

 

 

 

I

 

 

 

Ignoruję wzmagający się gwar za plecami. Mogę nie przyjść na śniadanie, obiad, kolację, mogę nie zjawić się w lekcyjnej sali, kiedy na powrót zaczną się zajęcia – cerberzy niczego nie zauważą. Jednak gdybym któregoś dnia nie stanął przed tym oknem punktualnie o trzeciej, wszczęliby alarm i postawili na nogi policję w całym kraju. Służby specjalne. Armię. Trochę dziwne, że jeszcze nie zawlekli mnie siłą do psychologa. Co widzisz na tym obrazku, Williamie?

Prawda, kiepsko rozpocząłem. I muszę teraz spijać to piwo – teraz i pewnie jeszcze przez długie lata. A gdybym przyrzekł, że już nigdy nikogo nie pobiję? Czy będziemy mogli zacząć wszystko od nowa? Zostaniemy z Johnem najlepszymi kumplami?

Wzdrygam się. Co za chory pomysł.

Wszystko przez to, że od niemal miesiąca mam zbyt dużo czasu i nie mogę robić nic innego, jak tylko myśleć o bzdurach. Ale za tydzień znów rozpoczną się lekcje i problem sam się rozwiąże – to jedyne pocieszenie, jakie znajduję. Rozpocznie się wyczekiwana jesień, park wreszcie nabierze przyzwoitego wyglądu, a ja…

– William Armstrong! – słyszę wołanie zza pleców, męski głos.

Odwracam się gwałtownie. To brzmi jak wezwanie na dywanik. Czego mogą ode mnie chcieć? Zrobiłem coś nie tak? Czegoś nie zrobiłem?

Spoglądam w oczy woźnego. Puste i bezmyślne, jak zawsze.

– Do dyrektora, Armstrong – mówi – Natychmiast.

A więc jednak kłopoty.

Zachowuj się adekwatnie, pokaż, że jesteś przerażony – podpowiada głos w głowie. Ale zwyczajnie tego nie potrafię… dlatego wpatrujecie się we mnie, pytając, skąd ta rozradowana paszcza. Paszcza, którą za chwilę ujrzy Wilson – a to źle. Z jakiej przyczyny przypomniał sobie o moim istnieniu? Czyżby odwleczona zemsta Higginsa, spadająca na mnie w najmniej spodziewanym momencie, gdy już niemal zdążyłem o wszystkim zapomnieć?

Przyznaję – mogłem się pomylić co do niego. Być może pozbawiony jest nie tylko mózgu, ale także honoru. Wreszcie poskarżył się rodzinie – a ta pociągnęła za właściwe sznurki. Właśnie to mnie cieszy, moi nieprzyjaźni towarzysze… że wkrótce zaspokoję ciekawość, jak będzie wyglądał ciąg dalszy.

Idę przez salę, czując na sobie spojrzenia garstki tych, którzy zdążyli wrócić już z wakacji. Ósemka, najwyżej dziesiątka – jednak nawet gdyby było ich dziesięciokroć więcej, nie przejąłbym się tym. Mogliby zwyczajnie nie istnieć. Idę pewnym krokiem w upiornej ciszy.

W holu woźny zatrzymuje się i patrzy mi w oczy.

– Trafisz sam, Armstrong?

Odpowiadam samym skinieniem. Szkoda fatygować język.

– Prosto do gabinetu dyrektora, młodzieńcze.

Podążam korytarzem ku schodom. I mam ogromną ochotę pogwizdywać w rytm własnych kroków. Zapewne powinienem się bać. Ludzie tak właśnie reagują, prawda? Ja jednak zupełnie nie odczuwam strachu – a jeśli coś czuję, to zniecierpliwienie. Niech już sprawy się wyjaśnią. Jeśli nie potrafisz grać czysto, John… może również ja będę musiał odwołać się do rodziny? Nie jest liczna, prawda – ale jeden Edward wystarczy na wasze całe tuziny. I wiem doskonale, co mówię.

Wciągam i wypuszczam powietrze, poprawiam koszulę i pukam.

– Wejść! – słyszę nieco stłumiony głos dyrektora.

Naciskam klamkę, przestępuję próg. Widzę Wilsona za biurkiem.

Jednak nie siedzi w fotelu, jak zawsze, tylko stoi wyprężony jak struna. W dodatku, jak się wydaje, próbując wciągnąć swój pokaźny brzuch. Ukryć jego istnienie – niedorzeczna myśl rozbłyskuje w głowie. Absurdalne, ale właśnie tak to wygląda.

Powód? Wydaje się oczywisty… choć niczego nie tłumaczy. Jest nią drugi mężczyzna – wysoki, potężny, niemal olbrzym, czterdziestoparolatek w czarnym garniturze z najlepszej wełny. Drogim – co do tego nie mam żadnych wątpliwości – jednak będącym tylko dodatkiem. Do tego człowieka, z którego wręcz promieniuje świadomość własnej wartości. Ktoś taki nie musi prosić… on bez słowa dostaje to, czego pragnie. Jak ważny musisz być, skoro Wilson stoi przed tobą niemal na baczność?

– Dzień dobry, panie dyrektorze – witam się spokojnie, ignorując tamtego.

Wilson uśmiecha się szeroko.

– Jesteś, Williamie – mówi – To dobrze.

A czy miałoby mnie nie być?

Dyrektor wskazuje samym spojrzeniem mężczyznę.

– To twój wuj, George Cameron – oznajmia – Poinformował mnie, że minęło wiele lat od waszego ostatniego spotkania, a przez to możesz go słabo pamiętać… i widzę, Williamie, że tak właśnie jest.

W głowie zaczyna się galop myśli.

Z trudem powstrzymuję gest, zdecydowane pokręcenie głową. Nie, dyrektorze. Jest tylko jeden wuj, o którego istnieniu wiem. I chociaż nie widziałem go przez ostatnie pół roku, wciąż świetnie pamiętam, jak wygląda. Równie potężny facet jak ów George… lecz to jedyna zbieżność. Człowiek, który przywiódł mnie do tej szkoły, udzielił kilku cennych rad – po czym zniknął. Powinien go pan kojarzyć. Edward Armstrong. Nie George Cameron.

Zdecydowanie nie.

– Zapewne będzie to dla ciebie wielką niespodzianką – ciągnie Wilson – Twój wuj postanowił, że zabierze cię ze sobą, i zamieszkasz w jego domu.

Proszę?

Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Powinienem – a raczej jestem zmuszony – powiadomić pana, panie dyrektorze, że widzę tego mężczyznę pierwszy raz w życiu, a to, jak się wydaje, jest bezczelna próba uprowadzenia.

Już otwieram usta… i w tym momencie dociera do mnie, że sprawy mają się inaczej.

Nie jest mi całkiem nieznajomy. Spotkałem go już, na pogrzebie ojca, tak, właśnie tam… chociaż trzymał się na uboczu, właściwie mignął mi tylko przelotem. Twierdzi, że jest moim wujem? Więc dlaczego nie podszedł wtedy do nas, do mnie i Edwarda, nie powiedział przynajmniej kilku słów? I dlaczego Wilson ma takie nieprzytomne oczy, dlaczego cieszy się, skoro zniknie mu jeden z uczniów, i płacone za niego monstrualne czesne? Korci mnie, żeby zapytać głośno: Panie dyrektorze, czy dobrze się pan czuje?

Mężczyzna nazwany Cameronem spogląda na mnie z wysoka.

– Dobrze cię widzieć, Williamie – ma niski, lecz dźwięczny głos.

Jednak brzmi zupełnie obco. Ze stuprocentową pewnością wiem, że nigdy wcześniej go nie słyszałem.

Domniemany wuj poświęca mi zaledwie pięć sekund spojrzenia i cztery krótkie słowa. Po chwili znów zwraca się do rozpromienionego Wilsona.

– Jak rozumiem, wszystko zostało załatwione?

– Oczywiście, panie Cameron, tak, jak uzgodniliśmy – przez głowę przebiega kolejna niedorzeczna myśl, że Wilson za chwilę zacznie bić głębokie pokłony – Rzeczy Williama wyślemy niezwłocznie na podany przez pana adres, dziś jeszcze.

Cameron kiwa głową, niezwykle oszczędnie.

– Dziękuję, dyrektorze Wilson – mówi – Może być pan pewien, że nie omieszkam polecać tej szkoły wszystkim swym znajomym.

Na dźwięk tych słów niemal podskakuję. Oto odbieram wam jednego z uczniów i tysiące funtów rocznie spodziewanego przychodu, rzucając na pocieszenie taki beznadziejny frazes… a Wilson zamiast krzywić się niemiłosiernie wygląda tak, jakby jego usta wypełniała jakaś niebiańska słodycz.

– Dziękuję, panie Cameron – słyszę dyrektora – Będę zobowiązany.

Jeszcze jedno mikroskopijne skinięcie.

– Do widzenia, dyrektorze Wilson – ponownie rozlega się dudniący głos – Proszę, pożegnaj się, Williamie.

To jest jak rozkaz. Posłusznie podchodzę do biurka.

Dlaczego zgadzam się bez protestu? Owszem, pamiętam go… i może naprawdę jest jakimś moim dalekim krewnym – jednak to zbyt mało, by tak po prostu zabrać mnie bez pytania o zdanie, bez jakichkolwiek wyjaśnień, dokąd i dlaczego. Edward jest moim prawnym opiekunem, nikt inny – powtarzam bezgłośnie.

I zwyczajnie nie mam siły zaprotestować.

– Dziękuję za wszystko, panie dyrektorze – mówię.

Przynajmniej w tym mogę być szczery.

Tego miejsce i spędzonego tutaj czasu nie zaliczę do moich najpiękniejszych wspomnień. Ale pan nigdy mnie mnie skrzywdził – przeciwnie, dbał o zbyt narwanego chłopaka, wyciągnął z kłopotów i najpewniej zapobiegł kolejnym, przemawiając do rozumu Higginsowi. Dlatego będę o panu pamiętał.

Ściskam wyciągniętą dłoń dyrektora.

– Powodzenia, Williamie. Wyrośnij na porządnego człowieka.

– Dziękuję. Do widzenia, panie dyrektorze.

Dostrzegam uśmiech na twarzy Wilsona. I mam nadzieję, że przynajmniej on nie jest częścią tego dziwacznego spektaklu – jak wszystko wokół mnie, jak ostatnie kilka minut. Że jest prawdziwy.

– Chodźmy, Williamie – znów rozlega się bas Camerona.

Wychodzimy z gabinetu, mężczyzna pierwszy, ja krok za nim, niemal jak bezwolna marionetka. Delikatnie zamykam za sobą drzwi. Ponownie czuję na sobie wzrok olbrzyma.

– Williamie, zabierz ze swojego pokoju ubrania na zmianę – słyszę – Jeżeli posiadasz cenne przedmioty, których wolałbyś nie powierzać obcym osobom – sugeruję, byś zabrał je ze sobą. Pospiesz się, proszę. Będę czekał przy drzwiach wejściowych.

W głowie wiruje kłąb pytań – jednak nie udaje mi się nawet otworzyć ust. Coś każe mi posłusznie ruszyć przed siebie. Jakbym nie miał innej możliwości.

– Ach, jeszcze jedno – głos wręcz nakazuje mi stanąć – Będąc w twojej sytuacji rezygnowałbym z chełpienia się wyjazdem… jak słyszałem, nie udało ci się tu zdobyć wielu przyjaciół. Dlatego wierzę, że odejście bez słowa pożegnania nie okaże się dla ciebie trudne. Idź.

Nie potrafię się sprzeciwić. Po prostu.

W pokoju nie zastaję nikogo, James i Dan, moi dwaj współlokatorzy, wciąż pewnie korzystają z uroków wakacji w wiejskich posiadłościach rodziców. Nie pożegnamy się. Racja, nie udało mi się zaprzyjaźnić nawet z wami, więc mógłbym jedynie obdarzyć was triumfalnym uśmieszkiem: ja wyrywam się na wolność, a wy zostajecie w tym cholernym więzieniu. Wielka szkoda, że ucieka mi taka szansa. A jeszcze większa, że Higgins pomyśli sobie, iż wyleciałem stąd za bycie aspołecznym typem. Że przypisze sobie autorstwo.

Znikam. A właściwie jestem porywany.

Gdzieś w głębi duszy zaczyna kiełkować strach, lecz coś nie pozwala mu wydostać się i ogarnąć mnie całego. Ciekawość? Chyba tak.

Jestem świrem. Pragnę poznać ciąg dalszy. Jak zawsze.

Zabieram się za wypełnianie poleceń Camerona. Wydłubuję z szafki plecak, przesuwam wzrokiem po półkach. To, co najważniejsze – powtarzam w umyśle słowa Camerona. Czego nie powierzyłbym obcym osobom… domyślam się, że tym, którzy spakują mój dobytek i zawiozą tam, gdzie trafię ja. Spieszyć się? Potrzebuję chwili do namysłu.

Zegarek taty, starożytny chronometr, obecnie mój największy skarb. Gruby notes z poupychanymi między kartkami nielicznymi fotografiami. Książki. Wszystkie? To oczywiste, że nie zmieszczą się… a nie mam żadnej większej torby. Wybieram pięć z nich, jednak nie te najciekawsze, tylko takie, z którymi wiąże się coś szczególnego. Wszystkie sprezentowane przez ojca, oczywiście. Ubrania? T-shirt, bokserki, ulubiona koszula, nieco wytarta na łokciach kurtka. Chwila zawahania przy szortach… i uznaję, że nie ma sensu ich brać. Chłód od kilku dni, wyjątkowy jak na koniec sierpnia, i jutro raczej nie powróci upał. Pudełko z drobiazgami. Coś jeszcze? Nie sądzę. Liczę, że reszta trafi do mnie nienaruszona i w komplecie. Głupi zwyczaj przywiązywania się do rzeczy – a z tej niewielkiej kupki, jaką pozwolono mi zabrać tutaj, każdy przedmiot posiada jakąś historię.

Jeszcze raz obrzucam spojrzeniem pokój.

Żegnaj. Tylko jedno krótkie słowo pomyślane zupełnie bez żalu. Żadnego wzruszenia, żadnych łez. Tego miejsca nawet przez jedną chwilę nie uznawałem za swój prawdziwy dom.

Wychodzę i idę korytarzem w kierunku wyjścia. Po drodze nie napotykając żywego ducha.

George Cameron czeka przy drzwiach prowadzących na dziedziniec. I wcale nie wygląda na zniecierpliwionego – przeciwnie, emanuje z niego spokój. Nieziemski, niemal nienaturalny spokój.

– Tylko ten plecak? Doskonale, Williamie.

Rusza pierwszy. Otwarcie ogromnego skrzydła drzwi, na które ja musiałem solidnie napierać, żeby drgnęły, jemu przychodzi z niewiarygodną łatwością. Jakby robił to całkiem od niechcenia. A uważałem się za całkiem silnego – przez głowę przelatuje niewesoła myśl.

Wychodzę na jasny świat… i widok odbiera mi dech.

U podnóża schodów stoi czarny jaguar xf. Stoi? Nie. On pręży się do skoku. Lśniący lakier, na którym nie sposób zauważyć nawet najmniejszego pyłku, wręcz oślepia. Serce przeszywa drżenie, kiedy dostrzegam wzór felg informujący dobitnie, na jakie cudo spoglądam. Przed samochodem zastygł kierowca w uniformie. Oczekuje właśnie nas – po prostu nie ma innej możliwości.

Tak. Szofer powraca do życia, otwiera drzwi.

– Wsiądź z drugiej strony, chłopcze – mówi Cameron.

Oczywiście. W sumie dobrze, że nie do bagażnika.

Kiedy obchodzę tył wozu, moim oczom nie umyka wypukła literka S pod klapą. Oczywiście, że się nie myliłem – to doładowana ósemka, cztery koma dwa litra, wyżej nie ma już nic. I wygląda, jakby jeszcze tydzień temu stał jeszcze w salonie. Niewiarygodne. Przyjemna rzecz posiadanie takiego wuja… nawet jeśli wydaje się być nie do końca prawdziwy.

Chyba że zawiezie mnie gdzieś, gdzie podzielą mnie na poszczególne organy, w głowie zaczyna rozbrzmiewać alarm. Lewa nerka – Manchester, prawa – Paryż, serce – Dubaj, siatkówka – Nowy Jork. Pacjent płaci krocie. Jakoś trzeba zarobić na takiego xf-a.

Zajmuję miejsce, niezwykle delikatnie zamykam za sobą drzwi, wiedziony przeczuciem, że karą za zbyt mocne trzaśnięcie może być operacja na żywca i bez znieczulenia, durna myśl, której nie umiem powstrzymać. Człowieku, dzieje się coś dziwnego, więc odpuść sobie żarty – napominam się. Powinieneś drżeć ze strachu. Tylko jak to robić, kiedy zapadłem się w miękkim, wygodnym siedzeniu, gdy nozdrza wypełnił zapach skóry i drewna, kiedy uszy otuliła błoga cisza? Jednak umysł mimo wszystko czuwa. Miłe złego początki, prawda?

Szofer równie delikatnie zamyka drzwi za Cameronem, okrąża wóz i zasiada w swoim fotelu. Żadnego kluczyka – jasna sprawa. Jedynie przycisk. I nic, nawet śladu wibracji… jedynie ten przemiły, stłumiony pomruk silnika. Jakbym przekroczył bramy niebios.

Z cichym chrzęstem opon wgryzających się w pokrywające drogę kamyki ruszamy przez dziedziniec.

Ten dzień rozpoczął się tak spokojnie – atakuje mnie kolejna myśl. A wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatniego pół godziny, wydaje się stanowczo zbyt dziwaczne. Tajemnicze. Niezrozumiałe. Potrzebuję wyjaśnień, teraz, już w tej chwili, zanim dotrzemy do celu… który wcale nie musi mi się spodobać, w tym rzecz.

A jeśli owe wyjaśnienia nie przypadną mi do gustu? Niczego to nie zmieni – myślę ze smutkiem. Szofer zablokował drzwi… więc nie wyrwę się, kiedy na moment przystaniemy na światłach. Jestem ugotowany. Co nie znaczy, że dam się bezwolnie powieźć na rzeź. Że nie wierzgnę.

Spoglądam na Camerona.

– Jak mam się do pana zwracać? Wuju?

Twarz mężczyzny pozostaje nieruchoma.

– Łączące nas pokrewieństwo jest w istocie dość odległe, Williamie – odpowiada po chwili – Zapewniam cię, że jestem twym wujem… jednak w miejscu, do którego się udajemy, tak dalekie więzi nie są uważane za istotne. Dlatego sądzę, że w tym momencie wystarczy zwykłe sir.

Zwykłe? Ha!

I tyle z moich śmiesznych marzeń o posiadaniu zwyczajnej rodziny. Wuj Edward – prawda, porzucił mnie tu i nie zajrzał ani razu przez pół roku – ale przynajmniej nigdy nie nakazał tytułować się sir. Nawet nie umiem wyobrazić sobie takiej sceny.

Po dłuższej chwili docieramy do końca parku, dostrzegam mur otaczający szkołę, szeroką bramę. Za nią rozpościera się zwykła, asfaltowa droga. Lewo – centrum Londynu, tyle wiem. Prawy skręt wiedzie w nieznane.

Skręcamy w prawo.

– Dokąd jedziemy, sir?

Cisza. Mam wrażenie, że mężczyzna nie usłyszał pytania. Milczenie przedłuża się, wreszcie tracę nadzieję na to, że raczy odpowiedzieć. Zabieram się za obserwowanie migających krajobrazów, próbując zgadnąć, co jest celem podróży.

Wtedy Cameron odzywa się znienacka.

– Co wiesz o elfach, Williamie? – pyta.

Aż zatyka mnie.

Czuję się, jakby ktoś wyrwał mnie ze snu pytaniem o pole powierzchni ostrosłupa. Słucham?

– Elfach? Takich, jak u Tolkiena? – udaje mi się wykrztusić.

Cameron wykonuje to swoje skinięcie.

– Przyjmijmy, że tak. Przecież ich nie wymyślił – czerpał jedynie z dawnych mitologii… z opowieści układanych przez ludzi żyjących w czasach, gdy świat był jeszcze młody. Oraz przepełniony magią.

Spoglądam na niego uważniej. I nie dostrzegam najmniejszego śladu szyderstwa na obliczu – a i w głosie nie brzmią żadne wesołe nuty. Cameron wygląda na śmiertelnie poważnego.

– Będzie mnie pan przekonywał, że elfy istnieją naprawdę?

Wreszcie coś na kształt uśmiechu. Lekkie rozbawienie.

Trwające tylko ułamek sekundy.

– Elfy nie istnieją – pada odpowiedź – Już nie. Na nasze szczęście – powinienem dodać. Natomiast ich krew… cóż, jej istnienie jest jak najbardziej realne. Starsza Krew płynie w żyłach milionów ludzi, Williamie.

Wtedy przeszywa mnie zimny dreszcz. W końcu właściwa reakcja.

Siedzę w samochodzie jadącym nie wiadomo dokąd, z szaleńcem u boku – w głowie wiruje tylko ta jedna myśl. A rankiem mogłem założyć się o wszystko, że czeka mnie kolejny bezbrzeżnie nudny dzień.

– Rozumiem, że niełatwo jest w to uwierzyć – słyszę słowa Camerona, wypowiadane wciąż takim samym, spokojnym tonem.

Uwierzyć? W jakieś baśnie?

Elfy?

Starsza Krew?

Przesadziliście. Tyle wystarczy. Dość.

– Nie wiem, kim jesteś – z trudem panuję nad głosem – Mam tylko jednego wuja, Edwarda, jest bratem mojego ojca! Dlaczego on…

– Spokojnie, Williamie – Cameron wchodzi mi w słowo – Spokojnie.

Z jakiejś niepojętej przyczyny milknę.

Biorę głęboki wdech. Drugi. Trzeci. Aż serce przestaje szaleńczo walić w piersi.

– Edward Armstrong nie mógł przybyć po ciebie – zaczyna mówić – Pragnął tego – jednak na drodze stanęły mu pewne ważkie okoliczności. Lecz właśnie on poprosił mnie, żebym zabrał cię ze szkoły w odpowiednim czasie. I być może nie spotkacie się w najbliższej przyszłości… ale bez wątpienia nadejdzie chwila, gdy ponownie ujrzysz swego wuja.

Przetrawiam to, co usłyszałem.

Tak, przyznaję, że napięcie nieco ze mnie opadło. Jednak wcale nie czuję się pewniej, niż przed chwilą. Ponieważ takie słowa mógł wypowiedzieć każdy… a przecież to ja sam zdradziłem przed momentem imię swojego krewnego. Tak, dałem się podejść jak dzieciak – myślę, zły na siebie. Lecz po chwili w głowie rozbłyskuje pytanie: dlaczego ktoś, kogo stać na jaguara xf w najdroższej wersji, z szoferem w zestawie, miałby mnie porywać? I to w biały dzień, na oczach wszystkich?

Nie spotkałem nikogo na korytarzu – uświadamiam sobie po kolejnej sekundzie. I dziedziniec również był zupełnie pusty. Poza mocno nieprzytomnym Wilsonem, wyglądającym, jakby ktoś nafaszerował go narkotykiem, nie było żadnych świadków mojego zniknięcia.

Czuję kolejny zimny dreszcz spływający wzdłuż kręgosłupa.

Nie mam szansy rozważać tego dalej, Cameron przypomina sobie o moim istnieniu.

– Wilson poinformował mnie, że niemal od samego początku każdego dnia spędzałeś całe godziny przy oknie, patrząc w dal – mówi – Pozornie bez celu, wszak nie było tam nic wartego uwagi… chyba, że za powód uznamy piękno parku rozpościerającego się przed szkołą. Czy możesz zdradzić mi, dlaczego to robiłeś?

– Bo…

Urywam. Niełatwo jest się przyznać.

– Domyślam się, co zamierzałeś powiedzieć – słyszę – Nie wstydź się tego, Williamie. Miałem okazję dokładnie przyjrzeć się wspomnianemu parkowi – wiekowym, potężnym drzewom, które przy sprzyjającej aurze, w odpowiednim świetle, kiedy pada deszcz lub świat zasnuwa mgła, wydają się jeszcze potężniejsze… wyznaj, co czułeś w takich chwilach?

– Tęsknotę – wreszcie udaje mi się wyrzucić to z siebie.

Dostrzegam lekki uśmiech. Nie drwiący. Przyjazny.

– Właśnie, Williamie – potwierdza – Odczuwałeś tęsknotę. Tęsknotę za miejscem, które być może skryło się gdzieś za drzewami, za ścianą deszczu, w mlecznych kłębach mgły. Za tajemniczym, niemożliwym nawet do wyobrażenia miejscem, którego na próżno szukać na tym świecie… ale nie mogłeś postąpić inaczej, bo przeczuwałeś, że odnalezienie go jest jedynym sposobem, by twoja dusza nareszcie odzyskała spokój. Czułeś nostalgię za miejscem znajdującym się poza zasięgiem ludzkiego wzroku i rozumu. I pojmuję, że to, co mówię, może wydawać się bajdurzeniem człowieka niespełna rozumu… jednak nie jestem szaleńcem. I zapewniam, że ty również nie.

Spogląda w moje oczy.

– Zabiorę cię tam, Williamie.

Nie wybucham śmiechem – jak zapewne zareagowałbym jeszcze godzinę temu. Nie mogę. Nie umiem. Ponieważ uwierzyłem w to, co powiedział. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu. Ale uwierzyłem.

Wszystko buntuje się – a jednak wierzę. Chyba dlatego, że nie zdradziłem się nawet jednym słowem… mimo to ten dziwny, budzący niepokój mężczyzna wie, czym jest dla mnie ten park. Nie tylko wie, ale również czuje to samo, co ja – niemal cytując moje własne myśli.

A tyle w zupełności mi wystarcza.

Latami szukałem innego świata. I ten świat naprawdę istnieje. Tak twierdzi ten człowiek, mieniący się moim dalekim wujem… a ja czuję, że mówi prawdę.

– Czy jedziemy tam teraz? – udaje mi się zapytać.

– Tak, Williamie. Tak.

Krajobrazy za oknem tylko migają przed oczami. Gdyby ktoś mnie teraz zapytał, co widzę, nie umiałbym odpowiedzieć.

Potrzebuję chwili ciszy, skupienia. Wciąż nie mam pewności, czy to dzieje się naprawdę, sama wiara nie wystarcza, kiedy rozum wrzeszczy, że to nie dzieje się, że to jakaś ułuda, i błaga, bym ocknął się, spróbował powrócić do rzeczywistości. Czy Higgins zaszedł mnie od tyłu, walnął w potylicę pałką? Wywołując porządne wstrząśnienie mózgu… i stąd wzięły się te wszystkie halucynacje? Leżę półprzytomny na podłodze, a nade mną pochylają się zatroskani nauczyciele, nerwowo sprawdzając, czy nadjeżdża już karetka. To najprostsze wyjaśnienie… a one zazwyczaj są prawdziwe.

Nie. Wszystko jest stanowczo zbyt wyraźne, rzeczywiste. Przesuwające się krajobrazy za oknem, samochody, przechodnie, domy, miękkość skóry pokrywającej siedzenia, szum wiatru omiatającego wóz i cichy pomruk…

– Czy pamiętasz pogrzeb ojca? – z zamyślenia wyrywa mnie głos Camerona – Potrafisz mi powiedzieć, w jaki sposób znalazłeś się na cmentarzu?

Momentalnie zaciskam zęby.

Nie mam najmniejszej ochoty wracać do tamtych wspomnień, zbyt osobistych. Nie zamierzam tego robić, a przede wszystkim dzielić się nimi z kimś zupełnie obcym, kto nawet nie podszedł wtedy do nas. Lecz czuję na sobie wzrok mężczyzny… i dociera do mnie, że zwyczajnie muszę.

Sięgam pamięcią do tamtego dnia.

– Wuj Edward przyjechał po mnie – odpowiadam – Wsiedliśmy do jego samochodu, wyjechaliśmy z miasta, a potem…

– Tak?

Zaciąłem się.

Nie potrafię sobie przypomnieć. W pamięci zieje wielka dziura… nie zachowało się nic z podróży, żaden szczegół.

– Musiałem wtedy zasnąć – zaczynam, próbując znaleźć jakieś wytłumaczenie – Nie pamiętam niczego z samej drogi. Ocknąłem się… w jakimś wiejskim, ogromnym domu. Obudził mnie Edward, i od razu poszliśmy na cmentarz, wąską, polną ścieżką… nie wiem, jak znalazłem się w tamtym miejscu. I nie pamiętam powrotu do Londynu.

Nie pamiętałem nawet, że winienem był pamiętać – uświadamiam sobie. Wcale nie dziwiła mnie dziura w pamięci. Przecież powinna. Nie tylko dziwić, ale również niepokoić. Przerażać.

Cameron znów kiwa głową.

– Edward zadbał o to, żebyś nie zobaczył Portalu. Uznał, że jest zbyt wcześnie dla ciebie… i moim zdaniem postąpił słusznie.

– Portalu?

– Odrobinę cierpliwości, Williamie. Już wkrótce dowiesz się wszystkiego.

Nie. Jednak to nie może dziać się naprawdę.

Już wkrótce przekonam się, że padłem ofiarą dziwacznego, totalnie pokręconego żartu. Dojedziemy do tamtego wiejskiego domu, a na jego progu będzie stał wuj Edward, który krzyknie do mnie: niespodzianka! Potem oznajmi, że właśnie tam teraz zamieszkam. I w każdej chwili będę mógł wybrać się na cmentarz, aby…

Dlaczego ani razu nie zapytałem ojca, czy możemy pojechać na grób mamy? Dlaczego?

Przecież powinienem był. Przynajmniej w ostatnich latach, kiedy dorosłem na tyle, by pojawiła się w głowie myśl, że trzeba – że tak po prostu należy. Jednak nigdy tego nie zrobiłem… i nie mam pojęcia, z jakiej przyczyny.

Jakby ktoś namieszał mi w głowie. Zmusił, żebym zapomniał o tym, co najważniejsze.

Jak?

Już wkrótce poznam odpowiedź – tak obiecał Cameron. Mam nadzieję. Inaczej zwariuję.

Przesuwam się parę cali w prawo, na ile pozwala zapięty pas, żeby lepiej widzieć drogę przed nami. Nie jest już szeroką arterią, jak wcześniej – oddalamy się coraz bardziej od Londynu. Nie umiem odgadnąć, gdzie jesteśmy… wiem tylko tyle, że zmierzamy mniej więcej na południowy zachód.

Pusto. Nie tylko żadnych domów – cóż, może przesłaniają je gęste pasma krzaków rosnących po obu stronach – ale i prawie żadnych samochodów. Mijamy się z dymiącym z rury wydechowej volvo, po nim długo nic. Wreszcie srebrne mondeo, i znów przerwa, minuta, dwie, jakbyśmy dotarli gdzieś na koniec świata.

Jest. Biała plama, która zmienia się w mercedesa. Przekracza dozwoloną prędkość, to oczywiste – ale po chwili dociera do mnie, że nie to jest problemem. Bo zamiast trzymać się swojej strony, pruje niemal środkiem drogi… i zbliża się do nas w zwolnionym, a jednocześnie przerażająco szybkim tempie.

Nie zmieścimy się! – chcę wrzasnąć, ale nic z tego nie wychodzi.

W ostatniej chwili tamten odbija w prawo, przelatuje obok ze świstem, lusterka niemal stykają się ze sobą. I znika w tyle.

Wypuszczam powietrze z płuc. Było diabelnie blisko.

Ale dlaczego mam wrażenie, że w tym ułamku sekundy, kiedy samochody mijały się, dostrzegłem na twarzy kierowcy całkowite zaskoczenie, niedowierzanie, że mimo zagapienia się w ostatnim momencie i jakimś cudem zareagował dokładnie tak, jak należało?

To musiało być tylko wrażenie – przekonuję sam siebie.

– Zwolnij, Tom – słyszę spokojny głos Camerona. – Moje możliwości nie są nieograniczone.

– Tak, Opiekunie.

Opiekunie? Moje możliwości?

Znów czuję się jak po nokautującym ciosie… i najpewniej tak wyglądam. A Cameron z łatwością to dostrzega.

– Domyślam się, że jesteś wstrząśnięty – oznajmia. – Już za moment zaczniesz poznawać odpowiedzi.

Niczego więcej nie pragnę. Lecz najlepiej byłoby teraz, a nie za moment.

– Niecierpliwisz się – Cameron chyba odczytuje moje myśli – Co jest zupełnie zrozumiałe, bowiem to najwyższy czas, byś je usłyszał. Williamie, musisz wiedzieć, że gdybyś pozostał tutaj, nie poznając swego dziedzictwa, czekałyby cię coraz dotkliwsze problemy. Owa tęsknota, którą odczuwasz, nie zanika nigdy… przeciwnie, wzmaga się, a nikt nie potrafi nad nią zapanować. I niestety jej kresem w każdym przypadku jest, cóż, szaleństwo. Ten zew nie milknie, bowiem wywołuje go płynąca w twoich żyłach krew, krew Starszego Ludu.

– W moich żyłach? – pytam półprzytomnie.

Cameron śmieje się cicho.

– Twoich. Moich. Twego wuja Edwarda. A także dziesiątków nastolatków, którzy każdego roku, tak jak ty uczynisz dziś, przekraczają granicę pomiędzy światami. Nie jesteś jedyny, Williamie… lecz jesteś wyjątkowy. Jak ja. Jak wszyscy nam podobni.

Czeka na mnie inny świat. Szalki wagi – na jednej wiara, na drugiej odrzucenie tych bredni – wykonują dzikie harce.

Dobrze usłyszałem? Dziesiątki rocznie?

– Zawsze tak porywacie dzieci? Bez uprzedzenia?

– Czy czujesz się porwany? – Cameron odpowiada pytaniem.

– Właściwie nie, już nie – mówię po chwili namysłu – Ufam panu. Chociaż zupełnie nie wiem, dlaczego.

Truchleję, zanim jeszcze przebrzmiewają te słowa. Właśnie zarzuciłem ci, że na pierwszy rzut oka na zaufanie nie zasługujesz. Że sprawiasz wrażenie kłamcy.

Jednak Cameron tylko uśmiecha się.

– Powód jest w istocie prosty: rozpoznajesz, że mam dobre intencje. To nasz dar, Williamie. Jeden z darów naszego dziedzictwa.

Czekam, aż powie coś więcej. Bez rezultatu.

– Zabieracie sieroty – chcę się upewnić.

– Nie – Cameron natychmiast zaprzecza – Wszystkich, którzy tego potrzebują: ratunku przed szaleństwem. Poszukujemy ich, Williamie… a ciebie szukać nie musieliśmy, ponieważ wiedzieliśmy, kim jesteś. I gdyby tylko twój ojciec żył, w stosownym czasie, teraz właśnie, sam przekazałby ci prawdę o tym, kim jesteście, skąd pochodzicie – i przeprowadził cię na drugą stronę. Niestety nie zdążył tego uczynić.

Nie zdążyłeś, tato.

Ale wiedziałeś, tak twierdzi Cameron. I mimo tego milczałeś przez cały czas, nie zdradziłeś nawet jednym słowem, że istnieje coś więcej niż to, co widzę. Dlaczego? Dlaczego zataiłeś przede mną prawdę?

Nie zapytam teraz. Może wyjaśni mi to Edward, kiedy znów się spotkamy. Nie zapytam, bo Cameron – nawet jeśli zna odpowiedź – wydaje się… po prostu niewłaściwą osobą. Nie potrafię ująć tego inaczej.

Potem. Teraz męczy mnie coś innego.

– Rodziny dobrowolnie oddają swoje dzieci? – pytam – Jak to możliwe?

– A jak sprawiłem, że kierowca tamtego samochodu w ostatnim momencie szarpnął kierownicą i wrócił na swój pas? – Cameron znów odpowiada pytaniem – Umysł ludzki kryje w sobie wiele tajemnic, Williamie… a Starsza Krew obdarza nas umiejętnościami niedostępnymi dla większości mieszkańców Ziemi. Pytasz, w jaki sposób zgadzają się? Potrafimy sprawić, żeby zgodę wyrazili. Zaszczepić w ich umysłach głęboką wiarę, że ich syn lub córka otrzymali stypendium w pewnej doskonałej szkole w Kanadzie. Umiemy przekonać, że nie mają żadnego powodu do niepokoju – mimo że zobaczą swe dzieci dopiero za kilka lat.

– A oni zgadzają się odejść? Zostawić rodzinę?

Cameron zaprzecza ruchem głowy.

– Patrzysz na to w niewłaściwy sposób, Williamie. Odmówiliby, gdyby ich życie na Ziemi było szczęśliwe… lecz nie jest, nie może być, przez to, kim są. Przez tęsknotę za innym miejscem. Ich prawdziwym miejscem.

Wbija we mnie wzrok. To twoje podkreślenie wagi słów, tak?

– I przecież nie odcinamy wam drogi powrotnej – dodaje – Wraz z wkroczeniem w dorosłość otrzymujecie prawo decydowania o własnym losie… zachowując po kres swoich dni niczym nie skrępowany wybór, który ze światów zechcecie uznać za swój. Błędna decyzja nie powoduje wtrącenia do lochów, Williamie. Z bardzo prostej przyczyny: wolność jest dla nas dobrem najwyższym.

Na jego twarzy błąka się lekki uśmiech.

Po chwili odwraca się, spogląda przez okno.

– Dojeżdżamy, Tom?

– Tak, Opiekunie. Już blisko.

Ponownie padło to słowo. Dziwaczne.

– Dlaczego on tak pana nazywa? – znajduję w sobie odwagę.

– Gdyż to należny mi tytuł… a przynajmniej jego część. Mistrz Opiekun Ogrodu, taka forma byłaby najwłaściwsza – jednak jest stanowczo za długa i zbyt kłopotliwa w potocznej rozmowie, nie sądzisz?

Zaczynam czuć się nieswojo. A właściwie coraz bardziej.

– Czy ja także powinienem… zwracać się do ciebie w taki sposób?

Cameron nawet nie spogląda na mnie, a tylko lekko kiwa głową.

– Tak – odpowiada – Po tamtej stronie, owszem. Jednak zapewniam cię, że bardzo szybko przywykniesz, i niebawem ten oraz inne tytuły wydadzą ci się czymś zupełnie naturalnym. Jak również świat, który już za moment ujrzysz.

W tej chwili nie wydają się ani odrobinę naturalne – w głowie tłucze się dość ponura myśl. Co każe mi przypuszczać, że tak samo może być ze światem, do którego mnie zabierasz. Mistrzu Opiekunie Ogrodu, cokolwiek może to znaczyć.

Portal? Inny świat? Przeczytałem wiele książek, widziałem mnóstwo filmów, ale jednocześnie pilnie uważałem na lekcjach fizyki. Najpewniej dlatego mój umysł wciąż mówi: nie.

Ponieważ to zwyczajnie niemożliwe. Kropka.

Jeśli to żart…

Nie kończę myśli. Wolę nie kończyć.

Samochód zwalnia, słyszę delikatne cykanie kierunkowskazu. Skręcamy w lewo, asfalt kończy się, wjeżdżamy na nieutwardzoną ścieżkę pomiędzy drzewami o grubych pniach. Rozbujane dwieście, może trzysta jardów – a potem pokryta trawą polanka. Stop.

Zatem dotarliśmy do celu.

Niemal wyskakuję z samochodu i natychmiast zaczynam się rozglądać, poszukując niesamowitości. Przeklętego Portalu. Bez powodzenia – jest tylko stuprocentowo zwyczajny las… tyle tylko, że bardzo stary. Wysokie, rozłożyste, wiekowe liściaste drzewa, buki, dęby – na tym kończy się moja wiedza. Same drzewa. W zasięgu wzroku nie widzę niczego, co mogłoby stanowić dzieło ludzkich rąk. Ani prawdziwej bramy, ani choćby kopczyka usypanego z kamieni.

Cameron zauważa moje rozbiegane spojrzenia.

– Szukasz czegoś materialnego, ale to próżny trud – oznajmia, jakby umiał czytać w myślach – Tak jest bezpieczniej i znacznie prościej, Williamie. Kiedy nie ma nic, co dałoby się zniszczyć, zburzyć albo udekorować nieprzyzwoitymi napisami. Jak mieszkańcy tego świata częstokroć mają w zwyczaju.

Nie rozumiem. Muszę po prostu czekać na kolejny ruch Camerona.

Nie stanie się nic, prawda? A za moment zza pni wyskoczy tuzin ludzi, rechocząc z palącej się w moich oczach autentycznej nadziei, że baśnie okażą się prawdą.

Właśnie. Świadkowie. Jeszcze raz omiatam wzrokiem las.

– Nikt nas tu nie zauważy… Opiekunie?

Cameron wygląda na zadowolonego. Tak – szybko się uczę.

– Zapewniam cię, że poza pasażerami przemykających drogą samochodów w promieniu pół mili nie ma żywego ducha – i mam co do tego niezachwianą pewność. To jedna spośród umiejętności, jakie możemy posiąść… po drugiej stronie.

Po chwili spogląda surowym wzrokiem.

– Williamie, czy masz przy sobie jakiekolwiek urządzenia elektroniczne? – pyta – Telefon komórkowy, odtwarzacz, zegarek kwarcowy?

Spojrzenie sugeruje, że nie mam dociekać, tylko odpowiadać. Dlatego pokazuję nadgarstek.

– Tylko zegarek.

– Musisz go oddać. Nie tylko nie przetrwałby przejścia przez Portal, ale również mógłby zranić ci rękę. W stosownym czasie dowiesz się, dlaczego.

Rozumiem. Mam nie marudzić.

Sięgam do zapięcia, podaję zegarek Cameronowi – który z kolei przekazuje go Tomowi.

Dobrze, że mam chronometr taty. Tylko trzeba go ożywić.

– Możesz wracać – mówi Opiekun do szofera – Dam znać, gdy znów będę cię potrzebował.

– Oczywiście, Opiekunie – Tom wykonuje dość głęboki ukłon.

Znika we wnętrzu auta. Odpala, zawraca na trzy razy na niewielkiej polance, rusza ścieżką. Cichnie przyjemny pomruk silnika.

I dopiero w tym momencie dociera do mnie, że Tom był świadkiem całej rozmowy.

Musi być jednym z nich. Jednym z nas – poprawiam się niemal natychmiast. Dusza paskudnie się krzywi na myśl o tym, co tam mnie czeka. Pewnie nie jestem zbyt bystrym chłopakiem – ale potrafię dodać dwa do dwóch. Przeczuwam, że niekoniecznie spodoba mi się obiecany przez ciebie świat. Świat, w którym niektórzy są Opiekunami, Mistrzami, a inni zwykłymi sługami, szoferami kłaniającymi się nisko i z uległością wykonującymi polecenia tych pierwszych.

Wiem. Sporo zależy od tego, kim będę tam ja.

– Już czas, Williamie – słyszę mocny głos Camerona.

Zaczynam obserwować mężczyznę.

Czekam na ruch dłoni, na szeptem wypowiadane polecenie kierowane do jakiegoś mechanizmu… nic takiego się nie wydarza.

Cameron milczy. Nie widzę nawet drgnienia, jest nieruchomą bryłą. Ale nagle powietrze przed nim zaczyna się skrzyć. Powstająca z nicości błękitna poświata rośnie z każdą sekundą, przybierając kształt połówki owalu… aż przed nami rozbłyskuje widmowa brama, kusząc, zapraszając do wejścia w nią.

– Portal do Faerie – upiorną ciszę przerywa głos Camerona – Droga do krainy elfów.

Czuję, że drżą mi nogi. Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę odczuwam strach.

– Chodźmy, Williamie.

Zmuszam się, żeby zrobić pierwszy krok. Potem drugi. Trzeci. Aż pochłania mnie zimny błękit, a potem czerń.

Już.

 

 

Wciąż jesteśmy w lesie. Lecz jakże innym od tamtego.

Otaczają nas drzewa, potężne, majestatyczne, o pniach, których nie zdołałyby objąć ręce tuzina dorosłych mężczyzn. Korony wydają się być zawieszone w połowie drogi pomiędzy ziemią a niebem.

Las jak z baśni. I to powietrze. Czyste. Pachnące. Wspaniałe.

Oraz ciepłe. Znacznie cieplejsze, niż przed chwilą.

– Witaj w Faerie, Williamie – słyszę.

Faerie. Baśniowa kraina. Kraina elfów.

Myśli wirują w głowie, nie zatrzymując się nawet na moment. Miotam się, to zadzierając głowę, to spoglądając pod stopy, aby upewnić się, że wciąż jest pod nimi twardy grunt. Serce szaleje, bijąc tak, jakby miało wyskoczyć z piersi, a umysł nieustannie powtarza swoje: to niemożliwe.

Musi zamilknąć. To bez wątpienia dzieje się naprawdę. Wierzę.

Cameron daje mi dłuższą chwilę.

– Jakie wrażenie? – wreszcie słyszę pytanie.

– Tu jest wspaniale, Opiekunie.

Mężczyzna wybucha szczerym śmiechem.

– To bodaj najczęściej wypowiadane przez przybyszy pierwsze słowo. Wspaniale. Lecz chodźmy już… przed nami dość długa droga, a zamierzam zdążyć do swej siedziby przed zachodem słońca. Domyślam się, że masz sporo pytań, jednak musisz się powstrzymać od zarzucenia mnie nimi. Postaram się przekazać teraz najważniejsze informacje – na resztę przyjdzie czas później.

Opiekun rusza ścieżką. Robię to samo.

Sto jardów, sto pięćdziesiąt, dwieście, trzysta. Gąszcz powoli zaczyna się przerzedzać, między pniami prześwitują już linie, kolumny błękitu. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i docieramy na skraj lasu.

Tam Cameron przystaje.

Mam przed sobą otwartą przestrzeń. Łąkę pokrytą trawami i krzaczkami, a za nią…

Widzę miasto. Otoczone murem miasto… nie, wcale nie miasto, tylko monstrualnej wielkości zamek, warownię opasaną trzema rzędami murów oddzielających od siebie coraz wyżej położone poziomy. Na samym szczycie wznosi się potężna budowla o jasnych ścianach i dwóch strzelistych wieżach. Za zamkiem teren gwałtownie wznosi się, przechodząc w szeroko rozpostarte górskie pasmo. Po prawej stronie mienią się kolorowe uprawne pola, po lewej niebieska plama, chyba toń jeziora.

Wszystko jakby żywcem przeniesione z baśni.

– Kraina Elfów? – pytam – Spotkam tu prawdziwe elfy?

Zderzam się z dość surowym wzrokiem Camerona.

– Złożę to pytanie na karb oszołomienia. Jak wspomniałem, Williamie, elfy zniknęły… jednak pozostał ich świat, który teraz jest naszym domem. Domem ludzi, w żyłach których płynie przynajmniej odrobina Starszej Krwi.

Zgadza się, wspomniałeś. Ale mój mózg wciąż buntuje się, nie dowierza świadectwu oczu, przekonując, że to miejsce nie jest rzeczywiste. Ponieważ błękitne czy jakiekolwiek inne portale istnieją tylko w filmach i książkach – i tylko w nich prowadzą do innych światów. Jednak nigdzie pod Londynem nie ma takiego zamku, takich gór… a tym razem pamiętam każdą sekundę podróży. Nie zostałem uśpiony. Więc umysł dostaje solidny argument, i chyba podda się.

– Spójrz za siebie – nakazuje – Las, z którego wyszliśmy, nazywamy Ogrodem. Teraz dostrzegasz tylko jego niewielką część, bowiem rozciąga się na ogromnej przestrzeni. Myląca nazwa – myślisz sobie – i powinien raczej nosić miano Stumilowej Puszczy, prawda? Jednak nie będę teraz wyjaśniał, dlaczego tak jest… na to przyjdzie czas. O tej, i tysiącach innych spraw dowiesz się w Szkole.

Czuję, że Opiekun wypowiedział to ostatnie słowo tak, jakby było nazwą własną, a nie zwykłym rzeczownikiem.

Szkoła. Sądziłeś, chłopcze, że zabrał cię na wieczne wakacje?

Tak. Przez chwilę.

– Nieprzypadkowo przyszedłem po ciebie właśnie teraz – kontynuuje – Ukończyłeś trzynaście lat – to wiek, w którym rozpoczyna się naukę w szkołach drugiego stopnia. A wykształcenie jest niezbędne, żebyś mógł zostać prawdziwym, świadomym obywatelem Faerie. A także użytecznym – nie ukrywam, że pragniemy jak najlepiej wykorzystać twoje umiejętności.

Czy to ironiczny uśmiech, Opiekunie?

Tom nie jest starcem, ale ma już swoje lata. Czy mam zostać jego następcą na stanowisku twego osobistego szofera?

Wiem. Mam przestać kpić. Lecz emocje muszą znaleźć ujście… i albo siądę na ziemi i rozpłaczę się, albo wybuchnę histerycznym śmiechem.

Wdech, wydech, i raz jeszcze. Pomaga.

– Już za tydzień staniesz się uczniem najlepszej z tutejszych szkół, Scola Magna, tak jak twoi rówieśnicy pochodzący stąd, oraz ci, których w ostatnim czasie odnaleźliśmy na Ziemi – ponawia – Spędzisz w niej sześć lat, Williamie. To – naszym zdaniem – wystarczający czas, żeby zaszczepić w waszych umysłach niezbędną wiedzę.

Taka trochę dłuższa szkoła średnia – przemyka mi przez głowę.

– Zdecydowana większość przyjezdnych uczniów mieszka w internacie. Jednakże uznałem, że dla ciebie znacznie lepszym rozwiązaniem okaże się stancja… biorąc pod uwagę złe doświadczenia ostatnich miesięcy.

Cameron przeszywa mnie spojrzeniem.

Już wiesz, że jestem aspołeczny – smutna myśl. Wilson puścił farbę, tak? Mogłem darować sobie tamten krwawy nokaut, bo sprawa najwyraźniej zamierza ciągnąć się za mną przez całe życie… ale jeśli karą ma być własny pokój na stancji, to może jednak nie?

– Oczywiście, wiąże się to z dodatkowymi opłatami. Tym martwić się nie musisz, jak również czesnym pobieranym przez Szkołę – dodaje – Dochody z majątku Armstrongów pokryją wszelkie koszty… jednak nie dostrzegam konieczności rozmawiania teraz o szczegółach.

Cóż za niespodzianka: nie edukujecie za darmo. I wcale nie oferujecie darmowego noclegu oraz jadła, jak zwykle bywa w baśniach. A co do majątku moich rodziców, to Edward nim zarządza, nie ty, Opiekunie… ale skoro twierdzisz, że wuj wie o wszystkim…

Zbyt wiele faktów. Mój mózg wchodzi w tryb przeładowania.

Cameron daje znak, że trzeba iść dalej. Więc ruszam za nim piaszczystą drogą biegnącą w kierunku miasta. Zwyczajnym, piaszczystym, polnym traktem – to nie uchodzi mojej uwadze.

– Przed nami leży Caisleán, nasza stolica, największe miasto Faerie – podejmuje znów – Jak się zapewne domyślasz, to słowo oznacza po prostu zamek. Obie te nazwy są używane zamiennie. Mury dzielą miasto na trzy części. Górny, czy też Wysoki Zamek jest najstarszy… to właśnie tam, na szczycie wzgórza, przed tysiącleciami powstała pierwsza ludzka osada. Najokazalszy budynek, Pałac, jest siedzibą Kanclerza – natomiast pozostałą część Górnego Zamku zajmują siedziby większości naszych gildii oraz domy należące do najznamienitszych rodów Faerie. Na Średnim znajduje się Scola Magna… i ty zamieszkasz właśnie tam, na oddalonej od szkoły o dziesięć minut drogi stancji, prowadzonej przez panią Pilch. Dolny, albo Niski Zamek to przede wszystkim sklepy, targowiska oraz domy mniej zamożnych mieszkańców.

Znów przyciężkie spojrzenie.

– Zalecam, żebyś nie wybierał się na samodzielne eskapady, póki nie nabędziesz nieco doświadczenia – słyszę – A już bez wątpienia nie powinieneś podejmować prób wychodzenia poza miejskie mury.

Wypowiedziane z naciskiem: rozkaz, nie prośba. Czyli jednak więzienie… choć naprawdę spore. Dobre przynajmniej to. Nie ma porównania z Londynem… ale spenetrowanie miasta zajmie mi długie miesiące.

Tak, ciekawość wygrywa z oszołomieniem – stwierdzam w duchu.

Z naprzeciwka nadchodzi dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna. Zbliżają się dość szybko; kiedy dzieli nas kilkanaście kroków, skłaniają się Cameronowi, najwyraźniej rozpoznając go. I nie jest to wcale pusty gest, tylko wyraz szacunku. A może nawet czegoś jeszcze… czego wolałbym głośno nie nazywać.

Mijają nas bez słowa.

– Mistrz Opiekun Ogrodu… czy to ważne stanowisko? – pytam po chwili.

– W rzeczy samej, Williamie – potwierdza z uśmiechem.

Co oznacza: cholernie ważne. Ale żadnych wyjaśnień, tak, wszystkiego dowiem się już wkrótce. Opiekun Ogrodu… jesteś władcą całego tego lasu? Władcą właśnie, nie dyrektorem, nie menadżerem. Kanclerz, Pałac, znamienite rody, gildie, podział miasta na trzy części… to mi podśmierduje feudalizmem. Czy trafiłem do…

Coś rozbłyskuje w głowie.

Ubrania dwójki, która mijała nas przed minutą… wydawały się staroświeckie, właściwe słowo. Nie były stare ani zniszczone, przeciwnie – ale nikt, nawet w największej dziurze świata, nie ubiera się w taki sposób od stu lat.

Mam złe przeczucia. Znów zaczynam rozglądać się dookoła, jak daleko potrafię sięgnąć spojrzeniem. I nie widzę niczego, co dostrzec chciałbym. Żadnych fabryk, wysokich kominów. Słupów energetycznych. Nawet śladu jakiegokolwiek samochodu, osobowego, ciężarówki. Pod stopami wyżłobione w piachu bruzdy – jednak zbyt wąskie, żeby mogły pozostawić je opony. I coś… jakby odciski kopyt. Ślady pozostawione przez konie, jestem mieszczuchem, ale w tym mam rację.

Mam cholernie złe przeczucia.

Unoszę wzrok, spoglądając pytająco na Camerona, który musiał chyba przez cały czas obserwować moje desperackie próby odnalezienia cywilizacji.

– Wzrok cię nie myli, mój chłopcze – odzywa się – Nie znajdziesz tu fabryk wypluwających z kominów kłębów toksycznego dymu, zatruwających rzeki ściekami. Nie posiadamy przemysłu, węglowych elektrowni, spalinowych silników. Jest jedynie ten czysty, nieskażony świat.

Nie udaje mi się całkowicie stłumić jęku.

Tak jak myślałem. To średniowiecze. Trafiłem do przeklętego średniowiecza.

To dlatego zapytałeś mnie o komórkę, o odtwarzacz? Są tutaj zabronione? Za ich posiadanie grozi nabicie na pal? Włóczenie końmi? Myśli przelatują jak szalone, mam ochotę złapać się za głowę i wrzeszczeć. Nie, wspominałeś coś o tym, że nie przeżyją podróży przez Portal. Rozumiem, nie można ich sprowadzić… ale dlaczego sami nie zabraliście się za produkcję? Czy trafiłem do krainy nieokrzesanych prostaczków, którzy na widok pociągu uciekliby krzycząc wniebogłosy, że to pomiot szatana?

– Czy…

– Cierpliwości, Williamie – przerywa mi natychmiast.

Znów prośba o sile rozkazu.

A telewizja? Chyba mogę sobie pomarzyć. O komputerach nie wspominając. Czy jest tu cokolwiek?

Kolejne parę głębokich wdechów i wydechów znów pomaga.

Zgoda, będę cierpliwy. Powstrzymam się od pytań – na które i tak nie uzyskam odpowiedzi. Tylko cię zirytuję. A pewnie nie powinienem.

Zbliżamy się już do bramy – i dopiero teraz mogę ocenić właściwie wysokość muru. Jak nic pięćdziesiąt stóp. Od wpatrywania się w blanki odrywa mnie coraz głośniejszy turkot; z naprzeciwka zbliża się wóz zaprzężony w największego konia, jakiego widziałem w życiu. A kilka widziałem. Na koźle siedzi trójka ludzi: dwoje dorosłych, zapewne małżeństwo, pomiędzy nimi kilkuletni chłopak.

Tak, głęboki ukłon przed Cameronem. Jednak ich spojrzenia po sekundzie wędrują ku mnie. Zwyczajnie gapią się… aż zaczynam czuć się naprawdę nieswojo. Czuję, że nawet minąwszy nas wykręcają głowy, by jeszcze przez chwilę popatrzeć. Tak oznajmiają moje plecy.

Co ze mną nie tak?

Ach, pojmuję. Mój strój. Nie pasuje do epoki.

Do przeklętego średniowiecza.

– Czy powinienem jak najszybciej się przebrać, Opiekunie? – pytam.

Tym razem reakcją jest uśmiech, nie gromy.

– W kwestii ubioru panuje tu dość duża tolerancja – ale szczerze muszę przyznać, jaskrawopomarańczowe kurtki jak twoja stanowią w Faerie niezmierną rzadkość. I nie, wcale nie musisz się jej pozbywać… jednak bez wątpienia zasłużysz sobie na miano oryginała.

Skoro nie grozi za to stos czy szubienica, wytykanie palcem i drwiące uśmieszki jakoś zniosę. Nie pierwszyzna dla mnie. Bardzo się zżyłem z tą kurtką, i wolałbym nie musieć wybierać, ona albo ja.

Wreszcie docieramy do bramy. Widzę dwóch strażników odzianych w stroje lokujące się gdzieś pomiędzy mundurem a rycerską zbroją. Przy pasie mają miecze. Wyglądające na całkiem prawdziwe. Dusza jęczy kolejny, setny już raz.

– Witaj w Caisleán, Mistrzu Opiekunie – mówi jeden z tamtych.

Mur ma kilkanaście jardów szerokości, więc musimy pokonać ciemny, nieco klaustrofobiczny korytarz. A potem znów rozbłyskuje światło.

Wkraczamy do miasta.

 

 

Łapczywie obserwuję. Chłonę to nowe miejsce – lecz w końcu dociera do mnie, że nie ma tu nic, czego nie znalazłbym w ziemskich miastach, w ich starszych, liczących sto, dwieście, trzysta lat częściach. Dlatego zaczynam skupiać się na ludziach.

Na pierwszy ogień idzie ich wygląd. Kobiety w spódnicach i obszernych bluzkach. Niektóre w sukniach. Mężczyźni w spodniach różnorakiego kroju, koszulach przywodzących na myśl co najmniej wieki ciemne – na nich kubraki, czasem coś, co nazwałbym kamizelką. Jedne rzeczy z porządnych materiałów, inne dość liche. Zasadniczo wielkie pomieszanie, trochę współczesności, trochę głębokiego dwudziestego wieku, trochę wcześniejszych. Faerie nie posiada chyba własnego stylu. Takie wrażenie. Jakby czerpało z Ziemi od stuleci… nie mogąc zdecydować się, na co postawić. A do tego nakrycia głowy. Nieobowiązkowe – jedni je mają, inni nie. Jedno jest pewne. Ja się mocno wyróżniam.

Widzę, jak wyglądają. Lecz jacy są? Spokojniejsi – to słowo pierwsze przychodzi mi na myśl. Nie spieszą się, nie gnają przed siebie jak wiecznie gdzieś spóźnieni Ziemianie. Oni kroczą. Rozglądają się. Pozdrawiają ukłonem, uśmiechem, słowem. Nie wpadają na siebie, bo nie ma tu tłumów, przez które trzeba się przeciskać. I to wszystko podoba mi się, aż mam ochotę sam się uśmiechać – i chyba właśnie to robię.

Dom, przed którym się zatrzymujemy, ma dwa piętra, jak zdecydowana większość na tej ulicy. Na Murarskiej – powtarzam w myślach jej nazwę. A wcześniej szliśmy Centralną Aleją, mijając po lewej Plac Zegarowy. Zbieram nazwy, jak wcześniej obrazy. Chcę mocniej stanąć na nogach.

Przed wejściem omiatam budynek wzrokiem. Kamień, cegła, drewno – nic poza nimi. Jak gdyby w średniowieczu była jakakolwiek szansa na zbrojony beton, aluminium i szklane elewacje – myślę z przekąsem.

Drzwi otwiera nam kobieta około sześćdziesiątki, pulchna, niska.

– Mistrzu Opiekunie – ukłon, a do tego piękny uśmiech.

– Dzień dobry, pani Pilch.

Wchodzę za Cameronem w dość mroczny korytarz kończący się drzwiami, kolejne drzwi po prawej, strome schody prowadzące na piętra, jakieś obrazki wiszące na obitych drewnem ścianach. Dość przytulnie.

– A oto on, William Armstrong – mówi Cameron, a potem przebija mnie surowym spojrzeniem – Williamie, spędzisz tutaj najbliższe sześć lat. Wiedz, że jeśli będziesz żył w zgodzie z panią Pilch, zrewanżuje się najlepszą opieką… i już wkrótce bez wahania nazwiesz jej dom swoim prawdziwym domem.

– Będę się starał, Opiekunie – zapewniam i zaraz kłaniam się kobiecie – Cieszę się, że będę mógł tu mieszkać, pani Pilch.

Grzeczność nigdy nie zawadzi – tę lekcję przerobiłem nie raz. Chociaż do tej pory obywało się bez nieustannych ukłonów… wystarczały same słowa.

Uśmiecha się do mnie.

Miło, serdecznie. Aż mam ochotę przysiąc, że nie będę sprawiał kłopotów. Już nigdy więcej.

– Jutro przyślę tu kogoś po ciebie, Williamie – ponawia Cameron – Ów człowiek zarazem dostarczy ci twoje bagaże, mam nadzieję, że zdążą dotrzeć… a do tego czasu musisz sobie poradzić z tym, co masz przy sobie. I mimo że do zapadnięcia ciemności pozostało jeszcze nieco czasu, szczerze odradzam ci spacery. Bez wątpienia przyda ci się chwila wytchnienia od nowych bodźców.

W odpowiedzi wykonuję kolejny ukłon. Cóż. Przyzwyczajam się.

– Proszę wprowadzić Williama w sekrety naszego życia – Mistrz ponownie zwraca się do kobiety – Jestem przekonany, że okaże się nader pojętnym uczniem.

– Oczywiście, Opiekunie.

Cameron żegna się krótko. Wychodzi.

Gdy tylko zamykają się drzwi, pani Pilch wbija we mnie spojrzenie. Wciąż przyjazne – tamto nie było jedynie spektaklem dla Camerona. To pomyślny objaw.

– Twój pokój jest na drugim piętrze – oznajmia. – Zaraz ci wszystko pokażę.

Schody mają nienaturalnie wysokie stopnie, pokonywanie ich przypomina bardziej górską wspinaczkę. Poręcz kusi: chwyć się mnie, zacznij wciągać. Czy choć przez moment nie mogę być poważny? – upominam samego siebie.

Na półpiętrze niemal wpadają na nas dwa młodociane samce homo sapiens, na oko piętnastoletnie, schodzące, czy raczej zbiegające w dół. Wyhamowują gwałtownie. Niestety ja jestem tego powodem.

– Nowy – rzuca jeden z nich.

– Śliczny – dodaje drugi, niższy, oceniając spojrzeniem moją kurtkę. – Pewnie w mroku świeci jak księżyc w pełni.

Pani Pilch kręci głową z dezaprobatą – ale niemal serdeczną.

– Ned, Alex, przestańcie. Najpewniej nie zauważyliście, ale Williama przyprowadził tutaj sam Mistrz Opiekun Ogrodu… więc lepiej uważajcie na języki.

Ten wyższy cicho gwiżdże.

– Zmykajcie – dodaje kobieta.

– Tak, pani Pilch – odpowiadają unisono i zaczynają proces zmykania.

A my wspinamy się dalej. Pierwsze piętro. Zakręt. Kolejne półpiętro. Zakręt. Zamieszkam na drugim, czy w klitce na poddaszu?

Na drugim. Pewna ulga. Dla pupilka Camerona najlepsza kwatera?

– Kim jest Mistrz Opiekun Ogrodu? – pytam. – Mam na myśli tytuł – co on oznacza?

Pani Pilch przystaje.

– Mistrz niczego ci nie objaśnił, prawda? – uśmiecha się do mnie, i jest to łagodny, a nie drwiący uśmiech. – Cóż, on taki jest, bardzo wymagający wobec bliźnich. Pragnie, abyśmy używali swych umysłów i sami domyślili się wszystkiego – chociaż to niełatwe. A co do twego pytania… Mistrz Cameron jest głową jednej z siedmiu gildii, czyli jednym z najpotężniejszych ludzi w Faerie. To ogromne szczęście i zaszczyt posiadać takiego protektora.

Tak właśnie sądziłem – przelatuje mi przez głowę. Że winienem czuć się zaszczycony. A jeśli się nie czuję? Cóż, zawsze byłem krnąbrny.

– Na początku zapewne nie będzie ci łatwo – słyszę. – Widziałam już wielu przychodzących z Ziemi… prowadzę tę stancję ponad ćwierć wieku.

Przypatruje mi się łagodnie.

– Przyznaję, że wyglądasz na spokojnego, lecz w umyśle aż się kłębi, prawda? Nie spodziewałeś się, że może istnieć jakiś inny świat. Jednak wystarczy kilka dni, żebyś się przyzwyczaił… Williamie, jesteśmy tacy sami jak wy. A kiedy rozpocznie się szkoła, znajdziesz przyjaciół w klasie – z Ziemi, stąd również – i zrobi ci się lżej na duszy.

Rusza ku najbliższym drzwiom, tym z lewej.

Otwiera je, cicho skrzypią zawiasy. Jedna rzecz rzuca się w oczy natychmiast: mają tylko klamkę, ani śladu dziurki na klucz. Pani Pilch dostrzega moje pytające spojrzenie.

– Wszystkich nowych przybyszów z tamtej strony to dziwi – mówi – Ale nie musisz się martwić, w Faerie nie ma złodziei. Twoje rzeczy będą tak bezpieczne, jakby leżały w skarbcu samego Kanclerza.

Hm.

Nie ma tu złodziei? Zaczynam zastanawiać się, z jakiej przyczyny. Bo karą za kradzież jest publiczne odrąbanie ręki? Lodowaty dreszcz przebiega mi po plecach.

Przekraczam próg w ślad za panią Pilch. Zaczynam się rozglądać.

Zatem to jest miejsce, w którym spędzę kolejne sześć lat, jak powiedział Opiekun. Biały tynk na ścianach, zapewne pokryty farbą. Dobre przynajmniej to, że nie gołe, zimne kamienie. Spore okno z widokiem na tamten potężny las… na Ogród, tak. Nachylenie terenu jest zbyt duże, żeby zdołał przesłonić go mur dzielący Dolny i Środkowy Zamek, a tym bardziej zewnętrzny. I jesteśmy na drugim piętrze, to na pewno również ma znaczenie. Gdybym otrzymał celę po drugiej stronie korytarza, przez okno zobaczyłbym zapewne tylko rzędy coraz wyżej wspinających się kamienic – cóż, szczęśliwy traf. Nawet tak odległa zieleń jest stokroć lepsza od wszechobecnej szarości murów.

Stół. Dwa krzesła, czyli sprowadzanie kumpli nie jest chyba zabronione. I dziewczyn. Ha! Ale tylko jeden albo jedna naraz. Dwudrzwiowa szafa, wszystko z prawdziwego drewna, czego jasnym dowodem są nieco wyłupujące się sęki. Dwie niższe szafki z szufladami. Dwie długie półki zawieszone nad łóżkiem. I samo łóżko – niezbyt szerokie, ale również nie przesadnie wąskie. Dość szorstkie deski na podłodze. To wszystko.

Gdyby nie ostatnie pół roku, czas spędzony w szkole z internatem, który sporo zmienił w mojej głowie, pewnie wyłbym z rozpaczy na ten widok. Wystrój mocno spartański – choć mam ochotę stwierdzić, że autentyczny Spartanin prędzej rzuciłby się na własną włócznię, niż zamieszkał w takich warunkach. Tak, to głupie. Nie meble są ważne.

Ważny jest telewizor. I komputer.

Ech.

– Przyzwyczaisz się – mówi nagle pani Pilch.

Chyba tak jak Cameron umie czytać w myślach. Albo po prostu widziała wcześniej już bardzo wielu takich, jak ja.

– Będę musiał – odpowiadam, starając się nie brzmieć smutno.

Kiwa głową.

– Chodź. Pokażę ci resztę domu.

 

 

Wieczór niespiesznie zmienia się w noc.

Wpatruję się w płomień świecy, jedyne źródło światła i ciepła. Nie, tego drugiego nie potrzebuję, wciąż jest wręcz gorąco. Co nie dziwi zbytnio. Wszak trafiłem do innego świata, prawda?

Ale wybiegam myślą w przyszłość. Ogród nie jest tropikalnym lasem, więc występują tu pory roku. A jeśli tak, za moment nadejdzie jesień. Po niej zima. Srogie mrozy? Niewykluczone. Czyli muszą mieć jakiś sposób ogrzewania domów. Wszak nie śpią w futrach, na śniadanie przegryzając sople lodu. Chyba nie. Mam taką cichą nadzieję. A przecież twierdzą, że nadzieja umiera ostatnia.

Ledwo dziesięć godzin temu tkwiłem sobie w najlepsze na tak zwanej Ziemi, całkowicie pewny, że jest jedynym światem zamieszkanym przez ludzi. Na znajomej, bezpiecznej błękitnej planecie. Gdzie moim największym wrogiem była nuda – bo żywi wrogowie, tacy jak Higgins, okazali się po prostu żałośni. Wiedziałem, kim jestem, i jaka mniej więcej czeka mnie przyszłość… choć zdążyłem poznać już prawdę, że życie nie zawsze układa się po naszej myśli. Pół roku temu, kiedy umarł ojciec, a ja zostałem sam. Jednak wszystko było proste.

A to jest Faerie. Kraina leżąca nie wiadomo gdzie – na pewno nie na Ziemi. Białe plamy wymazano już dawno temu, skatalogowano każdą skałkę, każde większe ziarenko piasku. To plan nowego telewizyjnego reality show? – w mojej głowie rozbłyskuje absurdalna myśl. Wybudowano potężne miasto, zatrudniono tysiące statystów, żeby podglądać reakcje jednego chłopaka? Mam dość wysokie mniemanie o sobie – zdolny i inteligentny ze mnie młodzieniec, rozwinięty ponad swój wiek. Jednak nie. Bo to kosztowałoby miliardy… a ja nie jestem wart aż tyle.

Zatem to Faerie – świat, do którego wchodzi się przez niebieski portal. Dziwię się, że zostawili mnie tu samego, bo mam ochotę wrzeszczeć, i jest okno, a to drugie piętro, wysoko… Mają rację, nie zrobię niczego głupiego. Jestem zbyt ciekawy, co wydarzy się dalej. Dlatego ciąg dalszy musi nastąpić.

Poradzę sobie. Nie zginę, jeśli tylko będę zważał na te pierwsze kroki. Pilnował się. Tu nic nie jest znajome, nic nie jest pewne. Nie wiem nawet, co mogłoby okazać się zagrożeniem. Czy nie ma tu mięsożernych roślin. Czy deszcze nie wypalają dziur w skórze. Czy w Ogrodzie nie czają się stada dzikich bestii. I najważniejsze – czy wyciągnięcie do kogoś ręki, albo inny gest, który uważam za zwyczajny, nie okaże się tu śmiertelną obrazą. Tego ostatniego powinienem bać się najmocniej. Dlatego ostrożnie, Williamie.

Faerie. Kraina Elfów.

Muszę to wszystko spokojnie poukładać. Jutro. Zacznę od jutra. Teraz już czas na sen.

Zdmuchuję płomień świecy – jak poleciła mi pani Pilch – i kładę się do łóżka. Obok grubej kołdry, nie pod nią. Na kołdrę dopiero przyjdzie czas. Za oknem, na bezchmurnym niebie świecą niepoliczone mrowia gwiazd. Wykręcanie głowy jest bolesne. Przestaję.

Wystarcza krótka chwila. Odpływam.

 

 

 

II

 

 

 

W uszy wwierca się gwar za drzwiami, skrzypiące trzeszczenie desek podłogi, łomot butów na stopniach. Niechętnie otwieram powieki. Jasno jak w dzień. Chyba przez to, że naprawdę zaczął się następny dzień.

Unoszę się na łokciach. Widzę białe, odrobinę nierówne ściany, kilka mebli, świecę z grubymi zaciekami stojącą na stoliku. Nic, co przypominałoby pokój w internacie londyńskiej szkoły. A więc to jednak nie był straszliwy koszmar – stwierdzam niezbyt radośnie.

Kraina Elfów. Miejsce, do którego zabrał mnie Mistrz Opiekun Ogrodu. Stancja pani Pilch. Mój nowy pokój. Z pamięci wypływają podstawowe informacje.

Lecz nie udaje mi się zatonąć w myślach – bo z moich trzewi dobiega głośne, przeciągłe burczenie.

Dopada mnie atak paniki, że przespałem porę śniadania – sięgam pospiesznie po zegarek leżący na szafce obok. Wskazuje dwadzieścia po ósmej, a najpóźniejszą godziną, o której mój podopieczny ma szansę spożyć śniadanie, jest dziewiąta – przypominam sobie słowa pani Pilch. Zatem mam jeszcze czas, mimo że nieźle sobie dogodziłem. I…

Tak, racja, czas oduczyć się odkładania zegarka na noc, jak robiłem z poprzednim. Żegnaj, mój sportowy, kwarcowy casio. Witaj, mechaniczne seiko. Raz jeszcze wielkie dzięki, tato. Bez ciebie miałbym teraz spory kłopot… i chyba zaczynam domyślać się, dlaczego wybrałeś właśnie ten rodzaj chronometru. Zawsze gotowy na Faerie.

Opuszczam nogi na podłogę.

Żołądek nie przestaje mruczeć. I mam ogromną ochotę natychmiast pognać na dół, do sali jadalnej, gdzie poprzedniego wieczora zjadłem późną, samotną kolację, ale zwycięża poczucie przyzwoitości… oraz zwyczajna konieczność. Najpierw jakaś ablucja, choćby pobieżna. I te naglące potrzeby.

Wspólny wychodek jest już mi znany – lecz dopiero teraz mogę spokojnie rozejrzeć się po łazience. Jest czysto. Nawet bardzo czysto, i to pomimo braku lśniących kafelków na ścianach. Umywalki nie różniące się od swych ziemskich kuzynów… nad każdą z nich kran z dwoma kurkami – prawda, mocno ozdobnymi, trącącymi starożytnością. Niemniej są dwa, co sprawia, że oddycham z ulgą. Bałem się, że tu będzie tak, jak w toalecie: tylko jeden, oczywiście od zimnej wody. Lodowato zimnej – jakby czerpali ją ze śniegu topiącego się na górskich zboczach.

Odkręcam na próbę, podkładając pod kran paluch. I po kilkunastu sekundach czuję miłe ciepełko.

Zatem twierdzisz, Opiekunie, że w tej krainie nie ma żadnych elektrowni ani ciepłowni? Wobec tego gdzieś w piwnicy każdego domu musi tkwić piec – na węgiel lub na zwyczajne drewno – podgrzewający wodę. Racja, kiedy szliśmy przez miasto, widziałem, że z kominów dymiło, ale to był ładny, jasny dym, i niemal wcale nie wyczuwało się go w powietrzu… jednak nie ma wątpliwości: są tutaj piece. I dzięki nim zimą pokoje nie zamieniają się w igloo. Nie widziałem w pokoju grzejnika? Więc pewnie mam ogrzewanie podłogowe, średniowiecze w wersji de luxe. Bo czy jest inna możliwość?

Nie wiem. Lecz ubył jeden dręczący mnie problem.

Woda okazuje się bardziej letnia niż gorąca – nawet po minucie strumień nie bucha parą. Lepsze to, niż nic. Myję się pospiesznie i pewnie niezbyt dokładnie, wycieram szorstkim ręcznikiem wręczonym poprzedniego dnia przez gospodynię. Sięgam po ubranie.

Dopóki nie dotrze tutaj reszta moich rzeczy, nie mam wielkiego wyboru – co stwierdzam z niejakim smutkiem. Mogłeś uprzedzić, Opiekunie, że wybieramy się w tropiki. Ale czy zdzierżyłbyś szorty? Nie mam pewności co do zwykłego T-shirta, i dlatego wolę wybrać koszulę, skoro chcesz mnie dziś widzieć. Ta dwójka spotkana na schodach miała przecież T-shirty. Nudne, monochromatyczne, niemniej to dowód, że taki ubiór uchodzi. Chociaż niekoniecznie nie na audiencję u Mistrza, jak sądzę. Spodnie przyzwoicie wymięte… co powinienem zrobić, poprosić panią Pilch o żelazko? Nie dostrzegłem gniazdka w pokoju. Pewnie nie rozejrzałem się wystarczająco dokładnie. Prześmieszne. Spora ulga, że nie zapomniałem o wzięciu gaci na zmianę – gorzej, że przeoczyłem inny dość istotny element: skarpetki. Umknęło jakoś. Przez pośpiech. Pozostaje mi żywić nadzieję, autochtoni, że uprzejmość każe wam powstrzymać się od ostentacyjnego krzywienia się i pospiesznej ucieczki.

Skoczyć do marketu za rogiem po świeżą parę? Pocieszne.

Markety nie – lecz są przynajmniej sklepy i targowiska, na Dolnym Zamku, i tu też, na Środkowym, o czym poinformowałeś mnie wczoraj, Opiekunie. Ja jednak zapomniałem zadać ci jednego ważkiego pytania: o tutejsze pieniądze. A mam nieodparte wrażenie, że walutą Faerie nie okażą się brytyjskie funty. Których, notabene, również nie posiadam w nadmiarze – przez ostatnie miesiące były dla mnie niemal bezużyteczne. Zalety zamknięcia w więzieniu… cofam to: w prywatnej szkole z internatem.

Płacą świniakami, kurczakami, workami mąki? Wiem, wyzłośliwiam się. Wiec może euro? Czy Faerie zdążyło już wejść do strefy? Kiepskie. Chyba wciąż schodzi ze mnie napięcie.

Skarpetki nie dają się wzuć bez wywołania sporej porcji obrzydzenia. Trudno, za późno na awaryjne przywracanie używalności, będę woniał z dolnych partii – ale było jakieś powiedzenie o smrodzie, że się od niego nie umiera. Umiera się z głodu, co mi nie grozi, za wikt zapłacił Cameron. Moimi pieniędzmi – jeśli dobrze pojąłem sens jego słów – lecz nie będę teraz tego roztrząsał. I setek innych spraw, które przychodzą mi do głowy. Teraz czas na śniadanie.

Wracam do pokoju, rozwieszam ręcznik na oparciu krzesła. Ruszam na dół po niewiarygodnie stromych schodach. Bardzo ostrożnie.

W sali jadalnej pożywia się jakaś dwójka – nie ci, którzy poprzedniego dnia minęli mnie na schodach. Ci są wyraźnie starsi. Unoszą jedynie głowy i lustrują krótkimi spojrzeniami, po czym bez słowa powracają do przeżuwania. Nie mam się narzucać. Rozumiem.

W drzwiach ukazuje się pani Pilch.

– Ach, dzień dobry, Williamie. Nie spieszyłeś się. Siadaj, już podaję.

– Dzień dobry, pani Pilch – witam się.

Prawda, nie spieszyłem się. Ale najwyraźniej zdążyłem, skoro nie zostałem wyproszony.

Siadam na brzegu ławy, z dala od tamtych; wyczuwam, że nie mają najmniejszej ochoty integrować się z trzynastoletnim smarkiem. Po minucie na stole pojawia się chleb, masło, jajka na twardo, pomidor, ogórek, jakaś bardzo apetycznie wyglądająca wędlina. Do tego wielki kubeł parującego mleka. Swojsko. I najpewniej smacznie, jak wczorajsza kolacja.

Sprawnie komponuję kanapkę i łapczywie zatapiam w niej zęby. Nie, to jedzenie nie jest tylko smaczne – poprawiam wcześniejszą opinię. To najpyszniejszy posiłek, jakiego miałem okazję spróbować w swoim długim i obfitującym w doświadczenia życiu. Nawet mleko, które normalnie nie przecisnęłoby się przez moje gardło, teraz wydaje się całkiem znośne.

Czy to przez wilczy głód? – zadaję sobie pytanie, pochłaniając kolejną kanapkę. Świeże powietrze? Czy po prostu dodają tu do wszystkiego szczyptę magii?

Skończ już z tymi drwinami – napominam się.

Tamtych dwóch wybywa po kilku minutach; chwilę później znów pojawia się pani Pilch. Spogląda na samotnego przeżuwacza.

– Smakuje? – pyta, zbierając zastawę.

– O tak – odpowiadam trochę niewyraźnie, z pełnymi ustami – Bardzo. Wszystko jest wspaniałe.

Uśmiecha się, a jakże.

– Cieszę się, Williamie.

Z talerzami w dłoniach znika w drzwiach kuchni. A ja spokojnie kontynuuję posiłek.

 

 

Po powrocie do pokoju rzucam się na łóżko. Chcę chwilę podumać w ciszy.

Rozdygotanie ustąpiło, nawał gorączkowych myśli zniknął. Czuję się znacznie lepiej, niż poprzedniego dnia. Choć fakty, które dotychczas zebrałem, zmieściłyby się w jednej garści. Jednak nie dzieje się nic złego, wszystko jest takie, jakie być powinno. Zwyczajne. To zwyczajny dom, mimo że nie ma w nim przeklętych gniazdek z prądem. Nie muszę pytać, jak trafić do wygódki za domem, o to, gdzie płynie najbliższy strumyk, z którego mógłbym zaczerpnąć wodę do ugaszenia pragnienia. Ani o mech do sporządzenia posłania na noc. Ani o to, gdzie najlepiej zapolować, żeby mieć co wrzucić na ruszt. Wszystko jest absolutnie zwyczajne.

A jednak przekroczyłeś błękitny portal. Pamiętasz?

To była jedyna niepojęta rzecz, jakiej doświadczyłem, więc tak, zapomnieć nie mogłem. Na siłę dałoby się podciągnąć jeszcze kierowcę tamtego białego mercedesa, oślepionego słońcem, a może przysypiającego za kółkiem, którego ponoć przebudził Cameron. W konkretnie jaki sposób? Tego zdradzić nie chciał. Przypadek? Nie wygląda mi na człowieka, przypisującego sobie autorstwo czegoś, co było przypadkowym zrządzeniem losu. Reszta jest dziwna, jednak nie wykraczająca poza prawa rządzące światem. Ogromne drzewa. Brak śladów współczesnej technologii. Miasto otoczone potrójnym murem. Może trafiłem do jakiegoś najdzikszego zakątka Brytanii? Albo jeszcze gorzej – gdzieś do kontynentalnej Europy? Po tej ostatniej można spodziewać się wszystkiego.

Powinienem być przerażony. A równie dobrego humoru nie miałem od miesięcy. Gram tylko?

Jeśli tak, już za moment przyjdzie załamanie.

Powinienem się ruszyć, rozejrzeć, zalepić dziury brakującymi faktami. Ale jak to robi się w Faerie? W cywilizowanym świecie włączyłbym telewizor i obejrzał wiadomości. Przejrzał internet. W ostateczności ruszył do kiosku na rogu po gazetę. Napaść na tubylca, wydrzeć z niego informacje? Trochę za mały jestem. Pokonałbym najwyżej dziesięciolatka – a tacy niewiele wiedzą o świecie.

Dumam, ale to bezproduktywne myślenie. Nie mam pojęcia, co powinienem zrobić. I czy w ogóle robić cokolwiek. Może lepiej poczekać, aż odpowiedzi ktoś podsunie mi na tacy? Nigdy tego nie lubiłem.

Nagle rozlega się gromkie pukanie do drzwi. Aż podskakuję.

Podrywam się z łóżka, człapię otworzyć. Za progiem stoi przysadzisty mężczyzna, na oko po czterdziestce, obdarzony poczciwym obliczem.

– Jestem Hugh Jones, panie Armstrong – oznajmia – Przyniosłem pańskie rzeczy.

I wskazuje na dwa spore pakunki leżące na podłodze.

Uznaję, że słowa tamtego są sugestią, że mam wtargać je do pokoju, więc wyciągam rękę po pierwszy… i wtedy mężczyzna protestuje.

– Proszę mi pozwolić je wnieść – mówi, i sam łapie za sznurki.

Podnosi paki bez wysiłku, a mi pozostaje jedynie zrobić owemu Jonesowi przejście. Zamierzałem tylko pomóc. To przecież tylko moje graty, a nie butelki z nitrogliceryną. Prawda?

– Czy mogę położyć je tutaj, obok szafy, panie Armstrong?

– Oczywiście – odpowiadam – Tak będzie dobrze.

Kiwa głową i odkłada paczki. Wręcz doskonale. Jednak trzeci raz nie zdzierżę pana Armstronga.

– I proszę mówić mi po prostu: William – dodaję – Albo jeszcze prościej. Will.

Mężczyzna uśmiecha się, ale to uśmiech odmowny.

– Mistrz Opiekun jest bardzo wyczulony na tym punkcie i wolałby, żebym nazywał pana panem Armstrongiem.

Mówi z dziwnym akcentem. Żadnym z mi znanych.

Przecież to inny świat, prawda?

– Mam zaledwie trzynaście lat, panie Jones – postanawiam uprzeć się przy swoim – I jestem Will.

Zastanawia się niepokojąco długo, aż wyobraźnia podsuwa obrazek: Jones drapie się po czaszce z tego ogromnego frasunku.

W końcu poddaje się.

– Dobrze, Will – słyszę – Jeśli sobie tego życzysz. Jesteś gotowy? Polecono mi, bym cię zaprowadził do Mistrza Opiekuna.

– Tak. Jedną chwilę.

Chwytam buty, zakładam je, zaczynam wiązać. Kurtka? Nie ma takiej potrzeby, świeci słońce, założę się, że na dworze upał. Kilkanaście stopni więcej, niż w Londynie. Dziś nie zasłużę sobie na miano oryginała.

Podrywam się.

– Jestem gotowy, panie Jones – oznajmiam.

Przepuszczam go przodem. Łapię się na tym, że szukam w kieszeni kluczy, zapomniawszy o braku zamka w drzwiach. Zły na siebie wstępuję na diabelskie schody.

Czy powinienem poinformować panią Pilch, że znikam? Raczej nie, Jones bez wątpienia ją uprzedził. Jednak grzeczność wymagałaby…

Dylemat pozostaje nierozwiązany, ponieważ Jones nie zatrzymuje się nawet na moment i już po chwili przekracza próg. Chcąc nie chcąc, sunę w ślad za nim.

Na zewnątrz faktycznie upał, niemal zderzam się ze ścianą gorącego powietrza. Nie tylko kurtka, ale nawet ta koszula z długimi rękawami to zbyt wiele. Trzeba było zebrać się na odwagę i założyć T-shirt. Niestety, jestem płaczliwym leszczem.

W dodatku spocę się jak nieboskie stworzenie – przebiega mi przez głowę. Jones wystartował jak strzała i z trudem potrafię dotrzymać mu kroku. Jakim cudem siwiejący grubasek bije mnie na głowę? W taki skwar w dodatku. Efekt nietrudno odgadnąć: smrodliwa nutka skarpetek będzie jedynie drobnym dodatkiem do całości. Dlaczego tak pędzimy? Nie mam nawet możliwości przyjrzeć się nieco dokładniej otoczeniu. Wiem tylko tyle, że mój obecny przewodnik wybrał inną drogę niż Opiekun wczoraj. Tamta droga była dość monotonna – rzędy kamienic, dopiero przy samym placu dostrzegłem coś, co przypominało restauracje i knajpki. Dzisiejsza monotonna nie jest.

Kiedy nie muszę zwracać uwagi na zbliżających się z przeciwka przechodniów, żeby uniknąć zderzenia, rzucam spojrzenia na boki – jednak ledwo nadążam z przeczytaniem szyldów nad sklepami i warsztatami.

Ich widok przypomina mi o męczącym od rana pytaniu.

– Panie Jones?

– Tak, Will?

Niestety, nawet nie zwalnia.

– Mam pytanie, które może wydać się panu głupie – zaczynam – Ale przybyłem do Faerie ledwo wczoraj i o niczym nie mam pojęcia. Proszę mi powiedzieć, czym się tutaj płaci?

– Pieniędzmi, rzecz jasna – mężczyzna spogląda na mnie jak na kogoś niespełna rozumu; dopiero po chwili jego twarz rozjaśnia błysk zrozumienia – Ach, chodzi ci o nazwy! Są takie same: mamy funty, szylingi oraz pensy… choć nasze nie mają nic wspólnego z tymi po drugiej stronie.

Przesłyszałem się, prawda?

– Szylingi? – to bardziej jęk, niż artykułowana mowa.

Dostrzegam uśmiech, na poczciwym obliczu sprawiający wrażenie odrobinę pobłażliwego.

– Prawda, od jakiegoś czasu już nie używacie szylingów – oznajmia to takim tonem, jakby nie potrafił pojąć powodów tak dziwacznej decyzji – Cóż, Will… dwanaście pensów to szyling. Dwanaście szylingów daje funta. Proste i przejrzyste.

W gardle nabrzmiewa wrzask. Proste i przejrzyste? Doprawdy?

Poza tym u nas wyglądało to trochę inaczej. Jak się zdaje.

– Po jakimś czasie wejdzie ci to w krew – zapewnia mnie – Kilka wizyt na targowisku i wszystko pięknie ułoży się w twej głowie.

Docieramy do sedna.

– Właśnie… skoro już mówimy o targowisku – zaczynam – Moje rzeczy zabrane z Ziemi, które mi pan dzisiaj przyniósł… nie mam wszystkiego, czego potrzebuję. Będę musiał kupić trochę odzieży…

Urywam.

Zamierzam wypowiedzieć bluźnierstwo – przemyka mi przez głowę. A może nie? Tego nie wiem. Czy pierwsze przyłapanie kończy się upomnieniem i dopiero recydywa zaprowadzi mnie na stos?

Przekonajmy się.

– Te tradycyjne stroje, które tu widzę, niezbyt przypadły mi do gustu – mam ochotę szeptać, jednak to niewykonalne – Chciałem zapytać, czy istnieje jakaś szansa kupienia ubrań… pochodzących z Ziemi?

Przechodnie nie stają jak wmurowani, przerażeni i wstrząśnięci. Natomiast Jones uśmiecha się. Jest dobrze.

– Wy, młodzi… ale rozumiem. Będę z tobą szczery: towary z twojego świata nie są tu szczególnie mile widziane. Kiedy wejdziesz do sklepu, zazwyczaj nie ujrzysz ich na półkach – uśmiech nie znika – Co wcale nie oznacza, że są całkiem niedostępne. Nasi władcy nie chcą psuć tutejszego rzemiosła… a poza tym naturalnie barwiona bawełna czy czesany len są znacznie lepsze i zdrowsze od waszych sztucznych materiałów. Ale ludzie mają swój rozum i szukają tego, co wy potraficie zrobić lepiej. Praktyczniej. Więc nie martw się tym, Will. Wystarczy tylko dobrze pomyszkować.

Jest jeszcze lepiej.

Bowiem pańskie słowa, panie Jones, oznaczają mniej więcej tyle, że mam niezerowe szanse na zdobycie bokserek z elastyczną gumą. Przez co nie zostałem skazany na przynajmniej sześć lat wdziewania płóciennych gaci wiązanych sznurkiem.

Wiem. Tymi przemyśleniami dzielić się nie powinienem.

Nagle Jones robi minę, jakby przypomniał sobie o czymś ważnym. I prawie się zatrzymuje. Niewiarygodne.

– Jednak za żadne skarby nie oddawaj ziemskich rzeczy do prania – mówi – Pożycz od gospodyni jakąś dużą miednicę i rób to sam. Niektóre z tych waszych tkanin kiepsko znoszą szare mydło i tarkę… ale przede wszystkim gotowanie.

Cenna uwaga, panie Jones.

Gotowanie?! Cooo?

Nie mam okazji tego rozważać – wreszcie pojawiają się znajome krajobrazy. Centralna Aleja, tego jestem pewien. Jednak teraz dobiliśmy do niej w zupełnie innym miejscu, niemal przy samym murze oddzielającym Średni i Niski Zamek. Tak, przejdziemy przez tę samą bramę, tylko dotrzemy do niej inną drogą. Skrótem. Dłuższym skrótem – jak mocno mi się wydaje.

Po pięciu, może sześciu minutach szybkiego marszu wyrasta przed nami zewnętrzny mur. Straż pełnią dwaj mężczyźni w mundurach, jak poprzednio. Jednak tym razem nie salutują. Jonesowi najpewniej trochę brakuje do Mistrza Opiekuna Ogrodu – udzielam odpowiedzi sam sobie. Niemniej nie dochodzi do wypytywania, kto zacz, dokąd i w jakim celu.

Czyli jednak nie takie więzienie, jak wcześniej sądziłem.

Za murem odbijamy nie w lewo, tylko w prawo. Następna różnica. W sumie drobna – i tak zmierzamy ku Ogrodowi. Prawda, jest ogromny, musielibyśmy skręcić niemal wprost na wschód czy zachód, by go ominąć. Cieszę się, że potrafię przynajmniej to jedno: rozpoznać kierunki świata. Najgorsze już za mną – powtarzam, obserwując łąkę przeciętą piaszczystą ścieżką. Oszołomienie mija, wziąłem się w garść.

Ściana zieleni przybliża się znacznie wolniej, niż się spodziewałem. Po chwili odgaduję powód: te drzewa są prawdziwymi kolosami, i tylko wydają się stać blisko. Przez co niewłaściwie oceniłem odległość.

Mila, nie pół mili. Prażę się w słońcu, ociekam potem, tęsknie spoglądając na rosnącą z każdą chwilą ścianę drzew. Które po dokładniejszym przyjrzeniu okazują się całkiem inne niż te otaczające portal, widziane wczoraj.

Tak, w oddali tkwią olbrzymy, liczące sobie zapewne po sto pięćdziesiąt, nawet dwieście stóp, jak oceniam na oko. Jednak przed nami rozpościera się zwyczajniejszy las. A właściwie nie las – poprawiam się, dostrzegając coraz więcej szczegółów.

– Tutaj Ogród wygląda bardziej jak… ogród właśnie – stwierdzam.

Jones nie mówi nic, kiwa tylko.

Nareszcie wkraczamy w półcień. Przyglądam się niskim drzewom, starannie przyciętym krzewom i żywopłotom, klombom, pomiędzy którymi wiją się dróżki wysypane drobnymi, jasnymi kamykami. Przemierzamy je, aż dostrzegam wyłaniające się zza pni śnieżnobiałe budynki.

– Pałac Elfów – mruczy Jones.

Pałac? Zaskakująca nazwa.

Budynki nie przypominają niczego, co na Ziemi obdarzono by tym mianem. Bo pałace są lekkie, zwiewne, a przede wszystkim składają się z jednej części – lepsze określenie nie przychodzi mi na myśl. A tu widzę rozsypane, w dodatku dosyć niekształtne klocki. Starożytne – pierwsze wrażenie, jednak doskonale zakonserwowane… i to jedyne, co mogę powiedzieć. Reszta się nie zgadza. Fantazyjne łuki, dziwne kolumny, okna o niespodziewanych proporcjach, nie ma w tym nic znajomego, widzianego wcześniej w wytworach ludzkich rąk. Tchną jakąś obcością. Jasne ściany lśnią, jakby wykonano je z polerowanego kamienia. Marmur? Nie wiem, czy ktokolwiek na Ziemi poważyłby się na taką ekstrawagancję.

Ale tak, usłyszałem. Pałac Elfów. Dzieło obcej rasy.

Znów mam ochotę wybuchnąć śmiechem. I zastanawiam się, jakim cudem Cameron zdołał wmówić mi wczoraj, że nie jesteśmy jedynymi inteligentnymi istotami w tym kącie Wszechświata. Mam ogromną nadzieję, że dziś okaże się mniej lakoniczny.

Uzbrajam się w cierpliwość. Jeszcze chwila.

Ścieżka prowadzi nas do centralnej, najokazalszej budowli – piętrowego gmachu z płaskim dachem. Jones wprowadza mnie do środka. Widzę szeroki hol i przemykających ludzi. Ciepłe, żółtawe światło płynie ze świetlików. Tak, to bez wątpienia marmur. Całe miliony ton marmuru.

Dostrzegam sznur drzwi po obu stronach korytarza. Identycznych, tak mi się zdaje. I tylko jedne są inne, znacznie okazalsze: te, które mam na wprost siebie. Ale wszystkie wyglądają nieco dziwacznie – są zbyt szerokie w stosunku do wysokości, zaokrąglone u góry, chociaż tej linii nikt nie nazwałby łukiem.

Jones nie rozgląda się na boki, truchta ku tym największym drzwiom na samym końcu holu. Bo niby gdzie może znajdować się gabinet głównego szefa? – zadaję w myślach kąśliwe pytanie.

Zatrzymuje się krok przed nimi. Zamiera w bezruchu.

Trzeba zapukać – posyłam mu bezgłośną radę. Lecz Jones czeka. Nie wiadomo, na co. Zaczynam zastanawiać się, czy przypadkiem w Faerie nie panują inne zwyczaje. Tutaj gospodarz puka, żeby gość mógł wejść? Niezwykle zabawne, Williamie.

Mija dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści sekund.

– Wejdź – nagle oznajmia – Mistrz Opiekun cię oczekuje.

Aha. A skąd wiesz?

Nieważne. Biorę głęboki wdech, cisnę klamkę, przekraczam próg.

Widzę ogromne, niemal puste pomieszczenie. Parę drobiazgów pod ścianami, na samym środku wielkie, masywne biurko, do tego kilka foteli oraz krzeseł. Delikatnie zamykam za sobą drzwi… udaje się.

Wtedy Cameron unosi głowę, przeszywając mnie spojrzeniem.

– Dzień dobry, Mistrzu Opiekunie – mówię, odrobinę za cicho.

– Podejdź, Williamie. I siadaj.

Posłusznie sunę ku biurku. Po chwili namysłu wybieram najskromniejsze z krzeseł i siadam na nim niezwykle ostrożnie, jakbym sadzał tyłek na skorupce jajka. Wszystkie sprawiają wrażenie antyków. Bardzo kruchych antyków.

– I cóż mi rzekniesz, Williamie? – pyta – Dzisiaj zapewne możesz już powiedzieć coś więcej, niż krótkie: tutaj jest wspaniale. Czy spodobał ci się nasz świat?

Próbuję wkręcić umysł na obroty. Idzie niesporo.

– Jest… inny – mówię – Ale tak, Opiekunie, podoba mi się tutaj.

Znów czuję wściekłość na samego siebie. Dlaczego myśli tak łatwo układają się w zdania w mojej głowie, a wypowiedziane brzmią jak żałosne strzępki? Zwykle jestem bardziej elokwentny. Pewnie myślisz teraz, Opiekunie, że trafił ci się imbecyl.

Jednak Cameron nie żąda ode mnie rozwinięcia.

– Musi minąć wiele czasu, zanim poukładasz sobie wszystkie rzeczy, które tak niespodziewanie spadły na ciebie.

A potem spogląda na mnie miękko, wręcz łagodnie.

– Byłem taki, jak ty, Williamie – słyszę – Nie wychowałem się w Faerie. Trafiłem tu w identyczny sposób – przeprowadzony przez Portal do świata, o którego istnieniu dowiedziałem się parę chwil wcześniej. Dwunastoletni, przestraszony chłopak. Moi rodzice, mimo że byli obywatelami Faerie, wybrali życie po tamtej stronie, to kolejna zbieżność… chociaż powód był zgoła inny. Nie miałem pojęcia, co tu zastanę – mądry zwyczaj nakazuje, by dzieciom takim jak ja czy ty nie wspominać nawet słowem o Krainie Elfów, póki nie zyska się pewności, że usłyszały Wezwanie.

Wezwanie? Nie mam żadnego pojęcia, czym jest.

Cameron znów czyta w myślach.

– Nieuchwytne coś, którego objawem jest tęsknota, której doświadczamy, nie umiejąc odnaleźć swego prawdziwego miejsca – wyjaśnia – Zaczynamy je słyszeć w różnym wieku, ale nie później, niż przed ukończeniem czternastu lat. Tobie przydarzyło się przed kilkoma miesiącami… tak niewiele zabrakło, żeby prawdę wyjawił ci ojciec, jak nakazuje zwyczaj. Przykro mi, że tak się nie stało.

Czuję, że słowa są szczere. I mogę tylko podziękować w myślach.

Szkoda. Żałuję, tato, że nie ty pokazałeś mi ten świat. Jednak jeszcze mocniej żałuję tego, że cię utraciłem – oddałbym Faerie i wszystko inne, byle tylko mieć cię przy sobie. W naszym domu na przedmieściach Londynu nie potrzebowałem niczego więcej.

Opiekun uśmiecha się lekko.

– Jak zapewne wiesz z własnych doświadczeń, nastolatkowie żądają natychmiastowego dowodu – ponawia – Dlatego przeszedłem przez Portal zupełnie nieprzygotowany. Prawda – mając to szczęście, że towarzyszyli mi rodzice. Pomimo tego pierwsze tygodnie okazały się dla mnie dość trudne. I wiem, że twoja sytuacja jest nieporównanie trudniejsza… nie tylko musisz zmagać się z tym sam, ale też Ziemia, którą pozostawiłeś, różni się od świata, w którym ja się wychowywałem. Trzydzieści lat wystarczyło, by dokonała ogromnego skoku… owszem, można się spierać, czy we właściwym kierunku – jednak to sprawia, że Faerie wydaje ci się znacznie bardziej obce, niż mi wtedy. I tak będzie, póki nie zrozumiesz, że do szczęścia nie potrzeba komputerów, telewizji ani telefonów.

Cameron milknie, być może po to, aby dać mi czas na przetrawienie jego słów.

Więc robię to.

Chyba nie do końca masz rację, Mistrzu. Może opuściłeś świat dużo mniej nasycony techniką od dzisiejszego… jednak ja zostałem zabrany z internatu prywatnej, mocno konserwatywnej szkoły, gdzie zwykły telewizor wydawał się prawdziwym cudem cywilizacji. Nie rozpieszczano nas, przez co zdążyłem odzwyczaić się od wielu rzeczy, które w naszym domu były na wyciągnięcie ręki. Przez to teraz mniej za nimi tęsknię.

Tak, Faerie wydaje się skrajnością. Lecz czy na pewno?

– Naprawdę nie ma tu żadnego przemysłu? – pytam.

Cameron potwierdza ruchem głowy.

– Nie znajdziesz w Faerie maszyn napędzanych elektrycznością, ropą czy nawet parą. Jednak sam przemysł… posiadamy mnóstwo manufaktur, w których wytwarzane jest wiele wspaniałych przedmiotów: tkanin, mebli, narzędzi, czego tylko zapragniesz. Żyją w Faerie rzemieślnicy, których kunszt przewyższa wszystko, z czym miałeś dotąd do czynienia. W gruncie rzeczy – jeśli zapomnimy o skali – różnice pomiędzy światami w tym względzie nie są zbyt wielkie. Wznosimy domy, nie lepianki, w oknach tkwią szyby, a nie rybie pęcherze, materiałem naszych ubrań są tkaniny – a nie zwierzęce skóry. Ogrzewamy domostwa, myjemy się w ciepłej wodzie, a nieczystości odprowadza kanalizacja, nie rynsztoki. Potrafimy drukować księgi i konstruować zegary. Nie poniechaliśmy techniki i nie wahamy się jej używać… ale wyznaczyliśmy jej granicę. Akceptujemy tyle tylko, ile jest naprawdę potrzebne, żeby zlikwidować uciążliwości życia.

Urywa na kilka sekund.

– Nie zamierzamy czynić go zupełnie łatwym – podejmuje – Banalnie łatwym – chciałoby się powiedzieć – jak u naszych kuzynów na Ziemi. Aby zaoszczędzić sobie nieco czasu, nieco wysiłku, móc spełniać wszelkie zachcianki. Co ostatecznie obróciło się przeciwko nim.

Czuję w sobie przypływ szaleńczej odwagi.

– Nie taki jest sens cywilizacji technicznej – wyburkuję.

Cameron śmieje się. Naprawdę.

– Czyżby, Williamie? Przekonaj mnie, że nie stała się celem – zamiast pozostać drogą prowadzącą do celu. Najlepiej użyj argumentu, że Ziemianie wymyślili samochody, żeby szybciej dotrzeć do fabryk, w których pracują… jednak pamiętaj, że identycznego wyboru dokonuje milion ich pobratymców – i zamiast oszczędności czasu otrzymują dwie godziny dziennie spędzone w korkach, w wyziewach spalin. Mam nadzieję, że dostrzegasz absurd tego rozwiązania.

Pewnie dostrzegam. Tyle, że argumentów można znaleźć więcej.

– Ale na przykład telefony…

– A czy nie lepsza jest rozmowa prowadzona twarzą w twarz? – Cameron nie daje mi mówić – Gdy nie umykają niuanse, gesty, mimika, mowa ciała? Kiedy, aby ją przeprowadzić, musisz przemierzyć na własnych nogach pół miasta, albo spędzić kilka godzin w siodle – czym dajesz najmocniejszy dowód, że naprawdę jej pragniesz? Gdy musisz nauczyć się prawdziwie rozmawiać, mówić i słuchać… bo nie da się przerwać konwersacji naciśnięciem klawisza? A może za najdonioślejszy wynalazek ludzkości uznać komputery, które wyręczają ją we wszelkich czynnościach – na czele z myśleniem? Telewizję, źródło rozrywki, dającą możliwość identyfikacji z bohaterami, przeżywania ich przygód, będącą oknem na świat? Proponuję ci, Williamie, żebyś obejrzał transmisję ze wschodu słońca… a następnie wymknął się z domu godzinę przed świtem, zasiadł z przyjaciółmi na szczycie wzgórza i zwyczajnie poczekał. Wtedy przyjdź do mnie i opowiedz o przewadze techniki nad życiem.

Słucham już bez prób przerywania. Choć nastrój mam dość cierpki.

Prawdopodobnie nie mylisz się, Opiekunie. Jednak, jak się wydaje, przez długi czas nie obejrzę żadnych telewizyjnych relacji, ani na żywo, ani nawet retransmisji – i nie znam żadnych wzgórz, na których szczytach mógłbym zasiąść przed świtem. A przede wszystkim nie mam przyjaciół, koniecznych do prowadzenia zajmujących konwersacji oraz odczytywania mowy ciała.

Wiem. Nie twoja wina.

Cameron nie tryumfuje. Cóż, zwycięstwo nad trzynastolatkiem nie jest powodem do chwały, jak sądzę.

– Ziemia swym bogiem uczyniła pośpiech – dodaje – My nie, Williamie.

A kto lub co jest waszym? – przelatuje mi przez głowę. Wiem, że pytanie wprost to zły pomysł. Niektórzy są straszliwie przeczuleni na tym punkcie.

– Nie zauważyłem tutaj żadnych kościołów, Opiekunie – zaczynam ostrożnie.

Mistrz uśmiecha się pod nosem.

– Ponieważ ich nie wznieśliśmy – mówi – Dla zdecydowanej większości mieszkańców Faerie pojęcie bogowie odnosi się do istot zmyślonych, istniejących jedynie w mitach… natomiast owa nieliczna reszta uważa, że religijność jest osobistą sprawą każdego człowieka, nie wymaga żadnych pośredników, a tym bardziej miejsc kultu. Ale jestem przekonany, że dla ciebie nie stanowi to żadnego problemu – o ile dobrze pamiętam, twoi rodzice nie przywiązywali większej wagi do kwestii religii.

– To prawda, Mistrzu – potwierdzam.

Mimo że tak naprawdę mogę mówić wyłącznie o ojcu. Byłem zbyt mały, by zapamiętać, w co wierzyła, czy też nie wierzyła mama.

I prawdopodobnie lepiej nie ciągnąć tego tematu.

– Zapewniam cię, Williamie, że moralność wcale nie musi opierać się na boskich przykazaniach – Cameron uznaje za stosowne dodać po chwili – One nie są jej jedynym źródłem. W Faerie doskonale dajemy sobie radę bez nich.

Nic nie odpowiadam. To zwyczajnie nie są sprawy, o których potrafiłbym dyskutować.

Mistrz odczekuje kilkanaście sekund.

– Dotarliśmy do sedna, młodzieńcze – oznajmia – Do tego, co powoduje największą różnicę pomiędzy dwoma światami, Ziemią i Faerie… ponieważ tym czynnikiem nie jest nasz religijny indyferentyzm. Nie odnajdziesz tu wytworów wyrafinowanej technologii – to najbardziej rzucająca się w oczy różnica. Jednak nie jest ona spowodowana tym, że nie potrafiliśmy wykorzystać energii pary, węgla, ropy czy atomu. Zrezygnowaliśmy z nich świadomie, Williamie. Rewolucja przemysłowa nie dokonała się w Faerie – bo dysponowaliśmy czymś, co niemal całkowicie tłumiło w nas pragnienia urządzania na nowo świata i naszego własnego życia. Posiadaliśmy magię, mój drogi chłopcze.

Proszę???

Naprawdę to usłyszałem, nie wymyśliłem sobie. Magia.

Czekasz na moje parsknięcie, Opiekunie? Chyba nie. A jednak mam wrażenie, że to mi się śni. Elfy, Starsza Krew, a teraz magia.

Do diabła, co jeszcze?

Poddaję się – myślę, przebijany drwiącym, jak mi się wydaje, spojrzeniem Camerona.

– Magia, Williamie – rozpoczyna po chwili – Tkwiąca we wszystkich dziedzicach Starszej Krwi moc. Potężna moc ofiarująca możliwość wpływania na świat, na przyrodę i ludzi. Pozwalająca nam komunikować się bez pomocy urządzeń. Leczyć bez pigułek i skalpela. Wspomagać wzrost roślin, zwiększać plony, wznosić piękne oraz niezwykle trwałe budowle, tworzyć przedmioty, które wytrzymałością przewyższają wszelakie wytwory tamtego świata. A nawet kształtować pogodę – w pewnym zakresie.

Jeszcze jeden uśmiech.

– Żądasz dowodu, czy tak? Uczyniłbym identycznie będąc na twoim miejscu. Jednak nie stworzę wirującej w powietrzu kuli ognia… zamiast tego poproszę cię, byś przypomniał sobie pędzący na nas samochód. Sądzisz, że posiadam coś w rodzaju pilota, którego użyłem do przebudzenia tamtego kierowcy? Nie jest mi potrzebny, Williamie. Wystarcza magia. Ona umożliwia odczytywanie myśli innych ludzi, wpływanie na nich. A czasem zapobieżenie ogromnemu kłopotowi, jakim niewątpliwie jest czołowe zderzenie na drodze.

Prawda – przyznaję w duchu. Wtedy zastanawiałem się, jak tego dokonałeś. Zbyt krótko, coś odciągnęło mnie od zadania właściwych pytań.

Czy wierzę? Jeszcze nie. Jednak…

Nagle uświadamiam sobie, że skupiłem się nie na tych słowach Opiekuna, na których powinienem był. Przez ciało przebiega zimny dreszcz.

– Czytacie w myślach? – pytam, starając się, żeby mój głos brzmiał normalnie – Czy teraz…?

Nie kończę. A Cameron wciąż się uśmiecha.

– Nie robię tego, Williamie – mówi – Mieszkańcy Faerie nie odczytują myśli swoich sąsiadów… na przeszkodzie staje im wrodzona umiejętność wszystkich ludzi, będących dziedzicami Starszej Krwi. Wystarczy jedna jej kropla, by twój umysł bez udziału świadomości otoczył się ochronną barierą. Blokada – tak ją nazywamy. Nie masz pojęcia o jej istnieniu, niemniej ona działa i jest nieprzenikniona dla większości spośród nas… nie zamierzam kryć przed tobą prawdy: dla większości, nie dla wszystkich. Nie dla ludzi poświęcających swe życie na doskonalenie umiejętności, których zalążki istnieją w każdym. Pozwalających na wiele… nawet na przebijanie Blokad.

Dla ludzi takich jak ty, Opiekunie – myślę dosyć ponuro. Czyli mam tylko twoje zapewnienie, że nie grzebiesz w moim mózgu.

– Tak, można osiągnąć biegłość w posługiwaniu się magią umożliwiającą wgląd nawet w chronione Blokadami umysły – ciągnie – Oczywiście, je także można ćwiczyć i tak postępujemy – to pierwsza umiejętność, którą poznają uczniowie. Coraz silniejsze bariery, coraz skuteczniejsze, bardziej wyrafinowane sposoby ich przełamywania. Nieustanna rywalizacja, mój chłopcze. Wspólna cecha obu światów – Ziemi i Faerie – a być może każdego ze światów, tych istniejących i tych mogących istnieć. Rywalizujemy, żeby zająć jak najwyższą pozycję… nasz odwieczny wyścig ku doskonałości.

Uśmiech Camerona wydaje mi się mocno drwiący.

– Jeżeli sądziłeś, że świat pozbawiony filmów i teledysków musi być nudny, to zawiedziesz się srodze – dodaje po chwili – Faerie jest zaprzeczeniem nudy.

Uszczypnąć się w policzek? Może to by mnie obudziło.

Magia, czytanie w myślach, jakieś Blokady? Mam ochotę wywrzeszczeć, że dawno temu przestałem wierzyć w baśnie. Lecz przecież przeszedłem przez błękitny portal, tak? Również jego nie uruchomiłeś pilotem trzymanym w kieszeni – gorąco będziesz mnie o tym zapewniał, Opiekunie. Mógł to zrobić Tom, twój wspólnik… a sam Portal jest urządzeniem wyłączającym mózg, w oszałamiającej holograficznej oprawie. Przewieziono mnie na plan nowego rodzaju spektaklu – powracają myśli z wczoraj, może z dzisiejszego poranka, już sam się gubię. I wracają też wnioski: zbyt wiele zachodu, żeby wkręcić jednego trzynastolatka. Dużo bardziej prawdopodobne, że wciąż śnię, podłączony do szpitalnej aparatury po zdradzieckim ciosie Higginsa. Ale ten sen jest stanowczo zbyt realny.

Więc lepiej słuchać uważnie tego człowieka. Na wszelki wypadek.

I pytać. Ponieważ tak najłatwiej przyłapać kogoś na kłamstwie. A jeśli to wszystko jest przeklętą prawdą – czerpać jak najwięcej, żeby przestać przypominać człowieka zagubionego w gęstej mgle.

– Ty, Mistrzu Opiekunie, mógłbyś… – zaczynam.

Cameron domyśla się bez trudu, w czym rzecz.

– Oczywiście, że mógłbym bez trudu przebić twą Blokadę, Williamie – odpowiada. – Dotychczas pozostawiałem ją w spokoju – bo łamanie jej w istocie nie jest mi do niczego potrzebne. Z twojej twarzy można czytać jak z otwartej księgi, młodzieńcze. Jesteście tak szczerzy i otwarci… wy, Armstrongowie.

My, Armstrongowie?

Może tak było z tatą, jednak nigdy nie uważałem wuja Edwarda za otwartego – ale jak tam sobie chcesz, Mistrzu. I to nieistotne. Teraz.

Teraz czas na zadanie pytania, które nawet w myślach brzmi potwornie żenująco. Nie wiem, czy przejdzie przez gardło.

– Nauczę się czarować? – jednak udało się.

Mam ochotę zapaść się pod ziemię.

Pomimo tego Cameron nie wrzeszczy: mamy cię!

– W Scola Magna nauczysz się posługiwać magią – mówi spokojnym tonem. – I jestem świadomy tego, że twój umysł jest przepełniony wyobrażeniami, zaczerpniętymi z literatury oraz filmu, czym jest magia. Niestety, odrobinę cię rozczaruję, Williamie: nie tworzymy pokarmów z niczego, nie teleportujemy się siłą woli, nie potrafimy przybierać postaci zwierząt, ani opanowywać ich umysłów, żeby poczuć się jak one. Nie lewitujemy i nie wskrzeszamy z martwych. Jednak w zamian umiemy leczyć ludzi, zwierzęta oraz rośliny, skutecznie dbać o to, żeby wszelkie żywe istoty spędzały przeznaczony im czas szczęśliwie. A to bez wątpienia znacznie szlachetniejsze dzieło niż wyczarowanie podwieczorku.

Nagle podnosi się z fotela, więc robię to samo. Tyle że z krzesła.

– Chodź ze mną.

Podchodzi do ogromnych, oszklonych drzwi prowadzących na taras. Zatrzymuje się przed nimi… lecz nie wyciąga ręki, żeby sięgnąć do klamki.

Tylko stoi. Po dwóch, może trzech sekundach klamka ugina się – jakby naciskała na nią niewidzialna siła. Słyszę cichy szczęk. Drzwi otwierają się na oścież.

Moja dusza aż wydaje ciche sapnięcie. Jak? Jakim cudem?

Tak. Przeklętą magią.

– Jarmarczna sztuczka, mam tego świadomość – słyszę – Ale twoja cierpliwość jest niewystarczająca, żebyś zgodził się obserwować efekty mej pracy z drzewami Ogrodu. Młodzi ludzie żądają natychmiastowych dowodów.

Już nie szukam cholernego pilota. Ukrytych sznurków.

Zaczynam wierzyć.

Podążam za Opiekunem. Zatrzymujemy się przy balustradzie – marmurowej, a jakże.

Rozglądam się. I widzę zadbane trawniki, kępy krzewów nieznanych mi gatunków, korony odległych drzew, olbrzymów sięgających nieba. Oraz ruiny, pozostałości ścian budynków wykonanych z takiego samego białego kamienia, co cały Pałac – wcześniej niewidoczne, skryte wśród zieleni. To właśnie je Mistrz po chwili wskazuje dłonią.

– Ktoś, kto przybył tu po raz pierwszy, mógłby rzec, że to jedyna nasza spuścizna po elfach – odzywa się – Niszczejące pamiątki sprzed tysiącleci. To całkowita nieprawda, Williamie… naszym prawdziwym dziedzictwem jest Starsza Krew i wszystko, co dzięki niej możemy uczynić.

Zwraca się ku mnie.

– Ogród, tak go nazywamy – mówi – Nie tylko tę część, w której odnajdujemy ślady wysiłków elfów oraz ludzi zmieniających to miejsce, próbujących dostosować je do swoich potrzeb i wizji. Ten potężny las, pradawna, pełna tajemnic puszcza – on cały nosi owo miano. Możesz zastanawiać się, dlaczego został obdarzony właśnie tą nazwą, pozornie nieprzystającą do jego ogromu… odpowiedź jest prosta. To Ogród, skrawek znajomej, oswojonej przez nas przestrzeni, kończący się furtką prowadzącą ku obcości – bramą do Wieloświata. Ogród, w którym znajdziesz początek i kres Nieskończonej Drogi, skrytego w głębinach lasu szlaku łączącego setki krain – z których niektóre podobne są Faerie, zamieszkane przez ludzi niczym nie różniących się od nas… jednak istnieją pośród nich światy, których nie sposób sobie nawet wyobrazić. W takim właśnie miejscu przyszło nam żyć, Williamie. Otrzymaliśmy bezcenny dar.

Spogląda bacznie.

– Jak już wspomniałem, potrzeba ci czasu, gdyż ta wiedza spadła na ciebie niespodziewanie i zbyt gwałtownie. Wszak nie codziennie odkrywamy, że Ziemia nie jest jedynym domem ludzkości, prawda?

Pozostaje mi tylko skinąć głową.

Mam w niej zupełny mętlik. Faerie nie jest jedyne? Są setki światów? Ledwo przed momentem zacząłem nieśmiało wierzyć, że być może brednie o magii wcale nie są bredniami… a nokautujesz mnie kolejnym ciosem, Opiekunie. Tak, wiedza spadła dość niespodziewanie. Jak jumbo jet wbijający się w ziemię.

– Mogłem oczywiście wstrzymać się – kontynuuje – Pozwolić, żebyś odpowiedzi poznawał jak inni, na zajęciach w Szkole… jednak nieco bałem się o ciebie, Williamie. Jesteś ponadprzeciętnie inteligentnym młodzieńcem, obdarzonym prawdziwie przenikliwym umysłem – i to nie jest pusty komplement, tylko rzeczowa diagnoza. A tacy ludzie niekiedy reagują źle. Zadając zbyt wiele pytań gubią się w ich gąszczu, gorączkowo próbując dopasować nową rzeczywistość do posiadanej wiedzy. Bezrefleksyjność niekiedy pomaga – uwierz mi, Williamie. Choć tylko na krótką metę.

Aż tak wyjątkowy nie jestem. Ale zagubiony? Owszem.

– Dlatego uznałem, że potrzebujesz przynajmniej kilku słów wprowadzenia – słucham Camerona – Prawda, w tej chwili odnosisz wrażenie, że rozumiesz jeszcze mniej, niż wczoraj… musisz zdobyć się na cierpliwość, mój chłopcze. Szczegółową wiedzę będziesz już wkrótce zdobywał podczas szkolnych zajęć, i ani się obejrzysz, to, co dzisiaj jest dla ciebie niezrozumiałe, wyda ci się zupełnie naturalnym. Taki będzie pierwszy etap. Natomiast już za półtora roku, najpóźniej za dwa… twój umysł otworzy się. Ujrzysz Faerie takim, jakim my je widzimy – a jest to doświadczenie, którego nie da się opisać żadnymi słowami. Musisz nieco poczekać, lecz pewnego dnia odnajdziesz tu swoje miejsce, Williamie. Jestem o tym przekonany.

Kładzie mi rękę na ramieniu.

– Wróć teraz na stancję. I nie przejmuj się tym, że jesteś nieco zdezorientowany. Czas – on teraz jest kluczowym czynnikiem. Mam pewność, że zdolności ci nie zabraknie. Dasz sobie radę.

– Postaram się, Mistrzu Opiekunie.

To jedyne, co przychodzi mi do głowy.

Cameron wskazuje mi drzwi. Wracamy do gabinetu.

– Czy twój dobytek przybył nienaruszony? – słyszę pytanie.

– Jeszcze nie zdążyłem zajrzeć do paczek, Mistrzu. Ale… brakuje mi kilku potrzebnych rzeczy i chciałem cię zapytać…

Nie udaje mi się dokończyć, Cameron kiwa głową.

– Tak, oczywiście, potrzebne ci kieszonkowe. Musisz być samodzielny. Hugh za chwilę się tym zajmie. Sądzę, że kwota dwóch funtów miesięcznie będzie aż nadto wystarczająca.

Przez chwilę mam wrażenie, że się przesłyszałem. Kolejny raz.

– Dwa funty, Opiekunie?

Mistrz uśmiecha się na widok mojej miny… a i pewnie dość żałosnego tonu.

– Nie przenoś tutaj doświadczeń z tamtego świata, Williamie – mówi – To bodaj najczęstszy błąd przybyszy z Ziemi. Czysty umysł, chłopcze – musisz pamiętać, że tutaj wszystko jest inne mimo pozornych podobieństw. Co do pieniędzy… dla nas inflacja jest pojęciem niemal nieznanym. Tu pięć funtów wystarcza na pokrycie miesięcznych kosztów wynajmu pokoju oraz na wyżywienie… i jeszcze pozostaje na drobiazgi. Płacimy monetami posiadającymi oparcie w wartości kruszcu, z którego je wybito – nie spotkasz banknotów, kawałków papieru, których wartość jest jedynie symboliczna, mój chłopcze. Paradoksalnie cenimy sobie rzeczy… realne.

– Rozumiem, Opiekunie.

Bo cóż mam powiedzieć?

Bezszelestnie zjawia się pan Jones. Przywołany przez Mistrza myślą? Być może. Prawdopodobnie. Posłany w jakieś miejsce wraca po dłuższej chwili z najautentyczniejszą skórzaną sakiewką, którą podaje Opiekunowi. Ten wręcza ją mi. W środku coś miło brzęczy.

– Przekonasz się, że w naszej krainie mieszek jest znacznie praktyczniejszym rozwiązaniem od portfela – to zapewne replika na moją kwaśną minę – Każdego miesiąca pan Jones będzie przekazywał ci umówioną kwotę. Postaraj się nie być rozrzutny, umiar jest nader szanowaną cnotą… lecz nie miej oporów przed kupowaniem tego, co uznasz za potrzebne. To nie jałmużna, Williamie. Twój wuj Edward zrzekł się opieki nad tobą – teraz ja ją sprawuję. Co oznacza, że również do mnie należy piecza nad wpływami z majątku Armstrongów, nad tobie należną ich częścią… aż do chwili, kiedy osiągniesz pełnoletność. Niemniej te pieniądze są twoje.

– Dziękuję, Mistrzu Opiekunie.

Skoro należą do mnie – to w istocie nie mam za co dziękować. Przeczuwam jednak, że tego się ode mnie oczekuje.

– Hugh odprowadzi cię do miasta – oznajmia Cameron.

– Przecież… – zamierzam poinformować, że sam dam sobie radę, ale wyraz twarzy Mistrza sprawia, że natychmiast rezygnuję z tego pomysłu. – Tak, Opiekunie. Dziękuję.

– Do zobaczenia, Williamie.

– Do widzenia, Mistrzu Opiekunie.

Kłaniam się i podążam za Jonesem.

Pod podeszwami chrzęszczą kamyczki. Czuję, że za sekundę pęknie mi głowa, przepełniona nowymi faktami. Muszę usiąść i spokojnie pomyśleć. W tym jednym miałeś absolutną rację, Mistrzu.

Jones spostrzega moją niewyraźną minę.

– Mistrz Opiekun tylko z pozoru jest tak surowy – mówi. – Dźwiga na barkach ogromną odpowiedzialność, ciężar urzędu, który sprawuje. To on go tak zmienia. Ale ma dobre serce, Will. Jest Ogrodnikiem – zatem inaczej być nie może.

Nie jest surowy – myślę. Dziś sprawiał wrażenie… wręcz miłego. Naprawdę boi się o mój stan psychiczny i postanowił nieco poluzować śrubę? Możliwe.

Zastanawia mnie to ostatnie zdanie Jonesa.

– Czym zajmują się Ogrodnicy?

– Opiekują się drzewami – odpowiada. – Sadzą nowe, wskazują te, które mają być ścięte i wykorzystane, dbają o zwierzynę, o równowagę w Ogrodzie. Albo pracują na plantacjach, na polach, w sadach – wszędzie tam, gdzie rośnie coś, co dzięki nim może to robić szybciej i lepiej.

Wydaje mi się, że słyszę stłumiony chichot.

Poczucie humoru, panie Jones? Nigdy bym się nie spodziewał.

– A pan? – pytam. – Pan również jest Ogrodnikiem?

Hugh Jones natychmiast zaprzecza potrząśnięciem głowy.

– Jestem tylko jednym z wielu sług Mistrza. Zbyt mało wiem, by pozwolono mi zajmować się Ogrodem.

– Nie uczył się pan w Szkole?

– W Scola Magna? Nie. Nie każdy ma szansę być jej uczniem.

Nie słyszę w jego głosie złości – ale przeczuwam, że trochę się zagalopowałem. Oczywiście całkiem nieświadomie.

Skąd mogłem wiedzieć?

Wzięła mnie pod swe skrzydła tutejsza gruba ryba, rekin wręcz – tak, od zawsze wykazywałem talent do koślawych metafor. Mam ułatwiony start, to jedno jest pewne. A najwyraźniej nie wszystkim aż tak się szczęści. Czy powinno mi być przykro z tego powodu?

Może. Ale jakoś nie potrafię się tym martwić.

Mam teraz dużo poważniejsze zmartwienia. Jak uwierzyć w świat, który nie powinien istnieć. Jak uwierzyć w baśniową krainę oraz magię.

Zmierz się z tym, wyjątkowy młodzieńcze.

 

 

Jones pozostawia mnie tuż za bramą – po czym natychmiast zawraca w drogę powrotną, nie pytając nawet, czy dam radę trafić na stancję.

Jasne, że trafię. Jednak czuję w kieszeni miły ciężar sakiewki, i myślę sobie, że nie od rzeczy byłoby odwiedzić parę sklepów oraz straganów. Naocznie przekonać się, ile faktycznie warte są te dwa tutejsze funty. Tak, Opiekunie, ufam, że mówiłeś prawdę… lecz póki nie sprawdzę, co mogę za nie kupić, podchodzę do twoich zapewnień ostrożnie. Dopadł mnie nagły kryzys wiary. Williamie, nie przenoś tu doświadczeń z tamtego świata. Łatwo powiedzieć.

Słyszę pojedyncze uderzenie z wieży. Wpół do której? Zadzieram głowę, aby spojrzeć na tarczę – i przekonuję się, że nie miałem racji. Jest pierwsza. Zegarek, któremu też nie ufam bezgranicznie, mówi to samo; najwyraźniej mechanizmowi nie zaszkodziły miesiące bezruchu.

Jakim cudem zrobiło się tak późno? Przecież zabawiłem w Ogrodzie ledwo chwilę.

Trzeba przełożyć wyprawę. Pani Pilch poinformowała mnie, że obiad podaje o drugiej – a godzina to trochę za mało, żeby swobodnie pobuszować we wszystkich możliwych zakamarkach. Nie chcę zaczynać od spóźnienia na – zdaniem mędrców, głodomorów, zapomniałem już – najważniejszy posiłek dnia.

Zatem wracam na małe co nieco.

 

Znów muszę wspiąć się po diabelskich schodach, zaprojektowanych najpewniej przez jakiegoś architekta sadystę. Prawie wykładam się, gdy za nisko podnoszę nogę i zahaczam czubkiem buta o stopień. Czaszkę przed rozbiciem ratuje balustrada, której udaje mi się schwycić. Zabrakło niewiele – kwituję, rozcierając obolałą goleń.

Właśnie – moje buty. Lekkie, jak i dwie pozostałe pary, spoczywające w paczkach, mam nadzieję, że tam są. Dobre na obecną aurę, lecz nie na deszczową, chłodną jesień. A cóż mówić o zimie… hej, czy w Faerie wierzą w zimę? Doskonałe pytanie.

Staję przed drzwiami i wbijając wzrok w klamkę wypowiadam wyraźnie, choć tylko w myślach: otwórz się.

Nic. Tak, jak się spodziewałem. Z westchnieniem naciskam ją, przestępuję próg. Omiatam pokój spojrzeniem.

Faktycznie – nikt nie świsnął stojących na widoku, kuszących pakunków… może naprawdę kradzież uważana jest tu za zbrodnię? I na skutek tego drakońskiego prawa, jak również wynikającego z niego niedoboru złodziei będę musiał – niestety – zająć się mozolnym procesem rozpakowania. Jednak czy koniecznie teraz? Nie. Bez wątpienia nie.

Rzucam się w ubraniu na łóżko. Zrobię to po obiedzie.

Jest wygodnie. Jest cicho. Myśli zamierają, robi się coraz bardziej błogo. Przysypiam. Świadomość chyba w ostatnim momencie wszczyna alarm – brutalnie powracam do rzeczywistości. Zegarek wskazuje trzy po drugiej.

Szlag.

Podrywam się z łóżka, otrząsając z otępienia wlokę się do łazienki, gdzie ochlapuję twarz lodowatą wodą. Działa – senność ulatuje w ułamku sekundy. Ruszam ku schodom.

Tym razem sala jest bardziej wypełniona – pięć spojrzeń natychmiast wbija się we mnie. Lecz po chwili na powrót obiera za cel zawartość talerzy. To tylko ten nowy smark. Nic wartego uwagi – rekonstruuję myśli obecnej piątki.

Niestety. Wszyscy starsi ode mnie. Kiepsko!

Chyba pozostaje mi udawać niewidzialnego. Zapamiętać, gdzie siadają przy stole… żeby nie zająć i nie zarobić w czajnik. Nie guzdrać się pod prysznicem – z tego samego powodu. A także uważać na schodach. Chwila wystarcza, by rozpoznać, że to dwie grupki: niemal dorosła trójka i nieco młodsza dwójka… jednak nawet ci drudzy nie kwapią się do zapraszania mnie do swego grona. Co szczególnie nie dziwi. Humor szoruje o dno. Czy po to porywano mnie z Ziemi? Trafiłem z deszczu pod rynnę. Zdziwaczeję do reszty. Nie będę musiał wdziewać kurtki, aby zasłużyć sobie na miano oryginała. Martwi mnie jeszcze jedna rzecz: na sześć sztuk inwentarza sześć samców. Ani jednej samicy. Beznadzieja.

Cóż, na stancjach to chyba normalność – stwierdzam w końcu. Żeby nie zmieniły się w… tak, to bez wątpienia brzydkie słowo, młody człowieku. Ale mocno liczę na to, że przynajmniej klasy okażą się koedukacyjne. Przecież w tej krainie dziewczyn nie więżą w klatkach – po drodze doświadczyłem kilku olśniewających liczek.

A jeśli nie? Sześć lat wśród samych facetów?

Natychmiast wyrzuć te słowa z głowy. Bo jeszcze się ziszczą.

Znowu nie popisałem się przytomnością umysłu. Należało zapytać Camerona… pytać panią Pilch trochę niezręcznie, uzna mnie za dzikusa. Teraz będzie mnie to dręczyło. Tak, tylko przez kilka dni – w poniedziałek rzecz się wyjaśni. Już w poniedziałek… co przypomina mi, jak gorącą miłością pałam do uroczystości inauguracji roku szkolnego. Bynajmniej nie pomaga, że ta ma nastąpić w kompletnie nowym miejscu.

Na innym świecie – nie zapominaj, Williamie.

Z głową pełną niewesołych myśli pochłaniam obiad. Znów jest niewiarygodnie smaczny – to wygląda na tutejszą normę. Koi trochę duszę. Sprawia, że można cieszyć się życiem, takim życiem. Ale zawartość talerza znika w szybkim tempie i szczęście po chwili ulatuje w niebyt.

Wdrapuję się z powrotem na drugie piętro i zamykam w pokoju.

Mam ogromną ochotę znów położyć się i w spokoju trawić, może nawet uciąć sobie prawdziwą drzemkę… jednak głos sumienia okazuje się niemożliwy do zagłuszenia. Podejmuję decyzję, że spacer odpuszczam. Ale z pakami trzeba zrobić porządek – zanim w ciemnościach potknę się o którąś i wyrżnę łbem o glebę. Martwy w chwili przybycia. Niemalże.

Dokonuję sekcji pierwszej z nich i zaczynam układać rzeczy w nieco chybotliwej szafie oraz na półkach. Czynność niewymagająca skupienia – co daje mi sposobność spokojnego przemyślenia kilku spraw, tych najpilniejszych.

Magia. Słowo, które odbija się echem pod czaszką. Tryby we łbie obracają się zgrzytając wyjątkowo głośno.

Magia. Przyznaję – to by nadawało wszystkiemu jakiś sens. Zwyczajność tego miejsca uśpiła mój umysł – tak, zwyczajność właśnie – ponieważ ta kraina na pierwszy rzut oka nie ma w sobie nawet krzty cudowności, prawie w niczym nie różni się od Ziemi. Prawie. Nie napotkam tutaj wytworów techniki, nie tylko zdobyczy dwudziestego pierwszego wieku… ale też dwudziestego, nawet dziewiętnastego. Kompletny brak techniki! To powinno było otworzyć mi oczy już w chwili, w której przeszedłem z Cameronem przez Portal: że przejście stworzyła nie nauka, tylko coś całkiem innego. Ja jednak byłem tak oczarowany majestatycznymi drzewami, niewiarygodnie świeżym powietrzem, wielką bestią ciągnącą wóz, emanującym z Opiekuna dostojeństwem – że umknęła mi oczywistość. Nie dostrzegłem, że portal nie może być dziełem technologii. Że to musi być coś innego. Co? Dostałem odpowiedź: magia.

Rozum otrząsa się z obrzydzeniem. Magia nie istnieje.

Cameron twierdzi, że tak.

A Portal działa.

Co więcej – prowadzi do miejsca, które częścią Ziemi być nie może. Więc jeśli nie leżę nieprzytomny pod kroplówką, a to wszystko nie jest majaczeniem poobtłukiwanego umysłu, to zapewne powinienem uwierzyć, że magia jednak istnieje.

Dobrze. Magia istnieje.

To nie jest po prostu zacofany świat, który zatrzymał się w rozwoju całe stulecia temu. Świat, w którym nie postukam w klawiaturę komputera, nie pogram w sieci, nie zadzwonię z komórki. Oni dostali coś w zamian. Magię właśnie. Magia najwyraźniej sprawiła, że wszystkie te elektroniczne gadżety nie są im potrzebne do szczęścia. I do życia. Przynajmniej tak zapewnił Cameron. No cóż… tego rodzaju twierdzeń nie przyjmuję na wiarę. Dajcie mi pomieszkać tu pół roku – sam zdecyduję, co jest konieczne do przetrwania, a co nie.

Z pozoru zwykli ludzie… ale czy na pewno? Nie wiem o nich i o tym miejscu zupełnie nic. I póki się nie dowiem, jestem bezbronny jak małe dziecko. Racja: skoro nie mają złodziei, to tym bardziej trudno o morderców – więc nikt raczej nie poczęstuje mnie nożem pod żebra w jakimś ciemnym zaułku. Ale co mogą zrobić z moim mózgiem?

Niezwykle celne pytanie, Williamie. Bo lubisz swój mózg – przez te wszystkie lata dość mocno przywiązałeś się do niego. Przywykłeś, że jest. Że działa całkiem sprawnie.

Co dalej? Ach, tak: nie znam żadnych zasad. A szczerze nie cierpię, gdy robią ze mnie durnia – mam jakiś uraz, czy coś. Źle to wróży. Zdecydują będą pierwsze tygodnie… jeśli przetrwam, dobra nasza.

Szkoła – sięgam po kolejny punkt, wyjmując kolejną część garderoby. Wychwalana Scola Magna stanowi klucz do wszystkiego. Cameron jest święcie przekonany, że wyposażył mnie w komplet niezbędnej wiedzy… tymczasem nie dał prawie nic. Informacji potrzebnych do poruszania się po tym świecie. Dlatego muszę siedzieć cicho… i żarliwie modlić się, żebym nie spotkał żadnego tubylczego Higginsa – dopóki nie będę umiał rozróżnić, co jest atakiem, a co zwyczajnym żartem. Na przykład. Zanim nie nauczę się tego, co autochtoni poznają od dziecka.

Co roku przybywają tu dziesiątki takich, jak ja – tak rzekłeś, Opiekunie. Nadzieja wstaje z martwych. Jest szansa, że trafię z którymś z nich, ziomkiem z Ziemi, do tej samej klasy. Byłoby znacznie raźniej. Ale czy mogę na to liczyć?

Muszę. Los w końcu powinien się do mnie uśmiechnąć.

Docieram już do dna drugiej paczki. Szybko poszło.

Kiedy wyciągam z pogniecionego szarego papieru ostatni, złożony w równą kostkę sweter, na podłogę z głośnym brzękiem wypada metalowy przedmiot. Nie wierzę w świadectwo własnych oczu.

To jest nóż.

Z wahaniem podnoszę go z podłogi. Długie na dobre osiem cali, szerokie ostrze. Piłka z drobniutkimi ostrymi ząbkami. Rękojeść z czarnego tworzywa. I niezrozumiałe znaczki, napis, zapewne po japońsku. Niemal wybucham śmiechem. Nie, to nie jest mordercza broń członka yakuzy. To zwyczajny, chociaż niewątpliwie wysokiej jakości nóż kuchenny.

Wywieszam białą flagę. Już niczego nie rozumiem.

 

 

Siedzę na brzegu łóżka. Odganiam resztki senności, zastanawiam się nad planem dnia, nad pierwszym punktem. Los postanawia zdecydować za mnie – rozlega się pukanie do drzwi.

Kto zacz?

Błyskawicznie wciągam spodnie. Otwieram. W korytarzu stoi Jones z kolejnym pakunkiem. Jednym tylko. Déjà vu. A przynajmniej jego połowa.

– Przyniosłem rzeczy, których będziesz potrzebował w Szkole – natychmiast wyjaśnia.

Zapraszam go do środka. Wchodzi, stawia pakę na stole.

– Otwórz, zobacz.

Posłusznie rozplątuję supełki, odwijam papier.

Podręczniki. Zeszyty. Drewniany – Mój Boże!, niemal wykrzykuję – piórnik. Dwa wieczne pióra, buteleczka atramentu, ołówki, linijka, cyrkiel, kątomierz, jakieś drobiazgi. I największy przedmiot – plecak, który niemal można nazwać tornistrem, uszyty z grubego, czarnego, szorstkiego materiału. Czymś usztywniony w środku, pokracznie paskudny prostopadłościan.

Zdecydowanie kręcę głową.

Nie, moi drodzy. Przekroczyliście granicę. W życiu nie założę na garb czegoś takiego. W życiu.

Na szczęście zabrałem swój plecak. Jakoś będą musieli go znieść, tak jak i kurtkę. Najwyżej zyskam kolejne plus dziesięć do oryginalności – co wcale mi nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie.

Rzucam okiem na książki. Angielski. Dwa tomiki Szekspira. Łacina. Biologia. Geografia gospodarcza. Matematyka, dwie spore sztuki… i zupełnie nic o magii. Nawet przeklętej broszurki.

– Jest wszystko, co potrzeba? – pyta Jones.

– Sądziłem, że będziemy uczyć się magii – rzucam, nawet nie próbując wyciszyć nut wyrzutu.

Wydaje z siebie sapnięcie.

– Nie ode mnie zależy, czego i kiedy będziecie się uczyli – stwierdza – Przyjdzie czas na wszystko, przekonasz się.

Czy po to ściągano mnie z Ziemi? Żebym studiował tutaj trygonometrię i heksametr? W magicznej krainie?

Muszę mieć zawód wręcz wypisany na twarzy, ponieważ Jones rozkłada bezradnie ręce. Nic nie poradzę – oznajmia ten gest. Ale naprawdę mi przykro, że zawiedliśmy twoje oczekiwania.

Raz jeszcze rzucam okiem na przyniesione rzeczy… i w tym momencie przypominam sobie o znalezisku. Podchodzę do szafki.

– Panie Jones?

– Tak?

– Wczoraj, gdy rozpakowywałem swój dobytek, znalazłem coś takiego. A nie przypominam sobie, żeby to kiedykolwiek należało do mnie.

I wyjmuję z szuflady kuchenny nóż.

Panie Jones, czy to zmieszanie?

– Czasem tak się zdarza – w jego głosie nie słychać niedawnej wesołej energii – Podczas transportu z tamtej strony. Jego właściciel… wydaje mi się, że trudno byłoby go teraz znaleźć. Dlatego myślę, że nie ma sensu w ogóle wspominać o tym znalezisku – a przede wszystkim zawracać głowę Mistrzowi Opiekunowi.

Hmmm.

Pokrętne tłumaczenia. Czego się pan obawia, panie Jones?

Rozumiem. Nie powinienem dociekać. Dla mojego własnego dobra.

– To co mam z nim zrobić?

– Na pewno coś wymyślisz – mówi szybko – A teraz muszę już iść, czekają na mnie w Ogrodzie. Miłego dnia, Will.

Nawet nie udaje mi się zaprotestować – Jones odwraca się na pięcie i wychodzi, pozostawiając mnie oniemiałego, stojącego na środku pokoju z morderczą klingą w dłoni.

O co naprawdę chodzi z tym nożem? Halo? Czy ktoś mógłby mi to wyjaśnić? Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić cokolwiek?

Nic.

Głucha cisza.

 

 

Wyruszam na obiad. Spodziewam się kompletu – ale tym razem salę zasiedla tylko dwójka, którą pierwszego dnia spotkałem na schodach.

Ned i Alex, dobrze pamiętam, prawda?

Czuję nagły przypływ odwagi. Który sprawia, że zamiast wybrać swój cichy kącik, siadam naprzeciwko nich, ignorując zdegustowane i przepędzające spojrzenia.

– Cześć – rzucam.

Jeden z nich krzywi się. Ten chudszy.

– Nowy się odezwał – mówi i szturcha towarzysza łokciem – Alex, nowy potrafi mówić!

Dzięki. Już wiem, który jest który. Alex nawet nie raczy unieść głowy, zajęty wyłapywaniem groszku i nabijaniem go na widelec.

– Poważnie? Wybacz, chyba umknął mi ten fakt.

Ściana. Ale nie zamierzam się poddawać.

– Jestem Will – oznajmiam spokojnie – I będę tu mieszkał, czy tego sobie życzycie, czy nie. Będę jadł w tej sali i używał tej samej toalety. Jesteście na mnie skazani.

W tym momencie przypominam sobie słowa z filmu, którego w istocie nie miałem prawa oglądać. Nie bądź zły, tato.

– Więc nie musimy zaczynać znajomości od kopania się po jajach – dopowiadam.

Cudny tekst, prawda? Zbaranieliście.

Tak, są zaskoczeni. I przez chwilę spoglądają po sobie.

– Co myślisz?

– Nie mam pewności, Ned. Naprawdę nie mam – moment zawahania – Ale wygląda na to, że nowy jest w porządku.

Widzę oszczędne skinięcie. Akceptujące.

– Jestem Ned Donahue, a to Alex Hawkins – oznajmia – Trzecia klasa. Zrozum, bratanie się z pierwszakiem jest dla nas trochę… niestosowne – ale skoro Alex twierdzi, że jesteś w porządku, to damy ci szansę.

– Jestem w porządku – potwierdzam natychmiast.

– Zobaczymy. Nazywasz się?

– Armstrong.

Ned szczerzy zęby.

– Zapewne nie z Doliny?

– Z Doliny?

– Z gniazda Armstrongów na Pograniczu. Wnoszę z twojego odzienia… taka kurtka przyciągnęłaby wszystkie żerujące olbrzymy w promieniu dziesięciu mil.

Proszę?

– Olbrzymy? – wiem, że nie powinienem pytać, a jednak to robię.

Wtedy Alex parska śmiechem.

– Ned, odpuść – mówi – Chłopak jeszcze tydzień temu uważał Ziemię za jedyny istniejący świat. Zielony jesteś, Will. Całkowicie. W Faerie nie mamy olbrzymów… no chyba, że coś przylazłoby z głębin Ogrodu. Odpukać oczywiście.

Owszem, jestem zielony. Właśnie tego obawiałem się najbardziej – że będą kpić ze mnie w żywe oczy… a mi nie pozostanie nic, jak tylko miło się uśmiechać. Dostałem pierwszy dowód.

– Nie żal było opuszczać rodzinny dom? – pyta Ned.

– Moi rodzice nie żyją – odpowiadam – Mistrz Cameron zabrał mnie ze szkoły z internatem… trudno tęsknić za czymś takim.

Natychmiast poważnieją – przynajmniej tyle. Żadnych uśmiechów: popatrz, trafiła się sierotka. Dużo więcej rozsądku od Higginsa.

– I Mistrz umieścił cię na sławetnej stancji pani Pilch, a nie w internacie Scola Magna – stwierdza po chwili Alex – Co mu się niezwykle chwali… bowiem dzięki temu nie będziesz gnieździł się w czteroosobowym pokoju, tylko zażywał ciszy oraz relaksu w swoim własnym. Będzie ci tutaj dobrze, zobaczysz. A kiedy trochę się otrzaskasz, pogadamy obszerniej.

Wbija spojrzenie do towarzysza.

– Ned, skończyłeś? Pamiętasz, że mamy coś do zrobienia?

– Już. Już, moment.

Ned przełyka ostatnie kęsy. Wstają.

– Trzymaj się, Will.

– Dzięki. Wy również.

Wychodzą z sali. Mogę zabrać się za gryzienie i przeżuwanie.

Proszę, jaki postęp. Zacząłem nie od robienia sobie wrogów, jak zazwyczaj – tylko od nawiązywania znajomości. Pani Graves pochwaliłaby mnie. Pogłaskała po głowie.

Bez wątpienia. Nawet dała medal.

Nie dałem się ponieść – mimo że wyraźnie natrząsali się ze mnie. Ale takie są prawa natury, jestem tylko pierwszakiem, dlatego muszę dać się odrobinę sponiewierać, zanim ktokolwiek uzna moje prawo do istnienia bez gnębienia. Cóż, zdzierżę. Dla odmiany nie łamiąc nikomu nosa.

Kończę już rozprawę z obiadem, gdy w sali zjawia się gospodyni.

– Porozmawiałeś z Nedem i Alexem? To dobrze.

Również tak sądzę. Paradoksalnie. A skoro już pani tu jest…

Sięgam po plecak.

– W moich rzeczach zabranych z Ziemi przypadkiem znalazł się pewien przedmiot – mówię, niezwykle ostrożnie zagłębiając dłoń we wnętrzu – Pan Jones stwierdził, że odnalezienie właściciela jest praktycznie niemożliwe.

Jest. Szczęśliwie palce trafiają na trzonek. Wyjmuję nóż i podaję go trzymając za ostrze.

– Nie sądzę, żebym znalazł dla niego zastosowanie… ale myślę, że w kuchni mógłby się przydać. Dlatego chcę go pani ofiarować.

Chwyta nóż. Trochę niepewnie.

– Piękny – stwierdza – Ostry. I bez wątpienia praktyczny. Owszem, na pewno przydałby mi się taki nóż… ale ma zbyt dużą wartość i nie powinnam się zgadzać.

Kręcę głową.

– U mnie będzie bezużytecznie leżał w szufladzie. Proszę go przyjąć.

– Jesteś pewny, Williamie?

– Całkowicie – zapewniam.

Uśmiecha się szeroko.

– Zatem dziękuję ci. To naprawdę wspaniały prezent.

Przez chwilę boję się, że mnie wyściska – ale rezygnuje, nie przestając się uśmiechać rusza z powrotem do kuchni. Pewnie chce w praktyce wypróbować parametry ostrza… liczę, że na jakimś truchle, nie na żywym kurczaku.

Nic nie wrzeszczy, nie błaga o ratunek, więc niespiesznie czyszczę talerz.

 

 

Dość wymówek – postanawiam.

I tak muszą zamilknąć. Słowa pani Pilch, chociaż wypowiadane zwykłym, miłym tonem, były poleceniem, nie sugestią. Williamie, najwyższy czas na odwiedzenie szkoły. Musisz sprawdzić, w której klasie jesteś i kiedy rozpoczynacie.

Prawda. Nikt nie zaprowadzi mnie tam trzymając za rączkę. Nie będzie niańczył. A przede wszystkim nie dostanę maila z wszelkimi niezbędnymi informacjami. Zwyczajnego sms-a nawet. Wszystko osobiście – pamiętam, Mistrzu Opiekunie.

Jednak najpierw zwiedzanie miasta. Dolny Zamek, gdzie ponoć jest taniej. Tak – mam zamiar nareszcie przekonać się, co da się kupić za oszałamiającą kwotę dwóch funtów. Czy będzie tego tyle, że konieczne stanie się wynajęcie tragarza?

Zbieram się. Wychodzę. Przemykam Murarską ku Alei, skręcam, po kilku minutach wkraczam na Dolny Zamek.

Nieobcy mi już – jednak tym razem nic mnie nie pogania, mogę spokojnie przyjrzeć się wszystkiemu. Więc przyglądam się bacznie. I dostrzegam to, co łatwo było przewidzieć: że stojące tu domy są mniej okazałe, niż na Średnim. Co nie oznacza, że można nazwać to miejsce zaniedbanym, czymś w rodzaju gorszej dzielnicy. Widywałem zdecydowanie gorsze – prawda, bardziej na obrazkach w sieci, niż doświadczając osobiście – lecz jednak. Coś mówi mi, że tu nie stracę nie tylko życia, ale nawet sakiewki. I sześciu szylingów, jakie w niej pozostawiłem na wypadek, gdybym poczuł na coś dziką ochotę.

Więc bez wahania zagłębiam się w plątaninę uliczek.

Szybko stwierdzam, że targowiska oferują głównie żywność. Napotykam skrzynki z owocami i warzywami, wśród nich te, które łatwo znaleźć w każdym londyńskim markecie – jednak całkiem sporej części z nich zupełnie nie rozpoznaję. Z oczywistych powodów nie natykam się na chłodnicze lady. Nie są potrzebne: wystawione ryby i mięso są pieczołowicie obłożone lodem – nic nie śmierdzi, a nad towarem nie krążą roje czarnych much. Punkt dla Faerie.

Uświadamiam sobie, że nie widziałem tu żadnej muchy. Ha! Kiedy przemierzałem łąkę wokół, coś bzyczało, jakieś pszczoły, trzmiele, jakaś drobnica, jednak takich prawdziwych, paskudnych, mieniących się tłusto much nie było.

Powybijaliście je zaklęciami?

W sklepach, do których wchodzę, znajduję odzież, na widoku wystawione rękodzieło, zgrzebne koszule i kubraki – ale wystarcza jedna chwila i sprzedawcy zaczynają proponować upchnięte głęboko w szufladach dżinsy, T-shirty i polarowe bluzy. Pewnie na milę cuchnę Ziemią. Oczywiście pytam o cenę tego i owego… szybko okazuje się, że Opiekun nie żartował. Moje dwa funty nie stanowią wielkiego majątku, niemniej wystarczyłyby na spore zakupy. Miłe sercu – widzę, że bez większych problemów znajdę tu ubrania, jak je nazywali sklepikarze, importowane. Jedynie w kwestii butów będę musiał się zastanowić. Może zamiast kolejnej plastikowej masówki powinienem sobie sprawić coś miejscowego? Nakłaniany przez sprzedawcę przymierzam jedną parę. Uszyte z miękkiej skóry, okazują się wygodne jak domowe papcie, niezbyt ciężkie… i nawet nie wyglądają tragicznie. Nie do końca kojarzą się ze średniowiecznymi wieśniakami – jednak tę bezcenną uwagę postanawiam zachować wyłącznie dla siebie.

Zastanowię się – mówię tamtemu. Zajrzę, gdy tylko trochę się ochłodzi. Co dziwne, sprzedawca wcale nie wygląda na zmartwionego moją rezygnacją.

Bo w końcu wrócę – odpowiadam samemu sobie. Tutaj właśnie… dlaczego miałbym szukać innych miejsc? Dlatego, że w sklepie dwie ulice dalej ten model jest parę pensów tańszy? Pocieszne. No tak – zapomniałem spisać numer katalogowy, żeby wklepać go do porównywarki cen.

Idę dalej, rozglądając się uważnie na boki. Sklepiki rzemieślników, ceramika, szkło, meble, tkaniny, dywany. Karczmy oraz zajazdy. Napotykam jedną księgarnię, lecz powściągam chęć zajrzenia do środka. Rozsądek podpowiada, że zbytki mogą chwilę poczekać. Zegarmistrz. Zielarnie, które zapewne stanowią tutejszy odpowiednik aptek. Pralnia. Fryzjerzy. Zakłady krawieckie, tych jest całkiem sporo. I warsztaty, całe mnóstwo rozmaitych warsztatów.

Poza sklepami z elektroniką jest tu chyba wszystko – przebiega mi przez głowę.

Kiedy uznaję, że wiem już wystarczająco dużo, aby poradzić sobie z wyzwaniami codzienności, kierując się słońcem odnajduję główny trakt prowadzący pod górę, ku Średniemu Zamkowi. Najwyższy czas zapoznać się z miejscem, w którym spędzę wiele godzin z następnych sześciu lat. Ze Scola Magna …tak nazwał ją Mistrz, wszyscy inni mówią po prostu: Szkoła. Chociaż i tam słyszę wyraźnie wielką literę na początku.

Po kilkunastu minutach marszu docieram do celu.

Wyróżniający się wielkością gmach, nie sposób pomylić go z niczym innym. Czy raczej nie pojedynczy gmach, tylko połączone ze sobą trzy budynki tworzące – gdyby móc spojrzeć na nie z lotu ptaka od zachodu – monstrualną literę F. Trzy piętra, w jednej części cztery, ale każde przynajmniej dwukrotnie wyższe od pięter w zwyczajnych domach. Spadziste dachy, dwie baszty, dwie wysmukłe wieże – wyższa z nich pnąca się ku niebu na dobre sto pięćdziesiąt stóp.

Robi wrażenie.

Kręcę się trochę chaotycznie, zaglądam tu i ówdzie, obchodzę główny dziedziniec – i ten boczny, z jednej strony ogrodzony murem, za którym rozciąga się niemal pięćdziesięciostopowa przepaść. W to miejsce przychodzą uczniowie, którzy otrzymali słabe cenzurki, podpowiada mi intuicja. Wzdłuż całego murku ciągnie się konstrukcja, której nie potrafię nazwać właściwym słowem, rząd kamiennych ni to słupów, ni to kolumienek, nakrytych skośnym dachem. Żeby samobójcom przed skokiem nie kapało na łeb. Zapewne tak.

Chichocząc w duchu, kontynuuję zwiedzanie. Park jest, ławeczki też, będzie dokąd uciekać z zajęć, a ścieżki są tak pogmatwane, że będę miał świetne usprawiedliwienie – chciałem być na lekcjach, ale zgubiłem się. Zza drzew wyłaniają się dwa kolejne budynki, aż pięciopiętrowe, stojące równolegle jeden za drugim. To zapewne ów sławetny internat. I mamy cały kampus.

My? Oni, nie ja. Cameron postanowił, że będzie mi lepiej na stancji.

Do czego wcale nie jestem przekonany. Teraz. W ostatnim przybytku wiedzy będącym jednocześnie miejscem zsyłki własnymi rękoma skazałem się na samotność – okej, to nie były ręce, tylko piącha – ale tu jak na razie idzie mi całkiem nieźle. Niestety Wilson, najpewniej przymuszony przez Camerona grzebaniem w mózgu, musiał wyznać, że sprawiam kłopoty – i stąd decyzja Opiekuna. Czy uznał, że zupełnie nie rokuję? Że po pół roku stania na uboczu przyzwyczaiłem się już do samotności? Może tak się stało… ale nie przysięgnę, że nie mam ochoty posmakować czegoś odmiennego. Albo powód jest inny: Cameron chce, bym unikał kontaktów z rówieśnikami. Dlaczego? Mam skoncentrować się na nauce, choćby dlatego. Z jakiegoś niepojętego powodu uznał, że jestem zdolny i perspektywiczny… a komuś takiemu szkodzą uczelniane balangi i bujne życie towarzyskie.

Kto go tam wie.

Wracam pod Szkołę, przystaję na sekundę przed ogromnymi, wysokimi na sześć jardów drzwiami wejściowymi. Biorę głęboki wdech i zanurzam się w otchłań.

Długi hol, półkoliste sklepienie zawieszone gdzieś w przestworzach. Śliska posadzka. Rząd drzwi, wejścia do sal lekcyjnych po lewej stronie, po prawej okna wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Na ścianie długa tablica z ogłoszeniami. Kilka istot płci niejednorodnej z nosami niemal przyklejonymi do niej… co już jest pomyślnym znakiem, jednak mój wrodzony pesymizm podpowiada: Williamie, to tylko siostry uczniów, wysłane tu, byś uwierzył, że trafiłeś do nieba… i żeby potem pękło ci serce. Podchodzę. Tablica, jak się zdaje, jest również moim celem.

Zerkam. Tak. Listy z nazwiskami.

Zauważam żeńskie imiona. Mary, Monica, Catherina, Emma. Tu już oszukiwać nie mogą. Jestem uratowany. Żyję.

A jednak żyję.

Odszukuję własne nazwisko – co zajmuje dłuższą chwilę, pierwszych klas jest aż dziesięć. Mnie wrzucono do C. Oraz dwudziestu dziewięciu innych nieszczęśników, być może samych miejscowych… a może, na co mocno liczę ściskając kciuki, znajdzie się tam przynajmniej kilku ziomków. Nie zapadłem bynajmniej na ksenofobię, niemniej…

Właśnie.

Co jeszcze? Ach, tak, rozpoczynamy pierwszego, w poniedziałek, na dziedzińcu, punkt dziewiąta… nie, zaraz, ósma, młodsze klasy o ósmej – i już prawie załatwiłem sobie spóźnienie w pierwszy dzień szkoły. Potem spotkanie z wychowawcą w sali 202. I to byłoby na tyle.

Opuszczam budynek, odbijam kawałek w stronę internatu i przysiadam na tkwiącej na skraju parku ławce, skąd mam doskonały widok na cały teren. I trochę dzieje się. Czasem podjeżdża powóz, wysiadają z niego niepełnoletnie osobniki płci obojga, a egzemplarze wyraźnie starsze wloką za nimi kufry i pakunki. Inni nadchodzą od strony Placu, targając graty na własnych plecach. Mniej zamożni? Najpewniej. Tych pierwszych już nie lubię. Hipokryzja, Williamie. Dotąd miałeś z górki, i tylko pechowe zrządzenie losu sprawiło, że nie wychodzisz z takiego powozu z nosem zadartym ku niebiosom. Jest trochę pojedynczych sztuk kręcących się jak ja przed chwilą. Są pary i grupki, gwar rozmów, pokrzykiwania. Nikt nie zwraca na mnie uwagi – jakbym stał się niewidzialny. Ale spokojnie, jeszcze wkroczę na scenę z przytupem. Tak podejrzewam.

Teraz mogę tylko czekać na pierwszy dzwonek. Więc czekam.

Trochę boję się, że przemowa Camerona wywarła na mnie większy wpływ, niż mógłbym przypuszczać. Że potraktował mnie jak tamtego kierowcę. Bo czuję, że chcę się stać przeklętym pilnym uczniem, że chcę posiąść tę całą wiedzę… tak, poznać magię, jeśli naprawdę istnieje, w co jeszcze nie do końca umiem uwierzyć – ale jeżeli tak jest, pragnę zostać cholernym magiem. Rozum słyszy to i wydaje ostatnie tchnienie. Chcę za jej pomocą otwierać drzwi, bo innych zastosowań w tym świecie nie widzę – choć podobno trafiłem do baśniowej krainy. Chcę być w tym dobry. Najlepszy.

Owszem, zaskakuję samego siebie.

Siedzę bez ruchu, obserwując gwar. Jest miło, ciepło, ale nie gorąco. Nic mnie nie goni. Dwa, trzy kwadranse, godzina. W końcu podnoszę się z miejsca.

Bezczynne trwanie tutaj nie ma sensu. Już za dwa dni rozpocznie się rok szkolny, tyłek będzie mnie bolał od siedzenia w innej, szkolnej ławce. Być może wtedy ilość poznawanych odpowiedzi nareszcie przewyższy liczbę pytań wciąż rodzących się pod czaszką. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Rozpoczynam marsz ku stancji.

 

 

 

III

 

 

 

Nie spieszę się przez całą drogę. A na koniec zwalniam i całkiem wyhamowuję, zatrzymując się w bezpiecznej przystani na samym skraju parku. Tkwię tam, zerkając co parę chwil na zegarek, żeby trafić dokładnie w odpowiedni moment.

Wślizguję się na wewnętrzny dziedziniec cztery i pół minuty przed ósmą. Dziedziniec wypełniony kilkoma setkami uczniów, pogrupowanymi w klasy, od najmłodszych do najstarszych – trzy roczniki spośród sześciu, jak wynikało z planu na tablicy. Przesuwam po nich spojrzeniem. Wyglądają prawie ludzko. Słyszycie? Wyglądacie prawie jak ludzie, wy, potwory z obcego świata. Nie mam większych problemów z odnalezieniem w tłumie pierwszaków – wyróżniają się nie tylko powierzchownością, ale przede wszystkim zachowaniem. Nie ma w nich nawet odrobiny swobody, nie rozmawiają głośno jak starsi. Sprawiają wrażenie cokolwiek przestraszonych.

Pewnie jak ja – myślę ponuro. Choć staram się grać chojraka.

Zakładam, że w ustawieniu zachowano kolejność alfabetyczną. Podchodzę do trzeciej grupki. To pierwsza C? – pytam pierwszego z brzegu chłopaka. Tamten kiwa twierdząco.

Doskonale.

Otaczają mnie dziesiątki nieznajomych twarzy, fala spojrzeń rozbija się na mojej postaci. Rewanżuję się tym samym – ale jest niemożliwością dojrzeć cokolwiek w tak krótkim czasie, wyłowić z tłumu poszczególne osoby, przyjrzeć się im dokładniej. Najchętniej ustawiłbym was w szeregu i rzucił zaklęcie paraliżujące. Macie tu takie, prawda? A mogę jedynie stać i patrzeć gdzieś w dal, nie w wasze facjaty, by nie zostać uznanym za socjopatę – jedno zerknięcie tak, wślepianie się nie. Znam zasady.

Jeśli jest coś, czego szczerzę nie cierpię – to właśnie tego pełnego napięcia milczenia, nieuniknionego w takich chwilach, gdy nikt nikogo nie zna i nie da się powiedzieć niczego sensownego. Przecież zwykle jestem duszą towarzystwa. Nienawidzę początków – i to jedyny powód, dla którego zwlekałem niemal do ostatniej sekundy. Słusznie, jak widzę.

Na szczęście po minucie milknie gwar, wszystkie głowy jak na komendę zwracają się w jednym kierunku. Spoglądam. Starszy, siwowłosy mężczyzna wchodzi właśnie na drewniane podwyższenie. Staje, omiata spojrzeniem zgromadzonych.

Witajcie w Scola Magna – rozpoczyna.

Słucham jego słów – choć prawdziwszym byłoby powiedzieć: udaję, że ich słucham. Od zawsze nie cierpiałem inauguracji, zakończeń, uroczystych apeli. Nudziły mnie śmiertelnie. I mimo że nieliczne zdania, które jakoś znajdują drogę do mojego umysłu, wydają się całkiem rozsądne, nie potrafię skupić na nich uwagi. Przeczekuję.

Siwowłosy starzec kończy po dziesięciu minutach.

Oddycham z ulgą. Czując wstyd z tego powodu.

Już po chwili przed naszą grupą pojawia się inny dorosły. Dosyć wysoki, szczupły, żylasty mężczyzna w okolicach czterdziestki, szpakowate włosy. W śmiesznym stroju – desperacko usiłuję przypomnieć sobie nazwę tego czegoś. Ach, tak. Toga. A do niej przyczepiony surowy, odpychający wyraz twarzy.

Krzywię się w duchu. Być może istnieje milion światów… ale niestety ten typ nauczyciela, mój najulubieńszy, najukochańszy, opanował każdy spośród nich. I wrodzone szczęście sprawiło, że jeden egzemplarz został moim wychowawcą. Prawda?

Nie mam złudzeń.

– Proszę za mną – zarządza mężczyzna i rusza bez oglądania się za siebie.

Wlokę się na szarym końcu. Przez co niemal się gubię – na schodach panuje nielichy tłok – cóż, kilkuset uczniów jednocześnie podąża do sal, to musi spowodować chaos. Tracę kontakt z ariergardą, więc zaczynam się przeciskać, przepraszać, żeby dogonić klasę. I udaje mi się tuż przed metą.

Nauczyciel właśnie otwiera drzwi.

– Zapraszam – rzuca i wchodzi do środka, a za nim w milczeniu podąża nasz tłumek.

Jestem nieco zaskoczony. Pomieszczenie przypomina bardziej salę wykładową jakiejś wiekowej uczelni z kilkusetletnimi tradycjami – zamiast pojedynczych ławek widzę dwa rzędy ław pnących się ku górze, przedzielonych przejściem. Miejsc jest aż nadto, przynajmniej pięćdziesiąt – nas, zgodnie z tym, co mówiła wywieszona lista, równa trzydziestka. Jeśli dziś zjawili się wszyscy. Wybieram jeden ze środkowych rzędów, przysiadam z samego brzegu, uznając, że to najlepsze rozwiązanie. Ani prymus z pierwszej ławki, ani rozrabiaka z ostatniej. Nie zamierzam rzucać się w oczy.

Nawet granie chojraka mi nie wychodzi. Beznadzieja.

Po prawej stronie mam jakiegoś chuderlawego, ciemnowłosego chłopaka, po lewej – rzecz jasna – nikogo. Przynajmniej jedna flanka zabezpieczona. Świetnie… jak zwykli mówić tchórze.

– Witam w Scola Magna uczniów pierwszego roku – zaczyna nauczyciel, gdy już wszyscy przyziemiliśmy. – Nazywam się Cornelius Brown i jestem waszym opiekunem, jak również nauczycielem łaciny.

Niewesołe myśli płyną przez moją głowę. Wychowawca. Jak podejrzewałem: los znów jest przeciwko mnie. Zimny i wyniosły. Łacinnik, co wiele tłumaczy. Zapewne jego największym pragnieniem jest wyglądać jak rzymski senator i zachowywać się jak on.

– Rozpocznijmy od listy obecności.

Brown wyczytuje z dziennika kolejne nazwiska. Staram się zapamiętać jak najwięcej z nich, przypisać imiona do tych twarzy, które mogę ujrzeć ze swojego miejsca – i choć to tylko część, pod koniec gubię się zupełnie. Zbyt wiele jak na jeden raz.

– Plan zajęć znajdziecie na tablicy ogłoszeń – oznajmia Brown po dotarciu do końca listy – Dzisiaj ograniczę się do niezbędnego wprowadzenia, ponieważ wielu z was przybyło do Faerie niedawno i nie zna praw rządzących tą krainą. Tych, dla których moje słowa nie będą niczym nowym, proszę o cierpliwość.

To wcale nie brzmi jak prośba. Raczej jak rozkaz.

Rozkaz – ale także cenna informacja. Są inni tacy jak ja. Ziemianie.

Ha!

– Jesteście obywatelami Faerie – Brown rozpoczyna mowę, wysuwając brodę i wznosząc głowę jak jakiś orator na agorze… na razie udaje mi się stłumić śmiech – Jesteście uczniami Scola Magna, najstarszej, najznamienitszej spośród istniejących w naszej krainie szkół. Spędzicie w tych ławach sześć lat – a my postaramy się jak najlepiej przygotować was do życia i pracy w Faerie. Opanujecie niezbędną wiedzę, poznacie wszelkie prawa obowiązujące w tym świecie… wszystko po to, żebyście zajęli najwłaściwsze dla siebie miejsca i mogli przyczyniać się do rozwoju naszej krainy. Nie ukrywam, czeka was wiele pracy – i od tego, jak pilnie będziecie się do niej przykładali, będzie zależała pozycja, jaką osiągniecie. To w murach tej szkoły wykujecie własną przyszłość.

Jezu! Jak drętwo. Nowy rekord. Choć przecież nie spodziewałem się niczego innego. Szkoły też wszędzie są jednakie.

– Wielu z was przybyło do Faerie z Ziemi, odkrywając, że nie jest ona jedynym światem zamieszkałym przez ludzi. Pragniecie pojąć, czym jest ten – na te słowa Browna niemal podskakuję, bo wreszcie udało mu się przykuć moją uwagę – Odpowiem pokrótce: Faerie jest naszym dziedzictwem. Dziedzictwem wszystkich tych, w których żyłach płynie Starsza Krew. Nasi przodkowie wznosili tu budynki, wytyczali pola, łączyli osady drogami, docierali do granic tej krainy, badali ją i zmieniali. Nasi przodkowie ujrzeli w niej swój nowy dom, sprzeciwiając się prawom upadającej kolebki ludzkości, uciekając, żeby nie zagubić się w nijakości i miernocie. I to nasi przodkowie zerwali większość więzi łączących dwa światy – kiedy pojęli, że współistnienie nie jest możliwe, że ludzka zachłanność zniszczy również to miejsce, jeśli temu nie zapobiegną. To Merlin Brytanii zapoczątkował Rozdarcie, oddalając od siebie brzegi światów. Pozostawił jednak małą furtkę – żeby ci, którzy usłyszą zew Starszej Krwi, mogli odnaleźć swą prawdziwą ojczyznę. Do dzisiejszego dnia pilnujemy, żeby ta więź przetrwała, nie zerwała się do końca, aby każde zagubione dziecię Faerie odnalazło drogę prowadzącą do swego prawdziwego świata. To najważniejsza rzecz, którą musicie wiedzieć: Faerie jest waszym domem. Powróciliście do domu.

Wciąż drętwo i patetycznie, ale wytrzymam. Jeśli za moment popłyną wyczekiwane fakty.

– Przejdźmy do praktyczniejszych spraw – oznajmia po kilkusekundowej przerwie, wolta o sto osiemdziesiąt stopni – Aby należycie funkcjonować w Faerie, musicie poznać jego ustrój, prawa i normy, poznać różnice między tamtym i tym światem i, rzecz jasna, porzucić stare nawyki…

Cooo?

Słuchałem cię niemal z otwartymi ustami. Pasjonującego wstępu do wyjawiania tajemnic, jak sądziłem… a tu nagły finał.

To wszystko, co powinniśmy wiedzieć? Poważnie?

Słowa Browna przestają do mnie docierać. Wciąż słyszę je – ale mózg nie składa ich w sensowną całość. Pewnie dlatego, że jestem wściekły. Skąd wziął się ten świat? W jaki sposób znaleźli się na nim ludzie, jak go odkryli? Co stało się z elfami, jakim cudem dwie obce rasy zmieszały ze sobą krew? Czym naprawdę jest magia? To pytania wymagające odpowiedzi – a ty dajesz mi tylko tamtych parę zdań? Kpina. Żart.

– Na czele społeczności Faerie stoi Kanclerz i siedmiu Wielkich Mistrzów – z ponurego zamyślenia wyrywa mnie zmieniony, wręcz ociekający patosem głos nauczyciela – Najwyższym urzędem jest urząd Kanclerza, obecnie sprawuje go Geoffrey Drake. Za nim stoją Mistrz Mocy, Mistrz Wiedzy – mający pieczę nad tą szkołą, Mistrz Strażników Więzi, Mistrz Uzdrowicieli, Opiekun Ogrodu, Mistrz Praw oraz Mistrz Gwardzistów, niekiedy zwany również Opiekunem Bram.

– Siedmiu wspaniałych – słyszę dobiegający gdzieś z lewej pomruk.

Rozlegają się zduszone chichoty. Brown wręcz kamienieje.

Wbija w kogoś spojrzenie. W wyobraźni rysuję linię prostopadłą do jego facjaty i przedłużam ją – aż dociera do chłopaka siedzącego po drugiej stronie sali, blisko okien. To musi być autor owego spostrzeżenia.

– Kevin Rise, młodszy brat Gregory'ego, nie mylę się, prawda? – rzuca Brown – Mogłem się domyślić. Jak widzę, zamierzasz iść w jego ślady, jednak mam dla ciebie bezcenną radę, chłopcze… dobrze się zastanów, czy rola błazna jest naprawdę tym, czego pragniesz. Natomiast po lekcjach zgłoś się niezwłocznie do Przełożonych internatu. Oni najlepiej będą wiedzieli, jak zapewnić ci czas na przemyślenia.

Sali nie jest już do śmiechu.

Wybryk i kara – myślę. Przynajmniej wiem, czego mogę spodziewać po Brownie, a może i całej szkole… i chyba podoba mi się poczucie humoru tego Kevina.

– W rękach Kanclerza oraz Mistrzów spoczywa całość władzy – kontynuuje odziany w togę orator – ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Niektórzy mogliby uznać, że takie skupienie grozi nadużyciami. Jednak ten ustrój działa od wielu stuleci, i powyższy fakt jest prawdopodobnie najlepszym probierzem jego wartości. Wspomniana ósemka osób stanowi Mniejszą Radę. Oprócz niej istnieje organ doradczy, składający się z przedstawicieli Wysokich Rodów – tak zwana Wielka Rada, która obraduje w sytuacjach…

Jednym uchem łowię monotonny wywód nauczyciela – wpada, by natychmiast wypaść drugim. Peany na cześć poszczególnych Mistrzów – zwłaszcza Mistrza Wiedzy, niejakiego Paedriga Quinna – przeraźliwie nudny wykład o Szkole i jej tradycjach, a przede wszystkim o konieczności pilnej nauki i poprawnego zachowania się w tych murach. O nakazach oraz zakazach. O czekających nas już w styczniu pierwszych egzaminach, które oddzielą ziarno od plew.

I nawet słowa więcej o tym, czym naprawdę jest Faerie. Ani jednego marnego zdania. Czekam, aż słowotok ustanie.

 

 

Wykład wreszcie kończy się. Po niemal dwóch godzinach, bodaj najnudniejszych w moim życiu. Brown zakazuje wychodzenia na korytarz – mamy czekać w sali na kolejnego nauczyciela. Po czym znika za drzwiami, słowem nie informując, jak długo wspomniane oczekiwanie potrwa.

Paskudny traf – przebiega mi przez głowę. Dlaczego właśnie ja musiałem trafić na takie indywiduum? Kara za grzechy? Ale jakie? Od niepamiętnych czasów jestem ujmująco grzecznym młodzieńcem. A może to nie kiepskie zrządzenie losu – tylko wszyscy profesorowie Scola Magna są tacy?

Och, człowieku, zamilknij. Bo wykraczesz.

Otrząsam się. Rozglądam po sali. Wszyscy jak przyspawani do swoich miejsc, jakby dokonali dobrowolnej nadinterpretacji słów Browna. Serio? Rozumiem, mamy nie rozbiegać się po szkole… ale bez przesady. Nie zakuto nas w dyby. Jeszcze nie.

Pierwszy z sześciuset dni. Mogę siedzieć i czekać, aż miną – każdy koszmar w końcu przemija – lecz mogę również zwlec zad i zacząć je ubarwiać. Wybieram to drugie. Wstaję, ruszam ku chłopakowi, który nie potrafił utrzymać języka na wodzy. Od kogoś trzeba zacząć… a ten wydaje się najlepszym wyborem. Przeklętą pokrewną duszą.

Jest nieco zaskoczony. Wyciągam rękę.

– Will.

– Kevin. Jak już zapewne słyszałeś – naprawdę mocny uścisk.

– Trudno było przeoczyć – potwierdzam – Jak i siedmiu wspaniałych… przyznam szczerze, że z trudem powstrzymałem się od oklasków. Szkoda, że Brown nie potrafi docenić celnych ripost.

Kevin ze smutkiem kiwa głową.

– Zaryzykowałem. I nie trafiłem.

Co sugeruje, że trafić mogłeś. Hm. Czyli nie tragedia, a zaledwie dramat? Brown jest wyjątkiem?

– Nie wszyscy belfrzy są tacy? – chcę się upewnić.

– Na szczęście nie – odpowiada – Jednakowoż wychowawca trafił się nam rozpaczliwie sztywny. Sam przyznasz.

Przyznaję w pełni.

– Co ci grozi?

Beztroskie wzruszenie ramion.

– Cała gama przykrości, mój dobry panie – mówi – Cofnięta permisja na eskapady po mieście, na ten przykład… jak u was powiadają, szlaban. Tydzień, może dłużej. Szorowanie garów w kuchni, albo, co gorsza, sraczy. Dyżury w jadalni internatu. A propos jadalni – wybacz, przerwa nie będzie trwała wiecznie, a ja muszę coś przekąsić. Pogadamy później.

I wbija zęby w kanapkę wielkości cegły.

Pojmuję, że nie powinienem mu przeszkadzać. Oszołomiony barwnym językiem Kevina, trochę chwiejąc się na nogach, ruszam z powrotem. Jednak nie zatrzymuję się przy swojej ławce, idę dalej, ku drzwiom, wiedziony podszeptami złej części duszy. I przeklętą ciekawością, którą pragnę zaspokoić. Zamierzam spokojnie przyjrzeć się swojej klasie. Wezmą mnie za psychopatę? Trudno. Może nim właśnie jestem.

Uchylam drzwi, zerkam. Korytarz jest pusty.

Ściągnąłem ich zainteresowanie, obserwują mnie. Bez wyrzutów sumienia zaczynam robić to samo.

Bez pośpiechu zatrzymuję wzrok na kolejnych twarzach, sylwetkach. Oceniam. Potrafię to robić, trafiać za pierwszym razem – mój wrodzony dar. Przecież tak było w poprzedniej szkole, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Higginsa, bezmyślnego byczka. Gdy rozpoznałem jego świtę, kiedy jeden rzut oka wystarczył mi, by wskazać outsiderów, popychadła, dusze towarzystwa. Nigdy się nie mylę. Nigdy dotąd się nie pomyliłem.

Kevin. Nauczyciel miał rację – walnięty wesołek, ale dobra dusza. Megan i Lily – nie mam pewności, czy poprawnie zapamiętałem – pilne uczennice, najpewniej nudne i bez wyrazu. Tamten chłopak z tyłu, chyba Brian – bez cienia wątpliwości tutejsza wersja Johna Higginsa, rozrabiaka. Trójka czy czwórka obok – to jego przyboczni. Bezimienni, ale tak zwykle jest. I pochodzą stąd. Ze świata, który ja dopiero odkrywam. Znają się nawzajem, znali się już wcześniej – a to dla mnie niedobre wieści. Z drugiej strony… cóż, wystarczy strzelić w baniak tego najważniejszego, a reszta momentalnie zanieczyści portki.

Cathy, gwiazda. Musi lśnić nawet w blasku słońca – z nadzieją, że i je zdoła przyćmić. Dwie bezimienne obok niej, mniej wyzywające, ale ten sam typ. Ann – stuprocentowa szara myszka. Jedna twarz za drugą. Nie zastanawiam się, po prostu robię to automatycznie, ponieważ muszę, bo czyniłem tak zawsze.

Emma. Przykuwa moją uwagę na dłuższą chwilę; lekko pofalowane, krótkie blond włosy, zaciśnięte, a jednak pełne usta. Atrakcyjne stworzenie.

Atrakcyjne? Czy ty słyszysz samego siebie, człowieku? Ona odbiera dech. Owszem, po niemal półrocznym zamknięciu w więzieniu homogenicznej płciowo szkoły rzuciłbyś się na wszystko, co chociaż trochę przypomina dziewczynę, i twoje sądy są teraz mało wyważone… jednak Emma jest zwyczajnie śliczna. Kropka.

Ale uroda to nie wszystko. Widzę wyraźnie, co czai się w jej spojrzeniu. Charakter. Nie jest delikatnym dziewczęciem skłonnym do westchnień i trzepotania rzęsami. To tykająca bomba i niebezpiecznie jest się jej narazić. I bez wątpienia warto zawrzeć z nią znajomość… bliższą? Kusząca idea.

Później. Teraz skup się na pozostałych.

Frederick w pierwszej ławce – pupilek, odstręczający samym wyglądem. Na bokach, raczej z tyłu – outsiderzy, dość spora grupka, lecz nieprzyciągająca uwagi. Dobrze będzie, jeśli po miesiącu uda mi się zapamiętać choćby połowę ich imion. Co w sumie nie ma znaczenia – z nimi integrował się nie będę.

To już chyba wszyscy.

Wszyscy? Nie! Po stokroć nie.

Jest jeszcze ta dziewczyna, osamotniona postać… jak gdyby nikt nie miał odwagi zbliżyć się do niej, rozpocząć rozmowy. Kolejna piękność. Niemalże platynowe włosy i lodowato niebieskie oczy, widzę to nawet stąd. Jestem zimna, zimna jak lód – oznajmia światu. Czy to maska, cudowna panno? Rad bym się przekonać. Ellinor, tego imienia nie sposób zapomnieć. Ja na pewno go nie zapomnę.

Drzwi otwierają się nagle, ledwo udaje mi się uskoczyć. Niski grubasek w staroświeckim dwurzędowym garniturze z grubej wełny wtacza się do sali. Jest wręcz zaprzeczeniem grozy… więc jak najszybciej wracam na swoje miejsce.

– Witam wszystkich – mówi grubasek po zajęciu miejsca na katedrze – Nazywam się Bonawentura Penderbolt i jestem waszym nauczycielem literatury angielskiej.

Będzie dobrze – w głowie wyświetla się wielki napis.

 

 

Nauczyciele wymieniają się. Trzeci, czwarty, piąty.

Matematyka okazuje się naszą ostatnią lekcją. Profesor Travis, wychodząc z sali, jakby zupełnie mimochodem oznajmia, że na ten dzień to już wszystko.

W sali robi się spore zamieszanie – każdy chce wyjść jako pierwszy. Prawie każdy. Ja nie. Ja niespiesznie pakuję graty do plecaka i ruszam do wyjścia dopiero wtedy, gdy korek rozładowuje się.

Na korytarzu stoi Kevin… i wyraźnie czeka na mnie.

Doskonale.

– Jak pierwsze wrażenia? – pyta.

– Mieszane – odpowiadam – Wciąż mam spory bałagan w głowie.

Widzę szeroki uśmiech.

– Wcale się nie dziwię, nie pochodzisz stąd – stwierdza – Ale imaginuj sobie, jakiego galimatiasu ja musiałem doświadczać w umyśle, kiedy raz pierwszy raz ekspediowano mnie do kolebki ludzkości… mówię o peregrynacji na Ziemię, zacny człeku.

Cóż… a jak to zdanie brzmiałoby po angielsku?

Kevin najwyraźniej oczekuje jakiejś artykułowanej reakcji. Nie zawiodę go, niech ma tę radość.

– Chwilami muszę cholernie się wytężać, by cię zrozumieć – oznajmiam.

– Azaliż mój język zbytnio kwiecistym się wydaje?

– To maniera, tak? Nie zauważyłem, żeby inni mówili w ten sposób.

Kevin kiwa głową.

– To maniera – przyznaje – Wkurzająca, prawda? Dzięki niej rodzina wykupiła mi miejsce w Scola Magna… bylebym tylko zniknął. Żegnały mnie westchnienia ulgi i ich dziękczynne modlitwy do bogów wszelakich.

Dystans do siebie samego na poziomie mistrzowskim. Naprawdę trafiłem celnie.

Dopiero w tym momencie dociera do mnie ukryty na widoku sens słów Kevina: mieszkańcy Faerie, nawet dzieciaki, mogą odwiedzać Ziemię. Albo inaczej: mają do tego prawo. I czuję, że ogromny kamień spada mi z serca. Po tamtej przeklętej przemowie Browna miałem wrażenie, że trafiłem do więzienia, z którego nie da się wyrwać nawet na jednodniową przepustkę. A teraz w jednej chwili z okienka mojej celi ubyło wiele krat.

Nie będzie źle. Może nie zintegruję się ze wszystkimi – ale paru kumpli znajdę. Kevin wydaje się być pierwszym z nich.

Nie ja jeden pragnę się integrować. Widzę, że większość klasy jeszcze się nie rozeszła – wciąż tkwią na korytarzu, tworzą się pierwsze grupki. Obwąchują się dopiero, jasne. Pierwszy dzień.

Dostrzegam, że z kółeczka dziewczyn nagle odrywa się jedna postać. Emma. Nie bierze kursu na nas… po prostu rusza w naszym kierunku.

To dziwne – odzywa się mózg. Bo wyjście znajduje się w przeciwnym kierunku. Głośne tupanie wysokich korków na kamiennych płytach zbliża się. W tym wieku tak śmiałe ciżmy, dziewczyno? Czuję łokieć Kevina wbijający się w mój bok. Chyba chce mi przekazać: spójrz, jakie ekscytujące stworzenie. Nie znoszę zdania odrębnego. Zapewne obaj sądzimy, że owo stworzenie minie nas bez słowa – a jedyne, co otrzymamy, to pełne pogardy spojrzenie. I obaj mylimy się. Emma hamuje się przed nami.

Świat stanął na głowie – myślę, przyszpilony taksującym wzrokiem.

– Kevin oraz William – stwierdza nagle – Ty, Kev, już dałeś się poznać. Nie, żebym miała coś przeciwko wygłupom, te mury są wystarczająco przygnębiające. Ale ty, Will… nie spodziewałam się, że wybierzesz Kevina za towarzysza. Chyba nie umiem cię rozgryźć. Kim jesteś?

– Ekstremalnie zwyczajnym Williamem – odpowiadam.

Kiwa głową, doceniając rzutkość umysłu. Mam nadzieję.

– Ekstremalnie, twierdzisz. Niech będzie. Nie jesteś miejscowy… dobrze się domyślam?

Prawie prycham. Masz co do tego jakiekolwiek wątpliwości?

Lecz po chwili stwierdzam, że bez mojej ukochanej kurtki, wciśnięty w drapiący sweter i z pętlą krawata zaciśniętą na szyi właściwie nie wyróżniam się z tłumu… tłumu, którego większość stanowi ludność tubylcza. Nawet przejmuję ich sposób mówienia, szybko łapię miejscowy akcent. Zatem pytanie wcale nie jest dziwne.

– Trafiłem do Faerie ledwo przed chwilą – rzucam – Jeszcze tydzień temu zażywałem rześkiego londyńskiego powietrza.

Wręcz rozpromienia się.

– Ziomek! Miło słyszeć, że… – urywa nagle.

Jak mniemam, zamierzała rzec, iż raduje ją spotkanie z innym londyńczykiem w świecie zaludnionym przez barbarzyńców – i w ostatniej chwili powstrzymała się przez wzgląd na Kevina. Oczywistego dzikusa.

– Nieistotne – ponawia po chwili – Wobec tego już dłużej nie przeszkadzam i do jutra. Zwyczajny Williamie. Na razie, Kev.

Odwraca się na pięcie, rusza korytarzem… pozostawiając nas, a przynajmniej mnie, w sporym osłupieniu.

– Dość bezpośrednia persona – słyszę Kevina.

Otóż to. Dosyć mocno bezpośrednia. Ekstremalnie.

To my powinniśmy startować do was, nie odwrotnie – nie rozumiesz podstawowego prawa Wszechświata, dziewczyno?

A może to znak niebios? Solidne potrząśnięcie, bym się przebudził i zrobił to, co należy?

Zaczynam przeczesywać korytarz. Szczęście uśmiecha się do mnie – już po chwili dostrzegam poszukiwany obiekt. Samotną sylwetkę stojącą przed tablicą z ogłoszeniami – a wśród nich zapewne planami lekcji.

Ellinor.

– Emma miała rację, żeby podejść – mówię – Czas wykrzesać z siebie trochę odwagi.

Kevin podąża za moim spojrzeniem. Odnajduje cel.

– Ona? – w jego głosie brzmi wyraźna nuta powątpiewania – Nie przeczę, panna jak marzenie… ale to kiepski pomysł. Niechybna śmierć z wychłodzenia.

– Zaryzykuję. Mam na sobie gruby sweter.

– Może wystarczy – wyszczerzenie dowodzi, że żart został doceniony – Ale ja bym się nie odważył. Wdała się w ciotkę, bez dwóch zdań.

To wzbudza moje zainteresowanie.

– W ciotkę?

Wzdycha przeciągle.

– Racja, skąd miałbyś wiedzieć. W Camillę Greene. Greene – z arystokratycznym e na końcu, uważasz. Fama głosi, że to najpiękniejsza kobieta na świecie. Oraz najzimniejsza. Sopelek lodu. Kształtny, prawda… posiadłości rodu Greene leżą niedaleko naszej farmy, więc miałem okazję widzieć ją kilkakrotnie. I zapewniam cię, że w tej opinii nie ma nawet krzty zmyślenia.

Posiadłości. Farma. Arystokracja. Ale o tym potem.

– Z tym chłodem to chyba gruba przesada – stwierdzam.

Kevin chichocze.

– Tak właśnie wygląda koniec, kiedy spotykasz Królową Śniegu. Lodowa igła w sercu… i żegnaj na zawsze, rozumie.

Dla takiego cudu warto. Poza tym na co mi rozum?

Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Chyba nieco zaniepokojony Kevin obserwuje moją rozgrzewkę. Ja szukam słów, którymi olśnię. Albo przynajmniej takich, przez które nie wyjdę na durnia.

– Zatem idę – mówię.

– Zatem żegnaj – odpowiada – Byłeś mi dobrym przyjacielem.

Wybucha śmiechem. Wzruszam ramionami.

Robię pierwszy krok.

 

 

Widzę go. Pierwszy raz.

Widzę go, widzianego sto, tysiąc razy, teraz naprawdę, już nie ciemną sylwetkę, kontur, istotę bez twarzy, cień w mroku. W stu, w tysiącu obrazów pojawiających się na ułamek sekundy i niknących bez śladu.

Wreszcie znam jego imię.

Idzie ku mnie. Rozpada się wszystko, co wiem, w umyśle wyświetlają się setki, tysiące oglądanych po raz pierwszy obrazów. Świat wiruje, nie chce przestać. Tworzy się na nowo. Miriady wyłaniających się z nicości ścieżek oślepiają mnie.

William jest coraz bliżej.

 

 

Mogę udać, że chcę spisać plan, przystanąć przed tablicą – i dopiero wtedy zauważyć, że Ellinor stoi obok. Ale coś podpowiada, że to najgorsza opcja. Infantylny spektakl. Gra.

Zatrzymuję się półtora kroku od niej.

– Cześć, Ellinor – mówię niezbyt głośno.

Może nawet zbyt cicho. Nie jest płochliwym ptakiem.

Odwraca głowę. Spogląda na mnie… trochę jak ktoś, kogo wyrwano przed momentem ze snu. Widzę jej oczy. Najczystszy błękit. Tak, zimny. Lodowaty. Magiczny.

– Cześć – odpowiada po dwóch, trzech sekundach – William, tak?

Dość niski głos – przelatuje mi przez głowę. Jak na dziewczynę oczywiście. Taki… odrobinę ochrypły. Potężnie potrząsający duszą. Wywołujący dreszcze.

Kiwam głową.

– Will. Po prostu Will.

Lekki uśmiech? Kevin, zapewniałeś, że to niemożliwe.

Zatem to tylko cisza przed burzą i już za sekundę zostanę zmieniony w blok lodu. Wiesz, mój potencjalny przyjacielu? Myślę, że nie.

Odpowiadam uśmiechem.

– Mojego imienia nikt nie zdrabnia – mówi.

– Nie ma potrzeby – rzucam – Jest piękne.

Słowa wypłynęły z ust bez udziału świadomości.

Dusza jęczy, z rozpaczy zasłania oczy.

Czy mogę się teleportować i już nigdy nie wracać? Albo udajmy, że to się nie stało, odejdę, wrócę i zaczniemy raz jeszcze. Błagam.

Jednak jej uśmiech nie zamierza znikać.

– Naprawdę tak sądzisz? – pyta.

Umiem jedynie pokiwać głową. Porażka.

Szukam ratunku.

– Kevin… wiesz, który to – zaczynam – Więc Kevin powiedział mi, że pochodzisz stąd, a on jest niemal twoim sąsiadem. I…

Jednak totalna katastrofa. Wątek urwał się, nie jestem w stanie wydobyć z siebie nic więcej. Za chwilę spadnie na mnie kara, tnący do krwi śmiech. A Kevin odrechocze sobie łeb, kiedy do niego wrócę.

Pora odwrócić się i odejść.

– Tak – słyszę – Od urodzenia mieszkam w Faerie.

Odpowiedziałaś. Nie dostałem po łapach za zbytnią śmiałość, za żenujące potknięcie… ale nie to jest największą niespodzianką. Zaskoczył mnie twój cichy, łagodny głos. Tak niepasujący do tego, co widzę.

Królowa Śniegu? Bez wątpienia nie. Może owa ciotka, Camilla – ale nie ty, każdy musi widzieć, że jesteś inna. Nie wiem, jaka, po prostu inna, błagam, nie każ mi szukać właściwych słów, to trudne, to niemożliwe… bo tak szybko galopują myśli w głowie, kiedy przeszywa mnie błękit twoich oczu, zbyt szybko, żeby móc się skupić. Dlatego tylko patrzę. Nie musisz unosić głowy, jesteś niemal tak wysoka, jak ja, wysoka, smukła, wcale nie zimna… piękna. Czy naprawdę pomyślałem to słowo?

Do diabła, Kevin, miałeś rację. Już po mnie.

Ellinor, błagam, powiedz coś. Ja nie dam rady. Pustka.

– Jak pierwszy dzień szkoły, Will? – doczekuję się wreszcie.

Wyczuwam, że tak naprawdę to nie jest pytanie.

Pragniesz potwierdzenia, że jest dobrze, całkiem dobrze – nie mam pojęcia, skąd wziął się ten pomysł, ale chyba trafiłem. Jesteś nieco przestraszona tym pierwszym dniem. Wdzięczna, że ktoś podszedł do ciebie, odezwał się.

Bredzę? Nie umiem odgadnąć. Pewnie tak. Może nie.

– Jak dla mnie nie najgorzej – zaczynam ostrożnie, jednak po chwili podejmuję decyzję i rzucam się w przepaść – Natomiast ty… mogę się mylić, ale wyglądasz na przybitą. Niepotrzebnie, Ellinor. Będzie dobrze.

Teraz pogrążyłem się do końca.

Wyśmiejesz mnie. Poinformujesz wszystkich, że jestem wariatem widzącym rzeczy, których nie ma. I tyle z mojego planu zostania zwyczajnym nastolatkiem.

Jednak nie.

Uciekasz wzrokiem. Jakbyś nie chciała, bym ujrzał w twoich oczach coś, czego widzieć nie powinienem.

Uciekasz tylko na moment. Bo po sekundzie wszystko powraca do normalności. Znów widzę zimny, błękitny blask… jakbyś skryła się za maską.

– Nowe miejsce – głos też jest chłodny – Wszystko w porządku, Will.

Oczywisty znak, żebym przestał drążyć.

Zerknąłem, gdzie nie powinienem był. Zaskoczyłem cię w chwili słabości, a nie życzyłaś sobie tego. Greene. Należało słuchać Kevina.

– Tylko takie wrażenie – wycofuję się – Dobrze, dłużej nie przeszkadzam. Gdybyś chciała pogadać… jasne, pojmuję, nie zechcesz. Na razie, Ellinor.

Zaskakuje mnie kolejny raz. Bo powraca uśmiech.

– Nie bądź taki pewien. Tak, na razie.

Mówią na to: cudowne ocalenie.

Zmuszam ciało, aby wykonało zwrot, ruszam ku Kevinowi, tak, czeka na mnie, bez wątpienia mając na końcu języka a nie mówiłem? Pierwszy, drugi, trzeci krok. Wtedy zatrzymuje mnie jej głos.

– Poczekaj, Will.

Staję. Odwracam się.

– Dziękuję – mówi.

Umysł odmawia wiary. Nie wymyśliłem sobie tego?

– Nie ma sprawy – znów stać mnie tylko na wyświechtany frazes – Trzymaj się.

Znów ruszam.

Popełniając kolejny błąd – przebiega przez głowę już po chwili. Chyba zamierzałaś mnie zatrzymać. Nie chciałaś końca tej rozmowy.

Ech. Nie mój dzień.

Za późno. Ale będą następne dni – i może one wyjaśnią znaczenie tej sceny. Czy faktycznie nie pomyliłem się. Najpewniej tak było – Wszechświat na krótki moment zapomniał być sobą, zdarzają mu się takie zawiechy. Błędy, o których po chwili nikt nie pamięta. Jesteś córką Faerie… dlaczego miałabyś być zagubiona, na oko sto razy bardziej, niż ja? Bardzo małe szanse. A w przypadku kogoś, kto wygląda jak ty – szanse zerowe.

Podchodzę do Kevina. Spodziewam się wiadra sarkazmu wylewającego się na moją głowę.

– I jak? Lodowa drzazga utkwiła w sercu? Jesteś już stracony? – nie czekam długo.

Zerkam za siebie. Nie chcę, by Ellinor go usłyszała. Na szczęście jest daleko, już ruszyła ku wyjściu… tylko co to za szczęście?

– Przestań – stopuję go i chyba nie do końca panuję nad głosem – To zwyczajna dziewczyna. I najwyraźniej nieco przestraszona.

A jednak muszę brzmieć normalnie, albo Kevin całkiem nie ma ucha – prycha tylko. Jakby nie ważyły się losy jego czaszki. Jej przetrwanie w jednym kawałku.

– Ktoś z rodu Greene zwyczajny? – ponawia – Przestraszony? Jestem zmuszony otworzyć ci oczy: Ellinor stoi na uboczu, bo nie ma zamiaru bratać się z plebsem. Patrzy na nas z obrzydzeniem.

Poważnie? Dostrzegłem w jej oczach wiele rzeczy – tej jednej nie.

– Ze mną rozmawiała.

– Boś Armstrong, nie Rise! – prawie wykrzykuje.

Tak, książę z bajki ze mnie. Pannom na mój widok miękną kolana.

Moment… mówisz nie o mojej ujmującej powierzchowności, tylko o nazwisku. Dlaczego?

– Co takiego jest w Armstrongach? – pytam.

– Stanowicie liczny i liczący się ród – pada odpowiedź.

A co to ma do rzeczy? Ród? Przecież nie żyjemy w przeklętym feudalnym średniowieczu.

Cholera. Żyjemy. Ja żyję… od jakichś paru chwil. Dni.

Najwyraźniej tym właśnie jest Faerie. Miejscem, gdzie do ziemi kłaniamy się wysoko urodzonym, gdzie ród, do którego przyszło ci należeć, określa twoją wartość. Ach – jest jeszcze magia. Nie zapominajmy o niej.

W środku wszystko zaczyna się trząść. Może niepotrzebnie.

– Nie miałem dotąd pojęcia, że jesteśmy licznym i liczącym się rodem – mówię, starając się zachować spokój.

– Bo ty o niczym nie masz pojęcia! – wrzeszczy Kevin. – Jesteś zielony jak wiosenna trawa. W dodatku na wiosnę.

I dodaje do tego uśmiech od ucha do ucha.

Może niepotrzebnie spinam się… skoro są tu ludzie tacy, jak Kevin. Normalni. Szczerzący się jak wariaci do Armstronga z licznego i liczącego się rodu. Zamiast okazywać mu należny szacunek.

Ale tak, przyznaję. Wiem, że kurde nic nie wiem.

Korytarz pustoszeje, znikają ostatni uczniowie, nie tylko z naszej klasy. Ruchem głowy wskazuję Kevinowi tablicę. W mig łapie, w czym rzecz – podchodzimy, odnajdujemy właściwą kartkę z planem. Sięgam po kajet i zaczynam kopiowanie. Codziennie na ósmą. Niby norma – ale miałem nadzieję na jakąś miłą niespodziankę. Angielski, łacina, matematyka, biologia, w pakietach po dwie, a czasem po trzy godziny… i dopiero na samym końcu Wprowadzenie do Magii. Dwie godziny tygodniowo.

Proszę?

To jakiś żart? W magicznej krainie tylko dwie godziny magii?

Sapię głośno i spoglądam na Kevina.

– Nie rżyj ze mnie, tylko spokojnie wytłumacz. O co chodzi z magią? W której istnienie notabene nie wierzę, ale wszyscy przekonują mnie, że tak, owszem, i nawet będą mnie jej uczyć… jednak tylko przez dwie godziny w tygodniu. Dlaczego tak mało?

Kevin marszczy się.

– Istnieje – mówi krótko, powstrzymując się od drwin – A dlaczego tak mało? Przed Otwarciem nie ma sensu więcej. Po prostu.

Dopiero wtedy zyskujemy moce? Nie – bo wtedy zaczynaliby edukowanie nas dopiero po owym Otwarciu. Zatem nie łapię.

– Tak, to was korci najbardziej, przybyszów z Ziemi – słyszę ciąg dalszy – Liczycie, że ledwo po tygodniu będziecie latali na miotłach nad miastem i ciskali zaklęciami na prawo i lewo. Nic z tego, bracie. Musisz uzbroić się w cierpliwość.

Kończymy spisywanie. I ruszamy ku wyjściu, wychodzimy na piękny, ciepły świat. Nie mam ochoty wracać na stancję, a i Kevin donikąd się nie spieszy. Choć powinien. Przyjąć karę w internacie. Milczę – nie chcę mu o tym przypominać.

– Odebrali cię rodzicom? – pyta niespodziewanie – Bez słowa wyjaśnienia, na co naprawdę się decydujesz?

Zaprzeczam ruchem głowy.

– Moi rodzice nie żyją. Zabrano mnie ze szkoły z internatem… a konkretnie zrobił to Mistrz Opiekun Ogrodu.

Oczy Kevina robią się wielkie.

– Sam Cameron? Wobec tego musisz być ważną personą nawet pośród Armstrongów.

– Jestem najzupełniej zwyczajny – odpowiadam, znów nieco ostro – Jak już mówiłem Emmie.

A jego znajomość z Edwardem nie czyni kogoś wyjątkowego ze mnie. I odrobinę przejadły mi się dociekliwe pytania – dlatego reaguję, jak reaguję. Warczę. Mam wytłumaczenie: dzieje się diabelnie dużo.

Kevin kiwa głową… lecz chyba nie jest przekonany.

– Ach, i wybacz moje pytanie – mówi po chwili – O rodziców.

Rozkładam tylko ręce. Skąd mogłeś wiedzieć? Nie znaczą nas w żaden sposób. Pewnie powinni. Nie dochodziłoby do niezręczności takich jak ta.

– Ja mam łatwiej, jestem stąd – zaczyna znów – Wychowałem się tutaj… konkretnie trzydzieści parę mil od Caisleán. O Szkole wiem zapewne wszystko, od mojego brata, Grega, który ukończył ją trzy lata temu. Wiesz? Stary Brown ma rację – będę starał się dorównać braciszkowi. Co wcale nie takie łatwe, zapamiętają go tu na dziesięciolecia. Ktoś przecież musi objąć zaszczytną funkcję klasowego trefnisia, nieprawdaż? I wiesz, kiedy Brown mnie wywołał, potwornie korciło mnie, żeby ukłonić się wszystkim z dumą. Mój brat by tak zrobił. Cały Greg.

Zastanawiam się dłuższą chwilę nad tym, co usłyszałem.

– Liczyłem, że w klasie będzie paru Ziemian, żebym miał do kogo otworzyć gębę – mówię wreszcie – Spodziewałem się, że będziecie tworzyć zamknięty krąg. Urodzeni tutaj.

– Tubylcy? – Kevin śmieje się – Tak nas nazywacie. Wy, turyści. Są gorsze określenia na jednych i drugich… ale pomińmy rzecz milczeniem.

– Nie pomijajmy – wtrącam – Jak nas nazywają?

– Przybłędami – nie waha się długo – Śmierdzielami. W odróżnieniu od nas, prostaków, kmiotów czy też dzikusów.

Ha! Tylko jednego nie rozumiem.

– Śmierdzielami? Dlaczego?

– A wąchałeś ostatnio ziemskie powietrze? I czy sądzisz, że żyjąc tam nie przesiąkacie nim na wskroś?

Cofam moje słowa – jednak pomińmy rzecz milczeniem.

– A co do zamkniętego kręgu… – ciągnie – Miałbym trzymać z Brianem, tym południowym burakiem, i jego bandą? Niedoczekanie. Nawet gdyby oni mnie chcieli – a nie chcą, uwierz mi. Pochodzą z dobrych, starożytnych domów, natomiast ja jestem wieśniakiem.

Mnie to nie przeszkadza… ale wyczuwam inny smród. Fetor feudalizmu. Cóż, u nas również zdychał długo i w bólach. I wciąż niekiedy jeszcze drgnie… więc pewnie nie mam prawa się czepiać.

Poza tym ani trochę nie sprawiasz wrażenia nieogarniętego kmiota.

– Kevin, właśnie coś mi przyszło do głowy… przecież nie macie tutaj kina ani telewizji?

– Raczej. Gdybyśmy mieli, wiedziałbym o tym pierwszy. Czyż nie?

– Więc skąd wziąłeś tych Siedmiu wspaniałych?

Parsknięcie. Naprawdę jesteś z siebie dumny.

– Odwiedzam niekiedy drugą stronę, zabiera mnie wuj, który prowadzi tam jakieś podejrzane interesy… a gdy już wylądujemy w hotelu, siedzę dwadzieścia cztery godziny na dobę przy kablówce. I chłonę.

– I chłoniesz – powtarzam; podoba mi się to słowo.

Kevin rzuca mi zaczepne spojrzenie.

– Co, stwierdzisz, że to niemożliwe? Że przez całą dobę? Ale to prawda. Wykorzystuję każdą sekundę – a odsypiam to później. Tutaj.

Ależ wierzę, wierzę. Bardziej w to, niż w istnienie tej krainy.

Proszę, udało nam się dojść pod internat, choć obaj staraliśmy się, by potrwało to jak najdłużej. Racja, hamował głównie Kevin. Niespieszno mu stawać przed Przełożonymi – kimkolwiek są.

Skręca ku wejściu. Ja nie. Zauważa to po kilku sekundach, staje.

– Nie wchodzisz? – pyta.

– Zły adres – odpowiadam – Zakwaterowano mnie na stancji.

Tak jakby trochę zapada się w sobie.

– Teraz wiem, dlaczego cię nie widziałem. Stancja? Kiepsko. Ominie cię cała radość z bycia uczniem Scola Magna.

To jest z tego jakakolwiek radość?

– Aż tak źle? – pytam.

– A lubisz pojedyncze cele? Izolatki? – odpowiada pytaniami.

Cóż. Niekoniecznie.

– Ale spokojna dyńka – chyba dostrzega moją minę – Dwa lata szybko przelecą.

– Dwa lata?

– Magiczne słowo: Otwarcie. Dopiero kiedy je zaliczymy, zyskujemy prawa… i nocne wyprawy na wszeteczne dziewki przestają być występkiem karanym ciemnym lochem. Wytrzymasz, co?

Oczekiwanie tak. Ciebie pewnie nie. Wszeteczne dziewki.

Leżę na łopatkach, Kevin.

Zerka na gmach.

– Pasjonująca rozmowa, Will… ale na mnie już czas – oznajmia. – Muszę przyjąć wyrok. Spóźnienie nie sprawi, że będzie łagodniejszy.

Najpewniej nie.

Choć wolałbym porwać cię i przesłuchiwać tak długo, aż udzieliłbyś odpowiedzi na wszelkie pytania. Na szczęście jutro też jest dzień. I przecież trzeba czymś wypełnić dwa lata oczekiwania na zyskanie praw. Jakich? Kolejna nurtująca kwestia.

– Na razie, Will – rzuca.

Unoszę dłoń w geście pożegnania. Po chwili znika w budynku.

Hmmm. Nie najgorszy pierwszy dzień szkoły… a po prawdzie jeden z najlepszych, jakie mi się trafiły.

Zatem stancja. Obiad. I spoglądamy, co zdarzy się dalej.

 

 

Docieram pod salę na kilka minut przed ósmą. Dostrzegam Ellinor, rzucam cześć, jednak nie odważam się podpłynąć, przycumować i rozpocząć rozmowy. Pewnie przez jej niezbyt zachęcające spojrzenie. Uznaję, że poprzedniego dnia pomyliłem się. Nadinterpretowałem.

Udaje mi się zamienić kilka zdań z innymi turystami z klasy: z Darrenem, Lily, Megan, Chloe, Seanem, Markiem, Davidem – imiona zagnieżdżają się w moim umyśle – i zaledwie parę słów z niemal spóźnioną Emmą. Wtedy rozbrzmiewa dzwonek. Taki prawdziwy. Stuprocentowo analogowy. Dźwięk nie wiadomo skąd niesie się korytarzami. Trochę drażni uszy… ale pewnie trzeba będzie się przyzwyczaić. Nauczyciel otwiera drzwi sali, wchodzimy. Ostatni wpada zdyszany Kevin.

Pierwsza wtorkowa lekcja, literatura, okazuje się zwyczajnie nudna. Nie ma w niej nic absolutnie porywającego, a tym bardziej, co zrozumiałe, magicznego. Po wygłupie Kevina nikt nie odważa się na żadne wyskoki, w klasie panuje upiorna cisza. To potwornie męczy – tęsknię za odrobiną swobody. Z trudem doczekuję przerwy.

Zgodnie ze złożoną sobie samemu obietnicą wczepiam się w Kevina, który okazuje się najlepszym, bo jedynym, źródłem informacji o Faerie. Podaje je w strawnej, dowcipnej formie – i nie zżyma się, że uczyniłem go obiektem długich, wyczerpujących przesłuchań. A ja jestem wiernym słuchaczem, też jedynym, reszta turystów nie kwapi się z dołączeniem. Ale oni mają internat, rozmowy w pokojach. Ja nie.

Więc na przerwach poznaję geografię Faerie, ona idzie na pierwszy ogień. Słucham opowieści o miastach, miasteczkach, rzekach, górach i dolinach. O morzu, może naprawdę wielkim, może całkiem małym, jednak baz wątpienia nieprzebytym. Moje pytania o Wysokie Rody i te nieco mniejsze, jak Armstrongowie, wywołuje krótkie omówienie ustroju tego świata – zgadza się, przyjacielu, mamy feudalizm pełną gębą. Potem szersze spojrzenie: Kevin mówi o innych krainach zasiedlonych przez ludzi po wydarzeniu, które nazywano tutaj Zderzeniem, przed tysiącami lat – ile konkretnie było tych tysięcy, nie wiem, więc nie naciskaj – o Asgardzie, Atlantydzie, Ys, Olimpie i wielu innych. Przerwy są krótkie, wiedzy sporo… ale staram się, zapisuję na dysku jak najwięcej i jak najszybciej. Niestety po ostatniej lekcji moje źródło rusza niemal galopem do internatu wykonywać przymusowe prace, na które zostało skazane. Ja całkiem niespiesznie wracam na stancję przez park, próbując poukładać sobie w głowie to, co usłyszałem.

Mamy zatem Faerie, magiczną krainę. O niewiadomej dokładnie powierzchni – chyba porównywalnej z powierzchnią Wielkiej Brytanii. Na zachodzie Wielkie Morze, na wschodzie Góry Działowe, za którymi kłębią się hordy barbarzyńców. Są i na północy, równie dzicy, ale znacznie mniej agresywni. Za południową granicą pustynia, ponoć bezkresna. A w samym środku ogromny kleks, Ogród, wewnątrz którego wije się Nieskończona Droga. Najbliższe światy? Asgard i Avalon. Jednak tam nie mają Portalu – więc i turystów takich, jak ja. I nie posiadali tubylczych elfów, z którymi by się parzyli, zatem ich mieszkańcy nie mogli zostać dziedzicami Starszej Krwi. Czyli nie posługują się magią? – owa informacja musiała sprowokować takowe pytanie. Wręcz przeciwnie – miny Kevina, gdy to tłumaczył, nie potrafię wymazać do teraz. Utrzymywaliśmy stosunki, a ze stosunków –żywię nadzieję, że już to wiesz – powstają dzieci. Zawlekliśmy tam Starszą Krew, a wraz z nią magię. Rozumiesz? Szyderca pytał retorycznie, a ja i tak odpowiedziałem. Że rozumiem doskonale. A skoro jesteś dziś taki elokwentny, zrób dla mnie coś jeszcze: opowiedz mi o magii.

Pytanie, które sprawia, że Kevin wzdycha ciężko, tak, za każdym razem. I zabiera się za tłumaczenia, które niczego nie tłumaczą. Ile przerw kończyło się w taki sposób? Sporo. Zamiast odpowiedzi mętne wykręty. Powtarzane do znudzenia zdanie: przyjdzie na to czas, teraz nie ciśnij.

Rzecz jasna cisnąć zamierzam, brachu. Jak najmocniej.

Czy to już Murarska? Znajdowanie skrótów przez park idzie mi coraz lepiej.

 

 

Naciskam. Kevin broni się zaciekle. Jednak w końcu, kiedy po ostatniej arcynudnej godzinie z hic, huius, huic wychodzimy z budynku, kapituluje. I nawet wizualizuje to, unosząc ręce ku niebu.

– Jeszcze nigdy nie widziałem nikogo tak zafiksowanego – stwierdza – Wina tego, że naczytałeś się i naoglądałeś rozmaitych bzdur o magii. Nie odpuścisz, prawda?

– Nie odpuszczę – potwierdzam.

– Zatem zastygnij w nabożnym skupieniu, bowiem będę przemawiał. Spóźnię się? No cóż, czego się nie robi dla przyjaciela. Przełożonym powiem, że musiałem udać się do biblioteki.

– Zamieram – mówię.

I cieszę się, że zostałem przyjacielem.

To nie była tylko figura retoryczna, prawda?

– Ale zanim zamrzesz, z łaski swojej przemieść się do tamtej ławki – mówi jeszcze – Nie chcę tkwić na widoku.

Celna myśl.

Przemieszczamy się. Siadamy, w cieniu jest przyjemniej. Zaczyna.

– Spodziewasz się fajerwerków – a takowych tutaj nie doświadczysz. Magia jest na wskroś nudna. Nie wyczarowujemy jedzenia – to pierwsze. Nie obracamy ludzi w kamień, nie zmieniamy wyglądu eliksirami, i tak dalej. A przede wszystkim nie biegamy wymachując magicznymi różdżkami. Im dłuższa, tym lepsza. Pojmujesz. Kompleks małego członka.

Nigdy nie rozważałem tej kwestii. I współczuję, że ty musiałeś… nie czytasz moich myśli, prawda?

– Pojmuję – przyznaję – Ale nie do końca. Bowiem w dziełach, o których wspominasz, różdżkami machają również dziewczyny.

Przybiera mądrą minę i równie mądrze kiwa głową.

– Bo nasze są małe – natomiast one nie mają wcale – oświadcza.

Chwilę zajmuje mi rozpracowanie tej metafory. Lecz udaje się.

– Teraz rozumiem – stwierdzam – Kompensują sobie brak.

Szczerzy się okrutnie.

– Strasznie mądre słowo. Dużo ich tam trzymasz w zanadrzu?

– Sporo. Ale wróćmy może do magii…

Słyszę przeraźliwe westchnienie.

– Jest nudna, uwierz wreszcie. Pomagasz rosnąć roślinkom: zero wybuchów. Uzdrawiasz – oczywiście, to szlachetne zajęcie… ale zero wybuchów. Sterujesz pogodą, żeby na Beltaine i Samhain było słonecznie, a w czasie żniw nie lało. Magicznym zmysłem, Wzrokiem, sprawdzasz, czy nie zawali się dom czy most. Wyszukujesz na Ziemi dzieciaki gotowe do przejścia na tę stronę. Co jeszcze? Możesz wysyłać myśli na odległość do swej lubej… ale chyba lepiej mieć ją tuż przy sobie, na wyciągnięcie dłoni, że się tak wyrażę, nieprawdaż? Wybuchy zobaczyłbyś wyłącznie wtedy, gdyby zdarzyła się wojna – jednak wojny nie mieliśmy w Faerie już od wielu stuleci. Co prawie nikogo nie martwi. Jeśli kogoś tak – bo ma coś z głową – to zapisuje się do Gwardii i do woli obrzuca śmiercionośnymi zaklęciami wrogów. Czyli kępy krzaków, a w najlepszym razie słomiane manekiny. I to już wszystko.

Muszę wyglądać na mocno rozczarowanego.

– Jedynym wyjątkiem jest Otwarcie – Kevin postanawia chyba dać mi coś na osłodę – Zaczynasz widzieć świat w inny sposób – lepszy, tak mówią, i właściwie tylko tyle, bo twierdzą, że tego trzeba samemu doświadczyć. Więc wrzuć na luz, Will, ono nie wydarzy się jutro. Dwa lata, może półtora roku, jeśli okażesz się wybitny. Nie wcześniej.

Jestem wybitny. Ale półtora roku to wciąż zbyt długo.

– Do tej pory żadnego, nawet najmniejszego zaklęcia? – pytam.

– Ależ nie – odpowiada – Coś tam poznamy. Wprowadzenie to nie są zajęcia teoretyczne. Niemniej…

– Zero wybuchów – kończę za niego.

Nie muszę upewniać się, że trafiłem.

Dobrze, zostawmy magię. Na trochę. Za moment pierwsze zajęcia z Wprowadzenia – przekonam się, na co mam szansę, na co nie. Zajmijmy się tym światem.

– Opowiedz mi o elfach – mówię.

– Nie ma o czym.

– Jak to nie ma o czym? Obca rasa, kontakt, najważniejsza chwila w dziejach ludzkości… a ty mówisz, że nie ma o czym?

Wzrusza ramionami.

– Żyły tu przed nami. Przyleźliśmy z drugiej strony i przez jakiś czas żyliśmy razem. Później zniknęły. Tyle wiem – i dokładnie tyle wie każdy przeciętny obywatel Faerie. Zrozum: nie zawracamy sobie tym głowy.

Ponieważ?

Ponieważ nie potrzeba wam tego do szczęścia, wystarcza czyste powietrze i micha pełna smakołyków? Ponieważ wypalono wam zaklęciami część mózgu, w której mieści się ciekawość? Bo mieliście z elfami na pieńku i pozabijaliście je co do jednego, a teraz wam okropnie wstyd?

Cholera mnie weźmie.

– Więc opowiedz o Ogrodzie – ponawiam.

Marszczy się.

– Ogród, jaki jest, każdy widzi.

– Ja nie widzę – wściekam się trochę – I nie rozumiem. Jest bramą do innych krain – co jest niemożliwe, skoro to tylko większy spłachetek lasu. Mistrz Cameron bredził coś o jakiejś Nieskończonej Drodze… nie rozumiem tego! I co tam żyje w jego głębinach? Jakie magiczne stworzenia? Pieprzone jednorożce?

Kevin aż podskakuje.

Pieprzone? Miałem cię za dobrze ułożonego młodzieńca.

– Więc się pomyliłeś – odpowiadam z satysfakcją.

– Zatem tylko grasz takiego… cóż za wyrachowanie – sapie.

– Zakonotuj sobie: w dziewięćdziesięciu procentach przypadków bycie postrzeganym za dobrze ułożonego młodzieńca opłaca się.

Mądrze kiwa głową.

– Mówisz, że mam cię naśladować, Mistrzu?

– Naśladować powinieneś mnie, mój padawanie – potwierdzam.

Żadnego zaskoczenia. Znasz i to.

Jakim cudem, nie wiem.

Ale oddaliliśmy się zbyt mocno od tematu.

– Jednorożce? – powtarzam.

– Nie, ale są magiczne jelonki – odpowiada – Mięsożerne.

Cudnie.

– Smoki?

– Jasne. Pierdzące stokrotkami.

Czyli chyba nie.

– Orki? – próbuję dalej. – Gobliny? Trolle?

– Jeśli z biblioteki wypożyczysz Tolkiena. Wtedy całe mnóstwo.

To załamujące, Kevin.

– Cokolwiek niesamowitego?

– Ja nie jestem wystarczająco niesamowity?

A pierdzisz stokrotkami?

To załamujące, że trafiłem do baśniowego świata, w którym nie ma nic z baśni.

– Niekiedy do naszej części Ogrodu przywlecze się nieznany w Faerie zwierz – oznajmia – Tak przynajmniej mówią. Ale zwykle to roślinożercy, nie drapieżniki. I żadnych odgryzających głowy potworów.

Równie dobrze mogłem nie ruszać się z Albionu. Tylko czy tam spotkałbym takie indywiduum, jak ty?

– Ale jest magia – dodaje.

– Pokaż – mówię natychmiast.

– Za dwa lata. Gdy przejdę przez Otwarcie.

I znów walę głową w ten sam mur. Za dwa lata. Do tego czasu przestanę dociekać? I nie wyjdzie na jaw, że to ściema?

Muszę mieć mało zadowolony wyraz twarzy. Co zostaje zauważone.

– Kto ci sprzedał tę bzdurę, że to magiczna kraina? – pyta.

– A jeśli powiem, że to Mistrz Opiekun Ogrodu, nie będziesz miał kłopotów?

– Bo za pomocą magii podsłuchują nas? Nie wiem. Sprawdźmy.

Bardzo inspirująca rozmowa.

Jestem rozczarowany. Ale to nie wina źródła, które wypytuję – tylko tego świata. Niewiele różniącego się od mojego.

Przepraszam. Wszak jest tu magia.

– Co jest za morzem? – pytam.

Znów wzrusza ramionami.

– Popłyń. Sprawdź.

– Nikt tego dotąd nie zrobił?

– Może zrobił. Ale nie znalazł niczego interesującego, więc nie strzępił ozora.

Wycięli wam coś. To pewne.

– A za górami na wschodzie?

– Dzikusy. Już mówiłem.

Owszem, mówiłeś. I że są niebezpieczni – co oznajmiłeś z pełną powagą, więc zapewne są. Ale mnie interesuje miejsce, w którym żyją. Czy jest tam kolejne morze, czy wielki ocean, czy góry dwukrotnie wyższe od Himalajów, czekające na swego zdobywcę. Na mnie, zgadza się.

– A na południu? – jeszcze jeden strzał.

– A na południu jest Południe. Którego nie lubimy.

– Dlaczego nie lubimy?

– Hmmm… zastanówmy się. Bo oni nie lubią nas?

Mocny powód.

O północ nie zapytam. Bo na północy leży Północ, za nią Pogranicze, a za nim Pustkowia. Zamieszkałe przez dzikusów – jednak nie krwiożerczych. A za nimi najpewniej jest biegun.

Bo to planeta, prawda, Kevin? Faerie jest planetą?

I o tę kwestię nie zapytam. Już znam twoją odpowiedź: nie wiesz.

Pół minuty. Minuta. Po Kevinie widać, że zaczyna doskwierać mu cisza. Cóż, ma powód: zamilkłem pierwszy raz od poniedziałku.

Rozpościera szeroko ręce.

– To piękny świat, przyjacielu. Skup się na tym, jak najprzyjemniej spędzić tutaj czas… co powiesz o tym, aby w lutym, po pierwszym semestrze, wybrać się ze mną do Astbury, na naszą farmę? Nie naciskam – po prostu przemyśl to spokojnie.

W lutym po pierwszym semestrze – powtarzam w myślach. Chyba nigdy nie przyzwyczaję się, że tu są semestry, nie trymestry, a przerwy wypadają w dziwacznych momentach. Lecz może to Obeliks miał rację mówiąc: ale głupi ci Brytowie? Może faeriański sposób jest tym właściwym?

– To ledwo kawałek. Jeśli nie załapiemy się na podróż wozem Grega, to wysupłamy trochę grosza na dyliżans – ciągnie dalej Kevin – A u nas nie sposób się nudzić, nawet zimą, przekonasz się. Nie w takiej gromadzie. Dziadkowie, rodzice.. prawda, Greg pojawia się tam rzadko, teraz Caisleán stało się jego domem, ale jest jeszcze brat ojca z żoną i trójką dzieci. Kuzyn dwa lata starszy ode mnie, jedna kuzynka w wieku mojej siostry, a druga…

– Masz siostrę? – wchodzę mu w słowo – Nic nie mówiłeś.

– Nie wspominałem? – Kevin wygląda na zaskoczonego – Naprawdę? Może dlatego, że jest psychiczna.

Te słowa solidnie mną wstrząsają.

– Przykro mi – tylko tyle udaje mi się powiedzieć.

Kevin przez chwilę wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami.

– Na bogów, Will! – wrzeszczy niespodziewanie – To była cholerna metafora! Gdyby faktycznie miała problemy, nigdy bym jej tak nie nazwał! Co z tobą?

Nie wiem, co ze mną. Nie znam zwyczajów tego świata?

Ale to ładne: na bogów! Strzeże tego jakiś patent, licencja, czy mogę swobodnie używać?

Tak czy owak, kamień z serca.

– Podsumujmy – mówię – Jeśli dobrze zapamiętałem, twój brat ma na imię Greg, a siostra…

– Fanny. Zdrobnienie od Frances… powiedz, czy istnieje coś paskudniejszego? Rodzinne annały twierdzą, że tata płakał, rwał włosy z głowy i błagał mamę na kolanach, żeby nie unieszczęśliwiała dziecka… wszystko na nic. Siostra nienawidzi tego imienia, więc jeśli kiedykolwiek nazwiesz ją Frances, możesz od razu szukać najbliższego cmentarza.

– To znaczy ty…

Kevin śmieje się drwiąco.

– Nie ja. Ona. Fanny wyrwie ci serce z piersi i zeżre je na surowo. A potem się obliże ze smakiem. Dobry William – powie. Smaczny.

Przeszywa mnie zimny dreszcz, bo uruchamia się wyobraźnia.

– Aż tak? – upewniam się.

– Mówiłem, że jest psychiczna.

– Zatem dzięki za ostrzeżenie.

Jednak coś wciąż nie daje mi spokoju. Ty niby jesteś normalny?

– Ale w jakim sensie Fanny jest, jak to nazywasz, psychiczna? – nie potrafię się powstrzymać.

– Co się tak o nią dopytujesz?

– Nie wiem – przyznaję – Pewnie dlatego, że nigdy nie miałem siostry. Brata zresztą też nie, jeśli chodzi o ścisłość. Dlatego tak wczepiłem się w ciebie. Pojmujesz.

– Cóż. Pojmuję.

Mam nadzieję, że już rozumiesz. I przestaniesz przebijać mnie nieufnym spojrzeniem. Przyznaję z zażenowaniem – odczuwam coś w rodzaju samotności. Już od dawna nie mam oparcia, które dla was jest czymś zupełnie oczywistym.

– Fanny nie jest psychiczna – zaczyna – Jest tylko inna. Inna niż ja i Greg – to mam na myśli. Wesoła z nas rodzinka… poza nią jedną. Nie śmieje się, chodzi wciąż nabzdyczona, nie odezwie się sama, a jak ty to zrobisz, wyszczerzy kły. Trudny wiek – mówi czasami tata. Ale nie można mieć trudnego wieku przez jedenaście lat. Zaspokoiłem twoją czczą ciekawość?

– Owszem.

W tej jednej kwestii tak. Niestety mam sporo innych pytań. Czy moglibyśmy porozmawiać o magii?

Siedzę cicho, bo jeszcze zrobisz mi coś złego.

– Zresztą nawet jeśli nie zechcesz wybrać się ze mną do Astbury, to i tak poznasz ją za dwa lata – dodaje – Zapewne trafi do Scola Magna… chyba, że rodzice nagle postanowią przyoszczędzić. Przyjedzie tutaj i zanudzi na śmierć całe miasto. Wspomnisz moje słowa.

Przekonamy się. Chociaż pomysł wyprawy na farmę brzmi kusząco.

– Jeśli potrzeba ci jeszcze jakichś krępujących faktów o mojej rodzinie, musisz poczekać do jutra – oznajmia po chwili – Zmykam. W kuchni już za mną tęsknią. Czuję to nawet stąd. To ta cała magią, o którą ciągle dopytujesz.

I proszę, odgryzłeś się. Byłem zbyt natarczywy?

Tęsknią za darmową siłą roboczą. Zemsta za Siedmiu wspaniałych. Przynajmniej tak im się wydaje, że to zemsta. Jak można być aż tak ślepym?

– Ciebie wpuścić do kuchni – mówię – Lis w kurniku. Za parę dni lokatorzy internatu zaczną mrzeć z głodu.

– Przesadzasz – natychmiast protestuje – Nie rób ze mnie potwora, odrobinę im zostawiam. Zresztą dwa tygodnie bez obiadu to jeszcze nie głodówka, sam przyznasz.

Nie wiem. Nie próbowałem. Ale tak, biegnij.

– Zatem do jutra – rzucam – I smacznego.

– Ha. Ha. Do jutra.

Kevin podrywa się i rusza kłusem ku internatowi. Zostałem sam.

Spoglądam w niebo. Czyste, nawet najmniejszej chmurki. I cóż robić w tak piękny dzień? Tak, znam odpowiedź. Wrócić na stancję i zacząć odrabiać zadania domowe.

Wybieram ścieżkę przecinającą park – skrót, który odkryłem poprzedniego dnia. Nieco dłuższy skrót, dróżka wije się nieustannie – ale znacznie przyjemniejszy. Jesień będzie tu oszałamiająca. I zima pewnie też… choć wciąż nie dowiedziałem się, czy w Faerie wierzą w zimę.

Nie udaje mi się ujść nawet stu jardów – wychodząc z ostrego zakrętu w lewo zauważam siedzącą na ławce Emmę. Przycupnęła na brzegu, jakby nie mogła zdecydować się, czy powinna zostać, czy raczej zerwać się i uciec.

Los jest szczodry – stwierdzam w duchu. Sypie okazjami.

Dostrzega mnie. Nie daje mi spojrzeniem znać, że powinienem bezzwłocznie zawrócić i zmykać… więc podchodzę i staję przed nią.

– Zażywasz wrześniowego słońca? – pytam.

Krzywi się znacząco. Czy nie widzisz, że przez koronę rozłożystego drzewa, pod którym tkwię, nie przedziera się nawet najmniejszy promyk? Owszem, widzę. Po prostu prowokująco zagajam.

Wzrusza ramionami.

– Nie mam ochoty wracać do internatu. Już nie cierpię tego miejsca. Hałas, wrzaski, piski… człowiek nie słyszy własnych myśli.

A masz myśli warte wysłuchania?

– Lepsze to, niż głucha cisza – mówię – W swoim pokoju czuję się zupełnie tak, jak na lekcji Browna.

Uśmiecha się nieznacznie.

– Nie jestem pewna, czy lepsze – odpowiada – Zajrzyj kiedyś. Przekonaj się.

Oho!

– Do ciebie?

Potrząsa głową.

– Nie wpuszczą. Uważają was za dzikusów i przez pierwszą oraz drugą klasę macie zakaz przebywania w kwaterach dziewczyn.

Poważnie?

Nie, żebym nie przyznawał im racji. Ale to strasznie słabe.

Wyraźnie na coś czeka. Nie mam pojęcia, na co.

– Tak? – nie wytrzymuję.

– Powinieneś teraz rzec, że wobec tego ja mam wpaść do ciebie.

Powtarzam jej gest sprzed chwili, potrząsam głową.

– Nie wejdziesz. Pani Pilch uważa was za wcielenie zła i chce bronić niewinności swych podopiecznych.

Myślę, że mamy remis, Emmo.

– Szkoda – rzuca.

– Wielka szkoda.

Zaczynam się zastanawiać, czy na pewno przykleiłem się do najwłaściwszej osoby. Nie, nie jesteś przeciwieństwem Kevina, masz tylko inaczej ustawione priorytety: nie napychanie żołądka, a nauka. Przy nim wydajesz się strasznie poważna… ale przecież nie sztywna, w najmniejszym stopniu nie. Przed chwilą dostałem wyraźny dowód. Który każe mi zacząć się zastanawiać. A może?

Niestety, posiadasz zasadniczą i nieusuwalną wadę – nie jesteś tubylcem, nie znasz tego świata. A ja potrzebuję przewodnika. Dlatego idealnym rozwiązaniem dla mnie byłaby Ellinor… która pomimo zapewnień rozmawiać ze mną nie chce. Stoi z boku.

– Nie myśl tak intensywnie, bo zrobisz sobie krzywdę – słyszę – Po prostu klapnij.

Otrząsam się z zadumy, spoglądam. Uderza otwartą dłonią w deskę ławki.

Chciałabyś.

– Klapnąłbym, gdybyś tego nie zaproponowała. Teraz już nie mogę.

Robi wielkie oczy.

– Dlaczego?

– Chcę uchodzić za oryginała.

Nie jestem prostaczkiem, który zapomina języka w gębie, Emmo. Przykro mi, jeśli cię rozczarowałem.

Chyba nie. Ten wyraz twarzy to pewnie uznanie. Zachwyt?

Czyżbym jakimś niewiarygodnym zrządzeniem losu w pierwszym tygodniu zdobył dwoje świetnych przyjaciół? Wiem, to dopiero nieśmiały początek… ale wszystko doskonale rokuje. Już mi się podobasz, Emmo. A Kevina zdążyłem pokochać miłością szczerą i wieczną.

Wskazuję ławkę.

– Mogę klapnąć? – pytam.

– Już nie chcesz być oryginałem?

– Tylko dziwak nie skorzystałby z takiej okazji.

I nie czekając na jej odpowiedź siadam tuż przy niej.

Wzdycha. Uśmiechając się.

Miło tak sobie posiedzieć i popatrzeć na park. Dwoje londyńczyków porwanych z Ziemi na inny świat. Inny – ale wcale nie obcy.

Myślisz tak samo?

Uciekłaś przed gwarem internatu, nie pozwalającym ci skupić się na zadaniach domowych? Czy powód jest inny? Uciekasz, bo nie dajesz sobie rady z tym miejscem? I kryjesz się z tym, grasz twardą. Bo po prawdzie nie masz tu komu wypłakać się w rękaw. Nie po tygodniu czy nawet dwóch. Za wcześnie na obdarzenie kogoś tak wielkim zaufaniem.

Zaryzykuję. Znów.

– Przecież nie jest źle – zaczynam – Brak cywilizacji doskwiera… ale ludzie są tutaj tacy sami, jak u nas. Lepsi nawet – uśmiechają się, nie są tak potwornie spięci. W końcu to baśniowa kraina, prawda?

– Nauczyciele są spięci – odburkuje – Przełożeni internatu również. Nikogo innego właściwie nie spotykam.

Może jednak powinienem zabrać cię na stancję? Zmieniłabyś zdanie, gdybyś poznała panią Pilch. Dusza, nie człowiek.

– Na początku muszą wziąć nas w karby – mówię – Potem poluzują smycz. Tyle wystarczy… trochę swobody, o resztę zadbamy sami. Szybko polubisz ten świat.

– Oby – mruknęła – Bo na razie…

Urywa.

Tak, jak myślałem. Wcale nie jest cudownie… ale z całych sił starasz się tego nie pokazać. A ja właśnie cię przyłapałem.

Nie, nikomu tego nie zdradzę. Przyrzekam.

– Poradzimy sobie – używam bezpiecznej liczby mnogiej – Jesteśmy wyjątkowi, nie słyszałaś? Porywają tylko takich.

Nic nie odpowiada.

Szykuję się właśnie do nowego otwarcia… gdy z moich trzewi dobywa się burczenie, potwornie głośne, przeciągle. Oczywiście słyszy. Krzywi się – ale to skrzywienie z uśmiechem.

– Miałem ustawiony alarm – oznajmiam, próbując ukryć zażenowanie – Czas na obiad.

Zerka na mnie. Więc zerkam na nią, przez moment spoglądam prosto w oczy, piękne, błękitne. I szybko uciekam. Za wcześnie.

– Jednak jesteś oryginałem… ale to dobrze – oświadcza – A co do obiadu, rację ma twój brzuch: ja też powinnam się zbierać.

Podnosi się z ławki, zarzuca plecak na ramię.

– Pospiesz się – sugeruję – Zanim Kevin wszystko zeżre.

Uśmiecha się.

– Do jutra, Will.

– Na razie – odpowiadam.

Do jutra, śliczna panno – powtarzam w duchu, patrząc, jak odchodzi.

Mam coraz mniej pewności, że stancja była właściwym wyborem. Ale tego odkręcić nie zdołam.

Najserdeczniejsze dzięki, Opiekunie.

 

 

Kevin najwyraźniej postanowił, iż niejaki William Armstrong ma być jego przyjacielem – bo zaczyna dosiadać się do mnie w ławce. Gdy tylko może, a nie zawsze tak jest. Desperacka próba na łacinie kończy się całkowitą porażką. Brownowi wystarcza jeden rzut oka na klasę. Panie Rise, proszę wrócić na wyznaczone miejsce.

I pan Rise wraca, ze spuszczoną głową, pomstując i złorzecząc pod nosem. A moim przymusowym sąsiadem na lekcjach łaciny zostaje Sean MacGregor – wysoki, chudy, cichy chłopak, także przybysz z Ziemi, pochodzący z jakiejś szkockiej mieściny. Nie mający w sobie absolutnie nic z legendarnej dzikości MacGregorów. Zahukany i bezbarwny.

Niestety jestem na niego skazany – a poza tym trudno go zupełnie zignorować. Dlatego zamieniam z nim więcej niż kilka zdań, szeptem na lekcji, otwarcie na przerwie, choć Kevin krzywi się niemiłosiernie, niezbyt zadowolony z takiego towarzysza. Lecz Sean wygląda wręcz żałośnie, i dobre serce nie pozwala mi go odtrącić i porzucić. Pewnie ludzi z niego nie będzie – ale życie jest transakcją, ile dasz, tyle odbierzesz, nie słyszałeś, Kevin? Będę musiał poważnie z tobą porozmawiać. Adoptujmy go, dobrze?

Złapany na kolejnej przerwie Kevin prycha i parska. To stuprocentowa wołowa dupa, nie widzisz tego, Will? Nie tylko ludzi z niego nie będzie, z niego nie będzie zupełnie nic. Nic, rozumiesz? Ktoś taki w paczce na pewno nie przyda nam prestiżu.

To my mamy paczkę?

Mamy. Tylko że na razie taką małą, dwuosobową – lecz sytuacja jest dynamiczna. Stworzenie paczki jest koniecznością, żeby móc dać odpór Brianowi i jego przydupasom, chyba pojmujesz.

Kiepsko to wygląda – stwierdzam w duchu. Bowiem do Briana lgną miejscowi płci obojga, już zabrała się spora garstka. A nas jest dwóch, trzech licząc Seana, z którego pożytku długo nie będzie.

Przeklęty Brian, aspirujący do roli klasowego przywódcy. Dość natrętnie, czym szczególnie się nie przejmuję, póki trzyma się na dystans. Jednak w końcu pomyśli, że stał się już na tyle silny, by zdusić opornych i niezdecydowanych… a wtedy zaczną się kłopoty.

Zaczną i skończą. Momentalnie. Znam niezawodny sposób.

Czy zostaniesz moim nowym Higginsem, Brian? – pytam bezgłośnie.

Kto zgadnie.

Nieważne, czy uczłowieczę Seana i obaj zostaniecie moimi przyjaciółmi – w głowie tłuką się ponure myśli. Mój problem jest innego rodzaju: wy po lekcjach biegniecie do klubu dla niepoznaki zwanego internatem – ja zostaję sam jak paluch. Żadnej radości, pamiętam twoje słowa, Kevin. Pamiętam też, co rzekł mi Opiekun: że stancja będzie najlepszym wyjściem dla mnie… i teraz przeklinam go za to setny, a może już sto pierwszy raz.

Rozbrzmiewa ostatni dzwonek. Zaczynam pakować dobytek do plecaka. Ellinor, która na każdą przerwę pomiędzy lekcjami wychodzi na szarym końcu, znów niemal wyfruwa z sali, jak w środę, jak we wtorek. Nawet nie próbuję podejmować prób gonienia jej; to nader jasny znak, że żadnych rozmów sobie nie życzy.

Więc wciąż pozostaje mi jeden przyjaciel oraz jeden leszcz.

Kevin na schodach rzuca tylko krótkie cześć i ulatnia się. Zaczyna się ulatniać – myślę, obserwując jego plecy, w które niemal wczepił się Sean. Dogadacie się? Nieco wątpię. Ale próbujcie… co macie do stracenia?

Jutro będziesz na mnie wściekły, brachu. Chichoczę.

Choć tak naprawdę nie jest mi do śmiechu.

Wlokę się na stancję dróżką przez park. Nie spiesząc się – nie ma najmniejszego powodu, by cisnąć na gaz. Znów puste cztery ściany i drażniąca, wręcz doprowadzająca do furii cisza. Roiłem sobie, że Ned i Alex przełamią uprzedzenia, zapomną, że jestem smarkiem… a dostałem po łapach już przy pierwszej próbie, jakby wcześniejsze zapewnienia w ogóle nie padły. Jestem zbyt młody. Mam poczekać rok, a kto wie, może zostanę pasowany na waszego giermka. W tej chwili mogę być co najwyżej paziem, tak? Nie, nie uśmiecha mi się. I szczęście, że tego nie zaproponowaliście… bo najpewniej musiałbym pożegnać się z kichawą, jednak nie jako pierwszy. Na pewno nie.

Docieram. Schodzę na obiad.

Nie chcę czekać roku. Nie zamierzam. Już teraz mam serdecznie dosyć tkwienia jak kołek w moim pokoju, gdy o rzut beretem tętni życiem internat.

Dostarczono mnie tutaj ledwo przed chwilą – a chciałbym już teraz być gwiazdą imprezy. Niestety tak to nie działa: jestem najmniejszym z najmniejszych robaczków, pierwszakiem, nieogarniętym turystą, nikim. Za dwa lata będę tak samo patrzył na takich, jak ja teraz.

I wytłumaczyłeś sobie wszystko. A teraz siorbnij zupkę, przełknij kotlecik – i siadaj do zadań.

 

 

W piątek znów pięknie świeci słońce, co oczywiście cieszy.

Jednak jest coś, co cieszy znacznie dotkliwiej: to dzień, w którym ma się wreszcie wydarzyć pierwsza lekcja Wprowadzenia do Magii. A właściwie dwie lekcje, dwie godziny obcowania z największą tajemnicą Faerie. Pod sam koniec dnia, więc czekam niecierpliwie, nosi mnie, za moment zacznę biegać w tę i z powrotem po korytarzu jak nieszczęśnik, któremu kompletnie odebrało rozum. Kevin pozostaje sceptyczny. Greg wyraził się jasno i jednoznacznie, w pierwszej klasie nie mamy się spodziewać jakiejkolwiek prawdziwej magii, przyjacielu. Więc się nie spodziewam. Ale boli mnie, że będę musiał patrzeć, jak pęka ci serce.

Mam straszliwą ochotę strzelić go w cymbał.

Wreszcie doczekuję się. Nauczyciel zagania nas do sali, przedstawia się krótko: Harry Robertson. A potem z wysokości katedry mierzy klasę wzrokiem.

– Bardzo proszę, abyście podzielili się – komenderuje – Uczniowie, którzy wychowali się w Faerie, niechaj siądą po prawej strony sali… tak, waszej prawej. Pozostali – z lewej.

Kevin wstaje, wzdycha przeciągle.

– Wytrzymasz tak długo beze mnie? – pyta, i szczerzy się.

Nie, do diabła. Serce mi pęknie. A ty w końcu doigrasz się.

Gdy zamiera rozgardiasz, rozglądam się po sali. Pozostała nas garstka, dziewięć osób, tamtych jest dwudziestka. Czy będziemy toczyli wojnę światów? – zadaję sobie pytanie.

Zaczyna się wyczytywanie z listy, okraszone długimi spojrzeniami. Jak gdyby Robertson założył się z sobą samym, że już za pierwszym razem zapamięta wszystkie imiona, nazwiska i przyczepione do nich twarze. Wszystko ciągnie się niemiłosiernie, doprowadzając mnie do rozpaczy.

Wreszcie nauczyciel kończy i zamyka dziennik.

– Przedmiot nosi nazwę Wprowadzenia Do Magii, jednak niech ona was nie zwiedzie – ogłasza dobitnym, niemal uroczystym tonem – To podstawy, lecz jak w przypadku każdych podstaw – najważniejsze. Gdyż to, w jakim stopniu je opanujecie, będzie rzutowało na wasze postępy przez wszystkie następne lata w Szkole, a zapewne i na całe wasze życie.

Potwornie drętwo. Brown bis.

Czy istnieje magia usypiająca? Jak widać, tak.

– Kluczem jest wasz umysł – ciągnie Robertson – Jego kontrola, wykorzystanie tkwiących w nim możliwości, dotarcie do granic, a czasem ich przekraczanie, to właśnie sedno władania magią. My rozpoczniemy od najprostszych ćwiczeń, które najpewniej nie od razu uświadomią wam, jak wielka moc w nas tkwi, lecz są zwyczajnie konieczne.

Wychodzi zza katedry, staje przed nią.

– Zaczynamy! Może ty, Sean, dobrze zapamiętałem? Proszę, skup się i spróbuj odgadnąć, o czym myślę.

– Jak beznadziejną bandą matołów jesteśmy? – do uszu dociera wyraźny szept, płynący z drugiej strony sali.

Aż podskakuję.

Nazbyt dobrze znam ten głos. I to spaczone poczucie humoru. Rzucam wściekłe spojrzenie, lecz Kevin tylko rozkłada bezradnie ręce, jakby mówił: to jest silniejsze ode mnie.

Na szczęście nauczyciel nie usłyszał. Albo usilnie stara się udawać, że nie słyszy.

– Skoncentruj się, Sean – ponawia.

Sean niechętnie podnosi się, wbija oczy w Robertsona. I choć wyraźnie widać po jego twarzy, że skupia się jak jeszcze nigdy w życiu, efekty okazują się żadne.

Przedłużającą się ciszę przerywa dziewczęcy głos.

– Jabłko.

Emma siedzi dwie ławki przede mną, nieco z boku, więc i tym razem nie mam najmniejszych wątpliwości. Lecz patrzę nie na nią, tylko na nauczyciela. Zacznie się? Kevin zyska pomoc w kuchni?

Robertson jedynie poprawia okulary na nosie.

– Zgadza się, panno…

– Holmes – odpowiada Emma.

– Panno Holmes. Doskonała robota. Jednak w przyszłości proszę nie odbierać szansy kolegom.

Nie wiem, czy zaczerwienia się, bo nie widzę wyraźnie jej twarzy. Coś tam bąka pod nosem, co zapewne ma być przeprosinami.

– Sean, odpocznij przez chwilę, za parę minut spróbujemy ponownie – odzywa się Robertson – Teraz poproszę kogoś innego. Może ktoś z końca sali… Brian, twoja kolej. Skup się.

Brian wstaje. Jedna, dwie, trzy sekundy.

– Jodła – mówi bez wahania.

– Doskonale! Lily, teraz ty.

Dalej idzie sprawnie. Robertson wywołuje kolejne osoby; czasem im się udaje, czasem nie. Jeżeli to drugie, wraca do nich po paru minutach, dając kolejną szansę.

Aż przychodzi moja kolej. Odgadnięcie myśli nauczyciela nie sprawia najmniejszego problemu, widzę przesyłany mi obraz czarnego jak smoła kruka. Nadymam się jak balon, kiedy nauczyciel skinieniem głowy kwituje poprawną odpowiedź. Ale po chwili przypominam sobie osiągnięcie Emmy i powietrze uchodzi ze mnie z sykiem.

Idę w jej ślady, skupiając się na przekazach kierowanych do innych, próbując je odczytać. Początkowo wychodzi mizernie, ale każda kolejna próba coraz mocniej uchyla jakąś klapkę w moim mózgu, i pod koniec mam niemal stuprocentową skuteczność.

Wreszcie coś się dzieje, stwierdzam w duchu. Zaczęliśmy.

Dwójka okazuje się wyjątkowo oporna, Megan i jeden z kumpli Briana, Stephen. Robertson skupia się na nich i tak długo bombarduje myślami, aż i oni zaliczają zestrzelenie.

A wtedy okazuje się, że do dzwonka pozostały ledwo garstka minut. Dwie lekcje przeminęły nie wiadomo kiedy.

Ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia – mówi Robertson, powróciwszy za katedrę. Aż wykształcicie w sobie automatyzm, osiągniecie punkt, gdy nie będziecie musieli skupiać się. Zachęcam gorąco do tego, byście w wolnym czasie ćwiczyli w parach – choć zapewne na początku efekty nie będą zbyt oszałamiające. Najważniejsze to nie poddawać się, pamiętajcie. Życzę wam powodzenia i do zobaczenia za tydzień.

Przemyka mi przez głowę, że na stancji nie mam zbyt wielkich szans znalezienia partnera do ćwiczeń. Jednak postanawiam nie dać się rozgoryczeniu. Zastanowię się nad tą kwestią później. Nie dzisiaj. Ponieważ już niebawem rozpoczyna się mój pierwszy prawdziwy weekend w Faerie.

 

 

Zaczyna się szybciej. Ponieważ wypada nam ostatnia lekcja.

Dopiero pięć minut po dzwonku pod salą zjawia się nieznany nauczyciel. Oznajmia, że profesor Bradbury musiał pilnie wyjechać, a nie znalazł się nikt, kto poprowadziłby zastępstwo. Dlatego możemy się rozejść.

Nie: nie znalazł się, tylko: nikomu się nie chciało – mruczy Kevin. W piątkowe popołudnie? Siedzą już w domach ze szklaneczkami whisky w dłoniach, zastanawiając się, jaki to uraz mózgu doznany w dzieciństwie sprawił, że wybrali zawód nauczyciela.

Rechoczę ze słusznym entuzjazmem. Jednocześnie widząc doskonale, skąd bierze się paskudny nastrój Kevina. Jego dzień pracy jeszcze się nie kończy.

Masz wolną godzinę, mówię do niego. Może błyskawiczny kurs po mieście? Potrząsa głową. Szpiegują mnie, stwierdza. Śledzą każdy krok. Szybko dowiedzą się, że powinienem był zjawić się wcześniej i dołożą do wyroku. A recydywa wywołuje u nich erupcję nieokiełznanego sadyzmu. Dzięki, nie.

Macha i czmycha. Próbując wymknąć się Seanowi.

A ja znów zostaję sam.

Stanowczo zbyt wcześnie, bym mógł liczyć na obiadek, uświadamiam sobie. Nie pomoże nawet okrężna droga, jak wczoraj. Okrężniejsza nawet. Pół godziny antyspóźnienia jak nic.

Scola Magna robi mi straszny bałagan w zwojach.

Owszem, Cameron spojrzałby na mnie surowo i rzekł, że powinienem wykorzystać sprezentowany czas z pożytkiem dla siebie, czytać, pisać i rachować. Szkoda tylko, że nie mam na to najmniejszej ochoty. I szkoda, że mam alergię na lokal, który dla mnie wynająłeś, Opiekunie.

Zapuszczam się między drzewa parku rozpościerającego się przed budynkami szkoły i internatu. I snuję się po krętych ścieżkach w nadziei na nie wiadomo co, z rzadka spoglądając na tarczę zegarka. Czas, oczywiście, ciągnie się niemiłosiernie, jak zawsze w takich przypadkach.

W kółeczko, Williamie, w kółeczko. W końcu wskazówki wskażą właściwą godzinę.

Znów zmierzam w kierunku Szkoły, n-ty już raz. Idę ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię… i niemal wpadam na Emmę, która najwyraźniej dopiero teraz wyszła z budynku.

Wyhamowuję w ostatniej chwili. Ona również.

Szkoda, myślę poniewczasie. Mógłbym coś uszczknąć.

– Poszukujesz straconego czasu, Will? – pyta.

Smutno kiwam głową. A potem szczerzę się do niej.

– Wariat – stwierdza – Albo dostojniej: oryginał.

– Staram się.

Przez dłuższą chwilę przeszywa mnie wzrokiem. Szykujesz jakąś paskudną kontrę?

A jednak nie.

– Wracam właśnie z biblioteki – oznajmia spokojnie – I wiesz co?

– Nie mam zielonego pojęcia – mówię zgodnie z prawdą.

Znów mierzy mnie spojrzeniem, tym razem jednym z tych groźnych.

– To było przeklęte pytanie retoryczne! – niemal wrzeszczy – Otóż poszłam tam, żeby wypożyczyć przewodnik po tym świecie, jakiś Mały Rocznik Statystyczny Faerie, albo chociaż Sto miejsc, które musisz odwiedzić podczas urlopu. I wyobraź sobie, spojrzeli na mnie jak na pomyloną, albo jakbym dopuściła się straszliwego bluźnierstwa! Świętokradztwa! Kazali mi pilnie się uczyć i uważać na lekcjach, gdyż to ponoć wystarczy!

Dobrowolnie chodzić do biblioteki? Brzmi bardzo ekscentrycznie.

Może nie będę jedynym oryginałem tego świata? We dwoje zawsze raźniej, Emmo.

Mimo wszystko wyglądasz na spiętą. Może coś na rozluźnienie?

– Po powrocie na stancję mogę poszukać czegoś w Wikipedii, jeśli chcesz – oznajmiam – Lecz u pani Pilch sieć ostatnio szwankuje i modem w laptopie rzadko łapie zasięg… więc niczego nie obiecuję.

Nie podziałało. Wręcz przeciwnie.

– Stać cię na więcej, Will – oznajmia zimno.

– Nie mam kpić z twojej pożądliwości wiedzy? – odcinam się.

To nieco pomaga. Nieco.

– Ładne – stwierdza – Jednak nie zmienia faktu, że na cholera wie ile lat utknęliśmy w średniowieczu. W feudalizmie, czy znasz ten termin, Will? To takie coś, kiedy ten nad tobą mówi ci, co masz robić, a ty to robisz bez słowa protestu, bo jak nie, to dyby, pręgierz, a na koniec szubienica.

– Albo stos – mruczę.

Słyszę jęknięcie.

– Dziś nie da się z tobą rozmawiać.

– Piątek – wyjaśniam krótko.

Nie wygląda na usatysfakcjonowaną.

To wszystko przez głupią bibliotekę? Nieco luzu, Emmo.

– Odprowadzić cię? – pytam.

– Nie chcę wracać do internatu!

Foch. A jednak nie różnisz się tak bardzo od innych przedstawicielek swego gatunku.

– Możemy zrobić to okrężniejszą drogą – informuję.

Aż mruga jak szalona. Tak, to się podoba.

Wskazuję dłonią kierunek, ścieżkę zagłębiającą się w park. Nie odmawia. Ruszamy obok siebie, powolnym krokiem.

– Wściekam się – zaczyna. – Ale mam powód. Rozumiem, że zabierając nas z Ziemi nie mogli wyjawić szczegółów, bo reakcją byłby zjadliwy śmiech… lecz tutaj przydałby się jakiś kurs wprowadzający, prawda? Zamiast cholernego, napuszonego wykładu Browna!

Drugi już raz, Emmo. Grzeczne dziewczynki tak nie mówią.

Może wcale nie jesteś grzeczną dziewczynką?

A co do sedna… ile razy ja wypowiadałem dokładnie te same słowa? Że mają nas w nosie. Że ignorują. Że nie dbają o nasz dobrostan. Ale nawet nie mam komu złożyć petycji – bo tak, Emmo – to cholerny feudalizm.

– Cameron objaśnił mi, że pewnego dnia mój umysł otworzy się, i dopiero wtedy prawdziwie zrozumiem ten świat – mówię – Wszystko wcześniej będzie lizaniem lodów przez szybkę… więc być może naprawdę musimy poczekać.

– Słynne Otwarcie – przytakuje – I co, w jednej chwili pojmiemy Wszechświat? I nasze miejsce w nim?

– Tak twierdzą.

Wcale nie wygląda na przekonaną.

Nagle spogląda na mnie.

– Cameron? Mistrz Opiekun Ogrodu?

– Tenże – odpowiadam krótko – Zabrał mnie z Ziemi.

Prycha.

– Pięknie! Opiekunem kumpla z klasy jest jeden z siedmiu Wielkich Mistrzów, a mi trafił się jakiś chciwy handlarz o rozbieganych oczkach. Wprost cudownie.

Nie moja wina. Ani zasługa.

Znasz już na pamięć nazwiska wszystkich głów gildii? Przerażające, Emmo.

Prawo, lewo, czy na wprost?

Wybiera skręt w prawo. Czyli pójdziemy drogą najokrężniejszą.

– Bardzo brakuje ci Ziemi? – pytam.

Spuszcza głowę i przez dobre pół minuty milczy w marszu.

– Nie aż tak mocno – mówi wreszcie – I tylko jej kawałków, nie całej, bo za to powietrze i jedzenie każdy Ziemniak dałby sobie uciąć rękę. Można by organizować wycieczki – dziesięć tysięcy funtów za tydzień pobytu, a przed Portalem stałaby kolejka długa na milę.

Uśmiecham się. Przedni koncept. Gdzie tu rejestruje się firmę?

– Chyba najbardziej brakuje mi komputera – odzywa się ponownie – Miałam mnóstwo znajomych… niestety, tylko w sieci. Przyjaźnie w realu nie wychodziły mi najlepiej.

Co?

W to uwierzyć nie potrafię. Otaczali cię sami durnie? Albo ślepcy?

– Bredzisz – rzucam.

– Poważnie – zapewnia – Byłam strasznie nieśmiała.

Tego już nie wytrzymuję, zanoszę się dzikim śmiechem.

Nieśmiała!

– Bo właśnie te najbardziej nieśmiałe już na pierwszej przerwie podchodzą do dwóch najfajniejszych chłopaków z całej klasy – mówię, kiedy odzyskuję dech.

Au!

Naprawdę zasadziłaś mi łokieć w bok?

– Pominę milczeniem najfajniejszych, żebyś mógł łudzić się jeszcze trochę – oznajmia po chwili – Ale naprawdę mam problem z nawiązywaniem relacji, później idzie łatwo. Wtedy się zmusiłam – akt szaleńczej odwagi.

Ze mną jest tak samo.

I już prawie zaczynam opowiadać, że jej czyn natchnął mnie do podejścia do Ellinor… lecz w porę gryzę się w język.

Mogę być oryginałem, ale wiem, że jednej zasady łamać nie wolno: zakazu wspominania ślicznym pannom o innych ślicznych pannach. Bo reagują wtedy mocno alergicznie.

– Dobrze, że się zdecydowałaś – stwierdzam – W przeciwnym razie uciekłby ci spacer po parku z najfajniejszym chłopakiem w klasie. I to najokrężniejszą drogą.

Prewencyjnie uskakuję w bok. Więc nawet jeśli łokieć znów wystrzeliwuje, trafia w próżnię.

– Dobrze, że się zdecydowałam – mówi – Podoba mi się bałagan w twoim mózgu. Kevin też ma taki?

– Kevin ma całkiem inny. Ale też całkiem pokaźny.

Druga najświętsza zasada brzmi: nie chwal przyjaciół przed ślicznymi pannami. A ja właśnie ją zignorowałem. Chyba mam straszny bałagan w mózgu.

Ona milczy. Ja też. Zakręt w lewo, sto kroków, znów w lewo. Powoli zbliżamy się do internatu.

Coś przychodzi mi do głowy.

– Może trzeba inaczej, nie bezpośrednio – rzucam.

Spogląda, całkowicie zaskoczona.

– Mówię o książkach w bibliotece – wyjaśniam – Nie mają tam jakiegoś katalogu?

– Oczywiście, że mają – odpowiada – Lecz, wyobraź sobie, uczniom pierwszych klas nie wolno z niego korzystać… jakby mieli nas za bandę pawianów, które podrą na strzępy te ich starożytne fiszki! Nie, Will. Podchodzisz, mówisz, czego potrzebujesz, oni ci to przynoszą. Z powątpiewającym spojrzeniem, czy w ogóle potrafisz czytać. Wiedziałbyś, gdybyś tam zajrzał chociaż jeden raz!

– Teraz mam na to jeszcze mniejszą ochotę – stwierdzam – Więc chyba będę omijał bibliotekę z daleka… dopóki z pawiana nie wyewoluuję w szympansa. Szympansy są inteligentne, prawda?

Wzdycha przeciągle.

– Są – potwierdza – Więc chyba nie masz wielkich szans.

Zabolało, Emmo.

Ma to za nic, zanosi się śmiechem. Ładny śmiech – myślę, zbierając resztki rozsypanej dumy. Dźwięczny. Drwiący, tak, lecz przecież cała taka jesteś. Ironiczna i sarkastyczna.

Długo trwa, zanim się uspokaja.

– Wracaj na stancję, Williamie – mówi wreszcie – Otwórz kajecik, poczytaj, poucz się… będę jak szympans, powtarzaj sobie. W końcu się uda. Być może.

Czeka na jakąś ciętą ripostę. Ale nic nie przychodzi mi do głowy.

Park kończy się. Wyszliśmy dokładnie na wprost drzwi internatu.

Zatrzymuje się.

– Dzięki za pokazanie najokrężniejszej drogi – mówi – Ale teraz naprawdę musisz już iść. Do poniedziałku… i pamiętaj: szympans!

Rusza ostro przed siebie, nie dając mi dojść do słowa.

Ale mam już przygotowany wredny cios.

– Ziemia odetchnęła z ulgą, gdy zniknęłaś, prawda, Emmo? – krzyczę za nią.

Odwraca się tylko na sekundę.

– Świętują do dziś! – odwrzaskuje.

I idzie dalej.

Jestem pewien, że uśmiecha się szeroko.

 

 

 

IV

 

 

 

Budzę się przerażony. Tym, że obudziłem się, chociaż wcale nie musiałem. A nie musiałem, bo to sobota.

Co robić? – zastanawiam się, gdy po śniadaniu z powrotem wdrapuję się na drugie piętro i zatrzaskuję za sobą drzwi. Dwa dni bez szkolnych zajęć, dwa dni zamknięcia w pokoju. Będą nudne i ciągnące się w nieskończoność.

Okazałyby się takie, gdyby nie ilość domowych zadań, do których zasiadam. Ponieważ problem mam nie z nudą, tylko ze znużeniem. I czas upływa jak szalony, a kupka zeszytów i podręczników wcale nie maleje.

Przesadzają, stwierdzam, zapisując rozwiązanie kolejnego równania z całym mnóstwem niewiadomych. Jakby ich zamiarem było przerobienie nas na geniuszy. I tak od razu, bez uprzedzenia, bez okresu próbnego? A dalej będzie tylko gorzej? Bo teraz właśnie jest okres próbny, delikatna pieszczota? Wiem, tak jest w każdej szkole, która musi zabiegać o utrzymanie prestiżu. A Scola Magna ponoć jest najlepsza na tym świecie.

Więc starają się najbardziej. Najboleśniej.

Błyskawicznie pochłaniam obiad, wracam do książek. Wsiąkam tak mocno, że niemal ucieka mi kolacja. A po niej jeszcze dwie godziny czytam przy olejowej lampce, która zastąpiła świecę. Pani Pilch chyba uznała, że jestem wystarczająco inteligentny, by poradzić sobie z obsługą tak skomplikowanego urządzenia. Kolejny krok na wyboistej drodze ku byciu szympansem.

Kopczyk zmalał, ale trochę pozostało na niedzielę. Kładę się z poczuciem niesmaku.

Po śniadaniu zabieram się za kopczyk z wręcz mikroskopijnym entuzjazmem. Sił starcza mi do obiadu; kiedy wracam, rzut oka na rozwleczone podręczniki i zeszyty wywołuje dreszcz obrzydzenia. Mam już dość.

I zwyczajnie zawracam, zbiegam po schodach. Czas na spacer i uspokojenie zszarganych nerwów.

Lecz włóczyć się bezproduktywnie? – pytam sam siebie, kiedy staję na Placu Zegarowym. Niedziela, wszystko poza knajpami pozamykane, a napawać się pięknem architektury nie mam zamiaru. Więc co?

Internat. Przekonajmy się naocznie, co straciłem. Jak wiele.

Po dziesięciu minutach przekraczam jego próg.

Widzę dość długi, szeroki korytarz, rząd drzwi po prawej, schody po lewej. Dokąd teraz? Trzeba zasięgnąć języka. Gdzie? Dostrzegam jakiś kantorek przy schodach. Tam.

Ruszam ku niemu. Kiedy docieram, w drzwiach pojawia się wysoki, barczysty chłopak, jak nic piątoklasista.

– W jakiej sprawie? – wydaje z siebie warknięcie.

Trochę mnie przytyka.

Wisisz nade mną, jakbyś za moment miał rzucić mnie na ścianę, ręce za kark, nogi szeroko, i ani drgnij. Czy drzwi internatu są portalem do świata policyjnej dyktatury?

– Kolegę odwiedzić chciałem – mówię.

– Klasa, twoje nazwisko, jego nazwisko?

Nie udaje mi się odpowiedzieć, ponieważ z dyżurki wychyla się inny chłopak. Wyszczerzony od ucha do ucha.

– Daj spokój, James, bo świeżak zaraz padnie ci tu na zawał.

A potem zwraca się do mnie.

– Klasę podać musisz.

– Pierwsza C – odpowiadam.

– Czyli… pierwsze piętro, zachodnie skrzydło. Korytarz po lewej, tylko nie pomyl się. Odwiedziny do dziewiętnastej.

Nie pomyl się? Co takiego trzymacie w prawym? Ciała tych, którzy nie zdążyli wyjść przed dziewiętnastą?

Dusza chichocze.

Na zawał nie padnę, nadmiernie bojaźliwy nie jestem. Lecz taki właśnie los pierwszoklasisty, myślę z przekąsem. W dodatku świeżaka, jak mnie uprzejmie nazwano, turysty z Ziemi… czy naprawdę to widać na pierwszy rzut oka? Wciąż robią z ciebie durnia, a ty nawet nie możesz zaprotestować, bo nie wiesz, kiedy powinieneś. Przecież nie zacisnę piąstek i nie krzyknę, że o wszystkim doniosę Mistrzowi Opiekunowi. Zarobiłbym w cymbał, aż by furczało. Zasłużenie.

Wdrapuję się na pierwsze piętro. Przynajmniej tu schody są cywilizowane – stopnie mają właściwe proporcje. Staję przed parą przeszklonych drzwi, będących wejściami do dwóch równoległych korytarzy, biegnących tuż obok siebie. Identycznych, jak się wydaje. Dziwne. Po diabła ta ściana? Jeden szerszy byłby lepszy.

Przechodzę przez drzwi po lewej. Korytarz spowija półmrok, jedyne światło dociera tu przez rząd żółtych okienek ciągnących się nad sufitem. Mroczno i ponuro. A zimą? Lepiej nie myśleć. Albo w nocy. Te olejowe lampki co dziesięć kroków to żart. Może jednak własny pokój na stancji nie jest tak beznadziejny, i powinienem odwołać wszystkie przekleństwa, jakimi obrzuciłem Camerona?

Co mówił Kevin? 216, chyba tak. Odnajduję właściwe drzwi i pukam.

– Wleźć! – słyszę głos ze środka.

Naciskam klamkę i przekraczam próg. Widzę dość spory pokój, zdumiewająco jasny w porównaniu z ciemnością korytarza. Cztery łóżka, na jednym z nich rozwalony chłopak. Nie znam go, musi być z którejś równoległej klasy.

– Szukam Kevina Rise'a – informuję.

– To masz pecha – pada odpowiedź – Odpracowuje karę w kuchni.

W niedzielę też? Potwory.

– Faktycznie pech. A znasz może Seana MacGregora?

Tamten drapie się po głowie.

– Taaa, chyba jest tu taki. W 218, jeśli się nie mylę.

– Dzięki.

Wracam na korytarz. I przystaję.

Czy aby na pewno chcę iść do Seana? Jeszcze może pomyśleć, że go polubiłem, albo coś równie idiotycznego. I nie uwolnię się od niego do końca życia. Szkoły. Bez znaczenia, jedno i drugie wieczność.

Tak, pamiętam. Obiecałem sobie, że zrobię z ciebie ludzi.

Podchodzę do 218, walę. Po chwili słyszę głos, bez wątpienia należący do Seana. Głosik. Człowieku, najwyższy czas przejść mutację!

Wchodzę. Tkwi za biurkiem. Zawalonym stertą podręczników i zeszytów. A jakże.

– Cześć, Sean – rzucam.

– Will! Ale niespodzianka.

Chłopak aż promienieje szczęściem. Co oni wam tutaj robią?

– Siadaj – wskazuje mi wolne krzesło.

Ja tylko na chwilę. Ale mimo to siadam. Skrzypi, gdy przyziemiam.

– Chciałem was odwiedzić, przekonać się, jak mieszkacie – oznajmiam – I z tego co widzę, nie jest źle. A nawet całkiem przyzwoicie.

Wcale nietrudno bezczelnie łgać w żywe oczy. Zwłaszcza, gdy ma się przed sobą kogoś tak ufnego. Z Emmą nie poszłoby mi równie łatwo.

Właśnie. Dlaczego nie poszedłem do Emmy?

– Nie narzekam – odpowiada Sean.

Omiatam spojrzeniem pomieszczenie. W sumie niewiele różni się od pokoju w londyńskim internacie, takie same skromne sprzęty. I tylko o jedno łóżko więcej, niż tam. Na skromniejszej powierzchni.

– Wszystkie pokoje to czwórki? – pytam.

– Aha.

Zwiększone szanse, że nie wszyscy towarzysze okażą się świrami – dumam. I nieco raźniej, kiedy jednym z nich jest pewien William, oczywisty świr. We trzech łatwiej się przed nim obronić.

Teoretycznie. Czysto teoretycznie.

– A ty z kim mieszkasz?

– Z nudziarzem Fredem, niestety – Sean krzywi się paskudnie – Pozostali to Ted i Owen z pierwszej E. Właśnie gdzieś wybyli.

Nudziarz Fred, pupilek. Niemal wybucham śmiechem.

Pechunio.

– A dziewczyny? – pytam znów.

– A dziewczyny mają pokoje wzdłuż drugiego korytarza, równoległego – Sean wskazuje ręką gdzieś za siebie – Oddzielili nas ścianą, czujesz to? Jak gdyby sam zakaz wchodzenia do ich pokoi nie wystarczył. Mamy embargo na zapuszczanie się do tamtego korytarza, i vice versa oczywiście. Przez całą pierwszą i drugą klasę, świetnie, co? Możemy widywać się jedynie we wspólnych salach.

Wyjaśniła się zagadka zagadkowych słów Emmy. I dziwny widoczek, na jaki natrafiłem przed chwilą.

Nie skłamałaś. A nasi feudalni panowie są sadystami. Czy nie można było umieścić samic w jakimś innym skrzydle, na innym piętrze? A tak od raju oddziela cię cienka ścianka, przez cały czas słyszysz głosy, szepty, śmiech, tajemnicze dźwięki, których znaczenia próbujesz się domyślić.

I już po miesiącu tracisz rozum.

Cóż… osobiście szybko podjąłbym środki zaradcze.

– To ogromny budynek – mówię – Założę się, że da się tutaj znaleźć jakieś ciche, ustronne miejsce.

Sean kiwa głową.

– Na pewno. I skończyć jak Kevin również się da.

Straszna z ciebie pierdoła, wiesz to, prawda?

– Bez szczypty ryzyka nie ma żadnej zabawy, przyjacielu! – oświadczam – Właśnie… pytałem o Kevina, ponoć jest w kuchni.

– On prawie ciągle jest w kuchni – mówi – Wraca po południu i próbuje zdążyć z lekcjami, nie ma czasu nawet podrapać się. Dlatego nie wiem, czy ryzyko to dobry pomysł.

– Jeszcze cię rozruszamy – zapewniam. Kara Kevina kończy się za tydzień, więc… resztę sobie dopowiedz.

Nie wygląda na to, że potrafisz cokolwiek sobie dopowiedzieć.

Pani Graves nazywała takie osobniki trudnym materiałem.

– Dobra, uciekam, nie zawracam ci dłużej głowy – poddaję się – Widzę, że biedzisz się z zadaniami domowymi.

Sean spogląda na stertę i wzdycha.

– Ano biedzę się. Trochę przesadzają, nie uważasz?

– Trochę? Uwielbiam eufemizmy. Okay, trzymaj się, Sean.

– Do jutra.

Wychodzę z pokoju. Stoję przez chwilę na korytarzu zastanawiając się, co począć.

Wspólna sala? Trochę korci, ale szansa, że spotkam tam kogoś znajomego, jest niewiele większa od zera. Kevin zmywa gary, Emma uczy się, Ellinor, jak doszły mnie słuchy, dzieli mój los, nie mieszka w internacie. Zresztą gadać ze mną nie chce. Kto pozostaje? Pozostali turyści z klasy, z którymi zamieniłem dziesięć zdań. Dwakroć więcej z Lily, ale olśniewająca egzotyką uroda to nieco za mało, by myśleć o zacieśnianiu znajomości. Nadajemy na innych częstotliwościach.

I to tyle.

Lepiej poczekać, aż skończy się wyrok Kevina, uznaję.

Wlokę się z powrotem na Murarską.

 

 

Poniedziałek okazuje się spokojny, właściwie nudny. Wyruszając we wtorek, zakładam, że będzie tak samo. Chyba zaaklimatyzowałem się za szybko.

Mam spory zapas czasu, więc zatrzymuję się przed budynkiem szkoły. Intuicja mnie nie myli, już po chwili pojawia się Kevin. Wchodzimy razem.

Wspinamy się na piętro. A tam nie udaje nam się zajść daleko; tuż za zakrętem czai się Brian z częścią swojej bandy, łącznie czwórka. Ich pozy i spojrzenia wyjawiają wszystko: czas wszcząć jakąś rozróbę.

Czemu akurat my? – przemyka mi przez głowę. Dlaczego znów ja?

Już. Tak szybko. Nie dobiję nawet do dwóch tygodni, myślę nieco smutno. Jednak mnie nie zagonią do pracy w kuchni, jak Kevina… wylot jak nic. Żadne inne rozwiązanie nie wchodzi w grę. Tu nie ma łagodnej pani Graves, a na pobłażliwość Browna liczyć nie mogę. Tym bardziej na wyrozumiałość Camerona.

Rzucam szybkie, pytające spojrzenie Kevinowi. Ten potwierdza skinieniem. Jak podejrzewałem: nie rozejdzie się po kościach.

Okej. Stoimy. Teraz wasza kolej.

– I co, Rise? – rozlega się zgryźliwy głos Briana – Nikt normalny nie ma ochoty zadawać się z takim kmiotem jak ty, więc zostały ci tylko parszywe przybłędy, co?

Tak ładnie mnie nazwałeś, Brian. Już zyskałem powód.

Znów zerkam na Kevina. Co jest gorsze, kmiot, czy parszywa przybłęda? Urządzimy losowanie? Widzę, żeś gotów, i ja też, więc…

Nagle przychodzi otrzeźwienie.

Prawda, nie mam innego wyjścia, bo jeżeli nie usadzę tego durnia od razu, nigdy nie da mi spokoju… ale z jakiegoś powodu nie chcę zawieść Camerona. Dziwne, ale tak jest.

Powstrzymuję towarzysza, chwytając rękaw jego kurtki.

– Brian, spędzimy w tej samej klasie sześć lat – mówię spokojnie – A ty chcesz już po kilku dniach narobić sobie wrogów.

– Sram na takich wrogów! – odpowiedź jest błyskawiczna.

Więc jednak trzeba zrobić drakę.

Im bardziej popuścisz – powtarzał ojciec – tym więcej wysiłku będziesz musiał włożyć później. Znacznie lepiej jest gasić w zarodku, zanim ogień rozhula się na dobre. Wiem, co robić, nabrałem już doświadczenia. Przywalić, a potem po prostu odejść, zanim do jego tępego łba dotrze, że właśnie powinien wypluć zęby.

A może…

Pokazuję Brianowi opuszczone ręce.

– Dobra, wal pierwszy – mówię – Masz odkryty cel. Jeśli po twoim ciosie klapnę na dupę, odejdziesz w glorii zwycięzcy. Ale jeżeli ustoję, walę ja, a ty się nie zasłonisz, nie drgniesz nawet. Zgoda?

Przetrzesz uszy ze zdumienia? Tak, niecodzienna propozycja.

Mijają sekundy, a ty nic nie mówisz – choć nawet debil zdążyłby już dokonać wyboru, tak, lub nie. Milczysz, a ja wiem, dlaczego.

Zmiękłeś. Kolana zaczynają drżeć.

– Zgadzasz się, Brian? – ponawiam.

Cisza. Głucha cisza.

– Tak myślałem – rzucam – Chodź, Kevin.

Tamci wciąż stoją wmurowani. Ciągnę przyjaciela za sobą.

Przechodzimy spory kawałek. Kevin udaje, że ociera pot z czoła.

– Jesteś świrem – oznajmia – Myślałem, że to ja jestem największym świrem w Faerie, ale ty bijesz mnie na głowę. Stokrotnie.

Chyba powinienem być dumny. Nieprawdaż?

– Zakładałeś, że odpuści? – pyta po chwili.

Potrząsam głową.

– Nie byłem pewien. Cóż, muszę poradzić sobie z niedosytem.

– Świr! – wyrokuje ponownie.

Docieramy pod salę.

Kilka osób, ale żadna znajoma twarz. Stajemy na uboczu.

– Doczekasz się w końcu – słyszę – Bo w końcu do pustego łba Briana dotrze, że został upokorzony… wiem, nieprędko. I postanowi się odciąć.

Co mogę powiedzieć? Poczekamy.

– Oczami wyobraźni widziałem już, jak zostaję nieuprzejmie odprawiony – mówię – Ze szkoły. I z tego świata też.

Kevin protestuje natychmiast.

– Ech, nie. Mieliby rezygnować z twojego czesnego? Dostałbyś jakąś dotkliwszą karę… sprzątanie Ogrodu na ten przykład. Na początek, panie Armstrong, zagrabi pan wszystkie liście. A później się zobaczy.

Celne. Muszę przyznać, że celne.

Wtedy dostrzegam nadchodzącą korytarzem Emmę. Daję jej znak ręką, hej, tu jesteśmy.

Chodź, poznaj mojego przyjaciela. Ma przepiękny bałagan w mózgu.

Wiem. Głupio robię.

 

 

I reszta wtorku, i pozostałe dni są raczej bezbarwne. Brian trzyma się z daleka, chyba udając, że nawet nas nie zauważa. Może wciąż jeszcze nie dotarło do niego, że w istocie umknął z podkulonym ogonem.

Drugi tydzień minął błyskawicznie. Na biurku wyrosła kolejna sterta zadań na weekend, zaczynam rozprawiać się z nią już w piątkowy wieczór. Tak mija mi sobota. Niedzielę zasadniczo spędzam w łóżku; korci mnie, żeby zajrzeć do internatu, spróbować wyrwać Kevina ze szponów kucharek, ale ostatecznie zrezygnuję. To ostatni dzień kary – jutro odzyskasz wolność.

Zatem czeka nas długo odkładany rajd po mieście.

I oto mamy piętnastego września, myślę, ubierając się. Jutro miną trzy tygodnie od dnia, gdy przekroczyłem Portal, stając się obywatelem Faerie. Rezydentem, niech będzie. Szybko przeleciało.

Kevin promienieje radością, i byłby skłonny nawet trzykrotnie obiec miasto, żeby uczcić odzyskaną wolność, więc tym bardziej nie mam problemu z namówieniem go na włóczenie się po lekcjach. Punkt wpół do czwartej na Placu Zegarowym, oświadcza. Gdy tylko odniesiemy plecaki, aby nie ograniczał nas ciężar wiedzy. I gdy wrzucimy coś na ząb przed właściwym ucztowaniem.

Nie jestem pewien, czy mówi poważnie.

Doczekuję ostatniego dzwonka, mknę na stancję. Czasu nie mam w nadmiarze, dlatego szybko rozprawiam się z obiadem, wzbudzając lekki niepokój u pani Pilch. Naprawdę tak ci smakuje, Williamie? Na szczęście kłamać nie muszę, bo faktycznie smakuje. Jak zawsze.

Ruszam na Plac. I choć nie jestem spóźniony, Kevin już czeka.

– Jesteś tak szybko? – pytam go.

– A co miałoby mi zająć więcej czasu? – odpowiada, rozglądając się bacznie dookoła. – Nie przekarmiają nas w internacie, liczykrupy.

Hmmm.

Co każe mi zrewidować wcześniejsze przypuszczenia, że łgałeś. Serio, drugi obiad? Szczapą nie jesteś, ale trudno też nazwać cię baryłą.

– Mówiłeś poważnie – rzucam oskarżycielsko.

– O tym, że musimy przekąsić na mieście? Oczywiście.

Ja nie dam rady. Jestem pełny.

– Gdzie ty to zmieścisz? – pytam.

– Jak to gdzie? W żołądku. Spałeś na biologii?

– Na biologii uczą nas o drzewach. Wiedziałbyś, gdybyś nie spał.

Tu Kevin niestety nie może zaprotestować. Sen jest jego drugim ulubionym zajęciem.

– Spasiesz się, to żadna cię nie zechce – rzucam jeszcze.

– Żadna nie zechce gołodupca – odpowiada natychmiast. – Trzeba wzbudzać swym wyglądem zaufanie… dawać naoczny dowód, że w przyszłości będziesz potrafił utrzymać damę swego serca.

Aha. Czyli tkwi w tym głębszy sens. Ale może dość o tym.

Rozglądam się po placu.

– To dokąd idziemy? Musisz mi pokazać najciekawsze miejsca.

Kevin drapie się w głowę.

– Postaram się, chociaż tak naprawdę niezbyt znam Caisleán. Byłem tu parę razy na wakacjach… ale wielkiej swobody mi nie pozostawiono. Zbyt mało wiosen wtedy liczyłem.

– I tak wiesz więcej niż ja.

– O jednym na pewno. Gdzie najsmaczniej, a zarazem najtaniej można wypchać bandzioch.

Ech. Ale chyba nie wywinę się.

– Zatem od tego zaczniemy – mówię. – Pokazuj.

Ruszamy w stronę Dolnego Zamku. Kevin zaczyna opowiadać.

Okazuje się, że kuchnia Faerie nie jest wcale aż tak starożytna, jak wcześniej mi się wydawało. Importuje się nie tylko samą odzież i artykuły przemysłowe, lecz także przepisy. Pizza? Nie ma z tym najmniejszego problemu. Doskonałe włoskie lody? Kevin twierdzi, że są przynajmniej dwie lodziarnie warte uwagi. Kebab z autentycznej baraniny, hot dogi z parówkami, których głównym składnikiem, proszę, wręcz magiczna odmiana, jest mięso, nawet panierowane skrzydełka kurczaka, czego tylko dusza zapragnie. A do tego cała gama miejscowych specjałów; w głowie wirują mi nazwy rzucane przez Kevina. O tak, na tym znasz się doskonale, i gdyby jadłoznawstwo wykładano w Scola Magna, byłbyś prymusem. Jednak widzę, że znasz się wyłącznie na tym. Sklepy, w których nie można kupić serdelków, leżą poza sferą twoich zainteresowań.

Ale przecież wychowałeś się tu, i wspomożesz mnie radą.

– Muszę rozejrzeć się za butami, nie mam nic na jesień – zaczynam, a po sekundzie przypominam sobie o pytaniu, którego jeszcze nie zdążyłem nikomu zadać. – Kevin, czy wy macie tu zimę?

Widzę zaskoczone spojrzenie.

– Mamy. Dlaczego mielibyśmy nie mieć zimy? W grudniu i styczniu jest śnieg, jak należy. I mróz. Z lutym bywa różnie, lecz najczęściej też jest biało. Przynajmniej na prowincji.

Tego ostatniego nie pojmuję.

– Na prowincji? Co masz na myśli?

– Że gwarancji dać ci nie mogę. Na przykład tutejsze jezioro… Greg twierdzi, że nigdy nie zamarza. Pewnie sprawka Mistrzów Mocy wyczyniających sztuczki z pogodą. Do głębin Ogrodu śnieg i mrozy nie docierają, na Nieskończonej Drodze trwa wieczna wiosna. Więc może i w Caisleán jest inaczej niż w całym Faerie… ale o to musisz pytać kogoś innego. Jakiegoś mieszczucha.

Wzdycham. Czy raczej sapię.

– Znajdź mi takiego, a wykończę go w parę chwil. Bo jest jakiś milion spraw, o które nie mam kogo zapytać.

Kevin uśmiecha się od ucha do ucha.

– To nie pytaj. Poczekaj, aż odpowiedzi zjawią się same.

– Cudny pomysł – mówię cierpko. – Czekać.

– Co innego możesz zrobić?

Po prawdzie nic. Lecz niełatwo się z tym pogodzić.

A ty się nie szczerz. Miałeś być mi pomocą, do tego służą przyjaciele.

– Wracając do butów – ponawiam – Co radzisz, szukać czegoś z importu czy brać miejscowe?

– Bierz miejscowe, bez dwóch zdań – odpowiada bez wahania. – My mamy prawdziwych szewców i akurat buty robimy sto razy lepsze niż wy. A będziesz potrzebował porządnych, jeśli przyjdzie nam ochota powłóczyć się po okolicy.

– Myślałem, że mamy zakaz wychodzenia poza mury.

Pełne pasji wzruszenie ramionami.

– Zakaz, srakaz! Najchętniej zabroniliby nam sikania bez pisemnego pozwolenia Kanclerza – Kevin rzuca mi spojrzenie. – Nie wiem jak ty, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru czekać na piętnastkę! Kiedy pod nosem Ogród, jezioro, góry… i gospody w okolicznych wioskach, w których zjesz dwa razy więcej niż w mieście za połowę ceny.

Miło, że chociaż wspomniałeś o tych górach i jeziorze. Bo twój umysł zafiksował się na tej jednej kwestii.

A co poza tym?

– Wręcz dopraszasz się o kłopoty – rzucam.

– Nie zaprzeczę.

Kompletna beztroska. Ledwo skończyłeś jeden wyrok, pamiętasz?

– Nie mówię, że nie jestem chętny – stwierdzam. – Ale z głową, Kevin. Bo jeżeli pójdziemy na żywioł, dostaniemy po łbie tyle razy, że nie starczy czasu na żadne wycieczki.

– Rozsądny z ciebie człek, Williamie – słyszę. – Z głową. A skoro tak, to musisz zrobić coś z tą kurtką, bo teraz będziesz widoczny z Caisleán, nawet jeśli zapuścisz się milę w głąb Ogrodu.

Uśmiecham się, słysząc ten komplement.

– Piękna, prawda?

– Przerażająca. I miałem ci to powiedzieć, kiedy tylko ją zobaczyłem, jednak zabrakło mi słów. Szok. Trauma. Rozumiesz.

Miło słyszeć.

Idzie chłodek, zatem jutro przerażę całą szkołę. Emma powinna być nią zachwycona.

Ale tak, na wyprawy kamuflaż.

– Czyli kurtka i buty – mówię – Słyszysz? Moja sakiewka jęczy.

Jednak Kevin nie zwraca uwagi na jęki sakiewki. Niepokoi go coś innego.

– Ale chyba nie dziś? Zakupy?

– Nie – odpowiadam z uśmiechem. – Dziś wyłącznie bandzioch.

I to właśnie pragnąłeś usłyszeć, prawda?

W pewnym momencie Kevin gwałtownie hamuje i wskazuje paluchem przysadzisty budynek.

– Oto nasz cel! Sławetna karczma Pod Kulawym Dzikiem, potrawy ze wszystkich stron świata. Tego, i tamtego również.

Nie pytając o zdanie, ciągnie mnie za sobą.

Wnętrze jest wypełnione ludźmi, lecz Kevin wyciąga szyję, zaczyna się rozglądać i już po chwili rozpromienia się. Podążam za jego spojrzeniem, i tak, widzę dwa wolne miejsca przy ogromnym, dębowym stole.

– Jak kuchnia pani Pilch? – pyta, kiedy siadamy. – Jej obiady?

– Smaczne. To taki eufemizm, rozumiesz… nigdy w życiu nie jadłem niczego, co choć zahaczałoby o ten poziom.

Skinienie głowy.

– Wobec tego proponuję, żebyś odpuścił dziś sobie miejscowe jadło. Tutejsza wariacja na temat pizzy na grubym cieście to po prostu marzenie – gwarantuję, że czegoś takiego również dotąd nie próbowałeś.

Nagle zaczyna przeszywać mnie wzrokiem.

– Nie chcę naciskać – oznajmia z naciskiem – Ale myślę, że moglibyśmy wziąć jedną średnią w pełnej opcji wyposażenia na pół. Ciułałem grosz na taką chwilę i mam ochotę zaszaleć.

Prawie wybucham śmiechem.

– Kevin, ja przez ostatnie sześć miesięcy byłem więziony w przeklętej prywatnej szkole i nie miałem żadnej okazji zjeść pizzy, nawet najmarniejszej! Więc tak, bierzemy. I nie średnią, ale największą z możliwych, ja stawiam. Nie protestuj! Muszę wreszcie napocząć kieszonkowe od Camerona, a dzisiaj świętujemy twoje uwolnienie.

Kevin protestuje, ale tylko przez chwilę i bez większego przekonania. A potem znów wbija we mnie spojrzenie.

Ach, tak, reflektuję się. Na kelnera nie ma co liczyć – trzeba podejść i zamówić. Wciąż się uczę!

Podnoszę tyłek, podchodzę do kontuaru, zamawiam. Największą z możliwych, ze wszystkimi możliwymi sensownymi dodatkami. Wracam do Kevina. I nie mija nawet pięć minut, kiedy na stole pojawia się grube na trzy palce, parujące obficie monstrum.

Chyba za sprawą magii? – pytam w duchu.

I rzucam się na jadło.

Wystarcza moment, by przekonać się, że Kevin powiedział najszczerszą prawdę. To poezja. To pokarm bogów.

– Słuchaj – zaczynam po pochłonięciu pierwszego kawałka – Napychanie kałduna jest być może najważniejszą czynnością, jakiej możemy się oddawać, jednak…

– Nie: być może – przerywa mi protest Kevina. – Bez najmniejszego cienia wątpliwości.

Ech…

– Zgoda, to najdonioślejsza rzecz pod słońcem – mówię pojednawczo – Ale powiedz, co tutaj jeszcze można robić, poza raczeniem się potrawami, za które każdy londyńczyk dałby się żywcem pokroić?

– Nic – odpowiada zdawkowo i znów wbija zęby w ciasto.

– Proszę?

Kevin wygląda na mocno poirytowanego tym, że ktoś odrywa go od jedzenia; przypomina nieco brytana, któremu ktoś próbuje wyrwać z paszczy połeć mięsa. Jednak postanawiam nie odpuszczać, wpatruję się w niego wymownym wzrokiem tak długo, aż wreszcie decyduje się wyjaśnić, co miał na myśli.

– Nic nie można robić, poza peregrynacjami po mieście – oznajmia – Póki nie skończysz piętnastu lat, bo wtedy trochę luzują smycz, ale nie za bardzo. Jasne, możesz już wyjść za mury, zajrzeć do Ogrodu, latem pływać w jeziorze… albo, jeżeli masz choć odrobinę oleju w głowie, zwiedzać okolicę w poszukiwaniu wiejskich gospód, w których za pół szylinga napchasz się tak, że będą musieli odwozić cię do miasta.

Chwila przerwy na kolejny kęs i dokładne przeżucie.

– Galerii handlowych i multipleksów się nie spodziewaj… zapewnianie nam rozrywki niestety nie jest priorytetem Faerie – kończy.

Smutne słowa. Ale gorycz słodzi kolejny kawałek pizzy. Rozkosz.

– Czyli tak naprawdę mamy siedzieć na tyłku… i się uczyć.

Kevin dostojnie kiwa głową.

– Otóż to. Sam Mistrz Wiedzy lepiej by tego nie ujął.

Porażka.

Gryzę w milczeniu, opędzając się od ponurych myśli.

– Zawiedziony? – pyta.

– A jak myślisz? Po diabła dowiadywałem się, że istnieje jakiś inny świat? Magiczny? Żeby oglądać go przez okno na drugim piętrze stancji?

– Wolisz pierwsze piętro internatu i trzech troglodytów za towarzyszy? – odcina się.

Sam już nie wiem.

Wolę apartament z trzema pannami. Widok z okna? Nieistotny. Mogą nawet być troglodytkami, byle bez braków w uzębieniu.

Wiem, nieziszczalne marzenie. Ale dwa lata na spłachetku o średnicy trzech mil? Umrę z nudów.

– Może Cameron pozwoli mi na weekendowe wypady na Ziemię?

Kevin parska. Niestety niewesoło.

– Nie lubię przekazywać złych wieści, zwłaszcza w tak podniosłych okolicznościach – mówi – Jednak musisz zmierzyć się z prawdą: na wycieczki na drugą stronę nie masz co liczyć. Bo nie sądzę, by wzruszyła go twoja tęsknota za nowymi odcinkami NCIS… a nikt inny nie zabierze cię na Ziemię bez jego zgody. Aż do osiemnastki.

Znów wbija we mnie spojrzenie.

– Tkwisz w czarnej dupie, Williamie – oznajmia uroczystym tonem.

– Nie dołuj mnie – pomijam milczeniem czarną dupę.

– Wyłącznie fakty. Suche fakty. I tak powinieneś być wdzięczny bogom, że nie miałeś szansy trafić do Scola Parva.

Pospiesznie przywołuję z umysłu łacińskie słowa.

Scola Parva? Szkoła… mniejsza? A co to takiego?

– Tego również nie wiesz? – wzdycha ciężko – Powinni wam organizować jakieś kursy przygotowawcze, daję słowo… otóż Scola Parva jest miejscem, do którego trafiają miejscowe dzieciaki inteligentne inaczej, oraz te, których nie stać na czesne Scola Magna. Tylko trzy lata nauki, byle do Otwarcia, a potem zaprzęgają cię do kieratu! I zasuwasz przez całe życie, dopóki śmierć nie uwolni cię od tego padołu łez.

Zastanawiam się nad jego słowami. Coś się nie zgadza.

– Ale czemu ja nie miałem szans do niej trafić? – pytam.

– Ponieważ turystom czesne zawsze opłaca ich opiekun, oto powód, a wspomniani opiekunowie dbają o własną reputację i nie szczędzą grosza. Wszyscy bez wyjątku trafiacie do Scola Magna. I tylko nie próbuj mnie przekonywać, że to niesprawiedliwe.

– To cholernie niesprawiedliwe, Kevin.

– To jest Faerie, a nie przeklęta Utopia.

Brzmi mocno przygnębiająco.

Lecz jest prawdą, Emma już mi to wyłożyła. Trafiłem w sam środek feudalizmu… owszem, uczłowieczonego, ale to wciąż feudalizm. Kulawą demokrację, jak nazywał ją tata, pozostawiłem daleko za sobą.

Dlaczego założyłem, że będzie to kraina równości oraz powszechnej szczęśliwości? Wiem, przez tak zwaną magię. Wydawało mi się, że reszta również będzie baśniowa.

Pocieszne.

– Teraz mnie dobiłeś – mruczę – Czekają mnie dwa lata zaostrzonego rygoru, a potem cztery kolejne, z trochę dłuższą smyczą… ale wciąż w tym samym więzieniu.

Kevin potrząsa głową.

– Aż tak źle to nie wygląda – oświadcza z tajemniczą miną.

I milknie, najwyraźniej nie zamierzając rozwijać tematu. Dziesięć sekund, dwadzieścia, pół minuty.

– Gadaj – żądam, poddając się.

– Jeśli dobrze się zastanowić, jest coś, co możemy tu robić, a co zastąpi nam wszelkie inne rozrywki – informuje.

I znów przerwa. Czuję, że za moment rzucę się z łapami do jego gardła.

– Coś, co możemy robić… razem?

– Tego akurat wolałbym uniknąć – odpowiada ze stoickim spokojem – Lecz jeśli będziesz nalegał… cóż, obiecuję, że się zastanowię. Nie chcę wyjść na wsiowego buraka.

Wtedy oślepia mnie błysk zrozumienia.

– Wreszcie dotarło – mówię. – Tak, to sprawa niemal równająca się z kulinarnymi rozkoszami.

Czekasz na coś? Ach, na moją deklarację zamiarów.

– I zaręczam, że nie będę nalegał – składam ją.

Kevin nie wygląda na szczególnie zmartwionego.

– Do kina dziewczyny nie zabierzesz, z klubami też u nas jakby nietęgo – zaczyna znów – Trzeba więc zrobić na niej wrażenie w jakiś inny sposób. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że z uwagi na charakter tej krainy, w Faerie musisz dziewczynę… oczarować.

Cudowne. Oczarować.

– Nie wiem, jak pójdzie mi – mówię – Lecz o ciebie nie martwię się wcale… twojej elokwencji żadna się nie oprze.

Kevin nadyma się, puchnie.

– Wrodzona skromność nie pozwala mi zgodzić się z twymi słowami, przyjacielu – odpowiada – Jednakowoż zapewniam, że ty również martwić się nie powinieneś.

– Powinienem – zaprzeczam – Jestem strasznie nieśmiały.

– I co jeszcze?

– Nie co, tylko kto – uściślam – Emma również jest nieśmiała.

Kevin jęczy.

– Emma jest nieśmiała. A ja jestem niejadkiem.

Otóż to. W końcu wyjaśniliśmy sobie wszystko.

Zatem jest tylko jedna rzecz warta uwagi – dumam. Prawda, mogłem domyślić się wcześniej.

– I nadal twierdzisz, że jedzenie jest najważniejsze? – pytam.

– Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Żadnych.

Przekonamy się, kiedy trafisz na właściwą pannę.

Chwytam ostatni kawałek, by ocalić go przed nienasyconą, bezdenną otchłanią gardła Kevina. I przecież przypadał mi. Wyszarpując kolejne kęsy, zastanawiam się nad swoim losem, który nie wydaje się już tak paskudny. Po ponad sześciu miesiącach spędzonych w otoczeniu samych samców wyrwałem się na zielone pastwiska. Do magicznej krainy, gdzie w każdej chwili mogę wpaść na Emmę, Ellinor, Cathy, Lily, albo inną cudowną istotę, której imienia jeszcze nie znam, której jeszcze nie ujrzałem na oczy. Znalazłem się w raju.

Nie, przemyka mi przez głowę. Nie będę się nudził.

– Skończyłeś? – pyta Kevin.

Kiwam głową, żując. Prawie. Jeszcze sekunda.

– Zbieraj się. Mamy nieco czasu, dlatego zajrzymy do mojego brata. Muszę sprawdzić, czy rachunki nie zabiły do końca jego poczucia humoru.

I proszę. Na dodatek poznam legendarnego Grega.

Przełykam i podrywam się z miejsca.

 

 

Greg okazuje się być sympatycznym olbrzymem obdarzonym poczuciem humoru nie mniejszym, niż jego młodszy brat. Jest oczywiste, że Kevin nigdy nie zdoła dorównać mu wzrostem, jak i szerokością ramion… czyli próba doścignięcia go na polu szkolnych wygłupów wygląda na ostatnią jego szansę zdobycia jakichkolwiek punktów. Dosyć desperacka próba, dumam, obserwując i słuchając Grega.

Zbliża się wieczór, klientów nie ma wielu, wystarcza jeden obsługujący. Pewnie dlatego Greg postanowił ugościć nas na zapleczu. Zaparzył herbatę, wskazał miejsca przy stoliku, i już od godziny sypie anegdotami z czasów swej nauki w Scola Magna. Niezbyt potrafimy zrewanżować się tym samym, więc właściwie tylko słuchamy, śmiejemy się, co trudne nie jest. Raz tylko Kevin zabiera głos, barwnie relacjonuje starcie z Brianem. Spojrzenie Grega jest trochę zmartwione. Młodszy bracie, czy wiesz, że na przyjaciela wybrałeś sobie stuprocentowego wariata? Puchnę z dumy.

Czas przelatuje szybko, jak zwykle przy takich okazjach. Kiedy wychodzimy, niebo ma już barwę najciemniejszego granatu.

Zasypiam w świetnym nastroju.

Po którym nie pozostaje żaden ślad. Bo budzę się z bólem głowy, być może niezbyt mocnym, ale dokuczliwym, przez to, że wcale nie zamierza mijać. Wlokę się do szkoły, marząc o tabletce aspiryny. Albo czymś podobnym. Bo chyba nigdy niczego nie brałem, nie musiałem, nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio bolał mnie łeb. Dawno. Bardzo. Zasadniczo jestem okazem zdrowia. Dziś wyjątkowo coś się zepsuło.

Wkrótce ból nieco odpuszcza, pozostaje jedynie lekkie ćmienie, dlatego uznaję, że nie warto wszczynać alarmu. Choć nie wiem, w jaki sposób miałbym to zrobić. Pewnie Kevin podpowiedziałby, ale milczę, nie chcę wyjść na mięczaka. Jest lepiej, mimo tego wciąż jestem trochę otępiały, jakby moją głowę spowijał gruby kokon z waty. Lekcje wloką się jeszcze bardziej niż zwykle, wielokroć łapię się na tym, że uciekam myślami gdzieś daleko, przestaję słyszeć głos nauczyciela. Prawdopodobnie wyłącznie łutowi szczęścia zawdzięczam, że żaden z profesorów nie zauważa mojego rozkojarzenia. A przede wszystkim, że nie wykorzystuje tego do pokazania, że dyscyplina jest najważniejsza.

Kevin ze stoickim spokojem znosi moją burkliwość. Lecz dostrzega, co się święci. Po ostatnim dzwonku, kiedy wychodzimy z budynku, rzuca tylko, że winien jest rewanż za wczoraj, ale powinniśmy wybrać inny dzień. Choć pogoda dzisiaj idealna, żeby zasiąść w jakimś przytulnym wnętrzu nad talerzem, dodaje po chwili. Jednak cała jesień przed nami.

Nie mam nic przeciwko temu. Żegnam się krótkim cześć przed wejściem do internatu, skręcam w ścieżkę prowadzącą przez park, skrótem do Centralnej Alei.

Ołowiane chmury szczelnie pokrywają niebo, pnie drzew poskrzypują złowieszczo. Siąpi drobna mżawka, wszystko dookoła rozpływa się w mglistym powietrzu. Kroczę zupełnie pustą ścieżką.

Wtedy nagle, w jednej chwili powracają zepchnięte w najciemniejszy kąt wspomnienia.

Wyszliśmy z małej, ceglanej kapliczki za trumną niesioną przez sześciu mężczyzn. Długa aleja wśród takich samych drzew, jak tutaj, potężnych, starych, dostojnych. Był luty, końcówka lutego, już po zimie, lecz jeszcze za wcześnie na pojawienie się pierwszych oznak wiosny. Słyszę upiorne pokrzykiwania wron kołujących w powietrzu nad nagimi pniami. I widzę ten powolny orszak kroczący aż do miejsca, w którym czeka już wykopany w ziemi głęboki dół.

Robiłem wszystko, żeby nie pamiętać. A świat chyba pomagał mi w tym, oni tak robili, tak teraz myślę. Odebrali mi nie tylko wspomnienia podróży tam i z powrotem, ale przytłumili i całą resztę.

A teraz całym sercem pragnę się tam znaleźć. Pragnę, a nie tylko powinienem, jak wcześniej mówiłem sobie. Stanąć nad grobem mamy i taty. Mówić do nich w nadziei, że chociaż ich milczenie mi pomoże.

Nie skręcam w Murarską ku stancji, idę wprost Centralną Aleją. Muszę porozmawiać z Mistrzem Opiekunem, ta myśl kołacze mi w głowie. Będzie zły, najpewniej tak.

Trudno. Muszę.

Idę, nie rozglądając się na boki, pokonuję bramę w Środkowym Murze. Po kilku minutach jestem już przy Zewnętrznym, już widzę mroczny tunel, ciemnozieloną łąkę rozpościerającą się za nim.

Lecz tam drogę zastępuje mi gwardzista.

– Nie możesz sam wyjść z miasta, chłopcze – słyszę twardy głos.

Tak, jak mówiłeś, Kevin. Ale nie poddam się, na pewno nie.

– Proszę mnie przepuścić – mówię zdecydowanie – Muszę porozmawiać z Mistrzem Cameronem.

Widzę lekki uśmiech na twarzy gwardzisty.

– Z Mistrzem Cameronem, powiadasz? Pewnie masz niezwykle ważną sprawę… jednak samego puścić się nie mogę. Znajdź kogoś dorosłego, kto cię zaprowadzi do Mistrza.

Wiem, co sobie myślisz. Że to żart, albo fantazja nastolatka. Gdyż nastolatkowie nie mają spraw, które mogą zainteresować Opiekuna Ogrodu.

– Nazywam się William Armstrong – ponawiam – Mistrz Cameron jest moim opiekunem… a nie mam tutaj żadnej rodziny, mieszkam na stancji. Nie mam kogo poprosić. A to naprawdę ważne.

Wyczuwam, że mężczyzna mi uwierzył.

Lecz niczego to nie zmienia. Nie zaczyna rozglądać się dookoła, wypatrując momentu, gdy nie będzie świadków, żeby wypuścić chłopaka twierdzącego, że świat zawali się, jeśli nie spotka się z Opiekunem.

Wiem już, że gwardzista tego nie uczyni.

– Nie mogę, chłopcze – przychodzi potwierdzenie – Oberwałoby mi się, gdybym tak zrobił. Jeśli nikt nie może cię zaprowadzić, spróbuj złapać Mistrza, kiedy przybywa do miasta.

Z trudem powstrzymuję gorzki śmiech.

Rozumiem, chcesz dobrze. Szukasz jakiegoś wyjścia z beznadziejnej sytuacji. Ale to, co proponujesz, jest równie beznadziejne, bo jak często Cameron zjawia się tutaj? Jak odgadnąć dzień, godzinę? Czy może powinienem usiąść przed bramą i czekać?

A jest dopiero piętnasty września. Jones przyniesie mi kolejne kieszonkowe dopiero za dwa tygodnie.

Ale pojawi się. Więc wytrzymam.

Odwracam się, żeby ruszyć w powrotną drogę.

– Przykro mi, chłopcze – dobiega mnie jeszcze głos gwardzisty.

Mnie również, myślę. Jednak to nie ma żadnego znaczenia.

 

 

Budzę się, wstaję, biegnę do szkoły, pilnie słucham słów nauczycieli, a na przerwach rozmawiam z Kevinem, z Seanem, z Emmą. Wracam, zasiadam do nauki, rozwiązuję zadania i piszę rozprawki, kładę się i zasypiam. Lecz nie zapominam o tamtej chwili w parku, bo jej nie można zapomnieć, chwili, gdy coś się zmieniło, we mnie, w moim umyśle. Czekam. Odliczam dni.

Mijają szybko. Zapewne dlatego, że są wypełnione, wręcz przepełnione zajęciami, nie pozostawiając mi chwili na bujanie myślami w obłokach. Aż nadchodzi dwudziesty ósmy września. Właśnie wtedy słyszę pukanie do drzwi, za progiem widzę Jonesa. Dwa dni przed czasem.

Potrzebuję tylko jednego rzutu oka na dwa stosiki monet, srebro i miedź, żeby je zsumować. Wystarczył miesiąc, żebym zdobył biegłość w posługiwaniu się systemem dwunastkowym.

– Zgadza się? – pyta mężczyzna – Doskonale. Mówiłem, że szybko się przyzwyczaisz.

Kiwam głową.

– I zmieniłeś się, teraz twardo stoisz na nogach – dodaje – Faerie nie jest takie złe, prawda?

– Nie jest – przyznaję.

– A jak Szkoła? Trudno?

– Wyczerpująco. Ale daję radę.

Szczegóły mam pewnie zachować dla siebie. To tylko kurtuazja.

Czas przejść do sedna.

– Mam ogromną prośbę – zaczynam – Czy jest możliwe… żebym poszedł dziś z panem do Ogrodu? Teraz? I porozmawiał z Mistrzem Opiekunem? Czy jest szansa, że mnie przyjmie? Bardzo mi na tym zależy.

Jones wygląda na zaskoczonego. Zastanawia się dłuższą chwilę.

– Po prawdzie Mistrz jest w tej chwili w Pałacu Elfów, właśnie wrócił z wojaży po Ogrodzie… ale czy zechce cię widzieć, tego nie wiem.

– Mogę przynajmniej spróbować? – nie poddaję się – Pójść z panem? Dwa tygodnie temu próbowałem wyjść z miasta, jednak zatrzymał mnie gwardzista. Od tamtego dnia czekałem na pańską wizytę. To ważne.

Wtedy Jones podejmuje decyzję.

– Skoro zadałeś sobie tyle trudu, to rzeczywiście musi to być ważna sprawa. Dobrze, Will, pójdziemy… i zobaczymy, co da się zrobić.

Natychmiast łapię buty.

 

 

Jak przypuszczałem, znów wchodzimy do najokazalszego budynku. Lecz tym razem Jones każe mi zaczekać w głównym holu, a sam znika w jednym z bocznych korytarzy.

Minuty mijają straszliwie wolno. Niekiedy ktoś przechodzi, obrzuca mnie ciężkim spojrzeniem; wykonuję wtedy uprzejmy ukłon, prawda, dość oszczędny, oznajmiając, że nie jestem intruzem, że mam pełne prawo tu być. O dziwo, sposób działa, nikt nie zaczyna zadawać pytań.

Może po upływie kwadransa powraca Jones.

– Mistrz cię teraz przyjmie – oznajmia – Chodź.

Jestem przekonany, że podążymy ku drzwiom na końcu holu, prowadzącym do gabinetu, w którym ostatnio rozmawiałem z Opiekunem. Lecz Jones wiedzie mnie w inne miejsce. Pokonujemy długi, wąski korytarzyk, kończący się drzwiami, jak stwierdzam z zaskoczeniem, stworzonymi z kolorowych kawałków szkła połączonych w całość srebrzyście błyszczącym metalem. I można by nazwać je witrażem, gdyby nie to, że nie przedstawiają żadnego sensownego obrazu. Elfia robota, myślę. Najpewniej.

Za nimi widzę obszerny taras ogrodzony, a jakże, marmurową balustradą. Nie ten, na który zostałem zabrany za pierwszym razem, inny, wychodzący na zachód, nie wschód. Cameron stoi tuż przy balustradzie, odwrócony plecami. Może duma, może raduje się widokiem swego królestwa.

Po chwili odwraca się i spogląda.

– Witaj, Williamie – słyszę swobodne nuty – Jaka sprawa cię sprowadza? Czyżbyś uznał, że wielkość twego kieszonkowego jest dalece niewystarczająca i postanowiłeś fatygować nieszczęsnego Jonesa?

– Nie, Mistrzu Opiekunie – odpowiadam – Przychodzę do ciebie z ogromną prośbą.

Z oblicza Camerona znika wesołość, kiedy słyszy mój poważny ton.

– Mów, co ci leży na sercu.

– Ostatnio wspomniałeś, Mistrzu, o majątku należącym do mojej rodziny – zaczynam – Mogę mylić się… lecz czy to tam zabrał mnie wuj Edward na pogrzeb ojca?

– Nie mylisz się, Williamie – mówi po chwili – Właśnie tam pochowano Patricka. Na cmentarzu w Abbottshire… posiadłości od wieków należącej do Armstrongów. Tam stoi dom twoich dziadków. Rodzinny dom twego ojca oraz Edwarda.

Cztery krótkie zdania, a tak wiele faktów.

Które pominąłeś, gdy pierwszego i drugiego dnia opowiadałeś mi o Faerie. Nie wspomniałeś słowem o mojej rodzinie, o tym, że tata wychowywał się tutaj, nie na Ziemi. Że jego rodzice, moi dziadkowie, żyli tutaj. Że tam, w niejakim Abbottshire, stoi ich dom.

Milczałeś o wszystkim. Ale przeczucie mnie nie omyliło.

– Chciałbym odwiedzić to miejsce, Opiekunie – mówię – Tak właśnie brzmi moja prośba. Pragnę zobaczyć groby moich rodziców.

Opiekun wykonuje lekkie skinięcie. Oznaczające chyba: słyszę.

Bo na pewno nie: tak, dobrze, Williamie. Gdyż długo i bacznie mi się przypatruje, nic nie mówiąc.

Nie wiem, co widzisz, Mistrzu. Co teraz sobie myślisz. Że to nietypowa prośba jak na trzynastolatka, może tak. Może śmiejesz się w duchu, że nie potrafię się pozbierać, że wciąż tęsknię za nimi, bardziej nawet niż za innym światem, którego poszukiwałem za ścianą mgły. Ten świat odnalazłem, ty sam mnie do niego przyprowadziłeś. A oni…

Ich nie odnajdę, tego nie trzeba mi tłumaczyć. Miałem wystarczająco wiele czasu na pogodzenie się ze śmiercią mamy, a i od pogrzebu ojca minęło już ponad pół roku. Przecież nie chcę wiele, jedynie stanąć nad ich grobami, upewnić się, że obrazy, które rozbłysły mojej głowie tamtego dnia w parku, nie są zmyśleniem, tylko wspomnieniami, nareszcie odzyskanymi. Pragnę poczuć pod stopami twardy grunt, wiedzieć, że gdzieś należę. Faerie nadal jest dla mnie obcym miejscem, jednak było domem mojej rodziny. A ja chcę, żeby stało się również moim. Bo teraz nie mam żadnego innego.

Jaka będzie twa odpowiedź, Mistrzu?

Czekam. Aż Opiekun wreszcie podejmuje decyzję.

– Tak się stanie, Williamie – mówi – Zorganizuję twój wyjazd do Abbottshire. Dam ci znać przez pana Jonesa, kiedy będzie to możliwe.

W sercu rozlewa się ulga. I radość.

Dziękuję.

 

 

Wierzę słowom Mistrza. Dlatego cichną myśli, znika zdenerwowanie, powraca spokój. Cierpliwie czekam na wieści z Pałacu Elfów.

Ogarnął mnie spokój, ponieważ żyje mi się coraz łatwiej, tłumaczę sobie. Właściwie nie potykam się już o niespodzianki ani niewiadome, świat, moje najbliższe otoczenie stało się znane, a przez to bezpieczne. Szkoła przestała dokuczać, ilość materiału, zadań domowych nie wzbudza już wielkich protestów. Albo nauczyciele poluzowali smycz, albo to ja przyzwyczaiłem się do wzmożonego wysiłku – nie mam pewności, jednak nie zastanawiam się nad tym zbyt intensywnie.

Tak, pojawia się nowe – codziennie, z każdą chwilą. Ale jestem na nie przygotowany. Nie zadaję wciąż nowych pytań, zamiast tego – kolekcjonuję fakty. Jest dokładnie tak, jak powiedział Kevin, przyznaję mu rację. Wystarczy poczekać.

Niekiedy powraca dawny William, narzekający na rygor, wymagania nauczycieli, lecz coraz rzadziej. Sto stron lektury dziennie? Drobiazg. Lista zadań długa na dwa łokcie? Dlaczego nie? Streszczenie, rozprawka, kopa łacińskich słówek, druga łacińskich nazw roślin i zwierząt, do tego nieco geograficznych faktów, prawda, to dwa, może trzy razy więcej, niż wymagano ode mnie na Ziemi. Jednak tkwi w tym jakiś zamysł, i nie o obrzydzenie nam wszelkiej wiedzy im chodzi. Na pewno nie.

Choć jeśli przesadzę, skutek może być taki właśnie, chichoczę niekiedy pod nosem.

I przesadzam. Nie jeden raz. Gdyż nie pozostaje mi nic innego, zamknięcie na stancji uśmierca życie towarzyskie, zanim na dobre uda mu się narodzić. Owszem, zaliczyłem kolejny wypad z Kevinem, jego rewanż za pizzę, tym razem na słodko. Tak, przegaduję z nim niemal wszystkie przerwy, często dołącza do nas Sean, czasem Emma, niezwykle rzadko Lily, a Ellinor nigdy, chociaż popatruję na nią tęsknie, próbując przyciągnąć wzrokiem, pewnie zyskując łatkę już nie oryginała, tylko psychopaty. Jednak w końcu rozlega się ostatni dzwonek, a tamci idą do internatu, gdzie w każdej chwili mogą zapukać do sąsiednich drzwi, pogadać z kimś. Wyciągnąć z pokoju, znaleźć jakieś miłe miejsce, jeśli istota jest płci przeciwnej. I na nic te głupie, bezsensowne ściany, które tam postawiliście.

Weekendy są najgorsze, bo nie mogę liczyć nawet na skrawek rozmowy, wyłączając kilka słów zamienianych z panią Pilch. Zdziwaczeję tutaj. Bez reszty. Za rok będę niezdolny do jakichkolwiek interakcji ze społeczeństwem… ale w zamian ile faktów w głowie, prawda? Dziękuję najserdeczniej, Mistrzu Opiekunie.

Z trudem przeczekuję kolejną sobotę i niedzielę. Niemal przez cały czas pada, mży właściwie, aura skutecznie zniechęca do spacerów. Kiedy w niedzielne popołudnie rozpogadza się nieco, nie mam już ani sił, ani ochoty wychodzić.

Poniedziałek w szkole okazuje się paskudny, zawodzi nawet ta garstka, na którą zwykle mógłbym liczyć. Markotni, mrukliwi, milczący. Kevin bąka coś o jesiennym przesileniu, wpędzającym ludzkość w otchłań depresji, lecz żadne popisy oratorskie nie mogą zadziałać, kiedy wygłaszane są tak ponurym tonem. Z ulgą uciekam ze szkoły, mimo że jest to zamiana dżumy na cholerę.

Jem obiad najwolniej, jak tylko potrafię, odwlekając chwilę, kiedy będę zmuszony zasiąść nad książkami. Udaje się uszczknąć może dziesięć minut, trudno radować się takim sukcesem. Wracam do siebie i zabieram się za pracę.

Zbliża się już wieczór, gdy stawiam ostatnią kropkę w zeszycie.

I co teraz? – pytam pustą przestrzeń. Rozprawiać się z łacińskimi deklinacjami? Całe hałdy końcówek fleksyjnych piętrzą się w każdym możliwym zakamarku, czekając, aż je posiądę. Pomysł wydaje się niegłupi, togofil Brown może wyrwać mnie jutro do odpowiedzi. Może powtórzyć twierdzenia matematyczne? Czy raczej zabrać się za lekturę zadaną na pojutrze, miałbym ją już z głowy?

Wszystkie opcje są rozsądne. I na żadną z nich nie mam ochoty, nawet najmniejszego jej śladu. Czuję przesyt. Bo to jest właśnie ta chwila, w której ciska się wszystko w kąt, siada na kanapie z paczką chipsów w dłoni, puszką lodowatej coli w zasięgu, i włącza telewizor, film z masą trupów i hektolitrami bryzgającej na ekran krwi.

Lecz nie mam paczki chipsów, ta świadomość rozdziera serce. I coli. A tym bardziej telewizora.

Rzucam okiem na zegarek. Dochodzi wpół do siódmej.

Za moment kolacja, zejdzie dwadzieścia minut, może nawet pół godziny. Tylko co potem? Do podręczników nie wrócę, nie zdołam namówić mózgu. A to zbyt wczesna pora na przyjmowanie pozycji horyzontalnej i poszukiwanie snu. Mocno za wczesna.

Coś rozbłyskuje w mojej głowie. Piękna idea. Aż skrzy się i mieni.

Chwytam kurtkę, przewracam na lewą stronę, a potem zwijam w nieforemny pakunek, po czym schodzę do sali jadalnej. Tam kładę tobołek na kolanach, żeby nie rzucał się w oczy. Z namaszczeniem pochłaniam kilka kanapek, każdym niespiesznym ruchem pokazując, że wszystko w porządku, że nie planuję niczego zdrożnego. Ned i Alex kończą, wychodzą z sali. Odczekuję pół minuty. Wstaję.

I zamiast na schody, kieruję się ku drzwiom. Cicho i niepostrzeżenie. Gdy je otwieram i zamykam, nie wydają nawet skrzypnięcia.

Jestem wolny.

Przywracam kurtce właściwy koloryt i wbijam się w nią. W półmroku pomarańcz znacznie przygasł; czuję, że teraz nie powinienem już rzucać się tak bardzo w oczy. I nie mylę się, kiedy przemierzam Murarską, nieliczni przechodnie nie interesują się mną, ignorują. Pewnie również dlatego, że jestem całkiem wysoki na swój wiek. Piętnastolatek, nie dziecko, nie mające prawa włóczyć się po zmroku. Ogromne dzięki za dobre geny, tato.

Skręcam w Aleję. Mocno kusi, żeby pójść przez park, ale tam drogi nie oświetlają latarnie, a niebo wciąż zasnuwają chmury, i nie mógłbym liczyć nawet na gwiazdy. Inny razem udowodnię, że nie boję się ciemności, powtarzam w duchu, wybierając dłuższą drogę. Nieco dłuższą, dwie, może trzy minuty więcej.

Mijam internat, rozświetlony i gwarny. Za nim latarnie przerzedzają się, ale ścieżka wysypana jasnymi kamykami jest wystarczająco widoczna i bez nich. Rośnie ciemny, potężny gmach szkoły, jej wschodnie, zamknięte skrzydło. Mijam je, chwilę później jestem przed główną bramą, tą, którą przekraczam każdego dnia. Trwa osamotniona, niepilnowana przez strażników, którzy zatrzymaliby mnie i zawrócili, lub powlekli do lochu. Być może są wewnątrz. Przechadzają się po pustych korytarzach strzegąc spokoju Mistrzów zamieszkujących zachodnie skrzydło. Nie przejmujcie się mną. Nie zamierzam włamywać się, myszkując nocą. Nie jestem Kevinem, próbującym dorównać legendzie brata.

Zostawiam drzwi za sobą. Jak również mdłe światło ostatniej lampy, wiszącej nad nimi. Wkraczam na boczny dziedziniec, chcąc dotrzeć do otaczającego go półkolem murku, za którym zieje przepaść. W miejsce, z którego rozpościera się widok na miasto, na Ogród za jego murami, na pasmo gór na północy. Pewnie niewiele dostrzegę, upominam się w duchu. Parę światełek pode mną, resztę skrywa noc. Jednak gdzie lepiej przystanąć i spokojnie pomyśleć?

A jest wiele myśli, z którymi powinienem się rozprawić.

Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej. Idę powoli, ostrożnie, aby nie potknąć się na jakimś wyboju. Na ślepo. W międzyczasie nikt nie zwinął murku, prawda? – przebiega mi przez głowę. Mam nadzieję, że coś zatrzyma mnie i nie stoczę się w przepaść. Patrzę pod nogi, choć niewiele to daje.

Pewnie dlatego dopiero tak późno dostrzegam ludzką sylwetkę, nieco jaśniejszy cień przy kolumnie.

Szczupłą, dziewczęcą sylwetkę. Bardzo znajomą.

Dusza rozpromienia się.

– Emmo, czy to ty?

– Will! – rozlega się wesoły głos.

Wariatka. Błąkać się tak samotnie po nocy?

Podchodzę, staję przed nią. Również z bliska wygląda na Emmę… zatem to nie piękny sen, uznaję. To tylko piękna rzeczywistość.

– Co tu robisz o tej porze?

– Ha! – prycha – Mogłabym zapytać ciebie o to samo.

– Mogłabyś – potwierdzam – Jednak to ja zapytałem pierwszy.

Wzrusza ramionami, chyba trochę zła, że to starcie przegrała.

– Spróbuj wytrzymać w internacie – odpowiada – Oprócz Lily, poczciwej duszy, mam w pokoju Cathy i Ann… wystarcza ich pięć zdań, a zbiera mi się na wymioty. Dlatego wymknęłam się cichcem. Zaczerpnąć spokoju.

Aż muszę się uśmiechnąć.

– Ładnie powiedziane.

– Prawda?

Zadziorna i zaczepna. Nawet komplementu nie potrafisz przyjąć, jak należy. Podziękować.

– A ty? – pyta po chwili.

– Z tego samego powodu, można by rzec – mówię – Tak, racja, ja nie uciekam przed banalnymi rozmowami… ale samotność w takim miejscu wydaje się trochę lepsza, niż tam, na stancji.

Milczy przez dłuższy czas.

Najpewniej przesadziłem. Nastolatkowie mojej płci nie używają słów takich jak samotność. Jeśli posiadają instynkt samozachowawczy.

Nagle chwyta mój rękaw, ciągnie za sobą. Zatrzymuje się przy murku odgradzającym nas od przepaści. Jednak go nie zdemontowali.

Mam pod stopami całe miasto. Tysiące jaśniejących punkcików, wydobywających z mroku pudełka domów, bryły gmachów, nitki ulic. Widzę znacznie więcej, niż spodziewałem się kilka minut wcześniej. Nawet ciemną plamę Ogrodu. Nawet ostre zręby górskich szczytów.

– Kevin mi powiedział – odzywa się nagle – Że oboje twoi rodzice nie żyją. Więc…

Urywa. I spogląda mi prosto w oczy, być może w nich poszukując odpowiedzi, czy powinna kontynuować.

– Will, jeśli to temat, którego nie mam poruszać, zwyczajnie mi powiedz. Wrzaśnij, żebym się zamknęła, a tak zrobię. Chciałam tylko… abyś wiedział, że to rozumiem. Że nie jest ci łatwo.

Zaskakuje mnie.

I w tej samej sekundzie pojmuję, jak celnie trafiła. Bo nie chcę na nią wrzeszczeć, i nie chcę już dłużej milczeć. Dusić w sobie słów i myśli, którymi dotąd nie podzieliłem się z nikim.

Dlaczego właśnie ty, Emmo? Nie wiem, nie zgadnę. Może tylko dlatego, że przejrzałaś mnie. A może jesteś tą właściwą osobą. Po prostu.

– Mamę straciłem wcześnie, miałem ledwo trzy lata – zaczynam cicho. – Ile może pamiętać takie małe dziecko, zapytasz. Ale ja ją zapamiętałem, Emmo. Jej wygląd, słowa, rozmaite wydarzenia – migawki z życia. Jej śmierć… niewiele rozumiałem, chyba wyłącznie to, że już nigdy jej nie zobaczę, a właściwie nie rozumiałem, tylko wierzyłem ojcu, który próbował mi to przekazać w najłagodniejszy możliwy sposób. Potem… mieszkaliśmy razem, on opiekował się mną najlepiej, jak potrafił, i to naprawdę nie były złe lata. Nadal tęskniłem, ale przecież wciąż miałem jego.

Nabieram powietrza.

– Gdy umarł… już rozumiałem, czym jest śmierć, już nikt niczego nie musiał mi tłumaczyć. I nikt niczego nie tłumaczył, po prostu mówili mi, co mam zrobić, a ja posłusznie wykonywałem ich polecenia. Miałem czas, by przywyknąć do myśli, że tamto życie już nigdy nie powróci. A półtora miesiąca temu niespodziewanie poinformowano mnie, że należę do innego świata, i zabrano w nowe miejsce bez pytania, czy zgadzam się, czy tego chcę, czy nie. Nowe? Dla mnie jest takie samo, jak każde inne. Właściwie nie bardziej obce niż reszta miejsc, w których mógłbym się znaleźć. Jest mi wszystko jedno, Emmo. Ja nie zostawiłem niczego po tamtej stronie.

Milczy, zapatrzona gdzieś w przestrzeń, jak gdyby wcale nie słuchała. Wiem jednak, że to mylne wrażenie.

Czym odpowiesz, Emmo? Banalnym: jest mi przykro?

Znów popełniam błąd.

– Nie próbuję porównywać się z tobą – zaczyna wreszcie. – Bo tego, co cię spotkało, nie można sobie wyobrazić, tak myślę. Dopiero ktoś, kto przeżył to samo, wie… lecz wtedy nie ma żadnej potrzeby mówić czegokolwiek. Mam rację?

Teraz ja milczę.

– Nie ma żadnego porównania – podejmuje. – Ale teraz ja sama czuję się tak, jakbym straciła swoich rodziców. Utraciła na zawsze. Tak, uśmiecham się, udaję twardą… lecz duszę wciąż zżera lęk, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Że kiedy pójdę do Ogrodu ścieżką, którą mnie tutaj przyprowadzono, nie znajdę Portalu, bo jest tylko złudzeniem, moim naiwnym snem. Jednak ja przynajmniej mogę mieć nadzieję. Ty nie.

Ja nie, powtarzam bezgłośnie.

Nie mam nadziei, i może przez to jest mi łatwiej. Było mi łatwiej odnaleźć się na tym świecie. Nie mieć tak czarnych myśli, jak ty.

Lecz cieszę się, że nie wybrałem milczenia, Emmo.

– To stało się niedawno? – pyta. – Śmierć twego taty?

– Nie – zaprzeczam. – Minęło już ponad pół roku… siedem miesięcy, dziewięć, może dziesięć dni. Nie, nie rachuję ich. Jest tylko data, której nigdy nie zapomnę.

Data, którą ujrzę już niedługo, wyrytą na nagrobku. Liczę na ciebie, Opiekunie.

– Po pogrzebie… wiesz, że odbył się tutaj, w Faerie, Emmo? Jednak uświadomiłem to sobie niedawno, bo odebrano mi niemal wszystkie wspomnienia – poza paroma okruchami. Po pogrzebie stryj umieścił mnie w szkole z internatem, więc straciłem także mój dom. Spędziłem tam sześć miesięcy… beznadziejny czas, więc zapewne powinienem uznać, że Faerie jest moim wybawieniem. Pewnie jest. Gdyż o tamtej szkole pamiętać nie chcę. Po prostu.

Patrzy na mnie uważnie.

– Urządzili ci piekło na ziemi?

– Nie – zaprzeczam zdecydowanie.

Nie wierzy.

– Mi możesz powiedzieć – słyszę.

Do diabła… Chyba tak, mógłbym.

Właśnie tobie, z powodu, którego wciąż odgadnąć nie umiem. Z tobą potrafiłbym podzielić się każdą sprawą, nawet taką, o której nie odważyłbym się wspomnieć nikomu innemu.

Jednak John Higgins nie należy do tej kategorii. On nie zasłużył nawet na najkrótszą wzmiankę.

– Nie wpadłem w łapy bandy sadystów, uwierz – mówię. – To było najnudniejsze pół roku w moim życiu. Nie działo się nic.

Zderzam się z powątpiewającym spojrzeniem.

Nie odpuścisz, prawda?

– Niech ci będzie, prawie nic – poddaję się. – Bo Wszechświat wypełniony jest gnojkami w typie naszego Briana… i tam trafiłem na jednego z nich. Pewnego dnia wpadł na pomysł, że dobrze będzie upokorzyć i dobić nowego. Bo to miłe i tak banalnie łatwe.

Dzięki niemu stałem się odludkiem.

Nie, proszę, nie przebijaj mnie wzrokiem, nic więcej już nie powiem. Przeszła mi cała ochota. Poza tym obawiam się, że mogłabyś niewłaściwie zrozumieć moje słowa… a to ostatnia rzecz, jakiej pragnę. Chełpić się przed tobą.

– I? – słyszę.

Nie dasz za wygraną.

Więc dobrze.

– Rzucił parę nieprzemyślanych słów – odpowiadam. – Mnie poniosło, załadowałem mu pięść w mazak… po sekundzie, dla pewności, drugi raz. Padł, zalał się krwią. Pojął, że lepiej będzie omijać mnie szerokim łukiem. I od tamtego dnia tak było. Z nim, lecz także ze wszystkimi pozostałymi.

Oczy Emmy są ogromne jak spodki.

– Jezu, Will! A wyglądasz na takiego spokojnego chłopaka.

Co odpowiedzieć?

– Bo jestem nim. Jestem najspokojniejszym chłopakiem na świecie.

Ale żadne moje zapewnienia już cię nie przekonają.

Spostrzegam, że uśmiecha się.

– Dopóki ktoś cię nie wkurzy wystarczająco mocno.

– Otóż to – przyznaję.

Nareszcie wygląda na usatysfakcjonowaną.

– Więc będę bardziej zważała na to, co mówię – oznajmia po chwili.

– A masz z tym problem?

Kiwa głową.

– Niekiedy. Właśnie dlatego wychodzę zaczerpnąć spokoju.

Czy już mówiłem ci, że to ładne?

Chyba tak.

Jest późno, i powinniśmy wracać. Lecz nie zerknę na zegarek, bo pomyślisz to samo. A ja nie chcę, żeby ta chwila urwała się.

– Jak było z tobą? – pytam, jednak natychmiast robię krok w tył – Nie mów, jeśli nie chcesz.

Napotykam spojrzenie jej błyszczących w ciemnościach oczu.

– Szczerość za szczerość, Will – słyszę.

I po tym milknie.

Może zastanawia się, czy naprawdę tak jest, a może tylko szuka słów, w które ubierze swoją opowieść. Czekam cierpliwie.

Mija przynajmniej minuta, zanim zaczyna ponownie.

– Moje życie było stuprocentowo normalne… i równie nudne. Mały domek na przedmieściach, zwyczajna rodzina, zwyczajna szkoła. Prawda, starałam się nie być przeciętna, jednak plany miałam proste, nie marzyłam o magicznych światach, ani nawet o książętach z bajki. Dobry college, potem przyzwoita praca, jakiś chłopak, miły i oczywiście piękny jak marzenie… samicom takie myśli rodzą się w głowach wcześniej.

Może roześmiałbym się. Ale w jej głosie brzmi nuta smutku.

– Nie wiem nawet, czy to były moje własne plany, czy zaszczepili mi je rodzice – podejmuje – Gdyż historia ich życia… głupio zabrzmi, wiem. Oboje wywodzili się z biednych domów, i własną pracą wdrapali się niemal na sam szczyt, w okolice wyższej klasy średniej. Jednak pamięć o przeszłości wciąż tkwiła w ich głowach. Utrzymać się – to był ich priorytet. Córkę, jedynaczkę, pchnąć jeszcze wyżej. Chuchali, dmuchali, i wymagali. A ja starałam się sprostać ich wymaganiom. Z niejakim powodzeniem.

Tak, szczerość za szczerość, Emmo. Nie tylko ja zostałem zmuszony do chełpienia się sobą.

Znów milknie na długą chwilę.

– I nagle wszystko to rozsypało się w proch, pewnego sierpniowego dnia, kiedy do naszych drzwi zapukał człowiek w czarnym garniturze. Najpierw długo rozmawiał z rodzicami w salonie. Kiedy zawołali mnie, wyglądali na ucieszonych czymś… i zupełnie nieprzytomnych. Ów człowiek zapytał mnie, czy możemy przejść się, a moi rodzice nie zaprotestowali nawet jednym słowem.

Wciąga ze świstem powietrze.

– Czy potrafisz to zrozumieć? – jej głos twardnieje – Obcy facet chce zabrać na spacer trzynastolatkę, a oni nie dzwonią na policję, by natychmiast przyjeżdżali po pedofila? A przede wszystkim ja nie wrzeszczałam, tylko poddałam się bezwolnie. Jakby ktoś oszołomił mnie narkotykiem. Albo rzucił zaklęcie… tak, zgadza się.

Zgadza się.

Czułem dokładnie to samo. Cameron musiał grzebać w moim mózgu, i nie tylko moim. Nieszczęsny dyrektor Wilson.

– Poszliśmy do parku – mówi dalej – Tam wytłumaczył mi wszystko… rzekł, że moi rodzice nie mogą poznać prawdy, będą przekonani, że wyjechałam do szkoły w Kanadzie – taka była ich przykrywka… a ja nie mam się niczym martwić, on załatwi wszystko. Do dziś nie wiem, co zrobił z moim umysłem, ale musiał coś zrobić, bo zwyczajnie się zgodziłam. Bez słowa protestu zgodziłam się opuścić dom i rodziców, umiesz to sobie wyobrazić? Bo ja nie. Ja nie potrafię.

Jej głos drży.

Może bezsilnie zaciska pięści, nie widzę. Nie mam szans ich dojrzeć w tych ciemnościach.

– Patrzyłam na to, co dzieje się dookoła, lecz niczego nie czułam – ponawia po chwili – Jakby dotyczyło to kogoś innego. Rodzice emanowali szczęściem i dumą, pakowali moje rzeczy… a ja nie umiałam się sprzeciwić, zareagować jakoś. Jak? Nie wiem. Poprosić ich, żebyśmy usiedli razem i w spokoju zastanowili się nad wszystkim. Lecz on nalegał, że wyruszyć musimy jeszcze tego wieczora, jakby bał się, że jeśli poczeka do kolejnego ranka, wróci mi rozsądek. I będzie musiał opętywać nas od nowa.

Słyszę głośne zaczerpnięcie powietrza.

– Teraz wydaje mi się to chore, przerażające. Niemożliwe. A jednak zgodziłam się, poszłam, nie zdążywszy nawet porządnie pożegnać się z rodzicami. Przeskoczyliśmy do Faerie. Nowy, odmienny świat, cuda na wyciągnięcie ręki, zachłysnęłam się tym, byłam oszołomiona. I dopiero w pustym pokoju w internacie, kiedy położyłam się… dopiero wtedy dotarło do mnie, co tak naprawdę zrobiłam. Skulona w kłębek ryczałam przez pół nocy, nie potrafiłam się uspokoić, nie umiałam wybaczyć samej sobie. W końcu zasnęłam. A rano… rano zrozumiałam, że już niczego nie zmienię. Ponieważ wybrałam. Stało się.

Czuję, że to koniec. Lecz dla pewności czekam dłuższą chwilę.

Emma milczy.

– Nie wiedziałem, że zniosłaś to tak ciężko – mówię cicho – Kiedy na ciebie patrzyłem… sprawiałaś wrażenie zadowolonej. Spokojnej.

Wciąż stoi odwrócona, chyba tylko udając, że bez reszty pochłania ją obserwowanie nocnej panoramy miasta.

– Nauczyłam się grać – słyszę – To skuteczna obrona.

– A dzisiaj? – pytam – Odkryłaś się.

– Niekiedy warto pokazać swą prawdziwą twarz – odpowiada – Niektórym.

Szczerość za szczerość. Zapamiętałem.

Naprawdę cieszę się, że zmusiłaś mnie do mówienia, że przełamałem strach. I mam nadzieję, że myślisz teraz to samo.

Chyba tak. Zapewne zastanawiając się, jakim cudem dałaś namówić się na zwierzenia chłopakowi, którego znasz ledwo miesiąc. Bo ja zadaję sobie identyczne pytanie. Co takiego jest w tobie, że nie zbyłem cię byle żartem? Może odpowiedź mam przed oczami: było nieprawdopodobne, byśmy oboje wybrali ten sam wieczór, to samo miejsce. A jednak tu stoimy.

– Już dawno chciałem cię o coś zapytać – mówię.

Odwraca się ku mnie.

– Tego ci nie powiem – słowa niemal zmieniają się w śmiech – To zbyt intymne.

Otrząsnęłaś się już. Oczy błyszczą figlarnie, na policzkach nie widzę śladów łez. Nie rozkleiłaś się, jak przypuszczałem.

Jesteś twarda. A pierwsze noce mogą zdarzyć się wszystkim.

– Wiem – wymyślam ripostę – Dopiero na trzeciej randce.

– Jesteśmy na randce?

– Dziewczyna i chłopak, gwiaździste niebo, księżyc…

– Zacznij od kolacji przy świecach – przerywa mi – Wtedy pomyślimy, jak to nazwać, dobrze? I zwrócę uwagę na jeden szczegół: to, co nad nami wisi, to są chmury. Mało romantyczne.

Wzdycham ciężko.

Kolacja przy świecach? Nie jesteśmy trzydziestolatkami, Emmo. A za pogodę nie odpowiadam, chociaż podobno w Faerie potrafią nią sterować. Ale uwierz, gwiazdy wciąż tam są, jednak ty nie wyglądasz mi na taką, która potrzebuje romantycznych widoków. Więc…

– O co chciałeś zapytać? – niecierpliwi się moim milczeniem.

– O pierwszy dzień w szkole. Dlaczego wybrałaś nas, Kevina i mnie.

Jest zaskoczona. Najwyraźniej spodziewała się czegoś całkiem innego.

– Odpowiedź wygładzona, czy surowa szczerość? – pyta.

– Szczerość.

– Gdy ujrzałam tę hordę, dumnie zwaną pierwszą C, miałam ochotę uciec i rzucić się w przepaść, o, tutaj właśnie – wskazuje ręką otchłań za murkiem – Lecz zacisnęłam zęby. Integruj się, powiedziałam sobie. Dlaczego podeszłam do was? Z prostego powodu: wyglądaliście na najmniej popieprzonych z całej tej beznadziejnej zgrai. Błąd, tak, teraz to widzę. Ale stało się, czasu nie cofnę.

Głos ma spokojny, pozbawiony emocji. Poważna twarz, nawet śladu uśmiechu. Chyba. Ponieważ zrobiła krok w tył, przykleiła do kolumny, i niewiele mogę dojrzeć w ciemności.

Nie umiem zdecydować, jak powinienem odczytać jej słowa.

– Żartujesz – strzelam.

– Tego nie możesz być pewien.

I wreszcie rozlega się jej cichy, ale opętańczy chichot.

– Przestraszyłeś się, prawda?

– Tego nie możesz być pewna – zdobywam się na ripostę.

Dziwny, ledwo słyszalny dźwięk. Jakby pokazywała mi język.

– Pokazujesz mi język – stwierdzam – Owszem, domyślam się, co teraz powiesz: że nie mogę być tego pewien.

Jeszcze jeden chichot.

– Dobrze trafiłam – mówi po dłuższej chwili – Bo kto inny byłby na tyle popieprzony, żeby po zmroku włóczyć się po mieście?

Odpowiedź brzmi: ty, Emmo. Ale mówić tego nie muszę, sama wiesz najlepiej.

– Często tu przychodzisz w nocy? – pytam.

– Dziś jest pierwszy raz.

Poważnie?

– Mój też – mówię – Co jest niemożliwe, że tego samego dnia wpadliśmy na identyczny pomysł. Chyba, że…

– Lepiej nie kończ – przerywa mi – Bo jeśli oznajmisz, że jesteśmy bratnimi duszami, zwymiotuję ci na buty.

Miałem rację. Romantyzm jest ci całkowicie obcy.

– Zamierzałem zrzucić winę na magię – mówię surowym tonem – Zastanowić się, czy ponownie nie rzucono na mnie jakiegoś paskudnego uroku, zmuszając do spotkania ciebie… chociaż nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby mi życzyć aż tak źle.

Jęczy głośno.

Łapiesz się za serce, prawda? Wiem, nie mogę być tego pewien.

– Zgryźliwie bolesne – oznajmia – Cudowne.

– Cudowne? Dajesz mi klucz do siebie.

Podchodzi bliżej.

– Celne spostrzeżenie, Will. Wydajesz się być niezwykle inteligentnym młodzieńcem.

Okropnie pompatycznie, Emmo. Ale zgadza się.

– Tak inteligentnym, jak ty?

– Nie przesadzajmy – usadza mnie natychmiast.

Przeczuwam, że czeka nas sześć lat interesujących dialogów.

Czuję, że znów przebija mnie spojrzeniem. A nie dostrzegam żadnego sensownego powodu.

– Tak?

– Prawie cię nie widzę – mówi.

– To dobrze, czy źle?

– Zasadniczo dobrze. Ale w tym konkretnym przypadku źle.

Domyślam się po paru sekundach.

– Ciemna noc. I powinniśmy wracać.

Wzdycha.

– Od godziny czekam, aż mi to zaproponujesz. Dziewczynę trzeba odprowadzić po randce. Nie słyszałeś?

– To nie jest randka.

– Prawda. Lecz wracać trzeba, najlepiej unikając wywrotki i rozbicia sobie czerepu. A dziur tu pełno, dlatego będziemy się wzajemnie asekurować. Daj rękę.

Ujmuję jej dłoń.

Ściska dość mocno. To miłe uczucie.

– I ostrożnie. Krok za krokiem.

Rusza ekstremalnie ostrożnie, robiąc jeden malutki kroczek za drugim. Całkiem słusznie, podłoże naprawdę jest piekielnie nierówne, moje stopy co rusz to wpadają w jakieś zagłębienie, to uderzają w wypukłość. Niemal jak spacer po polu minowym. Ale w takim towarzystwie? Kiedykolwiek. Zawsze.

Stopa za stopą, jard za jardem, aż zza zakrętu wyłania się mdły krąg światła rzucanego przez samotną lampę nad bramą. Mdły, ale wreszcie widzę, co mam pod nogami. Przyspieszamy nieco. Podążamy ścieżką ku pierwszej prawdziwej latarni, za którą ciągnie się rząd kolejnych.

– Możesz już mnie puścić – informuje w pewnej chwili.

– Wiem – odpowiadam – że mogę.

Czuję, że się uśmiecha.

Kolejne pięćdziesiąt, sto kroków.

– Powinieneś już mnie puścić – ponawia.

– Prawda. Powinienem.

Nadal nie próbuje się wyrwać.

Internat zbliża się nieuchronnie.

– Jesteś…

– Nie kończ – wchodzę jej w słowo – oryginałem, tak?

Wtedy puszczam jej dłoń. Jeszcze przez sekundę stykają się opuszki naszych palców. I koniec.

Szkoda, rozbrzmiewa głos w głowie.

Idę u jej boku, milczę, ona również milczy, i jedynym dźwiękiem jest chrzęst kamieni pod podeszwami. Zatrzymuję się, kiedy jesteśmy kilkadziesiąt kroków od drzwi internatu. Robi to samo po sekundzie.

– Stąd chyba już trafisz? – pytam.

– Postaram się sprostać wyzwaniu – odpowiada – Uciekasz?

– Raczej nie zaprosisz mnie do siebie o takiej porze.

Uśmiecha się.

– Żałujesz?

– Moje serce krwawi – zapewniam – Lecz i na mnie najwyższy czas. Nie mam pojęcia, co tutaj grozi za włóczenie się po nocy. Może zupełnie nic… jednak nie zamierzam sprawdzać tego na własnym grzbiecie.

– Znów taki rozsądny i nudny – prycha. – Ale do następnego razu, tak?

– Jasne.

Macha mi i rusza niemal biegiem. Patrzę za nią, dopóki nie znika w drzwiach internatu. Wtedy rozpoczynam tryumfalny powrót na stancję.

Nikt nie zatrzymuje mnie po drodze, mimo że nie kryję się, płynę z dumnie uniesioną głową. Drzwi wejściowe tym razem skrzypią, tak jak i kilka stopni schodów, jednak zza węgła nie wyskakuje zła i przerażona pani Pilch. Jakby los postanowił sprzyjać mi, nie bacząc na rachunek prawdopodobieństwa.

Dopiero w pokoju odważam się zerknąć na zegarek. Jest kwadrans po dziesiątej. Z gardła wydobywa się przeciągłe westchnienie ulgi. Przesadziłem. I nie dostałem po łapach. Wręcz przeciwnie. Ha!

Idę się umyć, przebieram, kładę do łóżka. W głowie wirują stada wesołych myśli, ogromne stada. Jednak niezbyt długo. Już po chwili porywa mnie sen.

 

 

Mam ogromny problem ze wstaniem. Ogarnął mnie błogi nastrój i dogłębne rozleniwienie.

Czy muszę iść dzisiaj do szkoły?

Rozsądek i odpowiedzialność nie włączają się w porę, przez co prawie spóźniam się na pierwszą lekcję, matematykę. Wbiegam do sali w ostatniej chwili.

Kevin marszczy się i krzywi z niewiadomego powodu. Nauczyciel zaczyna rozpisywać na tablicy ciągi szlaczków, będące najpewniej skomplikowanymi układami równań. Ja jednak nie zwracam uwagi na żadnego z nich. Wbijam spojrzenie w Emmę.

Tkwi tam, gdzie niemal zawsze, dwie ławki przede mną i nieco w bok. Widzę tylko jej ćwierćprofil… natychmiast zapisuję ten wynalazek w pamięci. Jednak niedługo raduję się własną kreatywnością. Szybko spostrzegam, że Emma wygląda nader kiepsko.

Siedzi przygarbiona, niemal bez ruchu, unosi tylko głowę, żeby spojrzeć na tablicę, a potem opuszcza ją, przepisując do zeszytu ciągi liczb i znaków. Ani razu nie zerka w tył, na mnie, chociaż nawołuję ją najgłośniejszymi myślami, bombarduję plecy pytaniami. Pięć, dziesięć, piętnaście minut bez jakiejkolwiek reakcji, lekcja ucieka, Kevin mruczy pod nosem, żebym wziął się w garść. Ale nie słyszę jego napomnień, ani głosu nauczyciela.

I nagle brzmi dzwonek, wyrywając mnie z zamyślenia.

Już? Jakim cudem?

Lecz nie mam czasu na zastanawianie się, bo Emma już wstaje, już zbiega po stopniach ku drzwiom. Ruszam za nią ostro, jednak doganiam dopiero na korytarzu. I muszę zastąpić jej drogę, bo prze naprzód jak taran. Dopiero to pomaga, zatrzymuje się.

– Co się stało? – pytam.

Przez sekundę mam wrażenie, że wrzaśnie na mnie.

– Pamiętasz? – pyta wściekle – Zastanawiałeś się wczoraj, co grozi za włóczenie się po nocy. Zatem wyobraź sobie, że ja już to wiem!

Cholera. Jasna cholera.

– Nie pytasz, co? Pomimo tego powiem: szlaban. Na miesiąc. A przynajmniej taką karę wlepia się nam, lokatorom pieprzonego internatu.

Jezu. Miesiąc?

Dwa tygodnie bez Kevina wydawały się prawie wiecznością, i wiem, że powinienem raczej myśleć o tobie, jak to zniesiesz, ale z jakiegoś powodu moje empatia wyschła do cna. Myślę teraz wyłącznie o sobie. Że w chwili, gdy coś zaiskrzyło…

– Szlag – wolę ograniczyć się do tego krótkiego stwierdzenia.

– A żebyś wiedział – rzuca – Po ostatnim dzwonku mam maszerować wprost do internatu i meldować się u Przełożonych. Bez szemrania wykonywać wszelkie ich polecenia… a jeśli wyjątkowo nie przydzielą mi żadnej pracy, siedzieć na tyłku w pokoju, z przerwą jedynie na posiłki. Nawet książki z biblioteki mam wypożyczać zdalnie. Zlecać to współlokatorom. I tak przez miesiąc. Oczywiście pod warunkiem, że w tym czasie nie doigram się ponownie.

– Szlag – powtarzam.

– Powtarzasz się – oznajmia – Lecz wiesz? Dokładnie to samo mam na myśli. Tylko dosadniej.

Rozkłada ręce w geście rezygnacji.

A potem rusza przed siebie, oznajmiając w ten sposób, że rozmowa jest zakończona. Widzę, że łapie Lily i zaczyna coś do niej mówić. Wlokę się jej śladem, po chwili dołącza do mnie Kevin. Zrobiłeś zadanie z biologii? Jasne, przyjacielu. A ty nie? Cóż, jakoś nie znalazłem sił. Cały wieczór smarkałem i kichałem, i mam straszną ochotę zerwać się z reszty lekcji.

Docieramy pod salę. Po minucie wstrząsa mną dzwonek.

Na kolejnych przerwach samą miną Emma daje mi znać, że nie mam nawet się zbliżać. Nie naciskam, postanawiam odczekać, aż nieco ochłonie.

Po ostatniej lekcji wciąż daleko jej do spokoju. Nie odpowiada nawet na moje rozpaczliwe, rzucone do pleców: do jutra, w towarzystwie Lily sunie szybkim krokiem ścieżką do internatu.

Szlag. Po raz trzeci.

Kevin również jest kwaśny, mruczy coś niewyraźnie pod nosem o łamaniu w kościach, przeziębieniach i paskudnych wirusach. Jedyny pozytyw, że zajęty sobą nie zadaje trudnych pytań. Nie mam zamiaru wysmarkiwać się w jego rękaw.

Czuję przepełniającą mnie złość.

Wieczorem, gdy leżę już w łóżku, znów zaczynają wyświetlać się sceny z dziedzińca. Słyszę głos Emmy, jej dźwięczny śmiech, jej pełne pasji słowa, kiedy opowiada o ostatnim dniu na Ziemi. Czuję ciepło jej dłoni, kiedy przemierzamy usianą pułapkami ciemność. Widzę jej jaśniejące oczy na chwilę przed tym, jak odwraca się i biegnie ku drzwiom.

A tak cieszyłem się, że los mi sprzyja.

Dziś znów mieliśmy spacerować, trzymając się za ręce. Zaciągnąłbym cię do knajpki na pizzę, i miałabyś tę swoją kolację, konieczną, żebyś uznała nasz wieczór za randkę. Potem rozmawialibyśmy długo, oszałamiałbym cię celnymi spostrzeżeniami, ty mnie zwalającymi z nóg ripostami. Coś naprawdę zaczynało się dziać. A czy nastąpi ciąg dalszy, przekonam się dopiero za miesiąc.

Niech to wszystko porwą diabli.

 

 

Kolejny dzień wygląda podobnie. Emma trzyma się na uboczu, przyczepiwszy się do Lily. Kevin nie zadaje dociekliwych pytań, z tego prozaicznego powodu, że jest nieobecny. Powaliło go przeziębienie, tę wieść przekazuje Sean. Przez co na przerwach skazany jestem na Seana właśnie. Nudnego do zaziewania się na śmierć.

Próby przechwycenia Emmy spełzają na niczym, aż w końcu odpuszczam. Wypowiada do mnie trzy słowa na pożegnanie. Do jutra, Will.

Czwartek nie różni się niczym od środy – wciąż ten sam mur, o który boleśnie się rozbijam. Mam dość, i po ostatnim dzwonku postanawiam, że zburzę go, choćby miało mnie to kosztować życie.

Pierwszy gnam do wyjścia, przystaję przed schodami. I tam zastępuję drogę nadchodzącej Emmie.

– Nie uciekaj – proszę ją. – Możemy zamienić kilka słów?

Mierzy mnie ciężkim spojrzeniem.

– Tracisz czas, Will – mówi. – Moją powinnością na teraz jest pomaganie w wydawaniu obiadu.

Wiem, że ci dopieprzyli. Nieustanne przypominanie o tym nic nie da.

– Pozwól przynajmniej, że cię odprowadzę.

– Niech zgadnę… do internatu? – głos gęsto ocieka sarkazmem. – Już raz tak zrobiłeś. A efekt znasz.

Choćbym rozbił sobie czaszkę, ten mur nawet nie drgnie.

Lecz chociaż wyjaśnijmy sobie, na czym stoimy. Dobrze, Emmo?

– Jesteś wściekła, rozumiem – mówię. – Ale dlaczego na mnie?

– Na kogoś muszę. A na siebie nie chcę, bo ze sobą przebywam przez całą dobę, i to byłoby nie do zniesienia.

Jest w tym jakiś sens.

– Mam ci dać spokój – wolę się upewnić.

– Pojętny z ciebie młodzieniec.

To już ustaliliśmy wcześniej.

– Na zawsze?

– Póki mi nie przejdzie. Do usłyszenia w przyszłym miesiącu, Will.

Odwraca się na pięcie.

I tak oto zostałem odprawiony, myślę, patrząc na jej znikające w oddali plecy. Bezpodstawnie oskarżasz mnie? Być może, jednak niczego to nie zmienia. Masz prawo złościć się, na wszystkich, na wszystko, na cały świat. Mogłabyś chociaż odwrócić się na moment, spojrzeć. Ale nie.

Jednak wolę teraz nie dociekać powodu, bo nie wszystkie odpowiedzi mi się spodobają. I sam utonę we łzach.

Tak przepiękny dzień, a ja stoję jak dureń, zastanawiając się, co mam ze sobą począć. Lecz jeśli ktoś podejdzie i doradzi, że powinienem wziąć się za naukę, będzie nagarniał zęby na szufelkę. Bo być może to ostatnia szansa na…

– Will? – słyszę nagle za sobą.

Wzdrygam się. Głos jest znajomy, chociaż nie słyszany od dawna.

Odwracam się i staję twarzą w twarz z Ellinor. Niemalże już zapomniałem o twoim istnieniu, bo gdy wychodzisz na przerwę, nieodmiennie zatrzymujesz się – mam wrażenie – na przeciwległym krańcu szkoły. Po lekcjach znikasz pierwsza, natomiast rankiem zjawiasz się ostatnia, mikrosekundę przed dzwonkiem.

Czego sobie życzysz, zimna i nieuchwytna panno?

– Słyszałam o Emmie – oznajmia. – Kiepska sprawa, co?

– Kiepska – potwierdzam.

Rozgryzłaś mnie w kilka chwil, przemyka przez głowę. Czy wyglądam aż tak żałośnie? Wiem, trzeba było nie spoglądać za Emmą z tą tęskną i żałosną miną porzuconego psa.

– Miesiąc szybko minie – dodaje.

– Jasne – mówię z przekąsem. – I pogoda utrzyma się przez ten czas?

– To Faerie – stwierdza. – Magiczna kraina. Więc kto wie?

Straszliwie magiczna, aż tonę w zaklęciach. I to było sarkastyczne pytanie retoryczne, Ellinor. Lecz z jakiegoś powodu chcesz być miła.

– Ja nie wiem – mówię. – A mam ochotę powłóczyć się po mieście, póki ciepło i słonecznie. Samemu? Bez sensu. Tymczasem Emmę uwięziono, a Kevin umiera powalony przeziębieniem. Wybrał sobie doskonały czas.

– To nie jego wina.

Wzdycham ciężko.

Czemu wszystko odczytujesz dosłownie?

To chyba mój problem, nie twój. Ponieważ przyzwyczaiłem się już do Emmy, do nieustannych kpin, drwin i złośliwości. A ty jesteś doskonale ułożoną panną z dobrego domu.

Wbija we mnie przenikliwe spojrzenie. Aż się wzdrygam.

– A wspomniane włóczenie się… nie pomyślałeś, że mógłbyś zrobić to ze mną? – pyta nagle.

Nie popisałem się lotnością umysłu, prawda? Ani taktem, wypłakując się, że opuścili mnie moi przyjaciele. Podeszłaś mnie.

Lecz z drugiej strony…

– Dlaczego miałbym pomyśleć, że zechcesz?

– Dlaczego nie chciałeś przynajmniej spróbować?

– Bo od czasu naszej pierwszej rozmowy odpowiadałaś mi monosylabami? Pomimo obietnicy?

– Bo znalazłeś sobie Emmę i na jej widok twoje oczy robiły się maślane… miałam próbować być tą trzecią?

Celne. Doskonałe trafienie.

Może nie jesteś tak drętwa, jak przez chwilę sądziłem.

– Maślane? – postanawiam się upewnić. – Aż tak?

– Nie twierdzę wcale, że nie rozumiem. Jaka jest Emma, każdy widzi.

Hm!

Co odpowiada się w takich przypadkach? W głowie próżnia. Muzo celnej riposty, czy możesz zesłać mi chociaż uncję natchnienia?

– Kevin nie jest w moim typie – mówię – A ty nie dałaś mi najmniejszego znaku, więc…

– Zawsze poddajesz się tak łatwo?

Jęczę, na szczęście wyłącznie w duchu.

Muzo, skoro już jesteś: miałaś podpowiadać mnie! Nie jej!

Niecierpliwi się już, ale wciąż z uśmiechem. Żadnych śladów lodu.

– Idziemy, czy nie? – w końcu pyta wprost.

Idziemy? Ale dokąd???

Ach, tak.

– Oczywiście, że idziemy. Jeśli dasz się zaprosić na spacer.

– Dam.

To naprawdę piękny sen.

A skoro to tylko sen, nie muszę się krępować, prawda?

– Zatem spacer – stwierdzam – A skoro ucieknie mi obiad na stancji, proponuję usiąść i zjeść w jakiejś karczmie. Dobrze?

Przesadziłem?

Trudno powiedzieć. Bo nadal się uśmiechasz.

– Nie ma takiej konieczności – odpowiada – Ale jeśli nalegasz…

– Z całą stanowczością.

Przemądre, wiem. Lecz wystartujmy już, zanim z okna internatu wypatrzy nas Emma. Bo wtedy…

Wskazuję kierunek i ruszamy ścieżką przez park.

I kiedy natężając się próbuję dostosować własne długie kroki do jej eleganckiego drobienia, fala myśli i pytań zalewa umysł. Czy mam prawo wybierać się na spacer z inną dziewczyną, gdy Emma tłucze talerze w kuchni? Niczego sobie nie obiecywaliśmy, więc owszem, mam. Czy będzie na mnie wściekła? Tak, będzie. Słusznie? Nie wiem. Moje biesiadowanie z Kevinem nie wzbudziło jej protestów, lecz racja, znaczenie ma płeć. Jednak mogła pozwolić mi odprowadzić się do internatu, wtedy nie maszerowałbym wesoło z Ellinor. Prawda? Prawda.

A teraz druga strona medalu. Dlaczego Ellinor? Dlaczego ona, dumna panna z jednego z Wysokich Rodów, ponoć wnuczka jego przywódczyni? Dlaczego dzisiaj, po miesięcznym milczeniu? Ponieważ zauważyła, że coś zaiskrzyło między Emmą i mną, i stwierdziła, że musi interweniować?

Prawie wykładam się jak długi.

Chyba tylko w mojej wyobraźni – chorej na najcięższą postać megalomanii – mógł wykluć się tak absurdalny pomysł. Piękna panna z arystokracji miałaby odczuwać zazdrość o kogoś takiego, jak ja? Może gładki ze mnie młodzieniec, inteligentny i z obrotnym językiem… lecz poza tym nie mam nic. Pozycji, majątku, potężnej rodziny. Więc z zasady powinienem być dla ciebie zupełnie nieinteresujący. W feudalnej krainie.

Lecz z jakiego innego powodu tu jesteś, Ellinor?

Z bardzo prostego – odpowiadam wreszcie. Tkwiłem tam jak porzucone szczenię, a ty wbrew pozorom obdarzona jesteś dobrym sercem, więc zlitowałaś się nade mną. Do wywnioskowania tego nie potrzeba Sherlocka, tak a propos Holmesów.

I powinienem przestać grzebać w przyczynach. Liczy się skutek.

– Ty jeden nie przestraszyłeś się mnie – słyszę nagle głos Ellinor.

Znów niemal się potykam.

– Dlaczego miałbym się ciebie bać?

Karci mnie spojrzeniem.

– Nie udawaj.

– Nie udaję! Boję się wielu rzeczy: ciemności, ciasnych pomieszczeń, pająków i żab – ale nie… hmmm… dziewczyn.

Uśmiecha się.

– Jakiego słowa tam zabrakło?

– Żadnego – zapewniam.

Brzmiało: prześlicznych. Do czego oczywiście się nie przyznam.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie – uciekam na powrót do sedna – Dlaczego miałbym się ciebie bać.

Ponieważ jesteś pająkiem?

Czekam dość długo.

– Jestem świadoma, jak wyglądam – mówi wreszcie. – Czy wiesz, jak często słyszę, że jestem podobna do ciotki Camilli, nie do mojej mamy? A Camilla stała się w Faerie alegorią chłodu, rezerwy, braku uczuć… robiła wszystko, aby na to zasłużyć, racja. We mnie widzą jej kopię. I tak samo postrzegają.

– A ty tego sobie nie życzysz – stwierdzam.

– Nieważne, czego sobie życzę, a czego nie – odpowiada – Jestem sobą. Pragnę być sobą. Chcę, żeby ludzie poznawali mnie, zamiast od razu wrzucać w szufladkę. Rozumiesz? Nie zamierzam nieustannie walczyć, bezmyślnie i słodko się uśmiechać, żeby przestali uważać mnie za odbicie Camilli.

Bo w istocie słodka nie jesteś, rozbłyskuje myśl.

To dość skomplikowane.

Pragniesz być jak Camilla, lecz sama z siebie, z własnego wyboru, dobrze rozumiem? Czy raczej: już jesteś jak ona. Lecz masz pecha, że ona była pierwsza.

– Bezmyślna słodycz jest przereklamowana – oświadczam.

Zastanawia się przez chwilę.

– Wolisz te oziębłe, tak?

Och!

Cóż za wredny cios. Przypominasz mi trochę nieodżałowaną Emmę, wiesz? Racja, masz inny styl. Grzeczniejszy. Jesteś bardziej wyważona, tak, to nieszczęsne słowo samo pcha się na język: chłodna. Spoglądasz z dystansem, nieco z góry.

– Will?

Co takiego?

Spodziewasz się odpowiedzi? Naprawdę?

– Nic nie mówiłem – mamroczę.

– A powinieneś był.

Niedoczekanie twoje.

Na szczęście wkraczamy na gwarną Centralną Aleję, otacza nas tłum. Mogę uchylić się od odpowiedzi. Zmienić temat.

– Dostanie mi się od pani Pilch, właścicielki stancji, za nieobecność na obiedzie – mówię. – A skoro tak, to muszę to sobie odpowiednio powetować. Żeby wyszło przynajmniej na zero.

– Mógłbyś zajrzeć i ją uprzedzić – zauważa.

Wzdycham głośno, by na pewno usłyszała.

– Dlaczego wszystkie dziewczyny chcą zobaczyć mój pokój?

– A dlaczego miałabym chcieć zobaczyć twój pokój?

– Wszystkie tak mówią na początku – odcinam się.

Prycha.

– Wszystkie? Marzyciel. I wyjaśnij, w jaki sposób ma wyjść na zero.

To z kolei dość proste, moja Ellinor.

– Nagroda musi dorównać karze – odpowiadam. – Co oznacza, że nie możemy wybrać taniej jadłodajni… Humphrey, najlepsze zrazy w mieście, jak twierdzi Kevin. Masz ochotę?

– Miałabym. Ale…

Nie mam problemu z domyśleniem się, w czym rzecz.

– Przecież ja cię zapraszam – mówię. – A nie chwaląc się, moja sakiewka pęka w szwach… nie potrafię wydać kieszonkowego, jakie otrzymuję od Mistrza Camerona, Opiekuna Ogrodu. I zarazem mojego opiekuna.

Zabrzmiało zabawnie?

Prawdopodobnie nie, bo uśmiechu nie dostrzegam. Zabrzmiało chełpliwie, pierwsza część. Ale według mojego druha najważniejsze to przekonać dziewczynę, że nie jestem golcem.

Moje dwa funty miesięcznie w zestawieniu z majątkiem Wysokiego Rodu. Paradne.

Jednak oferta została przyjęta, i więcej mi nie trzeba.

W kilka minut docieramy do restauracji Humphrey'a. Wciąż jest dosyć ciepło, pięknie, bezwietrznie, dlatego proponuję, żebyśmy wybrali stolik na zewnątrz. Ellinor zgadza się.

Proszę, by zajęła miejsce, a sam idę zamówić, pamiętając, że kelnerzy w Faerie to dość rzadkie zjawisko. Spotkasz ich w Królewskiej i paru innych lokalach, z których wychodzisz z sakiewką lżejszą o przynajmniej kilka funtów – cierpliwie tłumaczył mi Kevin. W pozostałych trzeba pofatygować się samemu.

Muszę poczekać parę minut. Więc czekam, płacę, wcale nie jest przerażająco drogo, a potem wracam do Ellinor balansując między stolikami z pełną tacą. Rozkładam talerze, siadam, ujmuję sztućce, podnoszę je… patrz, Ellinor, nie jestem barbarzyńcą, wiem, do czego służą… co nagradza szerokim uśmiechem.

A potem zamiast rzucić się na zrazy, zaczynam jeść niespiesznie, z namaszczeniem, jeden malutki kęs po drugim. Chcę zrobić dobre wrażenie. Co musi wychodzić mało naturalnie, bo wciąż obserwuje moje wysiłki z zaciekawieniem i przestrachem. Sama ledwo skubie.

– Nie smakuje? – pytam.

Wzdycha.

– Smakuje. Ale zacznij jeść normalnie.

Czyli jak prosię? Skoro nalegasz, mogę spróbować.

Idzie łatwiej. I szybciej.

– Dlaczego właśnie Mistrz Opiekun zajął się tobą? – pyta nagle.

– Nie mam pojęcia. Podobno jest moim wujem. Bardzo dalekim, ale jednak.

Kręci głową.

– Użył tego argumentu, kiedy przyszedł po ciebie, prawda?

Potakuję tylko.

– I nie skłamał – mówi. – Lecz to nic nie znaczy, ponieważ w Faerie praktycznie każdy spokrewniony jest z każdym. Mój wuj Lambert… i widzisz, znów wyskakuje jakiś wuj… więc Lambert to pasjonat genealogii, i gdybym go poprosiła, poszperałby w swoich księgach i jasno udowodnił, że Cameron jest również moim wujem. I to wielokrotnym.

– Starsza Krew – rzucam.

– Tak, ona – potwierdza. – Mamy ją wszyscy, a jesteśmy tu od tysiącleci… przez ten czas zdążyliśmy upleść wiele więzi pokrewieństwa.

Jej oczy nagle rozbłyskują.

– A skoro tak, to jesteś moim kuzynem. I wiesz… nie możemy.

Dusza wydaje jęk słyszalny nawet w niebiosach.

– Prawodawcom chodziło pewnie o to… – zaczynam.

– Zamierzasz mnie przekonywać, że możemy? – przerywa mi.

Intensywnie kiwam głową.

Zastanawia się przez długi czas.

– Dobrze – orzeka wreszcie. – Jedzmy dalej. Ale jeśli nas złapią, powiem, że to ty mnie namówiłeś groźbą i szantażem.

Wspólne pochłanianie zrazów, chociaż jesteśmy spokrewnieni – to przecudne, Ellinor. I pomyśleć, że uważałem cię za drętwą.

A teraz muszę skupić się na niepatrzeniu w twoje oczy. Ponieważ znów tonę.

Na szczęście nie ciągnie dalej. Nie niweczy wspaniałego efektu.

– Musi istnieć inna przyczyna, dla której Cameron zainteresował się tobą – mówi. – Wielcy Mistrzowie nie mają czasu zajmować się nastolatkami z Ziemi. Zazwyczaj.

– Bo jestem niezwyczajny – oznajmiam. Oczywiście natychmiast prycha. – A poważnie: Cameron, jak mnie zapewnił, pozostaje w pewnej zażyłości w moim wujem, prawdziwym wujem, bratem mego ojca. Może Edward nakłonił go, żeby zajął się jego bratankiem.

– To musi być spora zażyłość – stwierdza.

Racja, przyznaję w duchu. Byle znajomek nie wymusi czegoś takiego na jednej z ośmiu najpotężniejszych osób w Faerie.

Kiedyś zbiorę się na odwagę i zapytam Camerona. Lub wuja Edwarda, jeśli zechce się ujawnić. Jeśli o mnie nie zapomniał.

Zajmuję się napoczynaniem ostatniego już zrazika.

– Gdzie ty to wszystko mieścisz? – słyszę kpiący głos.

Spoglądam na jej talerz. Ledwo dociera do połowy.

– Dokładnie o to samo, w całkiem podobnych okolicznościach, zapytałem ostatnio Kevina – mówię – I wiesz, co mi odpowiedział? Że w żołądku.

– Zaprosiłeś Kevina na obiad? Przede mną?

Potwierdzam skinieniem.

– Tak, ale z nim mi nie wyszło. Więc próbuję dalej.

– Nie chciał zobaczyć twojego pokoju?

– Właśnie. Jego interesuje tylko pełna micha. A ja ostatnio zacząłem podzielać to zainteresowanie dużo mocniej… nie umiem odgadnąć, dlaczego tyle jem. Bo jeszcze niedawno nie miałem takiego apetytu, włączył się dopiero w Faerie… może przez tutejsze powietrze? Czyste. Świeże. Sama wiesz.

– A może po prostu zacząłeś dojrzewać.

Słyszę cichy, stłumiony chichot. Paskudny.

Czuję, że się rumienię. I na te słowa nie mam żadnej riposty.

– Udało ci się – na szczęście to ona zaczyna po chwili – Bycie podopiecznym Camerona otwiera wiele drzwi… nie krzyw się tak, wiesz, jak działa świat. Na dodatek możesz liczyć na kieszonkowe. Ja nie mam takiego szczęścia, jak dotąd odmawiają mi samodzielności… jeżeli czegoś potrzebuję, muszę zgłaszać się z petycją do ciotki, u której mieszkam.

Próbuję dodać dwa do dwóch.

– U ciotki?

Najprawdopodobniej dostrzega błysk w moich oczach. Całkiem niezamierzony, jestem gotów przysiąc.

– Nie, nie u Camilli. Porzuć nadzieję – mówi z lekkim przekąsem – Camilla nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca, wciąż podróżuje po całym Faerie. A wspomniana ciotka to… cóż… wnuczka siostry mojej prababci. Jeśli czegoś nie pomyliłam. Sztywna, wymagająca i ponura. Jej dom wydaje mi się więzieniem.

Podobnie myślę o swojej stancji. Niekiedy. Bo panią Pilch dzieli dystans miliona mil od twojej ciotki, tej nie będącej Camillą, jeśli opis jest prawdziwy. Nie mogłem trafić lepiej. A jednak…

– Zazdroszczę tym, którzy mieszkają w internacie – mówię.

– Ja też.

Przełykam ostatni kęs i popijam sokiem. Ellinor zdążyła przekroczyć już połowę, ale nieznacznie.

– Jak tu jest? – pytam ją.

Chyba domyśli się, że chodzi mi nie o to konkretne miejsce, tylko o całą krainę. O Faerie.

– To piękny świat – odpowiada – Bez wojen, bez przemocy, prawie bez cierpienia. Ludzie w większości są dobrzy… a nie tylko udają takich. Więc żyje się tu szczęśliwie, spokojnie.

Nie wiem, dlaczego wątpiłem. Bo po tamtej stronie los stykał mnie z niezbyt bystrymi i przywykłem? Tu jest inaczej. Emma, Kevin, ty. Wielu innych. Już nie czuję się jak odmieniec.

A jednak muszę pokręcić głową.

– To mogłabyś napisać w przewodniku reklamującym Faerie. A mi chodzi o osobistą opinię. Twoją opinię, Ellinor.

Z jakiegoś powodu nie wydaje się być zachwycona.

– Nie mnie powinieneś o nią pytać – oznajmia po chwili.

– Dlaczego?

Znów pauza. Na długi kęs, przełknięcie, łyk ze szklanki.

– Nie jestem obiektywna – słyszę wreszcie – Bo nie miałam typowego życia – przez to, kim jest moja rodzina, ród Greene. Wychowałam się zamknięta w wysokich murach siedziby rodu, zamku, w którym samo spojrzenie mej babci stanowi rozkaz. Kobiety, której starsza córka, Camilla, jest jej dość wiernym odbiciem… więc łatwo wyobrazisz sobie, jak wygląda życie w Oldecastle. Na szczęście druga córka Lady, moja mama, jest całkiem inna, cicha, spokojna… dobra. Zbyt ugodowa, dlatego nigdy nie potrafiła przeciwstawić się matce oraz siostrze… a ja najwyraźniej jestem taka, jak ona. Pomimo starań.

Wzdrygam się na jej ostatnie słowa.

Pomimo starań… To żart, prawda?

– Nigdy nie miałam zbyt wielu przyjaciół… a właściwie wcale ich nie miałam – ciągnie – Och, tak, lgnęło do mnie wielu, ale nie dla mnie, tylko dla mojego nazwiska. Dziwisz się, że nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego? Spojrzenia, szepty – patrzcie, to wnuczka Lady Lynette, siostrzenica Camilli – tym dla nich byłam. Ale szybko znalazłam sposób, jak sobie z nimi radzić… i teraz, dziś, nie sprawia mi żadnej trudności nie tylko wyglądać jak Camilla, ale zachowywać się tak, jak ona.

Wbija we mnie spojrzenie.

– Jeśli właśnie tego sobie życzę – dopowiada.

Twardym, lodowatym tonem, mrożącym krew w żyłach. I wygląda inaczej, niż jeszcze przez chwilą. Władczyni z pogardą spoglądająca na maluczkich. Nagle znalazła się tysiąc mil ode mnie.

Dlatego wierzę, że nie stanowi to dla niej najmniejszego problemu – być Królową Lodu.

– Wyłącznie w taki sposób mogłam się bronić – jej głos łagodnieje – Chłodem. Trzymaniem ich na dystans. Jednak po tym, jak się zapewne domyślasz, na przyjaźnie nie mogłam już liczyć.

Znów skupia się na jedzeniu.

Nie mogłaś, przyznaję w duchu. Bo nie potrafiłaś rozpoznać, kto chce cię wykorzystać, a kto ma szczere intencje – więc na wszelki wypadek odrzuciłaś wszystkich.

Ale masz już dość stania na uboczu, nawet jeśli dziesięć stóp ponad tłumem. Dlatego dziś podeszłaś do mnie, najpewniej to było przyczyną.

– To już się nie powtórzy – mówię – Ponieważ ja widzę ciebie, nie twoją ciotkę, i nie ja jeden. A jeśli ktoś będzie miał z tobą problem, to będzie miał problem ze mną. A ze mną lepiej nie mieć problemów.

Parska głośno.

– Bardzo buńczuczna deklaracja.

Odbiera mi dech na sekundę.

– Skąd znasz takie przemądrzałe słowa?

– Stoimy na wyższym stopniu rozwoju, nie wiedziałeś?

Ooo! Znów zalśniło.

– Wy, samice rodzaju żeńskiego?

– My, Faerianie – Z trudem tłumi śmiech.

Więc to nie seksizm, tylko rasizm. Niech ci będzie.

Ale szybko obalimy te głupie mity. Ja. Emma. Przekonasz się.

I wcale nie jesteś podobna do Camilli – to tylko maska, wkładana po to, żeby nie zranił się świat, nie odwrotnie. Bo posiadanie tego samego nazwiska nie przesądza o tym, że musimy…

Coś mi się w tym równaniu nie zgadza.

– Ellinor?

– Tak?

– Dlaczego nosisz to samo nazwisko, co Camilla? Przecież… czy…

Wolę nie kończyć.

Domyśla się, w czym rzecz. I potrząsa głową, uśmiechając się.

– Och, nie – mówi – Małżeństwo moich rodziców ma się doskonale, rozstanie na pewno im nie grozi. A powód jest prosty, chociaż Ziemianie początkowo mają z tym kłopot. Ród Greene trzyma się Starego Porządku – niech będzie, w odrobinę zmienionej formie – ale to zbyt skomplikowane, bym miała to teraz ci tłumaczyć… jednak sedno jest takie, że dzieci płci żeńskiej dziedziczą nazwisko po matce, nie ojcu.

Myślę intensywnie.

Ród nazywa się Greene, stery dzierży niejaka Lynette, twoja babcia… więc poprzedzała ją kobieta i po niej także nastąpi kobieta. I tak po wieki wieków. Enter.

Ha!

– W ten sposób…

– Czyżby urażało to twoją męską dumę? – nie daje mi mówić.

Szybko znajduję celną ripostę.

– Tak! Ponieważ jestem prymitywnym, owłosionym, paternalistycznym samcem, stuprocentowym macho!

Śmieje się w głos.

– Paternalistycznym? Ty też znasz przemądrzałe słowa… ale jednego nie rozumiem. Macho?

Może lepiej, że nie rozumiesz. Dobrze to świadczy o waszej cywilizacji.

– Facet uważający, że miejsce kobiety jest przy garach – wyjaśniam.

Robi wielkie oczy.

– Są tacy?

– Szczęśliwie na wyginięciu – odpowiadam.

Kiwa głową, usatysfakcjonowana. Najpewniej udzieliłem poprawnej odpowiedzi.

Powraca do zrazów. Na chwilę, bo już po minucie odsuwa od siebie talerz, miną oznajmiając: już nie mogę. Ja mógłbym, i z radością rzuciłbym się na resztki, Maximus nauczył mnie, że nie rezygnuje się z żadnej okazji… ale powstrzymuję się. Takie rzeczy, jak twierdzi Emma, dopiero na trzeciej randce.

Czy to jest randka, Ellinor?

Wkrótce zbieramy się, bo robi się nieco tłoczno, i za moment ktoś zacznie wpatrywać się natarczywie, bezgłośnie sugerując, żebyśmy nie blokowali stolika. Pełny żołądek zsyła na mnie błogość zniechęcającą do spacerowania, więc proponuję, abyśmy przysiedli na Placu Zegarowym. Nie chcę jeszcze kończyć tego dnia, tej rozmowy, widoku jej radosnych oczu i pojawiającego się na twarzy uśmiechu, wszystkiego, co sprawia, że wydaje się kimś zupełnie innym, niż wcześniej.

Wskazuję murek otaczający plac. Boję się, że odmówi oświadczając, iż panny Greene z zasady stronią od kładzenia swych pup na zimnych, szorstkich kamieniach. Lecz zgadza się. Może ciesząc się odkrywaniem uroków zwyczajnego życia, myślę sobie. Może po powrocie wykrzyknie do ciotki: wiesz, co dzisiaj zrobiłam? Siedziałam na murku!!! I dostanie szlaban na dziesięć miesięcy.

Rozmowa znów płynie. Znów zerkam na nią, trochę ukradkiem, żeby nie spłoszyć. Jednak zegar wybija piątą, i przeczuwam, że za chwilę nadejdzie koniec.

– Niech to ma ciąg dalszy – mówię w pewnym momencie.

Nie rozumie. Spogląda pytająco.

– Nie stój już z boku, proszę – zaczynam wyjaśniać – Jutro rano podejdź do nas na korytarzu, do mnie, do Kevina, Emmy, Seana, Lily. Nie gryziemy, zapewniam. Nawet Emma.

Uśmiecha się. Lekko.

– Emma nie będzie na ciebie zła? – pyta.

Wzdycham w duchu.

Domyśliłaś się. Lecz trudno było się nie domyślić.

– Będzie – odpowiadam – Już jest. Ale nie ja ponoszę winę, bo nie ja wyciągnąłem ją na nocny spacer. Dziś powiedziała mi, że pogadamy za miesiąc… czy naprawdę muszę na ten czas zamrzeć w bezruchu?

Zerka z ukosa.

– Zależy.

– Właśnie – potwierdzam – Zależy.

I nic więcej nie powiem, bo wpływamy na niebezpieczne wody.

Chwilę później podrywa się.

– Muszę już iść – oznajmia – Ciotka nie lubi, gdy się spóźniam.

A czy ona lubi cokolwiek? Nie, o to również nie zapytam.

– Mogę cię odprowadzić?

Potrząsa przecząco głową.

– Nie, bo zajmie nam to kolejne pół godziny.

– Nie chodzę aż tak wolno – zapewniam.

Ponownie uśmiecha się.

– Gdy masz w tym interes, chodzisz. Przy następnej okazji, dobrze?

Rozpracowałaś mnie kolejny raz. Ale dodałaś obietnicę.

Czy może być lepiej?

– Więc do jutra, Ellinor – mówię.

– Do jutra, Will.

Odprowadzam ją spojrzeniem, aż całkiem znika mi z oczu.

Ruszam na stancję szybkim krokiem. Oraz sprężystym. Drodzy przechodnie, czy dziwicie się, że podskakuję z radości? Mam powód.

Pani Pilch wzdycha rozpaczliwie na mój widok. Koleżanka – tłumaczę, stawiając na siłę prawdy. Zawróciła mi w głowie tak bardzo, że przestałem rejestrować upływ czasu. Pojmuję, muszę ponieść karę. Czy miesiąc zmywania wystarczy?

Tylko uśmiecha się. Zmykaj, Williamie. Jednak następnym razem uprzedź mnie, proszę.

Zmykam. Nawet schody przestały wydawać się pułapką i przeszkodą. Jednak beztroski nastrój pryska, kiedy dostrzegam kartkę wsuniętą pod drzwi, kiedy odczytuję jej treść.

Wyjeżdżamy do Abbottshire pojutrze, o wpół do szóstej. Zabierz ze sobą prowiant, droga zajmie nam cały dzień.

Jest jeszcze podpis. Hugh Jones.

Beztroska rozpłynęła się bez śladu, lecz nie zniknęła radość.

Bo sprawy wreszcie idą w dobrym kierunku.

 

 

Nazajutrz zasadzam się na Ellinor tuż przy wejściowych drzwiach, chcąc mieć pewność, że nie zgubi się, że nie zmieni zdania. I prowadzę ją, by dokonać jej immatrykulacji w naszej paczce. Kolejne przemądre słowo, myślę. Ta kraina bardzo źle na mnie działa.

Paczka reaguje różnie. Emma, rzecz oczywista, warczy, Kevin przeciera oczy ze zdumienia, Sean wygląda na zachwyconego, natomiast Lily jest chyba wszystko jedno, bo w żaden sposób nie ujawnia swego zdania. Ale powolutku, z pewnymi oporami, zaczyna płynąć rozmowa.

Na pierwszej przerwie jest lepiej. Na kolejnej całkiem dobrze.

Wygląda na to, że staliśmy się szóstką, dumam.

Tylko Emma wygląda na nieco kwaśną. W pewnej chwili, przyłapawszy mnie na uboczu, oznajmia, że nader szybko znalazłem sobie pocieszenie. Udaję oburzenie. Pocieszenie? To ja postanowiłem pocieszyć ją, gdyż stała na uboczu, taka samotna i smutna. Jeszcze zapłaczesz za Emmą, zobaczysz, odcina się. A na razie w ramach retorsji odbieram ci najlepszego przyjaciela. Kevin jest mój, rozumiesz? I koniec ze wspólnym biesiadowaniem, już żadnej pizzy we dwóch. Pojąłeś?

Kiwam głową na znak, że pojąłem. I oddycham z ulgą, bo kryzys został zażegnany.

I jeszcze wszystko może się zdarzyć, Emmo.

Tego dnia nie w głowie mi jakiekolwiek spacery. Wracam prostą drogą na stancję, grzecznie konsumuję obiad. A potem zaczynam przygotowywać się do wyjazdu. Pakuję niezbędne drobiazgi i zabieram się za zadania domowe, których odrobić w sobotę czy niedzielę nie zdołam. Zajmują mi mnóstwo czasu, kładę się spać chwilę przed północą.

Na szczęście nie mam problemów z zaśnięciem.

 

 

Wstaję jeszcze przed świtem. Ubieram się szybko i schodzę na dół. Pani Pilch jest już na nogach, dostaję kilka kanapek oraz kubek mleka. Zjadam i piję w pośpiechu. Zerkam na zegarek: jest dwanaście minut po piątej.

Czas na mnie.

– Spokojnej drogi, Williamie – żegna mnie, z poważną, a nawet nieco smutną miną.

Wciąż trwa noc, wychodzę w ciemność rozświetlaną nielicznymi latarniami. Jest tylko chłodno, nie zimno. Pustymi ulicami zmierzam do wozowni przy Stajniach. Po drodze nie napotykam żywego ducha, co zmienia się, gdy docieram na miejsce, w budynku i przed nim trwa wytężona praca. Odnajduję Jonesa, jest już. Pilnuje dwóch młodych mężczyzn wrzucających na wóz puste skrzynie i jakieś paczki.

– Jak widzę, pospieszyłeś się – mówi – A nieco bałem się, że zaśpisz.

Zbyt mi zależy, odpowiadam w myślach.

Ostatnie skrzynki załadowane, tamci zaprzęgają dwójkę koni. Wdrapuję się na kozioł i siadam obok Jonesa, który pewnie ujmuje lejce. Ruszamy pustymi wciąż ulicami.

Tyle rzeczy, które oni potrafią robić, a o których ja nie mam zielonego pojęcia – w głowie tłuką się myśli. I tyle innych, które na tamtym świecie były nieodzowne do przeżycia, a tu są zupełnie bezużyteczne. Kevin ma łatwiej. Urodził się i wychował w Faerie. I pewnie umiałby powozić, tak jak i jeździć wierzchem, doić krowy, a może nawet ukręcić łeb kurczakowi, oprawić go i przyrządzić z niego coś smakowitego. On może tu żyć, nie oglądając się na łaskę innych. A ja nie bardzo.

Trzeba będzie coś z tym zrobić, decyduję.

Zbliża się świt, niebo jaśnieje. Wyjeżdżamy przez bramę, znika miejski bruk, turkotanie zmienia swój rytm. Przed nami wije się szeroka, piaszczysta droga, znikająca za wzgórzami.

– Wyznaj, jak jest z tobą, Will – nagle odzywa się Jones – Lubisz pogawędzić podczas jazdy? Bo ja bardzo.

Słysząc te słowa, czuję ulgę. Jakoś minie ten dzień.

 

 

Tematów wystarcza na całą podróż. Długą podróż. Kiedy dojeżdżamy do celu, ściemnia się powoli. Ale powiększający się z każdą chwilą dom, dwór Armstrongów z Abbottshire, wciąż jest doskonale widoczny.

Powracają obrazy z tamtego lutowego dnia.

Pamiętam to miejsce. Znów pamiętam, choć zapomniałem na chwilę, choć zmuszono mnie, żebym zapomniał. Gniazdo mojego rodu. Już za moment przekroczę próg domostwa, które było schronieniem dla moich przodków, będę kroczył ścieżkami, które przemierzali moi dziadkowie, pradziadkowie i niezliczone pokolenia przed nimi.

Przybyłem, jestem tu, powiem im wszystkim. Armstrong powrócił do domu. I już nic nie sprawi, że zapomni.

– Spodziewają się nas – nagle odzywa się Jones. – Więc wszystko jest przygotowane. Zjemy coś, a dzierżawca bez wątpienia będzie chciał opowiedzieć ci o gospodarstwie. I jest stanowczo za późno, żeby iść teraz na cmentarz. Połamałbyś nogi w ciemnościach.

Zdecydowanie kręcę głową.

– Nie, panie Jones. Pójdę dzisiaj. Od razu.

Po jego minie widać, że to nie jest, według niego, dobry pomysł.

– Jak sobie życzysz – mówi wreszcie, choć w głowie słyszę opór. – I jeszcze jedno. Tutaj będę tytułował cię panem Armstrongiem. Tak wypada.

Prycham w duchu, jednak głośno nie protestuję.

Jones wstrzymuje konie, zeskakuje z kozła. Na jego spotkanie wychodzi z domu człowiek w grubym, wypłowiałym kubraku. Podają sobie dłonie. Więc również schodzę z wozu i podchodzę do nich.

– To Jonatan Orwell, dzierżawca Abbottshire, panie Armstrong – przedstawia mężczyznę Jones.

– Witam, panie Armstrong.

Wyciągam dłoń, tamten po chwili zawahania ściska ją mocno.

– Jest mi miło pana poznać, panie Orwell – mówię.

A potem zerkam na niebo, w większości już granatowe, poza jasnym pasem na zachodzie.

Nieważne. Nie zmienię zdania.

– Proszę mi wybaczyć, ale mam prośbę – przechodzę do rzeczy – Pomimo późnej pory chciałbym jeszcze dziś pójść na cmentarz.

Dzierżawca, nawet jeśli jest zaskoczony, zupełnie tego nie okazuje.

– Oczywiście – mówi. – Tylko skoczę do szopy po latarnię.

 

 

Droga do cmentarnej bramy okazuje się nie dłuższa niż ćwierć mili. I chociaż wspomnienia dnia pogrzebu ojca powróciły, nie rozpoznaję tego miejsca; może dlatego, że niewiele potrafię dostrzec. Gdy docieramy do celu, jest już zupełnie ciemno.

– Tędy, panie Armstrong – mówi Orwell, prowadząc mnie alejką. – Prawdę mówiąc, niewielu decyduje się zaglądać tutaj po zmroku.

– Nie boję się ciemności.

Orwell kiwa jedynie głową. Po minucie skręca w lewo, na znacznie węższą ścieżkę. Kilkadziesiąt kroków wzdłuż linii pomników, później wolna przestrzeń. I wreszcie młode, niezbyt wysokie drzewa otaczające półkolem samotny grób.

– To tutaj – słyszę.

Nie musiał tego mówić. Już pamiętam. Przypomniałem sobie wszystko.

Dotarłem do celu. Ale…

– Panie Orwell, chciałbym zostać sam – oznajmiam. – Jeżeli to nie kłopot.

W oczach mężczyzny rozbłyskuje zrozumienie.

– Oczywiście, oczywiście. Zaczekam na pana przy wejściu.

– Nie ma potrzeby, proszę wracać – odpowiadam. – Zapamiętałem drogę, trafię do dworu.

Mężczyzna najwyraźniej bije się z myślami.

– Nie jestem pewien…

– Naprawdę, panie Orwell. Poradzę sobie.

Tamten w końcu kiwa głową.

– Proszę uważać po drodze. Strasznie tu nierówno.

Rusza ścieżką. Czekam, aż ucichną jego kroki, aż zniknie kula światła wydobywająca się z niesionej latarni. Wtedy zdejmuję z ramion i otwieram plecak, wyciągam kupione w Caisleán znicze.

Kiedy je zapalam i stawiam na granitowej płycie, straszliwie drżą mi dłonie.

Zaczynają płynąć słowa. Wypowiadane najcichszym szeptem.

Mamo. Tato. Tęsknię za wami.

Potrzebuję was.

Właśnie teraz, może najmocniej ze wszystkich chwil. Bo to dla mnie zupełnie obcy świat, a wy urodziliście się tutaj i powinniście być moimi przewodnikami. A nie mam nikogo.

Jestem sam, lecz muszę sobie poradzić. Choć jest mi ciężko, a niekiedy myślę, że jednak nie dam rady, i pragnę uciec stąd, odszukać Edwarda i błagać go, żeby pozwolił mi na powrót zamieszkać w naszym domu. Ale wiem, że on nigdy nie stanie się dla mnie rodziną, taką, jaką byliście wy.

Dlaczego nie ma was przy mnie?

Ukradkiem ścieram łzy z policzków, chociaż wiem, że tu nikt nie może mnie zobaczyć. I wciąż mówię, opowiadam o swoich dniach i nocach, a moich słów słuchają zimne, cierpliwe kamienie.

 

 

Dłoń po raz ostatni dotyka lodowatej, gładkiej powierzchni. Podnoszę się ciężko, chwytam latarnię i ostrożnie ruszam ku głównej alei.

Tam przystaję, odwracam się i spoglądam.

Dwa złote płomyki chwieją się na wietrze, ich łuna rozświetla zwieszające się nad grobem gałęzie drzew.

Do zobaczenia – szepczę.

 

 

Kolacja nie dość, że okazuje się bardzo obfita, to smakiem nie ustępuje żadnemu posiłkowi, jaki miałem okazję spożywać w Faerie. Orwellowi nie zamykają się usta, pomimo tego, że nie jest szczególnie porywającym gawędziarzem. Być może czuje się niepewnie, widząc przed sobą nowego Armstronga, przyszłego spadkobiercę połowy majątku, tłumaczę sobie, a może zwyczajnie nie lubi ciszy. Jego żona natomiast stanowi całkowite przeciwieństwo, prawie się nie odzywa. Ich dzieci, dziesięcioletni chłopiec i o dwa lata młodsza dziewczynka, Mark i Chloe, łobuzują przy stole, zupełnie nie zważając na, w gruncie rzeczy, pobłażliwe uwagi rodziców.

I to wszystko sprawia, że czuję się swobodnie, dobrze. Jak nie zdarzało się od niepamiętnych czasów. Niemal jak we własnym domu, tak, nie potrafię znaleźć słowa, które pasowałoby lepiej.

Nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo zmęczył mnie ten dzień, dopóki pani Orwell nie wskazuje mi pokoju i łóżka. Po trzech minutach spędzonych w łazience kładę się i od razu zasypiam jak kamień.

Budzą mnie wcześnie, jeszcze przed świtem, ale mimo tego czuję się rześko. Zjadam lekkie śniadanie, podczas którego obserwuję rozjaśniające się niebo za oknem. Wychodzimy na chłodne, prawie mroźne powietrze. Słońce właśnie w tej chwili wyłania się zza wzgórz, dopiero zaczynając ogrzewać świat. We trzech rozpoczynamy obchód gospodarstwa; Orwell pokazuje mi wszystko, a dostrzegając moje niezbyt mądre spojrzenie, cierpliwie opowiada o szczegółach wiejskiego życia. W tym czasie dwóch robotników ładuje na wóz skrzynki z warzywami i owocami. Gdy wracamy pod dom, zdążył się już uzbierać pokaźny stos – przynajmniej trzykrotnie cięższy od tego, co wieźliśmy w tę stronę. Jest jasne, że powrotna droga potrwa znacznie dłużej.

Pan Jones myśli o tym samym.

– Musimy się zbierać – orzeka.

Orwell żegna się z nami dość wylewnie, zapraszając mnie do kolejnych odwiedzin wiosną i obiecując wspaniałą pogodę oraz nowalijki, jakich na próżno szukać w mieście.

– Proszę nie zapomnieć przekazać moich wyrazów uszanowania Mistrzowi Opiekunowi! – krzyczy jeszcze za nami, kiedy już ruszamy w drogę.

– Nie omieszkam tego zrobić, panie Orwell! – odkrzykuję. – I jeszcze raz dziękuję za wszystko!

Wkrótce zabudowania Abbottshire znikają w oddali.

 

 

Kiedy wóz wtacza się ciężko przez bramę zamku, po marnych resztkach słonecznej łuny, która wskazywała nam drogę przez ostatnie dwa, może trzy kwadranse, nie pozostał najmniejszy ślad. Żegnam się z Jonesem w wozowni, jemu również dziękuję. A gdy przekraczam próg stancji pani Pilch, w moim umyśle znów pojawia się to słowo: dom. To jest teraz mój dom. Ta stancja, Abbottshire, całe Faerie.

Tak. Powróciłem do domu.

 

 

 

 

V

 

 

 

Nie wspominam nikomu o Abbottshire. Może nie mam okazji, by zacząć, może nieco boję się ich reakcji, zwłaszcza Kevina. Bo oto zjawia się turysta z Ziemi, całkowicie zagubiony – a już po miesiącu okazuje się, że należą do niego spore włości, i byt tutaj ma praktycznie zapewniony. Emma uznałaby moje opowieści za przechwałki, a na Ellinor nie zrobiłyby najmniejszego wrażenia. Dlatego milczę.

Paczka integruje się, niczego więcej nie pragnę. Ellinor nie odgrywa już panny wykutej z lodu, Emma nie pozwala sobie na zbyt bolesne uszczypliwości. Lily już nie ucieka na bok, najwyraźniej uznawszy, że już znalazła przyjaciół. A Sean z wolna cywilizuje się, zaczyna nawet przemawiać ludzkim głosem – prawda, wciąż dosyć rzadko. W sensie, że nie jest już tak drętwy i nudny, jak na początku. I wszystko to pomyślnie rokuje na przyszłość. Szóstka krzepnie. Jestem dobrej myśli.

Przemija kolejny tydzień, i kolejny weekend bez reszty wypełniony nauką – muszę nadrobić zaległości powstałe przez wyjazd do Abbottshire. Szkoła nie ustaje w wysiłkach, by zagospodarować mi każdą minutę doby, ja staram się dać jej odpór. Chociaż okazji wielu nie mam. Jednak wystarcza mi nawet drobny symbol, dziesięciominutowe zamarudzenie w drodze na stancję, znak, że jeszcze nie skapitulowałem.

A pogodna aura wciąż się utrzymuje, i mam ogromną ochotę zaprosić pozostałą piątkę, a przynajmniej trójkę, na długą włóczęgę po mieście zakończoną pizzą lub czymś równie smacznym. Lecz Emma wciąż odbywa karę, więc nawet nie próbuję tego proponować, żeby nie nadziać się na jej wściekłość. Kevin odpada, wszak został zarezerwowany. Ellinor wymawia się, tłumiąc śmiech, twierdzi, że odbyła poważną rozmowę z Emmą, która postawiła ultimatum. Albo odczepię się od ciebie, albo oczy wydrapane, więc wolę nie ryzykować. Kto pozostaje? Sean, ocean znudzenia. Oraz Lily, olśniewająca urodą, czarnymi włosami i oczami, ciemną skórą każącą szukać jej przodków daleko poza Albionem… jednak poza wspomnianą urodą nie dostrzegam w niej zbyt wiele. I przyznaję, że może być fascynującą osobą, lecz zwyczajnie tego nie pokazuje. Gdyż wyciągnięcie z niej trzech zdań na kwadrans wydaje się być rekordem niemożliwym do pobicia. Pewnie potrzebuje czasu. Wiele czasu.

Więc po staremu po szkole maszeruję na stancję, chociaż często najokrężniejszą drogą. Mijają dni, środa, czwartek, piątek. Sobota nie różni się zbytnio, tym tylko, że uczę się przy biurku, nie w szkolnej ławce. Niedziela upiera się, żeby do złudzenia przypominać sobotę.

Czekam, aż rozbłyśnie światełko na krańcu długiego tunelu.

 

 

Emma ucieka do internatu z wczepioną w nią pazurami Lily, w którą z kolei próbuje wczepić się Sean. Ellinor, której kolejny raz proponuję odprowadzenie, ponownie odmawia. Tak, pamiętam, co powiedziałam – mówi ze śmiechem. Że następnym razem. Ale on jeszcze nie nadszedł.

I bij się tu z kobiecą logiką.

Jasne, odprowadzę cię, Kevin. Właściwie mam po drodze. Pojmuję, spieszyć się nie musimy, obiad w internacie wydają dopiero za godzinę. Co jest pomyślną okolicznością, bo musimy pogadać.

Zaczynam przebijać go spojrzeniem. Minuta, dwie, trzy… sto jardów, dwieście, trzysta. I nic, moje wysiłki nie wywołują rezultatów. Żadnych. Nawet wrzasku, że mam przestać, bo to mocno niepokojące.

Wzdycham. Co wizja pełnej michy robi z mózgiem człowieka.

– Za cztery dni piątek, druhu – rzucam, poddając się.

Kevin patrzy z niekłamaną troską. Pewnie zastanawia się, czy aby na pewno wszystko dobrze z głową jego przyjaciela.

– Powinienem czuć zaskoczenie? Zaintrygowanie? Mamy poniedziałek, więc jest chyba oczywiste, że za cztery dni wypadnie piątek.

Wydestylowana rozpacz. Nie wystarczy nakierować, trzeba wszystko wytłumaczyć jak dziecku.

– A wiesz, co jeszcze? – pytam.

– Co???

– Samhain, człowieku! I żebym to ja musiał ci to mówić!

Kevin prawie podskakuje. A po chwili rozpromienia się.

– Zaiste! Wszak już w piątek huczne obchody Święta Samhain w Caisleán, o których tyle słyszałem od Grega… przyłapałeś mnie, przyznaję. Szkoła mąci mi zmysły. Przez co wychodzi, że wiesz o Faerie więcej, niż ja!

– Przypadek – mówię. – Nie wiedziałbym, gdyby pani Pilch nie zapytała mnie rano, co będę robił w Samhain, bo ona wychodzi do siostry, i na obiad oraz kolację nie mam co liczyć.

Znów wbijam wzrok w Kevina.

– Więc ty musisz mi powiedzieć, co będę robił w Samhain. I dlaczego nie powinienem martwić się perspektywą zasypiania z pustym żołądkiem. Szykuje się wielki melanż, tak?

– Melanż? – powtarza niepewnie.

Kevin, wielbiciel Ziemi, nie rozumiejący znaczenia tamtejszego słowa? A to ci niespodzianka. Kolejna.

– Impreza – wyjaśniam – Melanż, synonim używany przez nastolatków po tamtej stronie. Zakonotowałeś?

– A jużci, dobry panie – potwierdza Kevin – Natomiast w kwestii Samhain, święta pożegnania lata i powitania zimy… ponoć ludzie bawią się na ulicach Caisleán do późnej nocy, zasilani jadłem finansowanym z kiesy Kanclerza. W Ogrodzie również trwa zabawa… melanż, tak?… jednak tam gówniaków nie wpuszczają. Owszem, twoje domysły mają w sobie nieco słuszności… chociaż orgie organizuje się raczej w Beltaine, nie Samhain.

– Orgie? – pytam – W sensie opychania się i…

– W sensie jak najbardziej dosłownym – Kevin przerywa mi – Orgie. Jeśli muszę tłumaczyć ci, czym są, to nie powinienem ci tego tłumaczyć.

Niezwykle zabawne.

No i znowu drwiny z nieświadomego turysty. W dodatku robi to mój najlepszy przyjaciel. Publiczne seksualne orgie? Nie wątpię ani trochę.

– Jednak nie doświadczysz, póki na liczniku nie stuknie osiemnastka – ciągnie Kevin – Przynajmniej tutaj, bowiem na prowincji rzecz wygląda zgoła inaczej. Dlatego niedorosłym żaczkom pozostaje festyn w mieście… lecz jaki festyn! Will, całe góry darmowej karmy!!! I twa wyobraźnia nie jest w stanie ogarnąć, jak…

– Zafiksowałeś się na tym jednym – wchodzę mu w słowo – Na najważniejszej rzeczy, która właśnie przestaje nią być.

Kevin prawie rzuca się na mnie.

– Bluźnisz! – wrzeszczy.

– Nie – odpowiadam spokojnie – Dojrzewam.

Bardzo zniesmaczone spojrzenie.

– Jeśli zaczniesz opisywać szczegóły, przysięgam, że…

– Mówię tylko, że powinniśmy skorygować priorytety – przerywanie Kevinowi wchodzi mi w nawyk – Wykorzystać okazję, jaką daje Samhain. Spotkać się na mieście, świętować. Razem.

– W sensie, że…

– Właśnie w tym sensie.

Masz cholernie rozciągnięty przewód myślowy, przyjacielu. Potrzeba lat, żeby zatrybiło.

– Razem?

Kolejny dowód.

– W sześcioro. Cała paczka. Jasne, dobrze byłoby wyeliminować Seana – my dwaj mielibyśmy wtedy większe szanse – jednak…

– Jesteś złym człowiekiem – wtrąca.

– Jestem. Ale postanowiłem, że Seana nie skreślę, więc…

– Sean i Lily? – wybucha śmiechem – Paradne.

Teraz już wiem, jak czuje się człowiek, któremu nieustannie przerywają.

– A Ellinor i William? – pytam – Brzmi bardziej realistycznie?

– Zmieniłeś priorytety? – wykazuje nagłe zainteresowanie.

Nie odpowiada się pytaniem na pytanie!

– A do kogo podszedłem pierwszego dnia? – odcinam się – Niczego nie zmieniałem.

Odrobinę mijam się z prawdą, wiem. Ale jak zostało stwierdzone, jestem złym człowiekiem.

– Ellinor i William brzmi o kłaczek bardziej realistycznie – mówi – I co pozostaje? Emma i Kevin, tak? Wybacz, umieram. Nawet mój śmiech dostał napadu śmiechu.

Ładne. Czy mogę zapamiętać i wykorzystywać w przyszłości?

– Masz problem z samooceną – rzucam.

– Mam problem ze snuciem nierealnych marzeń – odpowiada spokojnie.

Lecz po chwili wrzeszczy na całe gardło.

– Jak to sobie wyobrażasz?! Trzech smarków w towarzystwie trzech pięknych dziewczyn? Karki ze starszych klas natychmiast spuszczą nam łomot!

A ponoć w Faerie nie wierzą w przemoc.

Jednak nie o tym chciałem.

– Poważnie uważasz Emmę za piękną?

– Zlituj się – burczy pod nosem.

Aż miło na ciebie popatrzeć. Taki stropiony, całkiem niepodobny do siebie.

– Po prostu skorzystajmy z nadarzającej się okazji – mówię. – Nie musimy od razu snuć nierealistycznych planów. Posiedzimy, pogadamy – tematów nie zabraknie.

Wpadam na ścianę drwiącego śmiechu.

– Sean będzie prowadził zajmującą konwersację. Jasne.

– Kto wie, może stanie się cud? A jeśli nawet nie, to ciebie wystarczy za dwóch.

Komplement działa tylko częściowo, Kevin nie jest do końca przekonany.

– A ci szerocy w barach, pozbawieni szyi i mózgu? – pyta.

– Jeden nos w tę czy w tę – wzruszam ramionami. – Co za różnica.

– Nawet nie dasz rady doskoczyć. Przywalisz w… – głośny rechot.

– Nabiał. Rozumiem.

A to ponoć jeszcze boleśniejsze. Nie wiem. Szczęśliwie nie doświadczyłem ani jednego, ani drugiego.

Kevin po chwili niespodziewanie smutnieje.

– O jednej rzeczy zapomnieliśmy – oznajmia grobowym tonem. – Emma ma szlaban do piątego czy szóstego… nie puszczą jej.

Fakt. Uciekło mi najważniejsze.

Piąty czy szósty, to nie robi żadnej różnicy. Wciąż o kilka dni za długo. Do diabła, należało powlec ją za kudły do internatu, kiedy tylko wpadłem na nią na dziedzińcu.

Bez niej wszystko się rozsypie. Myśl, człowieku. Myśl!

– A gdyby popełzła ze łzami w oczach do Przełożonych? – pytam – I błagała?

– Emma i łzy. Aha. Kiedyż to zostałeś bajkopisarzem, przyjacielu?

To jedno z najczęstszych oskarżeń, jakie wobec mnie wysuwają. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego.

– Porozmawiamy z nią jutro – oświadczam.

– Powodzenia!

– I zmusimy, żeby przynajmniej spróbowała.

Kevin spogląda mi w ślepia.

– Nie odpuścisz, co?

– Armstrongowie nigdy nie odpuszczają.

Jestem strasznym uparciuchem. Powinieneś był już zauważyć.

Kilkanaście kroków dalej Kevin wywiesza białą flagę.

– Niech będzie – mówi – Ale wcześniej zgarniemy ogra.

Proszę?

– Ogra? Jakiego ogra? Po co?

– Jak to po co? Bo się po nim płacze!

Jestem zdruzgotany.

I zaczynam wierzyć, że podczas wypadów na Ziemię przysysałeś się do telewizora dwadzieścia cztery na dobę. Nie ma innej możliwości.

Tak, oto są drzwi internatu.

– Uciekam – oznajmia – Jeżeli Emmie znów przydzielono pracę w kuchni, pomogę jej. Wprawię w nieco lepszy nastrój przed jutrzejszą misją niemożliwą.

Wreszcie gadasz z sensem.

Wobec tego pędzę na stancję układać mowę.

Do jutra, przyjacielu.

 

 

Emma niemal spóźnia się, więc okazja do porozmawiania z nią zdarza się dopiero na pierwszej przerwie. Szybko odciągamy ją na bok, aby nie przeszkadzali nam pozostali.

Zaczynam od końca. Uważam, że powinnaś wnieść apelację, Emmo. Trzy tygodnie tortur w zupełności wystarczą, bo to pierwsza wpadka, nie recydywa. Jeśli postarasz się przez moment nie być sobą, ukorzysz się, grzecznie poprosisz Przełożonych o skrócenie wyroku, powinni się zgodzić.

Jest w stu procentach sobą. Warczy od pierwszej głoski mojej przemowy.

Dlaczego miałabym wnosić apelację? – pyta na koniec.

Ponieważ nadchodzi Samhain, odpowiadam. I nie chcemy, żebyś została z niego wyłączona, bo jeśli mamy świętować, to całą szóstką – albo wcale. Kevinowi będzie smutno, mnie będzie smutno, Lily i Seanowi też, i nawet, w co może trudno uwierzyć, Ellinor będzie smutno.

A tamci w ogóle wiedzą, że świętowanie jest w planach?

Nader celne pytanie, Emmo. Nie wiedzą, ponieważ nie chcemy robić im apetytu, a później łamać serc. Jeśli się nie zgodzisz.

Jeśli ja się nie zgodzę? – wrzeszczy. A jest już przesądzone, że zgodzą się Przełożeni?

Czyli spróbujesz? – wybucham radością.

Wolę oddalić się niezwłocznie. Pół minuty później Kevin informuje mnie, że zaakceptowała plan. Spróbuje. Ale oświadczyła, że płaszczyć się nie zamierza. Więc blado to widzę, dodaje po chwili.

W głowie rozbrzmiewa grzechot toczących się kości.

Co wskażą? Muszę czekać.

 

 

Samhain. Naprawdę?

Dlaczego ja? Cóż, to akurat jest zupełnie oczywiste. I dlaczego Samhain. Lecz zrealizowanie tego zamierzenia wydaje się niemożliwością. Z nimi nie sposób negocjować. Oni. Pedagodzy. Biurokraci. Nie umiem odgadnąć, co gorsze.

Jak zacząć?

I z jakiego powodu w ogóle zaczynać?

Kevin i Will. Trefniś i bufon. Więc dlaczego miałabym? Czy naprawdę postanowiłam być inna – teraz, gdy mogę taką się stać? Gdy porwanie uczyniło ze mnie czystą kartę?

Tak, psze pani. Właśnie to było moim zamiarem. Ruszać się dwa razy szybciej.

Nie wiem. Może nie mam innego wyboru. Może łatwiej zaakceptujecie moją odmienność. Zbyt szybko dojrzała, zbyt wiele wiedząca, zbyt mocno to okazująca, by gdziekolwiek i do kogokolwiek pasować. Chyba czas na zmianę. Więc wy. Kto inny? Nikt w tej klasie, a właśnie w tej klasie spędzę sześć lat.

Trefniś oraz bufon. Co najpewniej, jedno i drugie, jest pozą, metodą na poradzenie sobie z nowym miejscem. Ale to raczej wykluczone, byśmy zostali, przez gardło i przez myśl nie przeciśnie się to brzydkie słowo na p, przyjaciółmi. Ci dwaj nie pasują.

Do czego? Do moich planów zbawienia świata? Bo to powód, dla którego mnie tu zabrano? Co ja tutaj robię?

Sprzątam.

Zmywam talerze, nakładam na nie papkę, wydaję bliźnim.

Nie robię nic szczególnego. Nic ważnego.

Jest za wcześnie, tłumaczę samą siebie. Zawsze byłam świetna w wymówkach. Zamarłam. Wykonuję ruchy nakazane przez innych. Nawet przestałam się rozglądać. Przestaję myśleć.

Coś zaczęło się dziać. Tam, na dziedzińcu. Tamtego wieczora, gdy niemal uwierzyłam, że magia jednak istnieje. I z łomotem dziać się przestało.

Czy jestem zła? Na tego durnia, czy na pannę wykutą z lodu?

Och, nie bądź śmieszna, Emmo.

Jest nas już sześcioro. Może będzie więcej, może nie, może nie mieliśmy prawa się zejść, ale tak się stało. Sześcioro, i sześć lat przed nami. Z kim innym miałabym je spędzić? Nie dostrzegam kandydatów.

Jeśli nie wybłagam amnestii, jeśli to spieprzę, będą wściekli, ja będę wściekła, wszystko rozpadnie się, zanim właściwie się zaczęło. Zostanę sama. Czy chcesz znów zostać sama, Emmo?

Otworzyłam się. Wydawało mi się, że postępuję słusznie – i proszę, kolejny zawód, bum, koniec. Coś się zaczynało. A też jest nieźle potrzaskany, być może nawet bardziej, niż ja. Jednak otwierać można się również przed przyjaciółmi, czy pojmujesz to, głupia dziewczyno? Nie musi być nic więcej. Nie musi.

Nie są durniami. Nikt tutaj durniem nie jest, dziwne, wbrew statystyce, lecz oni dwaj wybijają się, przy nich pierwszy raz w życiu nie mam wrażenia, że dzielą mnie od reszty ludzkości lata świetlne, przy nich, i przy pannie z lodu, więc jeszcze raz pytam siebie, kto, jeśli nie oni.

Samhain. Pierwszy wspólny krok. Mocny. Znaczący.

Więc dobrze.

Kolejka skraca się, wreszcie znika. Zrzucam ten lepiący się, paskudny fartuch, myję dłonie, szoruję niemal do krwi. Uciekam. Mam dość.

Przystaję przed drzwiami. Dłoń zawisa w powietrzu. Jak rozpocząć? Pani Evert, chciałabym porozmawiać o mojej karze? Z jakiejś przyczyny czuję, że ta strategia nie zadziała. Że zadziała odwrotnie.

Rezygnuję. Ruszam korytarzem ku schodom.

Dziewczyno, przecież nigdy taka nie byłaś. Nigdy. Więc, do cholery, weź się w końcu w garść.

Jutro. Spróbuję jutro.

 

 

Podchodzimy do Emmy przed pierwszą lekcją, ostrożnie, na paluszkach, żeby zapytać, jak poszło. W odpowiedzi warczy. Jeszcze nie rozmawiałam. Zrobię to, kiedy uznam za stosowne. Więc dajcie mi spokój.

Dajemy jej spokój. Bylebyś zdążyła przed piątkiem, myślę. Bo w piątek po południu to już będzie odrobinę za późno, nie sądzisz?

W czwartkowy poranek staram się nawet nie patrzeć na Emmę. A ona nie podchodzi do nas, stoi na uboczu, czeka. Dołącza do grupki dopiero na przerwie, ale ani słowem nie wspomina o Przełożonych. Zaczyna robić się nerwowo.

Popołudnie. Ostatnia szansa. Informować pozostałych o naszym pomyśle? Pękną im serca, jeśli sprawa zakończy się fiaskiem. Nie informować? Z Lily i Seanem nie będzie problemu, z Ellinor tak. Powinna zawczasu poinformować ciotkę, poprosić o zgodę.

Zaczajam się na nią po ostatniej lekcji. Odprowadzę cię na Plac, informuję. Gdyż do mojego pokoju mnie nie zaciągniesz. Rozbawiam ją, i najpewniej dzięki temu całkiem dobrze reaguje na plan. Chętnie wybiorę się z wami na obchody Samhain. Ciotka? Zgodzi się, jeśli ładnie poproszę. A potrafię ładnie prosić. W odróżnieniu od Emmy.

W tym cały problem – dumam, wracając na stancję.

W piątek zmierzam do szkoły z duszą na ramieniu. Lecz przed wejściem stoi Emma w towarzystwie wyszczerzonego od ucha do ucha Kevina, i wiem już, że udało się.

Odebrało mi rozum – mówi. Poniżyłam się tylko dlatego, że wy, głąby, macie życzenie zaszaleć na jakimś pogańskim święcie. Tak, wieczorem poszłam do Przełożonej, odbyłam długą, paskudną rozmowę, wysłuchałam dziesięciominutowego wykładu o właściwym prowadzeniu się trzynastoletnich dziewcząt… zakończonego otrzymaniem warunkowego zawieszenia kary. Warunkowego, bo jeśli nabroję, zostanie odwieszona, i – co chyba oczywiste – stosownie przedłużona. Tak, macie, co chcieliście. Jednak pamiętajcie, zaciągnęliście właśnie dług, o którym nie zapomnę, i pewnego dnia odbiorę. Na waszym miejscu nie cieszyłabym się aż tak bardzo.

Po chwili pojawia się Ellinor. Wystarcza jej rzut oka na naszą szczęśliwą gromadkę. Świętujemy razem? Wspaniale.

Jasne, że wspaniale.

 

 

Spotykamy się pod zegarową wieżą o piątej.

Słońce już chowa się za murami, nadciąga wieczór, a jednak jest ciepło, niezwykle ciepło jak na ostatni dzień października. Objaśniono mi przyczynę, ale niezbyt dowierzam jej prawdziwości, jednak wszyscy tubylcy, jakich zdołałem poznać, zapewniają mnie, że każde Samhain jest takie – ciepłe, bezchmurne, że to prezent od magów Gildii Mocy na dzień pożegnania lata. Racja, owych znanych mi tubylców nie jest zbyt wielu. Lecz wydają się godni zaufania.

Tłumy wypełniają plac, z każdą chwilą coraz gęstsze. Przeciskamy się przez hałas, gwar, pokrzykiwania i śmiechy, pragnąc najpierw rozeznać się, co, gdzie i jak, bo nawet Kevin i Ellinor nie mają pojęcia, jak wyglądają obchody Samhain w Caisleán.

Zapada zmierzch, wkrótce zostają rozpalone dziesiątki ogni, dym i iskry płyną ku niebu. Płomienie wydobywają z ciemności rozstawione wokół placu stoły, wręcz uginające się pod ciężarem jadła i napitków; widać wyraźnie, że Kanclerz nie zamierzał szczędzić grosza. Kevin wyrywa się, chce zająć miejsce, rzucić się na jadło, lecz powstrzymujemy go, robiąc kółeczko wokół placu, otoczeni rytmami bębnów, dudów, fletów, płaczliwie zawodzących skrzypiec, głosami śpiewaków, przystając na moment, żeby spojrzeć na wyczyny sztukmistrzów.

Trwa Samhain – pożegnalna uczta przed nastaniem zimy.

Ludzie siadają przy stołach, posilają się, odpływają, aby znów dać się porwać zabawie. Wykorzystujemy chwilę, kiedy przechodząc obok jednego z nich, dostrzegamy, że podrywa się większa grupa, robiąc miejsce akurat na naszą sześcioosobową gromadkę. Zajmujemy je, zanim ubiega nas ktoś inny. Kevin wreszcie może zatopić w czymś zęby – i chyba niewiele brakuje, by po policzkach pociekły mu łzy szczęścia.

Gdy zaspokajamy pierwszy głód, Kevin zaczyna przekonywać mnie, że trzeba ożywić atmosferę, znacząco wskazując beczkę z piwem. I może gdyby dziewczyny siedziały cicho, zwyciężyłby mój rozsądek. Lecz zaczynają krzyczeć, że mamy się nie wygłupiać, więc rzecz jasna postanawiam, że wygłupiać się muszę. Ciągnę Kevina, zakradamy się do beczki, stając na palcach i przybierając dorosłe miny, szczodrze napełniamy kubki. Wracamy w glorii zwycięzców. Sean nie daje się namówić, Emma krzywi się niemiłosiernie, piwo smakuje średnio. Ale zawartość jednego kubka wystarcza, żeby wstąpiła we mnie szaleńcza odwaga – czy raczej, by puściły wszelkie wrodzone hamulce. Parę kroków od nas rzępoli kapela, więc nagle podrywam się i porywam Ellinor do tańca, próbując nieskładnie dostosować się do ludowej melodii. Wiem, że efekt musi wyglądać żenująco, wiem, że robię z siebie głupca, cholernego idiotę, jednak nie dbam o to. Po kilku minutach zamieniam Ellinor na Emmę, choć ją muszę wyciągać siłą. Na koniec, żeby było sprawiedliwie, zajmuję się Lily. Ta nie wzbrania się nawet trochę.

Zdyszani wracamy do stołu. Odzyskuję dech, gdy nagle Ellinor z niewinną miną mówi mi, że na pewno nie odważę się zdobyć dla niej pucharku wina – nie zastanawiam się nawet chwili. Zdobycie napitku zajmuje mi ledwie minutę, i to nie jednego, a trzech pucharków młodego wina z tegorocznych zbiorów.

Ellinor tryska zadowoleniem, Lily również, Emma wzbrania się tylko chwilę. Młode, słabe wino – jednak tyle wystarcza, na policzkach wykwitają rumieńce, śmiech zaczyna wybuchać z każdego powodu i bez powodu. Kevin porywa Emmę, ta już nie stawia oporu. Sean mruczy, że zupełnie się do tego nie nadaje, więc to Lily musi przejąć inicjatywę, ciągnie go za sobą na wolny skrawek przestrzeni. Siedzę obok Ellinor, obserwując ich wygłupy. Po kilku minutach dołączamy do tamtych.

Kiedy nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, znów przysiadamy na parę chwil. A potem ruszamy w kolejną podróż dookoła placu, przeciskamy się przez ciżbę, zgarniając ze stołów smakołyki, próbujemy rozmawiać, przekrzykując gwar, gubimy nawzajem i na nowo odnajdujemy pośród tłumów.

Wreszcie uznajemy, że wystarczy, już dość, bo nie mamy sił na więcej.

Kończymy? – pyta Lily.

Wręcz przeciwnie – odpowiada jej Emma. To moja pierwsza noc wolności, i zamierzam wykorzystać ją do ostatniej minuty. Zostawmy plac i tłumy. Znajdźmy jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie da się nieco odetchnąć. A szczęśliwie składa się, że znam takowe.

Podejrzewam tylko, jakie miejsce może mieć na myśli. Ale szybko zyskuję pewność, kiedy zaczyna prowadzić nas mroczną, nieco straszną ścieżką przez park. Tym razem w moją dłoń trafia dłoń Ellinor. Co wydarza się bez uprzedzenia, bez słowa. To ogromne zaskoczenie – i jeszcze większa przyjemność.

Tak, Emma niechybnie zmierza na boczny dziedziniec szkoły. Już przygotowuję się na jej porozumiewawcze spojrzenia. I poszukuję jakiejś celnej riposty. Coś o złoczyńcach, którzy nie potrafią powstrzymać się od powrotu w miejsce, gdzie dokonali przerażającej zbrodni.

Droga pnie się górę, więc ostatni odcinek pokonujemy człapiąc z trudem. Kevin pierwszy pada na murek.

– Jestem wykończony – dyszy.

Idziemy za jego przykładem.

Emma siadając chwieje się niebezpiecznie; zapewne wino, którym się napoiła, nie było aż tak słabe. Kevin wykazuje się refleksem, natychmiast rzuca się na pomoc, chwytając ją tu i ówdzie.

– Nie trzeba! – rozlega się głośny protest Emmy.

Ale na nim się kończy, Kevin nie dostaje po łapach. I pęka z radości.

Trochę to wymuszone – lecz w duchu gratuluję mu. Szczęściarz.

Ellinor opiera się o kolumnę. Przez chwilę sprawdzam, czy i ona nie wychyli się za bardzo, jednak siedzi stabilnie – więc odwracam głowę, by przyjrzeć się miastu.

Łuna unosząca się nad Placem Zegarowym jest doskonale widoczna, nie potrafią przesłonić jej najwyższe drzewa parku. Dominuje, wydaje się, że poza nią rozciąga się jednolicie czarna płachta, lecz kiedy spoglądam jeszcze mocniej w bok, dostrzegam po chwili słabe kropki światła. Nieliczne, prawda. Bo całe miasto bawi się tego wieczora. Nikomu nie w głowie siedzieć teraz w domu.

A potem unoszę wzrok, odnajdując masyw Ogrodu, ciemną plamę nakrapianą dziesiątkami iskier. Tam również trwa zabawa – i wydaje mi się, że pomimo tak wielkiej odległości potrafię usłyszeć niesione wiatrem ludzkie okrzyki i dźwięki instrumentów. Co jeszcze bardziej wzmaga moją ciekawość. Orgie? Czy takie, w jakich uczestniczyli moi celtyccy przodkowie? O których czytałem z wypiekami na twarzy nasłuchując, czy nie nadchodzi tata? Mało prawdopodobne… bo zmieniły się obyczaje, przebiega mi przez głowę. Żaden samiec nie biega nago po lesie szukając chętnej samicy. Nie, żeby nie chcieli – ale wymyślono cywilizację i już nie wolno. Są łatwiejsze sposoby, bo mają tu aplikacje randkowe? – chichoczę w duchu. Pewnie nie. Ale dwudziesty pierwszy wiek dotarł nawet tutaj, do magicznej krainy sprawiającej niekiedy wrażenie wyjętej ze średniowiecza. Więc nie opowiadaj bajek, Kevin.

Właśnie Kevin dostrzega, gdzie się wpatruję.

– Nie próżnują, założę się – w absolutnej ciszy jego teatralny szept słychać doskonale przez całą piątkę – A za dziewięć miesięcy będą biegali w panice po całym Caisleán, szukając choćby jednej wolnej akuszerki.

Dziewczyny parskają.

– Przystopuj trochę, Kev – mówi Emma po chwili.

– Co? – oburza się. – Życie!

– I o jeden kubek piwa za dużo – mówi Ellinor z pobłażliwym uśmiechem.

O jeden za mało – myślę. Gdyż ogarnia mnie melancholia.

Wstaję, bo szorstki kamień coraz mocniej uwiera w zad. Przesuwam spojrzeniem po przyjaciołach; tak, już nie waham się użyć tego słowa. Radosnych i szczęśliwych. Miałem przeklętą rację, upierając się przy wspólnym spędzeniu tego wieczoru.

– Tylko nie pomyślcie sobie, że się wzruszyłem – mamroczę – Lecz cieszę się, że jesteśmy tu razem.

– Pozwól, otrę ci łezkę – mówi Kevin, zaczynając gmerać w kieszeni, udając, że szuka chusteczki.

I szybko przestaje, kiedy w jego bok wbija się piąstka Emmy.

– Odpuść sobie, Kev – mówi – Will ma rację, to jest wyjątkowa noc. Nie psuj tego.

– Auć! – reaguje z mocnym opóźnieniem.

– Proszę, nie przesadzaj. Bądź mężczyzną.

Nagle rozlega się syknięcie Lily.

– Zamknijcie się. I popatrzcie, o, tam. Księżyc wschodzi.

Spoglądam w kierunku, który wskazuje.

Z nicości wyłania się jaśniejąca, ogromna tarcza, która już po chwili dzieli się na dwie, tę prawdziwą, rozpoczynającą podróż po niebie, i swe odbicie w wodach jeziora. Patrzę w milczeniu, bojąc się powiedzieć, że to piękne, magiczne, niesamowite, choć właśnie takie myśli przebiegają mi przez głowę. I nikt inny nie odważa się przerwać ciszy. Wszyscy stoimy, ramię przy ramieniu, chyba autentycznie oczarowani spektaklem. A może sprawiły to kubki piwa, pucharki wina – drwi moja dusza. Każę jej się zamknąć.

W końcu słyszę westchnienie Lily.

– Piękne zakończenie pięknego dnia – mówi.

– Zakończenie? – włącza się Kevin – Mamy jeszcze prawie godzinę. Jeśli pospieszymy się, damy radę uszczknąć…

– Wystarczy – przerywa mu Emma – Będą kolejne okazje, prawda? Wolę zameldować się w internacie kilka minut za wcześnie, niż sekundę za późno.

Kevin chichocze.

– Lepiej nie za wcześnie – stwierdza – Zanim wino wywietrzeje ci z głowy. Zapomniałaś, że od tego roku wprowadzili badania alkomatem dla żaczków powracających z Samhain?

Dostaje po raz wtóry.

– Twoja ziemiofilia mnie przeraża – oświadcza Emma.

– Co to jest alkomat? – pyta Ellinor.

Kevin zaczyna tłumaczyć z zapałem. Lecz im dalej brnie, zagłębiając się w dygresje, tym Ellinor mniej rozumie. Nieudany wykładowca w końcu macha ręką.

– Kiedyś zabiorę cię na drugą stronę i wszystko objaśnię na miejscu – mówi – Tylko ty, ja, i jakiś cichy hotelik.

I uskakuje w bok.

– Will, nie bij mnie! – wrzeszczy – Od tego mam Emmę.

Emma rusza ku niemu, ale jest przygotowany, ucieka pomiędzy kolumny. Wściekła panna Holmes próbuje go gonić, jednak po minucie rezygnuje. Wraca do nas. Kevin nie, najpewniej woli zachować bezpieczny dystans.

– Will cię pobije! – rzuca Emma w jego stronę.

– Nikogo nie będę bił – oznajmiam – Chociaż powinienem. Gdyż to bardzo krzywdzące przypuszczenie, że mam jakieś niecne zamiary wobec Ellinor.

– To bardzo krzywdzące, że nie masz wobec mnie żadnych niecnych zamiarów! – natychmiast oburza się Ellinor.

Och. Całkiem spory wstrząs.

Staram się nawet nie zerkać na Emmę. Bo jak powiedzieć: cóż, wychodzi, że jednak będziecie musiały się o mnie bić?

Wiem. O jeden pucharek wina za daleko, Ellinor. Jutro nie będziesz pamiętała, że coś takiego mówiłaś.

Kevin zdobywa się na śmiałość i podchodzi.

– Czy i mi wolno mieć niecne zamiary? – pyta.

Emma spogląda pobłażliwie.

– Wolno – odpowiada – Ale już nie dziś, Kev. Czas wracać.

Wzdycha rozdzierająco.

– Ale obiecujesz?

– Że będzie ci wolno zabrać Ellinor na Ziemię, a potem przez całą resztę życia ukrywać się przed Willem? Pewnie, obiecuję.

Raczej nie takiej odpowiedzi się spodziewał. I mimo gorączkowego przeszukiwania łba nie znajduje żadnej skutecznej riposty.

– Słyszeliście! – krzyczy niespodziewanie – Czas goni, a droga daleka i najeżona pułapkami! Emmo, Lily, czy pozwolicie, byśmy z Seanem eskortowali was do bram internatu?

A jednak! Proszę, jaki piękny kontratak. Teraz Emma szuka jakiegoś wyjścia… i też nie znajduje.

– Całkiem rozsądny pomysł – mówi – Jestem pod wrażeniem.

Kevin kłania się nisko. A potem spogląda na mnie.

– Sir William, jak mniemam, zaopiekuje się panną Ellinor? – pyta.

– Nie inaczej – zapewniam.

A w czajnik dostaniesz później. Za sir Williama.

Choć w istocie powinienem być ci wdzięczny za to, że zmusiłeś Ellinor do oddania się pod moją opiekę. Mimo że trudno wyobrazić sobie, bym miał porzucić ją tutaj. Dobra, Kevin, czy może Kev – jak zaczęła nazywać cię Emma. Wyszło na zero.

– Słuchajcie, może jutro spotkamy się gdzieś w mieście? – pyta Lily. – Przez to całe świętowanie nie mieliśmy okazji spokojnie pogadać.

Lily pragnąca pogadać. Cuda.

– Byle nie rano – mówię – Bo rano będą nam pękały głowy od kaca.

Emma jęczy.

– Ellinor, uderz Willa – prosi.

– Dlaczego ja?

– Bo ja biję wyłącznie Kevina.

Kevin znów zaczyna pękać z dumy. Że jest wyjątkowy.

– Zatem jak? – ponawia Lily. – O trzeciej na placu?

– Niech będzie – zgadza się Kevin, pozostali nie sprzeciwiają się.

Więc chyba postanowione.

Emma podchodzi do Ellinor, obejmuje ją na pożegnanie – z jednej strony naturalne, z drugiej dziwne. Przez chwilę szepczą coś do siebie. A potem obiera za cel mnie i też obejmuje ramionami na krótki moment. To już na sto procent jest dziwne, niespodziewane. Kontakt trwa krótko, za krótko, ale jest dreszcz, jest wstrząs, i jest pytanie wyświetlające się w głowie: dlaczego, Emmo?

Jednak wszystko się kończy i pozostaje tylko długa mina Kevina – bo wyraźnie widzi, że Ellinor nie ma zamiaru iść w ślady Emmy.

Sean zerka na zegarek.

– Jedenasta trzydzieści siedem – informuje.

– Biegniemy! – wrzeszczy Emma. – Wiecie, jakie po drodze dziury? Kev, złap mnie za rękę, i tylko nie wyobrażaj sobie byle czego. Do jutra!

Wydaje mi się, że widzę jeszcze jej ironiczny uśmiech.

Machamy tamtym na pożegnanie. I po chwili jesteśmy już sami.

We troje. Ty, ja oraz mrok. Czeka nas droga przez straszliwy park, gdzie mieszkają dzikie stwory, i jedni bogowie wiedzą, kto jeszcze.

– Nie boisz się ciemności? – pytam.

– Oczywiście, że nie! – oburza się.

– To dobrze – stwierdzam – Bo ja bardzo.

Chichocze.

I znów odnajduje moją dłoń. Rozpoczynamy powolny marsz przez park, z trudem znajdując ścieżkę. Na szczęście księżyc wisi już wysoko, pomagając nam z całych sił w miejscach, gdzie jego światło przebija się przez gąszcz gałęzi.

Pięć, może siedem niełatwych minut. Lecz wreszcie drzewa zaczynają się przerzedzać, nasz szlak oświetlają pierwsze latarnie. Jeszcze parę kroków i docieramy do ulicy. Ellinor ciągnie mnie w prawo.

Dziś wreszcie odprowadzę cię pod same drzwi.

– Cerber nie będzie zły, że wracasz tak późno? – pytam.

– Ciotka nigdy się o tym nie dowie – prycha. – W tej chwili zapewne… cóż, nazwijmy to tak, że miło spędza czas w Ogrodzie.

Nic nie odpowiadam, uśmiecham się tylko.

Bierze udział w wyuzdanej orgii? Wyobrażałem ją sobie jako stateczną matronę w słusznym wieku, choć przecież może nie mieć jeszcze czterdziestki. A stateczne matrony oraz nie mniej stateczni dżentelmeni… pojmuję, Ellinor, dzielić się z tobą tego rodzaju spostrzeżeniami nie powinienem – a sama myśl, że mógłbym naprawdę ujrzeć wyobrażaną właśnie scenę sprawia, że mam ochotę wydrapać sobie oczy. Ale kiedyś będę musiał pociągnąć cię za język, byś wyznała mi, jak wyglądają obchody Beltaine i Samhain w Ogrodzie.

Dumam, jednocześnie przypatrując się otoczeniu. Bo przecież będę musiał wrócić podobną drogą. Byle do Placu, później pójdzie z górki.

Po kilku minutach kluczenia zatrzymujemy się przed dwupiętrowym domem z bogato zdobioną elewacją. Nieco różni się od przybytku pani Pilch… jak i sąsiednie budynki, kwituję w duchu.

– To tutaj – informuje.

Leże Cerbera. Wyobrażam sobie, że ciarki przebiegają wzdłuż mojego kręgosłupa, i nawet zaczynam rozglądać się w poszukiwaniu stert ogryzionych ludzkich kości, by poczuć właściwy nastrój.

Bez skutku. Nie boję się. Głupi jakiś jestem.

– Przyjdziesz jutro? – pytam.

– Za nic bym sobie tego nie darowała – odpowiada z uśmiechem – Wiesz, jak wrócić?

Kiwam twierdząco.

– Mniej więcej.

– Azaliową prosto do końca – mówi – Później w lewo, i w pierwszą uliczkę w prawo. Dojdziesz nią do Placu. Nie zgubisz się? Bo chcę cię jutro widzieć.

Kolejne zaskoczenie. Naprawdę chcesz?

– Nie zgubię się – obiecuję.

Jeszcze jeden uśmiech.

– Zmykam. Spokojnej nocy, Will.

– Dobranoc, Ellinor.

Już ma iść… lecz nagle robi krok w moją stronę, wspina się na palce. Czuję na ustach muśnięcie jej warg trwające ułamek sekundy.

Tylko tyle, bo odwraca się i ucieka.

A ja długo stoję, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęła, całkowicie oszołomiony. Zadając sobie pytanie, czy to zdarzyło się naprawdę.

Cóż. Chyba tak, uznaję wreszcie.

I ruszam. Pierwsza w prawo, dobrze pamiętam?

 

 

Budzę się kilka minut przed dziesiątą. Jak twierdzi zegarek.

Pofolgowałem sobie, myślę, przecierając zaspane oczy. Ale po takiej nocy nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia.

Zbieram się, myję, ubieram. I schodzę wyżebrać od pani Pilch choćby kawałek suchego chleba pozostały po posiłku. Tu spotyka mnie kolejna niespodzianka: dopiero zaczyna wydawać śniadanie. Uśmiecha się do mnie, przysiągłbym, lekko drwiąco. Czy sądziłeś, Williamie, że nie znam tutejszych zwyczajów? I nie przewidziałam tego, że po tak późnym powrocie zechcecie pospać? Ciesz się, że w tym roku kalendarz okazał się łaskawy i Samhain wypadło w piątek. W przeciwnym razie siedziałbyś teraz w szkolnej ławce. I jedz.

Cieszę się. I jem.

Po posiłku zasiadam nad zeszytami, bo i tak nie mam nic innego do roboty. Sądzę, że tym sposobem przegonię senność, ale jedyne, co mi się udaje, to wyhodować sobie ból głowy. Jednak nie poddaję się, pragnąc rozprawić się z nauką przed wyjściem. Tym sposobem niedziela będzie wolna, myślę, a po wczorajszym nikt nie odgadnie, co może się zdarzyć, bo worek z niespodziankami rozpruł się i zasypuje mnie prezentami. A ból głowy rozchodzę. Powszechnie wiadomo, że tak się z nim postępuje.

Kończę dość późno. Przez co przybywam na miejsce spotkania ostatni, w chwili, kiedy zegar na wieży wybija trzecią. Jego uderzenia wydają mi się tego dnia wyjątkowo głośne. Wstrząsające jestestwem.

Ellinor nie rzuca mi się w ramiona, czym nie jestem wielce zaskoczony. Ale uśmiecha się – przynajmniej tyle. Natomiast Kevin natychmiast dostrzega moją skrzywioną facjatę.

– Dyńka pobolewa? – pyta – Trzeba było tyle nie pić.

Wystarczy, że daję znak Emmie najlżejszym ruchem głowy. Natychmiast ładuje Kevinowi łokieć w bok.

– Dyńka pobolewa, bo za długo spałem – wyjaśniam – A później zasiadłem do podręczników, co też na pewno nie pomogło.

– Prawda – oznajmia Emma – Ból głowy należy rozchodzić.

A nie mówiłem?

– Dobrze, że jesteś – dodaje – Ellinor bez ustanku zamartwiała się, że wczoraj nie zabłądziłeś po drodze… szczerze mówiąc, jak bardzo trzeba nie mieć serca, aby wygonić w mrok, zamiast zaproponować nocleg.

– Które z nas ma prawo bić Emmę? – dopytuje Ellinor.

Trafne pytanie – stwierdzam. Bo trzeba ją jak najszybciej okiełznać… minuta bez choćby jednej ociekającej sarkazmem złośliwości zapewne jest dla niej minutą kompletnie zmarnotrawioną. A to pewnie dopiero nieśmiałe początki. Dopiero rozkręca się.

Ale tak, Ellinor – akurat z tym noclegiem Emma ma rację.

– Jakoś zimno dzisiaj – postanawiam zmienić temat – Czy Mistrzowie Mocy nie mogli poczekać z włączeniem jesieni do końca weekendu?

Kevin śmieje się zgryźliwie.

– Myślisz, że to takie proste, powstrzymywać chłodny front, by ludki mogły cieszyć się pogodnym Samhain?

– Tak myślałem – odpowiadam spokojnie – Ale potem ty zaśmiałeś się tak zgryźliwie, więc…

Czy Kevin ma prawo bić mnie? – pytam w duchu, umykając w bok.

Emma niecierpliwi się, tupie nóżką.

– Wyobraźcie sobie taką scenę: siedzimy gdzieś pod dachem, w cieple, przy czymś gorącym – nie wytrzymuje – Potraficie?

– Jeśli się zawezmę, może wyskrobię na herbatę, ale na nic więcej – jęczy Sean.

– Zatem walimy prosto do Halleya! – orzeka Kevin.

Atakuje go pięć pytających spojrzeń.

– To jadłodajnia na Dolnym Zamku, ledwo parę kroków za murem – wyjaśnia – Dla ubogich żaczków. Halley ma dobre serce, nie wywala na chłód i poniewierkę, nawet, gdy nie zamawia się zbyt intensywnie.

Przegłosowane.

Droga zajmuje niespełna dziesięć minut, choć parę kroków jest sporym niedopowiedzeniem: musimy odbić dość mocno w bok od Centralnej Alei. Uważnie zapamiętuję zakręty. Na przyszłość.

U Halleya jest ciepło, przytulnie, a do tego dosyć pusto. Wybieramy stół, Emma zarządza zrzutkę. Dokładam sześciopensówkę. Wolę nie przesadzić, zwłaszcza w jedną stronę – aby nie poleciały różnorakie epitety. Przeliczamy plon; okazuje się, że wystarczy nie tylko na samą herbatę, ale i na przyzwoity kawał ciasta z wiśniami – dobre ćwierć blachy, jak to ujmuje znający tutejsze realia Kevin. Idzie zamówić. I już po kilku minutach siedzimy, siorbiąc gorący płyn z wielgachnych, nieco sfatygowanych kubków, wgryzając się w słodkie.

– Nie mieliście problemów w internacie? – pyta Ellinor.

Emma potrząsa głową.

– Żadnych. A ty nie miałaś problemów z ciotką? Oraz z Willem, który, jak znam życie, nie chciał się odczepić?

Ellinor trzepocze rzęsami.

– Błagałam go, żeby został. Ale był niewzruszony.

– Pewnie znalazł sobie inną – mruczy Emma.

– Nie jest ślepy – riposta pada natychmiast. – Gdzie znalazłby choćby w połowie taką, jak ja?

Ooo…

Pokochacie się. Czeka mnie nader ciekawe sześć lat.

A przed chwilą było chłodno, niemal zimno. I nagle od gorąca faluje powietrze. To ta cała magia, tak?

– Kevin, myślisz, że Mistrzowie naprawdę grzebali przy pogodzie? – pytam.

– Nie myślę. Wiem. A dlaczego?

– Ponieważ żyję tutaj już ponad dwa miesiące… i niezbyt potrafię dostrzec jakąkolwiek magię – oświadczam – Poza jedną sztuczką w wykonaniu Camerona i jego interwencją na drodze, która mogła być czystym przypadkiem – zupełnie nic. Zero. Więc zaczynam wątpić.

Spodziewam się żarliwych protestów z ich strony, może nawet drwiącego śmiechu… ale nie trafiam.

– Mamy jeszcze odczytywanie myśli na Wprowadzeniu – mówi Lily. – Działało, tak… lecz magii w tym tyle, co kot napłakał.

– Portal – wtrąca Sean – Może na pilota?

To samo pomyślałem wtedy. I jak widać, nie jestem osamotniony w przekonaniu, że magiczność Faerie jest mocno dyskusyjna.

– Liczyliście na fajerwerki? – pyta Kevin – Że każdy tutaj będzie biegał z różdżką i siał dookoła zabójczymi zaklęciami?

– Niekoniecznie – biorę na siebie ciężar odpowiedzi – Ale poniekąd.

Sam się dziwię, skąd biorą się w moim umyśle takie frazy.

– Wobec tego muszę cię zmartwić, przyjacielu – zaczyna Kevin – Na oglądanie magicznych pojedynków nie masz szans, nigdy nie wsiądziesz na miotłę i nie wzniesiesz się w przestworza… pojmuję, cholerny zawód. Lecz magia działa. Ludzie porozumiewają się na odległość. W Ogrodzie wyczyniają prawdziwe cuda z drzewami, sam przecież widziałeś dęby sięgające bez mała dwustu stóp. Dęby, człowieku! Uzdrowiciele leczą bez faszerowania pigułami. Natomiast u nas, na farmie… obserwowałem rodziców, ich pracę. Wyglądało to zupełnie tak, jakby rozmawiali z roślinami. I one ich słuchały, bo rosły wyższe, mocniejsze niż zwykle, dawały dorodniejsze owoce… ojciec zapewniał mnie, że kiedyś sam będę to potrafił. Ale muszę być cierpliwy, jeszcze trochę zaczekać.

– Na Otwarcie – mruczy Sean.

Kevin potwierdza skinięciem.

– Właśnie, na Otwarcie. Gdy nasze tycie móżdżki rozwiną się na tyle, abyśmy mogli w pełni pojąć ten świat.

Dwa lata oczekiwania – tak twierdzą. Żeby ujrzeć cuda, które pewnie okażą się nudne. Jasne, kto by nie chciał zdalnie otwierać drzwi? Czy też przejmować władzy nad umysłami kierowców, aby rozbijali się z hukiem o przydrożne drzewa?

– Kevin ma rację – włącza się Ellinor – Rodzice powtarzali mi to samo. Żebym była cierpliwa i ćwiczyła jak najwięcej, przygotowała się jak najlepiej, bo wtedy ta chwila okaże się prawdziwie cudowna. Zmieni się wszystko, cały świat. Jakby całe życie spędziło się z zamkniętymi oczami i nagle się je otworzyło.

Wciąż trochę nie dowierzam, choć mówi z przekonaniem, sama pewnie będąc w pełni przekonaną. Lecz chyba jestem typem, który musi dotknąć. Samemu otworzyć oczy.

Nagle inna myśl przychodzi mi do głowy.

– Rozumiem, że w poprzednich szkołach nie uczono was magii – zaczynam – Ale Otwarcie jedynie pomaga, a nie jest warunkiem koniecznym, prawda? I co, nie próbowaliście na własną rękę samą siłą woli urwać głowy ulubionemu nauczycielowi? Tak nie zachowują się dzieciaki. Nie dusiliście rodziców, żeby uchylili rąbka tajemnicy? Nauczyli was kilku prostych zaklęć?

Kevin krzywi się niemiłosiernie.

– A czy po drugiej stronie odpowiedzialni rodzice sadzają dwunastolatka za kierownicą samochodu? Raczej nie, przyjacielu. I nie pozwalają mu łoić w pokera ze znajomymi z cygarem w paszczy, skakać ze spadochronem, ani robić setek innych rzeczy zarezerwowanych dla dorosłych! Chwytasz, w czym rzecz?

Chwytam.

Sądzę, że Ellinor wesprze Kevina, jednak ona milczy. Masz coś na sumieniu, piękna panno? Zapytam później, gdy zostaniemy sami.

– Dopiero zaczęli nas edukować – odzywa się Lily – Więc nieco cierpliwości się przyda. A właśnie, Robertson kazał nam ćwiczyć odczytywanie myśli… próbowaliście już?

Kevin potwierdza mruknięciem, Emma skinieniem. Również kiwam, choć dwie piętnastominutowe sesje z Ellinor nie wydają się szczególnym osiągnięciem i powodem do dumy.

– I jak wam poszło?

– Średnio – mówi Kevin – Wlazłem do głowy Briana, i jak wcześniej podejrzewałem, zastałem tam jedynie nieskończony, pusty ugór. Więc zostawiłem mu wiadomość, że jest tępym burakiem… ale chyba nie zdołał jej odczytać.

Zostaje nagrodzony paroma chichotami.

– Ja też próbuję, lecz rezultaty są kiepskie – oznajmia Lily po chwili.

– Miałaś większe oczekiwania? – pyta Emma.

– Tak, miałam! – w głosie Lily zawód miesza się ze złością – Co to za magiczna kraina, jeśli w ogóle nie czuję magii?

Walę otwartą dłonią w blat. Wychodzi piękny trzask. Trochę za głośny.

– Właśnie o tym mówię – ściszam głos, bo wzbudziłem zainteresowanie sąsiadów, a tego nam nie potrzeba – Dla mnie to wszystko jest… mocno dziwne. Przeniosłem się do świata, w którym kiedyś żyły istoty ze spiczastymi uszami, jak z jakiejś baśni… nie, Kevin? Naprawdę nie miały spiczastych uszu i nie były oszałamiająco piękne? Cóż, trudno, z tym mogę się pogodzić… jak i z faktem, że już ich tutaj nie ma, ale ponoć pozostała po nich magia, której używają wszyscy dziedzice Starszej Krwi! Tak?

– Poniekąd – odpowiada Kevin, szczerząc się – Ale niekoniecznie.

Zapamiętał moje słowa sprzed chwili.

– Wyjaśnij, co masz na myśli – proszę spokojnie, trzymając nerwy na wodzy.

– Magia nie jest widowiskowa. Jak już wspomniałem.

– Więc co jest widowiskowe? W tej ponoć magicznej krainie? Powinienem chodzić z rozdziawioną paszczą i potykać się co krok o własną szczękę, bo przecież trafiłem do innego świata. Tymczasem nic. Nie ma samochodów, tylko powozy i konie, zamiast żarówek są świece, a tubylcy z jakichś niepojętych powodów przebierają się w muzealne kostiumy… lecz na tym koniec. Po dwóch miesiącach wszystko wydaje mi się takie zwyczajne. Gdzie są te cuda? I czemu jestem taki spokojny?!

– Informuję, że teraz nie do końca jesteś – rzuca Emma – Trochę ciszej, bo wywloką nas stąd za kudły. Co mam ci rzec? To zapewne efekt tego, że jesteśmy dzieciakami. Młode, chłonne umysły, szybko się dostosowujemy… chyba dlatego porywają nas w takim wieku, nie później. Dorosłych nie biorą, bo postradaliby rozum po jednym dniu.

– Dzieciaki Starszej Krwi, jeśli nikt ich nie przeprowadzi, wariują – stwierdzam ponuro – Zanim dociągną do dorosłości.

Przynajmniej tak mi powiedział Cameron. Kolejne kłamstwo?

– Will ma trochę racji – odzywa się Kevin – W kwestii tego spokoju. Bo gdy ja pierwszy raz przekroczyłem Portal i ujrzałem samochód, niemal zanieczyściłem bieliznę. Byłem…

– Na pewno tylko niemal? – oczywiście nie wytrzymuje Emma.

– Byłem dogłębnie wstrząśnięty – spokojnie ciągnie Kevin – Jednak z wciąż czystymi majtami. A przecież ojciec uprzedził mnie, co tam zastanę. Natomiast wy przybywając do Faerie byliście zupełnie zieloni. I co? Ledwo parę tygodni, a gdy spojrzy się na Willa, wygląda, jakby się tu urodził.

– Jasne – potwierdza Lily – Zwłaszcza, gdy paraduje w swojej kurtce.

Zazdrość to niskie uczucie, Lily. Ale tak, przyznaję, jest piękna.

– Wiesz, o czym mówię – Kevin wściekle kręci głową.

Chyba nie lubi, gdy ktoś wchodzi w jego kompetencje. Lecz nikt nie ma wyłączności na rozśmieszanie, przyjacielu.

– Byłem wstrząśnięty – mówię – Portalem. Monstrualnymi drzewami w Ogrodzie. Miastem opasanym potrójnym murem… rzeczami, których istnienia nie umiałem sobie wytłumaczyć. Wiecie, jaka była pierwsza moja myśl? Że znalazłem się na planie nowego reality show. Byłem zszokowany rozmachem przedsięwzięcia, podziwiałem kostiumy i grę aktorską. Zafascynowany wszystkim tym, co dałoby się uzyskać na Ziemi… a nie magią. Jedynym elementem, który tak naprawdę odróżnia te dwa światy.

– Bo magia nie jest widowiskowa – kolejny raz powtarza Kevin – Ale po Otwarciu naprawdę zaczyna się dziać… więc nie masz wyjścia, Will. Czekać i ćwiczyć. Ćwiczyć i czekać. Ora et labora. Aż garb ci sam wyrośnie.

– Taki właśnie jest mój plan – oświadczam uroczyście – I tylko z garbu zrezygnuję.

– To transakcja wiązana – informuje Kevin.

Przezabawne.

– A i tak wszelkie wysiłki na nic, bo nie mam szans doścignąć naszej Emmy – dodaję.

– A czy na pewno wkładamy dokładnie tyle samo wysiłku? – pyta.

– A jeśli tak? – odpowiadam pytaniem.

– Jeśli tak, to jestem wyjątkowa, i nie pozostaje ci nic innego, jak się z tym pogodzić.

I zostałem zmiażdżony. Mogę chlipnąć?

– Jesteś – szczerzy się Kevin – Profesor Robertson wręcz rozpływa się w zachwytach.

Łokieć znów ląduje pod jego żebrem. Aż się kuli. Uśmiecha się szeroko i długo masuje bolący bok.

Zrobiłaś się potwornie agresywna. Moje pierwsze wrażenie jednak nie było mylne? Bo przez pewien czas grałaś zagubioną i bezbronną, ale teraz zaczyna wyłazić prawda, Emmo. Że jesteś potworem.

– Czyli co, siedzimy i czekamy? – pyta Sean.

– Dokładnie tak – odpowiada mu Kevin – Tylko u Halleya nie da się, bo ciasto prawie wyszło.

– To przestań obżerać się jak prosię! – znów Emma.

Tym razem nawet nie próbuje się odciąć. W duchu przyznaję mu rację; niech żebra odpoczną sobie chociaż chwilę.

Emma szybko o nim zapomina, pogrąża się w myślach.

– Można powiedzieć, że zaważyło zaledwie jedno stulecie – stwierdza wreszcie – Pomyśl, Will, gdybyśmy urodzili się sto lat wcześniej… jak wtedy wyglądał nasz świat?

– Elektrownie wytwarzały już prąd i w domach świeciły się żarówki – odpowiadam po chwili namysłu – Jeździły pociągi. Pierwsze samochody, a bracia Wright właśnie wzbili się w przestworza. Mieliśmy radio. I te, jak im tam było… gramofony. Może trochę daleko im do empetrójek, ale to zawsze coś.

Zaczyna się w niej gotować.

– Czy ty musisz zawsze znajdować dziury w całym? Niech ci będzie, dwieście lat temu!

I nagle odzywa się milczący od dłuższego czasu Sean.

– Czekaj, Emmo. Will mądrze mówi. Dwieście lat temu mieliśmy kolej, rewolucja techniczna już się zaczęła. Maszyny parowe, prawdziwy przełom. Dlaczego nie dotarł tutaj? Dlaczego ten świat zatrzymał się w miejscu, jeśli nie stracił kontaktu z tamtym? Tylko nie mów, że miejscowi władcy dbali o środowisko. Na początku dziewiętnastego wieku nikt raczej nie myślał o ekologii.

– Masz absolutną pewność, Sean? – wciąż wygląda na wściekłą – A może tak przejawia się działanie Starszej Krwi? Może to głupie porównanie, ale pamiętacie elfy u Tolkiena? Dmuchały i chuchały na każdego robaczka, czciły drzewa i tak dalej. Dzisiaj Kirdan budowałby statki dla Greenpeace'u, a ogarnięty bitewnym szałem Elrond podrzynałby wielorybnikom gardła. Ciach – od ucha do ucha – i czerwona fontanna na pięć stóp.

Obrazowe, myślę. I trochę niepokojące.

– Nie wiem, Emmo – odczekuję, aż trochę ochłonie, i włączam się – Ale to możliwe. Ja sam, kiedy patrzę na Ogród, czuję…

Nie kończę. Chyba nie muszę, po wyrazie ich twarzy domyślam się, że rozumieją. Co więcej, odczuwają to samo.

– I tak oto wróciliśmy do punktu wyjścia – podsumowuje Lily – Poczekamy, zobaczymy.

– A dopóki nasze mózgi pogrążone są w letargu – bawmy się! – Kevin wznosi toast kubkiem z resztką herbaty.

Sean spogląda na niego dość ponuro.

– Tak, jasne, bawmy się. Tylko niestety wszystkie zabawki zostały po tamtej stronie.

Świecące i wydające odgłosy zabawki – dopowiadam w myślach.

Nagle coś rozbłyskuje w głowie. Spoglądam na Ellinor, która już od dłuższego czasu milczy, sprawiając wrażenie trochę nieobecnej. Pojawia się nagła myśl: Kevin tyle razy opowiadał o podróżach z wujem na Ziemię. A Ellinor…? Może nie ma bladego pojęcia, o czym mówimy.

Niech to diabli.

– Ellinor… czy ty byłaś kiedyś po tamtej stronie? – pytam. – Bo my tutaj rozprawiamy sobie w najlepsze…

Domyśla się, w czym rzecz. Kiwa głową.

– Owszem, byłam. Dwukrotnie, ostatni raz w zeszłym roku. I…

Urywa nagle.

– Co takiego? – pytam.

– Mam być szczera? Nie spodobał mi się tamten świat. Jest przerażający. Zatłoczony, głośny, brudny, a powietrze…

Znów przerywa w pół słowa.

– Śmierdzi – kończę za nią ze stoickim spokojem.

Nie zaprzecza.

– I zobaczyłam wystarczająco wiele, by wiedzieć, czym są komputer i telewizja – dodaje – Ale jak miło, że mnie zapytałeś.

Chyba spiekłem niezłego buraka.

– Naprawdę tęsknicie? – pyta Ellinor po chwili.

Milczące potakiwania. Upewniam się, tak, wszyscy. Łącznie ze mną.

– A za czym najbardziej? – kolejne pytanie.

– Za komputerami – pierwszy wyrywa się Sean. – Grami w sieci. W porównaniu z Faerie ich magia wydawała się nieco bardziej… realna.

Lily waha się tylko przez moment.

– Najmocniej brakuje mi seriali. Zwłaszcza tych, których zakończeń nie poznałam – i pewnie już nie poznam. Wiem, że to bezdennie głupie… nic na to nie poradzę. Może nie szlocham w poduszkę, lecz tęsknię. I naprawdę mogliby przeciągnąć przez Portal jakąś kablówkę!

Ostatnie zdanie wypowiada zupełnie innym tonem. Jakby smutek chciała zastąpić złością. Jakby próbowała ukryć przed nami, że zdarza jej się szlochać w poduszkę.

Ech, Lily…

– Dopisuję się do marzeń Seana – mówi Emma. – O komputerze. Tak, zdaję sobie sprawę, jaką opinię sobie wyrabiam, lecz właśnie tego najbardziej mi potrzeba. Internetu, wujka Google, cioci Wikipedii. Jestem chora, kiedy nie mogę natychmiast znaleźć tego, co mnie interesuje… cóż, pewnie za jakiś czas się przyzwyczaję.

Nikt się nie uśmiecha drwiąco, nie wykrzywia z politowaniem.

Będziesz musiała przyzwyczaić się, Emmo. Jak wszyscy. Wyrobić w sobie świętą cierpliwość, bo tego jednego ta kraina na pewno nas nauczy. Cierpliwości.

– A ty? – Ellinor zwraca się do mnie.

Najchętniej uchyliłbym się od odpowiedzi, ale nie mogę.

Nie powinienem.

– Mnie brakuje czegoś całkiem innego – zaczynam w końcu – Kiedy mieszkałem w internacie, była nas trójka w pokoju, a pokojów dziesiątki… lecz nikogo nie mogłem nazwać swoim kumplem. A teraz, gdy nareszcie mam znajomych…

Zaczynają zabijać mnie wzrokiem.

– Błagam, nie zabijajcie mnie wzrokiem… kiedy w końcu zdobyłem przyjaciół, teraz dobrze?… dla odmiany kazano mi zamieszkać na stancji. W jednoosobowym pokoju – nie ma do kogo otworzyć paszczy. Co i tak nie ma znaczenia, bo jestem tam najmłodszy. Wszyscy mają mnie w nosie.

Zabrzmiało strasznie rzewnie, czyż nie?

– Okay, rozkleiłem się – dodaję po chwili – Więc pozwólcie mi wytrzeć łzy i wysmarkać nochal.

– Nie ma się czego wstydzić – słyszę łagodny głos Lily – I mało kto zdobyłby się na odwagę, żeby się do tego przyznać.

Dziękuję jej skinieniem.

Cóż, odrobinę grałem. Ale chyba już nie czas przyznawać się do tego, prawda? Skoro metoda się sprawdziła.

– Na pewno nie takie gruboskórne prosię jak ja – mówi niewyraźnie Kevin, wciąż przeżuwając kawałek ciasta – Will, czy próbowałeś porozmawiać o tym z Cameronem? Może pozwoliłby ci przenieść się do internatu?

– Próbowałem – odpowiadam – A ściślej zamierzałem spróbować, już zaczynałem… lecz spojrzał na mnie takim wzrokiem, że natychmiast przeszła mi ochota. Może odczytał, o co zamierzam zapytać, i nie chciał trudzić się z udzielaniem odpowiedzi?

Kevin potrząsa głową.

– Zapewniają, że nie odczytują naszych myśli – stwierdza – Ale jak jest naprawdę… kto może wiedzieć.

Zapada długa cisza.

Impreza padła – dumam. Nakręciliśmy się, wybierając dołujący temat, i wpadliśmy w jesienną depresję. A dujący na zewnątrz wicher nie pomaga. Nawet tu go słyszę. Świszczy w szparach okien.

– Nie sądzicie, że powinniśmy sami coś zrobić? – nagle wyrywa się Emma – Bez oglądania się na szkołę? Bo zanim zaczną wtłaczać nam do głów prawdziwą wiedzę, wypali się cały nasz zapał.

Nie przesłyszałem się? Sami? Jak? I kiedy?

Nie ja jeden dostrzegam problem.

– Masz zbyt wiele wolnego czasu? – pierwszy wyrywa się Kevin.

– Całe morze – odpowiada – Bezkresny ocean wręcz. A co, znasz dobry sposób jego wykorzystania?

– Lepszy od poznawania rzeczy, które nie są dla nas przeznaczone? Mogę sypać propozycjami jak z rękawa.

Jest pyskówa, myślę z radością. Nareszcie coś się dzieje.

– Co rozumiesz pod pojęciem nieprzeznaczone dla nas? – Emma nie poddaje się.

– Zapomniałaś, co powiedział Robertson? Przez rok wałkujemy podstawy, ponieważ podstawy są najważniejsze, i tak dalej… a smarki niczego więcej nie potrzebują.

Emma prycha.

– To nadal nie wygląda mi na zakaz.

Wciąż macie remis.

Kevin śmieje się nieco drwiąco.

– Nie muszą wypowiadać go głośno, bo na własną rękę i tak niczego nie zdziałasz.

– A podręczniki, Kev? Na pewno jakieś są.

– Nie, Emmo – do rozmowy włącza się Ellinor – Takich podręczników nie ma, a przynajmniej nie kupisz ich w księgarni na rogu. Tę wiedzę poznajesz w szkole, z ust nauczycieli… i jestem pewna, że pierwszakowi nie wypożyczą niczego wykraczającego poza program w bibliotece.

Emma robi wielkie oczy.

– Cenzura? Na Zeusa, czy my żyjemy w więzieniu?

– A ty sądziłaś, że w baśniowej krainie? – brzmi replika wyszczerzonego od ucha do ucha Kevina – I skąd wzięłaś to na Zeusa?

– Jak to skąd? – ostatnie słowo musi należeć do niej – Okropnie podoba mi się profesor Brown. To taki przystojny mężczyzna.

Na facjacie Kevina pojawia się wyraz obrzydzenia. Emma triumfuje.

Lecz już po chwili poważnieje.

– Nie uśmiecha mi się czekanie na ich łaskę – oświadcza. – Nie zamierzam poddawać się bez walki… porozmawiam ze swoim opiekunem i spróbuję wybadać, co i jak. Udam głupią… co nie będzie szczególnie trudne, bo po dwóch miesiącach w Faerie wciąż taka jestem.

Jak i reszta turystów, myślę.

– Warknie na ciebie, i na tym się skończy – mówi Kevin.

– Warknięcie mnie nie zabije – rzuca – I przynajmniej będę mogła sobie powiedzieć, że spróbowałam.

Kevin rozkłada ręce.

– Nie wiem, dlaczego ci tak na tym zależy.

– Ocean wolnego czasu, pamiętasz? – znowu jest cierpka – A co innego mogę tutaj robić? Lub inaczej, co przybłęda z Ziemi powinna tu robić, żeby przestać czuć się obco? Chyba właśnie pytać. Oraz kolekcjonować wiedzę, najwięcej i najszybciej, jak tylko to możliwe.

– Żeby pokazać nam, miejscowym, że wcale nie jesteśmy tacy wspaniali – dopowiada Kevin.

Emma spogląda z politowaniem – choć chyba lekko udawanym.

Iskrzy pomiędzy wami. I zapewne straszliwa zazdrość paliłaby mi trzewia, gdyby nie zakończenie wczorajszego wieczoru. Chyba naprawdę wolę te oziębłe.

Co powiesz, Ellinor? Bo prawie nic nie mówisz.

– Wciąż czujecie się obco? – właśnie w tej chwili postanawia się odezwać.

– A jak mamy się czuć? – Emma odpowiada pytaniem – Jasne, rozumiem, szkoła z internatem, to nic niezwykłego także na Ziemi… lecz tam możesz zadzwonić do rodziców, oni mogą przyjechać do ciebie, byś pochlipała w ich rękaw, i przecież wracasz do domu na święta, na wakacje. A nam to wszystko odebrano – bez pytania, bez wyjaśnień… więc może moje żądanie, żeby głaskano mnie po głowie i miziano pod brodą, jest przesadą, ale i tak mi się to nie podoba!

Ostatnie słowa niemal wykrzykuje.

Ellinor natomiast pozostaje zupełnie spokojna.

– Pewnie uznasz, że nie mam prawa się wtrącać, ponieważ moi rodzice mieszkają o dzień drogi stąd… jednak nie wszyscy spośród nas posiadają dom, do którego będą mogli wrócić. Nawet wtedy, gdy już odzyskają wolność.

Wzdrygam się lekko. Bo pojąłem. Co chyba nie było trudne dla nikogo. Emma natychmiast podrywa głowę.

– Wiem doskonale, że nie moja sytuacja jest najgorsza!

Ellinor nic nie odpowiada, jednak jej mina mówi bardzo dużo. Skoro wiesz, to nie wchodź w rolę najbardziej pokrzywdzonej.

Pierwsze bolesne ścięcie.

Obrzucałyście się już złośliwościami, więc spodziewałem się, że kiedyś nastąpi. Nie, że tak szybko. I że ja stanę się jego powodem. A teraz siedzicie naprzeciw siebie, dysząc i tocząc pianę – metaforycznie oczywiście. Jednak kryzys jest faktem, bo żadna nie cofnie się nawet o cal.

Więc na scenie pojawia się William Rozjemca.

– Czy mogę coś powiedzieć? – pytam.

Dopiero wtedy przestają obrzucać się nienawistnymi spojrzeniami.

– Tak, Will? – odzywa się Lily.

– Nie nakręcajmy się. Taka moja nieśmiała prośba.

Ponieważ zjawi się któryś z osiłków Halleya, chwyci za kołnierz i wywali za próg, skoro nie zamawiamy. Jeśli będziemy na siebie wrzeszczeć. I dlatego, że nie mam ochoty tracić przyjaciół, których z takim trudem zdobyłem. Dopiero co przepoczwarzyli się ze zwykłych znajomych.

Interwencja skutkuje. Obie zaczynają udawać, że nic się nie stało, dwa niewiniątka.

Starłyśmy się? Cóż za okropna potwarz.

– Will – zaczyna znów Lily – A twoi dziadkowie? Dalsza rodzina?

To pytanie trochę mnie zaskakuje.

Nie czuję wielkiej chęci opowiadania o sprawach, z którymi sam jeszcze nie do końca sobie poradziłem… ale jak sam przyznałem przed parunastoma minutami, jestem wśród przyjaciół. A im mówi się wszystko.

– Z krewnych pozostał mi tylko brat ojca – zaczynam – Lecz chyba zapomniał o moim istnieniu, chociaż Mistrz Cameron zapewnia mnie, że jest inaczej. A dziadkowie? Tych ze strony mamy nawet nie widziałem na oczy, podobno byli przeciwni jej ślubowi, tak przynajmniej mówił mi ojciec. Nie utrzymywali żadnych kontaktów, nie wiem nawet, czy pochodzą z Faerie, czy z Ziemi. A rodzice ojca… oni również nie żyją. Byli podróżnikami, naukowcami, tyle mi powiedział. Oraz to, że podczas jednej z wypraw na którąś z wysepek Polinezji przydarzył im się tragiczny wypadek.

Czuję na sobie pytający wzrok Ellinor.

Kiedyś wytłumaczę ci, czym jest Polinezja, jeśli wciąż będziesz chciała wiedzieć. Teraz to bez znaczenia.

– Ale jak się niedawno okazało, nie mówił mi prawdy o wielu sprawach – ciągnę – Dlatego teraz, gdy się nad tym zastanawiam, myślę, że mogli zginąć w Faerie, nie na Ziemi… bo przecież to tutaj żyli dziadkowie, tutaj stał ich dom.

– W Faerie nikt nie ginie na wyprawach – wtrąca się Kevin – Z prostego powodu: takich wypraw nikt już nie podejmuje. Erę odkryć geograficznych mamy dawno za sobą… i jeśli ktoś jeszcze gdzieś się zapuszcza, to tylko na Nieskończoną Drogę, podróżując do innych krain Wieloświata.

Przytakuję.

– O tym właśnie pomyślałem. O Ogrodzie. I o Nieskończonej Drodze. Ojciec nie mógł mi powiedzieć prawdy, musiałby zdradzić mi fakt istnienia innego świata… dlatego stworzył wersję o Polinezji, która ziemskiemu chłopakowi mogła wydać się prawdopodobna. Reszta może się zgadzać, wyprawa, tragiczna śmierć… spytam Camerona przy sprzyjającej okazji, jak było naprawdę. Tyle zapewne będzie mógł mi powiedzieć.

– Tak czy owak, nie mam żadnej rodziny.

– Koniecznie musisz o to zapytać – słyszę Emmę – Bo może…

Zdecydowanie kręcę głową.

– Dziadkowie wciąż żyją? Nie, Emmo. Wszak Cameron nie ukrywałby tego przede mną… zresztą poprosiłem go, i umożliwił mi wyjazd do Abbottshire, do domu dziadków. Widziałem ten dom. Teraz gospodarzy tam dzierżawca z rodziną.

Kevin wygląda na poruszonego.

– Abbottshire?

– Czterdzieści mil na północny wschód od Caisleán.

– Nic nie mówiłeś, że się tam wybrałeś – brzmi trochę jak oskarżenie.

Wzruszam ramionami.

– Nastolatkowie mają problem z opowiadaniem o tym, że jadą stanąć przed grobami rodziców – mówię.

– A więc oni…

– Zamknij się wreszcie, Kev – ucina ostro Emma.

Nic się nie stało, Emmo, naprawdę. Nastolatkowie mają problem, ale gdy zaczynają rozumieć, że otaczający ich ludzie są przyjaciółmi, ów problem znika.

– Will, jest mi strasznie przykro, że… sam wiesz – nagle odzywa się Lily.

Kładzie dłoń na mojej i ściska ją lekko. Drgnęłaś, Emmo? Chyba tylko ja jeden to zauważyłem.

Uśmiecham się niewesoło.

– Lily… wiem, co teraz sobie myślisz. Że gorzej, niż mam ja, już być nie może. Ale powiedz, czy moje życie różni się tak bardzo od waszego? Myślę o waszej trójce: tobie, Emmie, Seanie.

– My mamy rodziny – protestuje.

– Mieliście. Zabrano was z domu, wiem, nie przemocą… jednak nie w uczciwy sposób. Ponieważ wmówiono waszym rodzicom, że wyjeżdżacie gdzieś daleko, na drugi koniec świata, lecz tamtego świata, Ziemi. Urządzono im pranie mózgu.

Waham się. Ale chyba nie ma odwrotu.

– Gdy znów staniecie przed nimi… co im powiecie? Będziecie musieli kłamać, kłamać w żywe oczy. Nigdy nie poznają prawdy o was. Własnymi rękoma wzniesiecie mur, który was rozdzieli – i nigdy już nie będzie tak, jak wcześniej.

Po co to mówię? Nie wiem, ale nie potrafię się zatrzymać.

– Staną się wam obcy, a wy im. Bo wszystkie wasze opowieści będą o Faerie. Krainie, której istnienia zdradzić im nie możecie. Żyję gdzieś – tak powiecie. Gdzieś, nie dociekajcie, gdzie konkretnie. Żadnych szczegółów. Historie o niczym, bo jeśli wyrzucicie to, o czym trzeba milczeć, nie zostanie nic. Jak długo wytrzymacie, Lily? Wciąż będą was oczekiwali i cieszyli się, gdy przyjedziecie, więc nie można porównywać tego z ich utratą… ale różnica jest niewielka. Przez cholerne kłamstwa o Polinezji.

A nie będą dziećmi, jak ja.

– Ci, którzy was zabrali, zrobili potworną rzecz nie tylko waszym rodzicom – dopowiadam – Wam też.

Puszcza moją dłoń. Po to, żeby otrzeć z policzka spływającą łzę.

– Wiesz, że nie mieliśmy innego wyjścia – mówi cicho.

– Wiem.

Nie ma wyjścia, bo ceną za pozostanie na Ziemi jest szaleństwo. Tak przynajmniej twierdzą.

Głucha cisza trwa naprawdę długo. W końcu odważa się ją przerwać Sean.

– Czy nie dałoby się zrobić tego inaczej?

– Jak? – odpowiadam pytaniem – Jeśli istnienie Faerie ma pozostać tajemnicą?

Tamten bezradnie rozkłada ręce.

– I przecież sposób działa – dodaję – Porywają dzieciaki pewnie od setek lat… dlaczego mieliby nagle zacząć przejmować się ich kiepskim samopoczuciem? Nie widzą potrzeby, żeby cokolwiek zmieniać.

Emma wali dłonią w stół. Jeszcze głośniej, niż ja wcześniej.

– Może należałoby powiedzieć im, jasno i dobitnie, że jest taka potrzeba – mówi.

– I wysłuchają? – pytam – To naiwne.

– Gdybyśmy mogli zaproponować jakąś alternatywę? – odpowiada pytaniem – Wiem. To dopiero jest prawdziwie naiwne.

Niestety, Emmo. Z tym muszę się zgodzić.

Mieliśmy urządzić sobie miłą kontynuację Samhain, a dokąd dotarliśmy? I to moja wina, nie ugryzłem się zawczasu w język.

– Wybaczcie – mruczę – Bo to ja zepsułem nastrój.

– Daj spokój – rzuca Kevin – Nawet taki nieokrzesany wieprz jak ja rozumie, że nie można przez cały czas sypać żartami.

Nieokrzesany wieprz rozładowuje nieco atmosferę.

– Nareszcie ktoś miał odwagę powiedzieć to głośno – odzywa się Emma po chwili – A że zrobiło się trochę łzawo… cóż, zdarza się. Czasem nawet tacy twardziele jak Will muszą zrzucić jakiś ciężar z serca.

Muszą. I szczerze mówiąc, pomogło.

– Ale teraz chyba powinniśmy się zbierać, nie sądzicie? – dodaje.

Sean spogląda na zegarek. I prawie podskakuje.

– Do diabła, prawie szósta! A ja nawet nie tknąłem lekcji na poniedziałek!

– Dokładnie tak, jak ja – Emma uśmiecha się szeroko – A wiesz, dlaczego? Bo dziś jest sobota.

Dobry moment, żeby zrobić to samo. Wyszczerzyć się.

– To żadna wymówka, Emmo – mówię – Bo my nie wierzymy w wolne soboty. Moje zadania dawno odrobione… i teraz mogę z czystym sumieniem przygotowywać się do semestralnych egzaminów.

Jest autentycznie przerażona.

– Idziemy! – wrzeszczy, podrywając się – Komuś tu się naiwnie wydaje, że mnie prześcignie! Niedoczekanie!

Dusza turla się ze śmiechu. Tak łatwo cię wkręcić, Emmo.

 

 

Żegnamy się w tym samym miejscu, w którym się spotkaliśmy, na Placu Zegarowym. Czwórka rusza pod górę, do internatu, pozostawiając mnie z Ellinor.

– Odprowadzę cię – mówię.

To nie jest propozycja, tylko stwierdzenie oczywistego faktu. Jednak wyłącznie dla mnie.

– Nie musisz – odpowiada – To ledwie kawałek. A poza tym dzisiaj nie jest ciemno.

Jak twarde zderzenie ze ścianą.

Spodziewałem się innych słów, innego tonu, przynajmniej odrobiny entuzjazmu. Spodziewałem się? Byłem ich wręcz pewien. A otrzymałem z trudem skrywaną niechęć.

Postanawiam rozpędzić się raz jeszcze. Bo Armstrongowie nie poddają się łatwo.

– Wiem, że nie muszę. Ale chcę.

Nie odpowiada. Nie pyta, z jakiego powodu tego chcę. Po prostu rusza, chłodna, obojętna.

Co się dzieje, Ellinor? Co się stało?

Maszerujemy w milczeniu. Nie potrafię znaleźć żadnych słów, żadnego dobrego początku. A ty najwyraźniej mówić nie zamierzasz. Dawać mi jakichkolwiek wyjaśnień.

Wczorajszy finisz był tak piękny. Jednak pal licho wczoraj, dziś przecież nie udawałaś, że jestem powietrzem, żarłaś się z Emmą o mnie, zasugerowałaś nawet, że coś dzieje się pomiędzy nami. A teraz zniknąłem. Czy tamto było tylko na pokaz? Ale dlaczego, po co? Jaki mogłabyś mieć w tym cel? Tu nic nie ma sensu.

I boję się zapytać o cokolwiek. Bo teraz wydajesz się gotowa wykrzyczeć mi w twarz, żebym zostawił cię w spokoju.

Mogę tylko kluczyć.

– Dlaczego niemal rzuciłaś się na Emmę?

– Nie rzuciłam się – odpowiada spokojnym tonem – Chciałam ją tylko nieco utemperować… chyba nie ja jedna dostrzegłam, że ma spory problem z ciągłym podkreślaniem swego istnienia.

Brzmi zupełnie normalnie. Nawet udaje mi się uśmiechnąć.

Bo cóż to za słowo, utemperować? Kto tak mówi?

– Dlaczego jej bronisz? – pyta niespodziewanie.

– Bronię? – zbieram pospiesznie myśli – Wcale jej nie bronię. Po prostu nie przepadam za kłótniami.

– A co w nich złego?

Niemal proszę o powtórzenie. Co to za pytanie?

Nie umiem na nie odpowiedzieć, a może tylko nie chcę. Bo wybuchniesz drwiącym śmiechem, gdy powiem, że przyjaciele nie powinni obrzucać się śmiercionośnym żelastwem. Ponieważ ostatnią rzeczą, która łączy cię z Emmą, jest przyjaźń, prawda?

– Nie lubisz jej – rzucam, pragnąc przerwać paskudną ciszę.

– Emmy? – potrząsa głową – Dlaczego? To miła dziewczyna… tylko odrobinę egzaltowana.

Kolejne cudne słowo. Cudaczne.

Najprostsze wyjaśnienie zazwyczaj jest prawdziwe, jak twierdził pewien dziwacznie ostrzyżony filozof. I najpewniej myliłem się w kwestii twoich motywów, pochopnie odrzucając pierwszą myśl, która wydawała się całkiem absurdalna. Wyrwałaś mnie z łap tamtej, postawiłaś na swoim, udowodniłaś swą magiczną moc. Ale już nie jestem do niczego potrzebny, możesz znów traktować mnie jak pył. Czy tak, Ellinor?

Cisza trwa w najlepsze. Na swoje szczęście już po niedługim czasie dostrzegam wybawienie, dom ciotki.

Zatrzymuje się dość daleko od drzwi, jakby dawała znak, abym przestał roić sobie różne rzeczy. Niepotrzebnie. Przecież nie spodziewam się, że zaprosi mnie do środka, nie po tym wszystkim.

– Dzięki za odprowadzenie, Will – mówi – I do poniedziałku.

– Do poniedziałku, Ellinor.

Skinienie dłonią. Pa. I tylko tyle. Pokonuje stopnie, naciska klamkę, po sekundzie znika w ciemnym wnętrzu domu. Masywne drzwi bezgłośnie zamykają się za nią.

To była tylko jedna taka noc – myślę. W dodatku całkiem nieprawdziwa.

Ruszam w drogę powrotną.

 

 

 

VI

 

 

 

Trwa najpaskudniejszy listopad.

Kolejne fale lodowatego deszczu lejącego się z ławic niemal czarnych chmur nadciągają nad Zamek z nieubłaganą regularnością. Obserwuję rynsztoki wypełnione strumieniami wody, kiedy rankiem, trzęsąc się z zimna, pokonuję drogę do Szkoły, i z niepokojem czekam wieści, że jezioro występuje z brzegów i fale powodzi zbliżają się już do murów. A deszcz to wcale niejedyna przykrość. Wkrótce przestaje mi wystarczać najcieplejszy sweter zakładany pod cienką kurtkę, więc któregoś popołudnia, wykorzystując fakt, że ulewa zmieniła się w zaledwie mżawkę, postanawiam wybrać się na Dolny Zamek na zakupy. Jest oczywistością, że potrzebuję skuteczniejszej ochrony przed chłodem… a przecież zima jeszcze nawet się nie rozpoczęła.

Na szczęście mam w czym wybierać. Decyduję się na coś znacznie mniej rzucającego się w oczy od poprzedniego wdzianka – na granatową kurtkę z dodatkową polarową podpinką. Pomimo mocno wygórowanej ceny. Jednak dotychczas żyłem mało rozrzutnie, więc w portmonetce-podkówce, którą zastąpiłem dość niepraktyczny mieszek, uzbierała się całkiem pokaźna suma. I po wszystkim całkiem sporo pozostaje.

Wychodząc ze sklepu, stwierdzam, że skoro już wpadłem w szał zakupów, to powinienem rozejrzeć się za butami. Moje sportowe, zamszowe obuwie dość dobrze sprawdza się w samym mieście, gdzie praktycznie nie spotyka się niebrukowanych ulic – lecz jeśli będę musiał wyjść poza mury, na przykład do Ogrodu, nie wspominając o dłuższych eskapadach? Piaszczyste drogi bez wątpienia zamieniły się w rzeki błota, a zamsz nie jest najwdzięczniejszym materiałem do czyszczenia. Trudno, najwyżej pozbędę się reszty srebra – stwierdzam w duchu. I do końca miesiąca trzeba będzie zapomnieć o placku z wiśniami oraz innych ekstrawagancjach. Jednak ów post zamierzam odbić sobie w grudniu z naprawdę sporą nawiązką.

Idąc za radą Kevina, wybieram miejscowy wyrób: skórzane trapery z podeszwami z materiału przypominającego gumę, który – jak solennie zapewnia sprzedawca – zapobiegnie poślizgnięciu nawet na najbardziej mokrych i gładkich kamieniach, a jest od gumy znacznie trwalszy. Gdy zaciekawiony pytam mężczyznę o pochodzenie tej substancji, ten odpowiada, że otrzymuje się ją z rośliny będącej dalekim kuzynem kauczukowca, rosnącej gdzieś w głębinach Ogrodu. I proszę: będę żył w zgodzie z naturą – przemyka mi przez głowę. Racja, nie licząc kurtki, w której najpewniej nie dałoby się znaleźć nawet skrawka naturalnego pochodzenia. Lecz Bogu świeczkę i diabłu ogarek, przypominam sobie powiedzenie z dawnego świata. To cały ja.

Targuję się, ponieważ, jak zapewnił mnie Kevin, w Faerie jest to w dobrym tonie, a i tak wychodzę ze sklepu lżejszy o osiem szylingów, których zniknięcie sprowadza samotność na ostatniego srebrnika w mojej portmonetce. On i pokaźna garstka miedzi, w sumie nie jest tak źle – stwierdzam. Powinienem jakoś przetrzymać do kolejnej wypłaty.

Gdy wracam na stancję, atakują mnie ze wszystkich stron smakowite zapachy – co z pewnością nie jest przypadkiem, tylko celowym działaniem losu – jednak dzielnie opieram się pokusom. Lepiej oszczędzić pozostały grosz na wspólne wyjście z przyjaciółmi – myślę w pewnej chwili. I już po sekundzie wybucham dzikim śmiechem, wzbudzając popłoch pośród przechodniów. Jakie wyjścia? Od czasu owej pamiętnej oraz niesławnej niedzieli u Halleya nasze życie towarzyskie zamarło. Ja nie chciałem naciskać, bojąc się waszej reakcji, choć samotne popołudnia i wieczory w ciasnym pokoiku wychodzą mi już bokiem. A nikt inny nie kwapił się z zaproponowaniem wypadu do miasta.

Powód? Całkiem oczywisty – jesień i szkoła, odpowiadam samemu sobie. Ostatnio wszyscy przypominają ponure gradowe chmury, byle drobiazg wyprowadza nas z równowagi, a ilość wiedzy, którą nauczyciele próbują siłą wtłoczyć nam do głów, zabija do reszty dobre samopoczucie. Mój serdeczny druh Kevin przestał rzucać dowcipami, chodzi osowiały, zgaszony, do Emmy lepiej nawet nie podchodzić – nie wspominając już o próbie zagajenia rozmowy – żeby nie narazić się na jej wybuch. Sean zupełnie zamknął się w sobie, nieobecne spojrzenie Lily mówi wszystko. Marzy o ciepłych krajach, w których na głowę nie leje się codziennie lodowaty deszcz. O serialach ze szczęśliwymi zakończeniami, to także.

I Ellinor. Ellinor, moja największa nadzieja, która wbijając mi nóż w serce uśmiechała się przy tym tak pięknie. Owszem, dramatyzuję. Przecież nie uciekła, na przerwach wciąż stajemy pod oknem całą szóstką. Rozmawia, zachowuje się zwyczajnie. Stuprocentowo zwyczajnie – jak gdyby nie zdarzyła się nasza długa rozmowa nad zrazem, Samhain, pocałunek na pożegnanie. Bo jeśliby się wydarzyły, taka normalność byłaby całkowicie nienormalna. Ponieważ takie rzeczy wymagają ciągu dalszego. Nie sądzisz, Ellinor?

A jest tylko chłód, jakbyś postanowiła rywalizować z jesienią i ją pokonać. Koniec ze wspólnymi ćwiczeniami na dziedzińcu, to akurat było jasne, aura przestała sprzyjać. Jednak wystarczyło przenieść je, prawda? Lecz na propozycję spotkania się u mnie otrząsnęłaś się ze wstrętem, a kiedy zapytałem, czy moglibyśmy ćwiczyć w domu twojej ciotki, rzekłaś enigmatycznie, że to nie najlepszy moment. Cóż, pewnie powinienem się cieszyć, bo mogłaś wywrzeszczeć mi w twarz, że postradałem rozum. Ale prawda, ty nigdy nie wrzeszczysz. Sprowadzasz zamieć, która zabija w upiornej, absolutnej ciszy. Cóż za wena. Zadziwiam samego siebie.

Nie spróbowałem ponownie. Prawda. Znudziło mi się walenie głową w mur. Dlatego zagadka pozostała nierozwiązana. Co zrobiłem źle? Czego nie zrobiłem, o czym zapomniałem? Czym ci naraziłem się, że okazujesz mi przysłowiowy chłód Greene?

Nie ma sensu pytać – myślę, zbliżając się do stancji. W tej chwili nie ma najmniejszego sensu pytać o cokolwiek, proponować czegokolwiek komukolwiek, bo dobrego słowa na pewno nie usłyszę. I sam takowego nie wypowiem, ponieważ tak jak inni jestem przepełniony ponurymi i złymi myślami. Lepiej przeczekać. Trzeba przeczekać.

Otwieram drzwi, w nozdrza uderza cudowny zapach obiadu.

Przeczekam. W końcu nie jest aż tak źle.

 

 

W nowej kurtce i butach niestraszne mi ani ziąb, ani najgorsze ulewy, więc kroczę śmiało przez tonący w szarości świat. Jesień nie zamierza ustępować, choć przemijają kolejne dni listopada aż do ostatniego, chociaż rozpoczyna się grudzień. I jedynym znakiem, że nie będzie trwała wiecznie, jest to, że z każdym dniem robi się nieco chłodniej, i rankiem słupek termometru niemal dotyka już zera. Potwierdzenie otrzymuję od jedynej osoby, której ufam bezgranicznie. Pewnego popołudnia, kiedy wpływam na stancję z zalewanej strugami wody ulicy, pani Pilch ze współczującym uśmiechem oznajmia, że niedługo skończą się moje męki. Spadnie pierwszy śnieg, Williamie… za kilka dni powitamy zimę. Najwyższy czas – myślę, próbując przywołać minę niemal zapomnianą, od dawna nieużywaną: uśmiech. To już najwyższy czas.

 

 

Piątego grudnia, kilka chwil po dwunastej, krople siąpiącego od rana kapuśniaczka zaczynają zmieniać się w ciężkie, mokre płatki śniegu. Nauczyciel kilkukrotnie chrząka, przypominając o swoim istnieniu, ponieważ oczy całej klasy zamiast patrzeć na niego, uciekają w bok. Na przerwie wszyscy rzucają się do okien. Ellinor wygląda na szczerze zachwyconą, aż miło na nią patrzeć. Chyba tylko jedna osoba pozostaje niewzruszona: Emma. Nie przestaje sypać. Kiedy wychodzimy z budynku, ziemię pokrywa już cienka warstwa białego puchu, a cała okolica błyszczy światłem. Cudowna odmiana po miesięcznym panowaniu szarego półmroku.

– Ulepimy bałwana? – proponuje Kevin.

– Masz nie po kolei w głowie! – wrzeszczy na niego Emma.

Do końca nieprzejednana.

Lecz Kevin również nie poddaje się, nagarnia dłonią śnieg, formuje go w kulkę, a potem udaje, że rzuca nią w Emmę, wszystko w teatralnie zwolnionym tempie. Zatrzymuje pocisk parę cali przed jej twarzą.

Emma wzdycha, odbiera mu śnieżkę, a potem rozpłaszcza ją na jego głowie. I szczerzy zęby w szerokim uśmiechu.

– Wetknęłabym marchewkę – mówi – Ale jedną już masz.

Kevin niemal się przewraca, nie potrafi dobyć z siebie słowa. Emma otrzymuje stosowną porcję braw. Uśmiech nie znika z oblicza Ellinor.

Macham do niej na pożegnanie; tak, wiem, nie mam cię odprowadzać. Po czym ruszam z pozostałymi w stronę internatu; rozstajemy się pod jego drzwiami. Udaje mi się jeszcze załadować śnieżkę w plecy Seana i umykam ku stancji.

Następnego dnia wygląda słońce. A świat jest już cały przykryty białą kołdrą, która oślepiająco lśni w jego promieniach. To punkt zwrotny. Humory znowu dopisują, a z wielotygodniowego snu przebudza się dobry nastrój.

 

 

Miasto ścisnął mróz i wygląda na to, że zima rozgościła się na dobre. Postanawiamy uczcić jej przybycie spotkaniem u Halleya w piątek.

Nie przesadzam z obiadem, zostawiając sobie nieco miejsca w żołądku. Zjadam i biegnę – zbyt szybko, jak się okazuje, bo ani przed knajpką, ani w środku nie ma nikogo z paczki. Sami obcy, jednak w ilościach umiarkowanych. Bez żadnego trudu znajduję stół, przy którym zmieścimy się wszyscy.

Ledwo udaje mi się usiąść, a w drzwiach pojawia się Ellinor. Ubrana w obcisły, kusy płaszczyk, który widzę na niej pierwszy raz. Wygląda…

Ech.

Jak marzenie. Jak bogini. Jak królowa zimy, a właściwie jej córka. Ma do przejścia ledwie kilkanaście kroków, ale przez moją głowę przelatuje w tym czasie sto przerażająco banalnych określeń. A kiedy podchodzi, robi się jeszcze gorzej – przez jej uśmiech i policzki okraszone rumieńcami.

Wentyluj, chłopie, napominam się.

– Will – wita się.

– Ellinor.

Bo co powiedzieć? Że twój widok odebrał mi dech?

Zdejmuje płaszczyk, siada wdzięcznie naprzeciwko. Wpatruję się w biały sweterek z puszystej wełny z ogromnym golfem, zastanawiając się, czy wybiera kolory zimy z rozmysłem, czy po prostu jest jej w nich dobrze, doskonale. Bo wygląda niewiarygodnie doskonale. Jak rozpocząć? Gdyż zacząć trzeba, zanim usłyszę, że mam natychmiast przestać obmacywać ją spojrzeniem.

Nie udaje mi się. Ani jej, bo do gospody wtacza się pozostała czwórka. Czerwone nosy, policzki zaróżowione od mrozu, ale żadne nie wygląda równie pięknie jak Ellinor. Tak, nawet Kevin.

Nie czytasz moich myśli, prawda? Inaczej zaraz zarobię w cymbał, aż zagrzechocze.

I to mają być przyjaciele? Mogliście się trochę spóźnić. Miałem już na końcu języka magiczne słowa, którymi uzdrowiłbym relacje z Ellinor. A najgorsze jest to, że cieszę się na wasz widok.

– I co? – pytam z uśmiechem, gdy zajęli miejsca.

– I nic! – Emma pierwsza wyrywa się z odpowiedzią – Chyba widać, że wróciło nam życie. Nie szczerz się tak – ty i Ellinor mieliście najłatwiej.

Nie bardzo pojmuję, o czym mówisz.

– My? Ja? Samotnie twarzą w twarz z jesienną depresją?

– Dziękuj bogom, że nie byłeś z nami w internacie. Prawie pozabijaliśmy się nawzajem.

Lily, Sean i Kevin kiwają głowami niemal jak na komendę. Coś o tym wiedzą. Bez wskazywania palcem winnych.

Gorąca herbata i wciąż ciepłe, świeże ciasto, a na dworze trzaskający mróz – chyba nie może być lepiej. Kiedy rozbrzmiewają rozmowy o niczym ważnym, przekomarzania, docinki z niewielką tylko szczyptą złośliwości, nie powodujące ciężkiej obrazy. Dwójka stąd, czwórka przybyła ze świata, o którym powoli zaczynamy zapominać, każdy inny, z tak różnym bagażem doświadczeń… i mimo tego pasujemy do siebie. A może właśnie dzięki temu? – taka myśl przemyka mi przez głowę.

Nasza szóstka. Nie tylko trzymamy się razem, ale niemal nie zauważamy, że poza nami w klasie ktoś jeszcze istnieje. Może złe słowo, zauważać. Ignorujemy istnienie innych. Nie wchodzimy z nimi w interakcje, prawda, jak mądrze brzmi? Parę zamienionych słów na przerwie i to wszystko. Nasza szóstka, dziewiątka Briana – może być ich więcej, ale wciąż siedzą z podkulonymi ogonami, wejście w rolę szaleńca wyszło mi wyjątkowo skutecznie. Dwie grupy. Dwa atomy, a pomiędzy nimi bezładna chmura swobodnych elektronów, które nie potrafią przyczepić się do żadnego z nich, czternastka, aż czternastka, zaskakujące, że zapamiętałem wszystkie ich imiona. Ponieważ są zupełnie nijacy. Nie, jak wy… Kevin, ty prosiaku, czy nikt cię nie nauczył, że nie mówi się z pełnymi ustami? Siejesz okruszkami na wszystkie strony, aż boję się myśleć, co się stanie, kiedy Emma załaduje ci łokieć w bok, a jest już gotowa. Gdybym należał do tej czternastki, miałbym spory problem. Ale nie należę. Mam swój własny atom – i oby tak zostało.

A propos atomów… brakuje mi lekcji fizyki, a była jedynym przedmiotem, który szczerze lubiłem, w którym czułem się swobodnie. Lecz trafiłem do świata, w którym nie tylko zapomniano rozniecić płomienia rewolucji technicznej, ale i cała nauka poszła w las. Dając niewiele w zamian. Z czego mam się cieszyć? Że będę władał magią?

Tak, już się cieszę. Wręcz popuszczam po nogach z radości.

Lecz nastała zima, co więcej – rozpoczął się weekend i zamiast garbić się nad podręcznikiem, siedzę sobie z przyjaciółmi w knajpce i zażeram się ciastem. Czego pragnąć więcej? Więc może dość już tych ciężkich, ociekających powagą myśli. Zaczynam radować się chwilą.

– Kiedy umknął ten czas? Już za dwa tygodnie święta – powracam do rzeczywistości akurat na początek przemowy Emmy.

– W Faerie nie obchodzimy Bożego Narodzenia – poprawia ją Kevin – Żaczki mają co prawda przerwę w nauce…

Spogląda na niego spode łba, więc milknie.

– Jak zwał, tak zwał, Kev – a jednak jej głos pozostaje spokojny, jakby nie miała ochoty wszczynać kolejnej kłótni – Boże Narodzenie, Saturnalia, Jul, czy Święto Słońca Niezwyciężonego, nazwa jest nieistotna… jeżeli, jak wspomniałeś, dają nam kilka dni wolnego. Ja pomyślę o nich jako o czasie świąt Bożego Narodzenia, bo w takiej właśnie tradycji się wychowałam.

Tamten robi wielkie oczy już po pierwszych jej słowach.

– Saturnalia? – pyta – Słońce Niezwyciężone? Emmo, skąd ty bierzesz te wszystkie niezrozumiałe pojęcia? Przerażasz mnie odrobinę… nie, cofam to. Przerażasz mnie śmiertelnie.

– Zobaczymy, kto będzie przerażony na egzaminach, Kev.

– Tego nie ma w programie!

Wydaje mu się, że wygrał. Przez krótką chwilę.

– To żadna wymówka, cytując Williama – stwierdza – I dokładnie to samo usłyszysz od egzaminatora.

Gasi Kevina całkowicie. Chłopak niknie. Zapada się w sobie.

A ja pękam z dumy. Cytują mnie! I to nie byle kto: Emma Holmes we własnej triumfującej osobie. Lecz niedowierzanie pozostaje. Jakim cudem znajdujesz czas na to wszystko? Pal licho, że nie wygram z tobą rywalizacji na oceny, ale chciałbym chociaż wiedzieć, jak? Wydajesz się być nie człowiekiem, tylko jakimś zmutowanym monstrum. Racja, w nader przyjemnej oprawie.

Ale trochę smutno, bo tak chwalili mnie w poprzedniej szkole.

– Słuchajcie – odzywa się cichutko Lily – Nie wiem, czy będziecie chcieli… ale może udałoby się wspólnie urządzić…

Nie kończy, zagryza wargę.

– Wigilię? – dopowiada Sean.

Lily tylko kiwa głową.

– Nie ma chyba rzeczy, która bardziej kojarzyłaby mi się z domem – mówi prawie szeptem – Domem, który nieprędko zobaczę.

Nawet mnie ściska coś w gardle. Nawet Emma, zwykle twarda i niewzruszona, wygląda tak, jakby niewiele brakowało jej do rozklejenia się.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywa. Emma otrząsa się pierwsza.

– Jak już wiemy, nie pozwolą nam zobaczyć się z rodzinami – mówi – Dlatego byłoby dobrze… niech będzie, powiem to wprost: tak, bardzo chciałabym spotkać się tego wieczora z jedynymi bliskimi tutaj. Czyli z wami.

Spogląda pytająco na mnie i Seana. Niemal jak na komendę kiwamy głowami. Tak. Jasne.

– Nie pomyślałam… przecież nie wszyscy spośród nas wychowali się w tej tradycji – głos Lily brzmi mocno niepewnie.

Zerka na Ellinor, na Kevina. To ich ma na myśli.

– Zdążyłam zauważyć, jakim światem jest Faerie, że religia niewiele tu znaczy – dodaje – Ale przysięgam, nie zamierzam wciągać was w jakieś ceremonie, chodzi mi wyłącznie o spotkanie, żeby usiąść razem przy stole, porozmawiać, pobyć ze sobą… nic więcej. Co wy na to?

– Ja chętnie – pierwsza odpowiada jej Ellinor.

– Pewnie, że tak – potwierdza Kevin zaraz po niej – Z wami zawsze i wszędzie. Tylko bez śpiewania kolęd, jeśli można prosić.

Emma wzrusza ramionami.

– Kiedy raz spróbowałam tego w domu, rodzice uciekli, a psy z całej dzielnicy wyły przez pół nocy – oznajmia – Więc i tu sobie odpuszczę.

– Mi również śpiewanie zupełnie nie wychodzi – Lily gorąco zapewnia Kevina.

Sean tylko mruczy coś pod nosem.

Ode mnie chyba nikt nie oczekuje odpowiedzi, ale i tak jej udzielam, wydając z siebie chrapliwe, przeciągłe: la! Ellinor niemal podskakuje.

– Bez kolęd – potwierdzam.

Lily rozpromienia się.

– Naprawdę chcecie? – pyta – Nie mogę uwierzyć.

– Więc uwierz – mówi Emma – I przyjmij moje najszczersze podziękowanie za genialny pomysł. Jednak postanowienie to trochę za mało… nie mamy gdzie urządzić wspomnianej Wigilii.

– Jakiś kącik w internacie? – sugeruje Sean.

Emma marszczy się. Co najpewniej znaczy: nie.

– Zdecydowanie odpada – werbalizuje sprzeciw – Przez te wszechobecne wrzaskliwe tłumy… a skoro skreśliliśmy kolędy, to powinniśmy zachować przynajmniej nastrój. Nastrój świąt. Prawda?

Prawda – przyznaję w duchu. Bo jeśli jego zabraknie, nie pozostanie nic z wigilii. I tak już dość mocno ateistycznej, jak słyszę.

– Mógłbym porozmawiać z właścicielką stancji – oznajmiam – Mój pokój apartamentem nie jest, w szóstkę byłoby nam straszliwie ciasno… ale lepszy on od sali jadalnej, gdzie na prywatność nie ma co liczyć. Lecz jeśli nie będzie innego wyjścia…

Kevin nagle macha ręką, chyba dając znak, żebym zamilkł.

– Mam! – ogłasza – Przecież mój brat zamyka sklep na ten okres i jedzie do Astbury. A na tyłach jest ogromne zaplecze, byłeś, widziałeś!

– Miejsce bliskie doskonałości – przyznaję – Ale czy Greg się zgodzi?

– A dlaczego miałby się nie zgodzić? Jeśli mu powiem, że przypilnują mnie przyjaciele? A ciebie poznał, dostrzegł, że bałagan w twoim mózgu to może jeden procent mojego bałaganu… innymi słowy uważa cię za całkiem rozsądnego i odpowiedzialnego człowieka.

Emma parska śmiechem.

– Odpowiedzialnego!

– Rozsądnego! – wtóruje jej chichot Lily.

Zejdźcie ze mnie. Proszę.

Ellinor, nic nie powiesz? Nie uratujesz przed tą lożą szyderców?

– Nie będę wyprowadzał brata z błędu – ciągnie Kevin – Jutro wybiorę się do niego, porozmawiam… lecz nie przewiduję trudności, możecie spokojnie założyć, że sprawa jest załatwiona.

– Mam ochotę cię uściskać – mruczy Emma – Dziwne, prawda?

– Przerażające – odpowiada – Ach! Jeszcze jeden szczegół… to którego wypada ta wasza Wigilia?

Emma już rzuca się mu do gardła. Zatrzymuje się w ostatniej chwili. Przeczucie. Trafne przeczucie. Kevin szczerzy się jak wariat.

Wkręcona!

– Co z prezentami? – pyta Lily po chwili – Obdarowujemy się?

– A czy krasnoludki szczają do mleka? – rzuca Emma – Oczywiście, że robimy sobie prezenty. Dalej, czas na listę życzeń!

– Komputer! – wrzeszczy Sean – Byle jaki. A do niego…

Emma ucisza go ruchem dłoni.

– Nieco realizmu, Sean. I mam propozycję – może zrobimy sobie niespodzianki? Bo listy życzeń będą wyglądały tak właśnie: komputery, laptopy, smartfony, konsole i inne gwiazdki z nieba. Oprócz tubylców, jak sądzę. Co ty byś chciała, Ellinor? Kucyka?

– Mam już kucyka – odpowiada beznamiętnie Ellinor – A dokładniej klacz, siwą trzylatkę, prawie sześć stóp w kłębie… więc może poprzestańmy na tej gwiazdce z nieba, dobrze?

Emma zmiażdżona. Wbita w ziemię.

To się nazywa druzgocąca riposta. Od teraz Emma będzie pałać jeszcze żywszym uczuciem do ciebie, ale nie będzie w nim nic pozytywnego. Szczęście, że dzieli was stół.

A swoją drogą… masz konika, Ellinor? Interesujące. Może jednak nie powinienem poddawać się tak łatwo.

– O tym mówię – podejmuje Emma po dłuższej chwili – Bez szaleństw, jakieś drobiazgi, nie każde z nas jest milionerem… jak Will, żeby nie szukać zbyt daleko. Ładnie wybrnęłam?

– Wybrnęłaś brzydko – odpowiadam – A dwa funty kieszonkowego nie czynią ze mnie milionera.

– Ja dostaję niespełna połowę tego, więc lepiej zamilcz – obrusza się – Więc jak, zgadzacie się? Przygotowujemy niespodzianki?

Nikt nie protestuje.

I nagle całe przedsięwzięcie zaczyna nabierać rumieńców. Lily wręcz promienieje. Ale ma pełne prawo, pomysł jest przedni.

Emma trąca Kevina łokciem.

– Może pójdę z tobą do twojego brata? Uśmiechnę się, żeby…

– Greg ma dwadzieścia dwa lata! – przerywa jej – I może na waszej zdemoralizowanej Ziemi uchodzą takie rzeczy, ale nie tutaj, młódko.

Kolejny celny cios. Tym razem mocniejszy.

Za młódkę? Czy za oskarżenie o niemoralność? Trudno mi odgadnąć.

Zafrasowany Sean nagle podrywa głowę.

– Słuchaj, Kevin… – mówi – Tak naprawdę nie ma żadnego zakazu używania w tej krainie elektroniki, co?

– W konstytucji pewnie nic na ten temat nie ma. O ile w ogóle jest tu jakaś… Emmo, czy Faerie posiada konstytucję?

– Zbiór Praw! – prycha – I ty śmiesz twierdzić, że mieszkasz tutaj od dziecka? Wprost ręce opadają. A co do sedna… najnowsze artykuły zostały napisane prawie siedemdziesiąt lat temu, więc na pewno nie ma tam nawet słowa o komórkach i laptopach!

I do tego również sięgnęłaś, Emmo? Mnie również przerażasz.

Monstrualnie.

– Słyszałeś! – Kevin zwraca się do Seana – W Zbiorze Praw Faerie nic na ten temat nie ma. Ale nasi władcy patrzą krzywo nawet na głupią latarkę, więc na widok komputera zapewne dostaliby spazmów. A poza tym, cała ta dyskusja jest… eee…

– Bezprzedmiotowa – usłużnie podpowiada Emma.

– Zaiste, cna niewiasto – Kevin, znów przyłapany z ręką gdzieś tam, próbuje wybrnąć – Dyskusja jest bezprzedmiotowa, bo nie mamy gniazdek z prądem, którym zasiliłbyś rzeczoną elektronikę. A jak długo popracuje laptop na samym akumulatorze? Cztery godziny? Pięć? Zapomnij, przyjacielu.

Sean znów pogrąża się w myślach.

– A gdyby tak… – budzi się po jakiejś minucie – Pomyśl: panele słoneczne kupisz na Ziemi w każdym sklepie… racja, nie każdym, ale nie jest to niemożliwe. Dodaj do tego jakiś stabilizator napięcia, i spory akumulator, aby magazynować energię… i masz rozwiązanie! Podłączasz jakiegoś oszczędnego lapka ze zintegrowaną grafiką, żeby żarło jak najmniej, i cieszysz się filmami! I nawet gry odpalisz!

Kevin siedzi jak skamieniały.

– Geniusz – oznajmia wreszcie – Mówię wam, siedzi z nami geniusz. Dlaczego ja na to wcześniej nie wpadłem?

Emma długo kręci głową.

– Jestem tutaj niecałe cztery miesiące, ale tyle już wiem: jeżeli Kanclerz dowie się, że zrobiłeś coś takiego, każe odrezać ci łeb tępą, zardzewiałą piłą, nabić go na włócznię, i zawiesić na Zewnętrznym Murze, nad samą bramą, dla przestrogi. Żeby już nigdy i nikomu nawet przez myśl nie przeszło nic podobnego.

– Uważasz? – pyta Kevin.

Patrzę na niego; wygląda na mocno zaniepokojonego. I tylko nie potrafię zgadnąć, czym: sensem słów Emmy, tonem, czy składnią.

Wspomniana Emma kiwa głową na potwierdzenie.

– Zresztą, mielibyście jeszcze jeden problem – dodaje.

– Jaki?

– Elektronika zwykle nie przeżywa przejścia przez Portal. A im bardziej skomplikowana rzecz, tym mniejsze szanse… już zegarki kwarcowe czy empetrójki nie mają żadnych, a co tu mówić o komputerach. I może panele przeżyłyby taką podróż… ale pomyśl, co mogłoby się stać z wielkim, ciężkim, wypełnionym kwasem akumulatorem. Chciałbyś, aby coś takiego wybuchło ci w rękach?

Kevinowi rzednie mina.

– Czemu akumulator miałby eksplodować? – protestuje Sean.

– A dlaczego miałby tego nie robić? – Emma nie poddaje się.

– Bo Portal niszczy wyłącznie elektronikę, właśnie dlatego! Przecież widziałem tu latarki, żarówki nie przepalają się, baterie nie wybuchają, i czasem nawet zegarek przedostaje się zupełnie bez szwanku. Skomplikowane układy, Emmo, procesory, kości pamięci, dyski twarde, fakt, ale przecież nie…

I nagle podskakuje.

– Pole elektromagnetyczne! – niemal krzyczy – Dam głowę, że ono niszczy układy, więc jeśli owinęłoby się wszystko ekranującą folią, może przetrwałby nawet komputer? Trzeba będzie spróbować przy pierwszej okazji!

Spogląda po nas z nadzieją. Niestety, nawet z Kevina wyparował już cały poprzedni entuzjazm.

– Może kiedyś spróbujemy – mówi trochę ponuro – Ale ktoś wcześniej by już na to wpadł, nie sądzicie? Najpewniej stracimy tylko pieniądze… i zamiast laptopa będziemy mieli przyrząd do walenia Briana po głowie.

Zawsze coś, myślę. Tego nigdy za wiele.

– Ale ze zwykłymi przedmiotami nic się nie dzieje – rzucam – I dzięki temu mam tę piękną, bo tanią, zimową kurtkę z Ziemi.

– Tylko dlatego, że nie wszczepili w nią LED-ów – stwierdza Kevin z przekąsem – Bo sczezłaby w piekielnym ogniu.

Hmmm. Nie macie religii, ale w piekło wierzycie. To intrygujące.

– Lecz wymiana handlowa trwa – wtrącam.

– Niemal wyłącznie w jedną stronę – mówi Kevin – Stamtąd ściągamy odzież, chemię, artykuły przemysłowe, różne duperele… a na Ziemię wędruje praktycznie tylko biżuteria i kamienie szlachetne.

– Dlaczego? – jestem zaskoczony – Ziemianie daliby się zabić za tutejsze jabłka, wiśnie, maliny… albo nawet za najzwyczajniejszy chleb.

Kevin kręci głową.

– Gra niewarta świeczki – oznajmia – Za dużo zachodu, więcej czasu zajęłoby ci przenoszenie towarów przez Portal, niż są one warte.

– Jakie przenoszenie? – pytam – Wystarczy po prostu przejechać załadowanym wozem, a po tamtej stronie postawić coś w rodzaju rampy, i…

Potworne, pobłażliwe skrzywienie.

– Wóz nijak nie przejedzie. Portal ma ledwo trzy jardy długości. Plus parę cali.

Cooo? Portal ma długość? O czym ty bredzisz?

Muszę mieć bardzo niemądry wyraz twarzy, bo Kevin wzdycha i zaczyna tłumaczyć.

– Wnętrze Portalu ma tylko trzy jardy, taka jego właściwość. Nie pamiętasz, jak przez niego przechodziłeś? Widzę, że nie, dlatego egzemplifikuję. Wyobraź sobie kanał łączący dwa jeziora o różnym poziomie lustra wody… potrzebujesz śluzy, prawda? I jeżeli owa śluza ma sto stóp długości, twój ekskluzywny studwudziestostopowy jacht za nic nie przepłynie, bo wrota odetną mu dziób albo rufę. I dokładnie tak samo wygląda sprawa z Portalem: wszystko, co przez niego przechodzi, musi mieścić się w strefie neutralnej… i dlatego nigdy nie sprowadzisz do Faerie swojego ferrari. Przykro mi, że łamię ci serce.

– Preferuję jaguary – rzucam, trochę zły, że dowiaduję się dopiero teraz.

– Spróbuj kiedyś – mówi wesoło Kevin – Przejdzie maska, kawałek kabiny, tak mniej więcej do linii siedzeń… i nic więcej. Zamiast jaguara będziesz miał wypasioną dwukółkę. I z dokładnie tego samego powodu nie przechodzi się przez Portal sznureczkiem, trzymając się za ręce.

– Bo potem trudno pomachać Faerie na powitanie – rzuca Emma.

Lily w jednej chwili robi się blada jak ściana.

– Przestań, Emmo. To makabryczne.

Sean chichocze pod nosem. I aż świecą mu się oczy.

Psychol – podsumowuję krótko w duchu.

Kevin smutno wpatruje się w pusty stół. Nagle wzdycha.

– Jadło wyszło – oznajmia – I żadnej szansy na dokładkę, skoro zaczynamy odkładać na prezenty… zatem zbierajmy się, moi drodzy. Powiem coś, co spodoba ci się, Emmo: zadania domowe czekają.

Panna Holmes wcale nie wygląda na zachwyconą.

Podnosimy się po kolei z ław, niechętnie sięgamy po okrycia. Niełatwo opuszczać przytulne wnętrze.

Rozstajemy się, jak zwykle, na placu, tuż pod zegarem. Tym razem nie proponuję Ellinor odprowadzania. Wyraźnie widzę, że nie ma na to najmniejszej ochoty, i jeśli nawet zgodziłaby się, otrzymałbym pół mili chłodu i milczenia. A potem milę drogi powrotnej wypełnioną myślami: po cholerę to zrobiłem?

Niewiele dziś mówiłaś, a do mnie nie wypowiedziałaś nawet jednego marnego słowa. To kolejny twój zły dzień, któryś już z kolei? Sam w to nie wierzę. Coś, co przez chwilę wydawało się istnieć między nami, zniknęło bez śladu. Ponieważ było tylko moim wymysłem. Kropka.

Daję jedynie znak uniesioną dłonią i zły na świat oraz samego siebie obieram kurs na stancję. Pa, pa, Ellinor. Oraz tobie, koniku, którego nigdy nie ujrzę, pa, pa, i twym towarzyszom w stajniach, i pa, pa zamkowi rodu Greene. Jednak zaskoczony być nie powinienem – Kevin zawczasu zasugerował, że powinienem przemyśleć swoje plany.

Mój przyjaciel, który mimo obśmiania sugestii, że on i Emma… robi swoje. Drąży, zabiega, stara się, oczarowuje ją właśnie. Co trudno przeoczyć. Jak i jej całkiem przychylne reakcje. Lecz dlaczego nie, skoro William wbił maślane oczy w Ellinor. Na co miała czekać? Aż mi się odwidzi?

Właśnie zaczyna. A Kevin jest moim przyjacielem, ale czy jestem mu coś winien w tej sprawie? Może powinienem…

Nie powinieneś. I sam doskonale to rozumiesz.

Po pięciu minutach przekraczam próg, wspinam się po schodach, zatrzaskuję za sobą drzwi. Zadania domowe na jutro? Przepełnia mnie wściekła chęć wyrzucenia wszystkich książek i zeszytów przez okno.

Ale w końcu rozsądek zwycięża. Z ciężkim westchnieniem sięgam po pierwszy podręcznik.

 

 

Podpieram głowę ręką. Niewiele to pomaga, zdradzają mnie samoczynnie zamykające się powieki. Sean na szczęście trąca mnie co minutę, co dwie, nie pozwalając odpłynąć w niebyt.

– Świetnie, Benjaminie, naprawdę doskonale – słyszę głos Robertsona – To już wszyscy, tak?

Wszyscy? Więc trzeba się przebudzić.

Otrząsam się, spoglądam. Profesor omiata wzrokiem klasę.

– Poczyniliście ogromne postępy, zatem czas przejść do następnego etapu – oznajmia nagle – A są nim…

Zawiesza głos, chyba pragnąc sycić się absolutną ciszą, która nastała.

Nieważne, myślę. Cokolwiek, tylko nie to cholerne przesyłanie sobie obrazków, które już wywołują torsje. Nieważne. Następny etap!

– Bez trudu odczytujecie już wszelkie moje myśli, także te, które nie są skierowane wprost do was – ponawia Robertson – Jestem przekonany, że każdy zadał już sobie pytanie: jeśli jest to tak proste, dlaczego nie słyszę ogłuszającego gwaru myśli płynących zewsząd, od wszystkich otaczających mnie osób? Kto mi odpowie?

Ręka Emmy drży, gotowa wystrzelić w górę, ale w ostatniej chwili powstrzymuje ją. Moja dusza zanosi się śmiechem na ten widok. Katusze, co, Emmo? Robertson nie przepada za przemądrzałymi pannami, więc próbujesz okiełznać własną naturę. I długo nie wytrzymasz.

Ale od czego jest rycerz w lśniącej zbroi. Znaczy – ja! Skoro nikt inny nie kwapi się udzielić tej banalnie prostej odpowiedzi. Czy wszyscy boją się być posądzonymi o przemądrzałość?

– Blokady, panie profesorze – mówię głośno.

– W rzeczy samej! – Robertson jest wniebowzięty, jak gdyby któryś z jego uczniów wymyślił właśnie sto nowych zaklęć – Sprawiają to Blokady. Do tej pory korzystaliście z nich, chociaż był to proces nieświadomy, nie podlegający nakazom waszej woli. Jednak tyle w zupełności wystarczało, aby wasze myśli nie przeszkadzały waszym kolegom… na przykład w drzemce, panie Rise, proszę z łaski swojej przynajmniej zachowywać pozory zainteresowania tematem lekcji.

Kevin wypręża się w ławce, przywdziewając przepraszającą minę.

– Jednakże pokonanie tych w gruncie rzeczy słabych barier dla wyszkolonego adepta magii nie stanowi żadnego wyzwania – ciągnie profesor – A my przecież pragniemy chronić swoją prywatność, prawda? Najwyższy czas, byście popracowali nad swoimi Blokadami. Nauczycie się czynić je silnymi i odpornymi na zakusy innych… a szybko przekonacie się, że to niełatwa sprawa. Jednakże bez solidnego opanowania tych umiejętności kolejne kroki na ścieżce prowadzącej do władania magią są niemożliwe, dlatego do końca tego roku szkolnego będziemy zajmować się właśnie tym, i wyłącznie tym zagadnieniem.

Przeciągły jęk rozczarowania płynie przez salę.

Do końca roku? Wyłącznie? To żart, profesorze, proszę roześmiać się serdecznie i powiedzieć, że to był tylko niestosowny żart.

Nie?

Biedna, nieszczęsna Emma.

Słucham Robertsona, który zabrał się za wyjaśnianie, czym jest Blokada, jak ją poczuć, jak sprawić, żeby zaczęła poddawać się kontroli. Po kilku minutach przechodzimy do praktyki… i konstatuję nagle, że jestem otoczony przez stado zombie o nieobecnych, mętnych spojrzeniach, próbujących zwizualizować srebrzyste sfery otaczające ich umysły, raz zupełnie przezroczyste dla myśli niczym najczystsze szkło, a raz nieprzeniknione niczym powierzchnia najdoskonalszego lustra. Rozpaczliwie wzdycham. I również zabieram się za to.

Koncentruję się i pocę z wysiłku. Jednak idzie mi średnio. W końcu słyszę Robertsona, nakazującego nam przestać.

W trosce o całość naszych mózgów, nie mylę się?

– A teraz przekonajmy się, jak rzecz sprawdza się w praktyce! – Robertson uśmiecha się szeroko.

Dobrać się w pary, dobrze. Wielkiego wyboru nie mam, Sean, mógłbyś przynajmniej udawać, że nie spotyka cię największe szczęście w życiu. Zasłonić fragment blatu przed sobą postawioną na sztorc książką? Jest książka. Tak, twoja, Sean – nie zaryzykuję dobrostanu mojej. Co teraz?

Robertson rusza przez salę ze sporą skrzynką w dłoniach. Wyjmuje z niej różnorakie drobne przedmioty i kładzie je za tymi zaimprowizowanymi ekranami w taki sposób, by, co dostrzegam, osoba po drugiej stronie nie mogła ich zobaczyć. Mi trafia się figurka konia. Przeklęte memento. Nie potrafię powstrzymać się od spojrzenia na Ellinor.

I po chwili zaczyna się zabawa.

Natychmiast dociera do mnie, że pierwszą myślą człowieka, który pragnie zablokować dostęp do swego umysłu, jest oczywiście myśl o przedmiocie podstawionym mu pod nos, silna i wyraźna, banalnie łatwa do odczytania. Muszę przyznać Robertsonowi rację: to nie będzie proste. Ponieważ stłumienie tej instynktownej reakcji wydaje mi się zwyczajnie niemożliwe; staram się, zaciskam zwoje mózgowe, a Sean i tak z tryumfującą miną oznajmia już po kilku sekundach: koń.

Niech to diabli. I nie rżyj, bo sam wyglądasz jak koń. Zobaczymy, jak ty sobie poradzisz.

Robertson nakazuje wymianę przedmiotów. Sean w pocieszny sposób zaczyna imitować skupienie… bez skutku. Kość do gry, przyjacielu. W jedną sekundę, nowy rekord. Nie rezonuj, Emmo.

Omiatam spojrzeniem klasę. Nabożna cisza, niewiarygodna koncentracja, jakby od wyniku zależało ich życie. Nawet Kevin otrząsnął się z rozmemłanej senności, nadyma się i czerwienieje na facjacie. Wyluzujcie – przesłałam wszystkim krótką myśl. Ale chyba jej nie odczytują.

Lecimy dalej. Co dostałem? Zdjęcie nagiej brunetki obdarzonej odbierającymi dech piersiami i niewiarygodnie smukłymi nogami, słyszysz mnie, Sean? Zdjęcie. Nic innego.

Szpulka po niciach? Jesteś bezbrzeżnie nudny. Owszem, to przeklęta szpulka. A zamiast niej mogłeś zobaczyć tę śliczną dziewczynę, Veronikę. Onegdaj do cna odmieniła moje życie, wiesz?

Sean znów nie stawia żadnego oporu. I kolejna zamiana. Jeszcze raz i jeszcze. Bronię się, dodaję pojedyncze sekundy, ale nie docieram nawet do dwudziestu. O pełnym zwycięstwie mogę zapomnieć.

Nagle zza drzwi dobiega mnie dźwięk dzwonka.

Już? Tak szybko?

Pakuję klamoty do plecaka czując, że uśmiecham się szeroko. Przyznaję, profesorze, udało się panu przyciągnąć naszą uwagę. Głowa troszkę pobolewa, wzrok nieco się mąci, ale twarz rozciąga się w uśmiechu.

Tak, do następnego tygodnia. Do widzenia, profesorze.

Podchodzę do okna, gdzie czeka już niemal cała paczka. Z Emmą na czele, która jak widzę nie podziela naszego radosnego nastroju. Jest zła, zdegustowana, i wcale nie stara się tego ukryć.

– Blokady! – prycha – Miałam nadzieję, że Robertson pokaże, jak wzajemnie odnajdywać się na odległość, jak przesyłać myśli, żeby trafiły do odpowiedniej osoby, jak ze sobą rozmawiać… a dostaliśmy coś całkiem odwrotnego! Mamy zatrzasnąć Blokady na głucho i siedzieć cicho!

Właśnie dołącza zguba, Ellinor. I aż podskakuje na wywrzeszczane cicho.

Jej oczy pytają: poważnie, Emmo?

Kevin oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie spróbował wtrącić swoich trzech groszy.

– Podczas lekcji nawet gadanie w myślach jest surowo zabronione – oznajmia.

Emma spogląda na niego nienawistnym wzrokiem.

Kevin po chwili wzdryga się.

– Gdy słyszę takie myśli, zaczyna do mnie docierać, że Blokady mają sens – robi obrażoną minę – Dzięki, że tak mnie widzisz, Emmo.

– Kev, przestań strzelać fochy – fuka – Nie jesteś pensjonarką.

Krótki moment… i na jego twarz powraca uśmiech. Bardzo szeroki.

– Hej, to było niezłe! – mówi rozpromieniony.

– Co ci przesłała? – pyta Sean.

– Chciałbyś wiedzieć, co? Trzeba sobie zasłużyć.

Na to, żeby przesłała ci obrazek, jak zagląda do twojej głowy i ze stoickim spokojem stwierdza, że jest zupełnie pusta? Fakt, trzeba sobie zasłużyć. Całym sobą.

Ale jedna rzecz mnie zaintrygowała.

– Słuchaj, Emmo – mówię – Ta myśl, którą wysłałaś Kevinowi… musiała być całkiem silna, prawda? Żeby w gruncie rzeczy dość prymitywny umysł mojego przyjaciela zdołał ją odebrać, niemal zapomniałem dodać.

Et tu, Williamie, contra me? – wrzeszczy Kevin, aż echo niesie się korytarzem.

– Starałam się, żeby była wyraźna – przyznaje Emma.

– Więc jakim cudem my jej nie słyszeliśmy? – pytam.

Na twarzy Emmy rozlewa się tryumfalny uśmiech.

– Pamiętasz, co Robertson mówił o sferach? Pomyślałam, że nie cała powierzchnia sfery musi być w jakimś momencie przezroczysta lub lustrzana… wszak mogę dowolnie ją modyfikować, dlatego wyobraziłam sobie, że jest w niej mały otwór, przez który…

– Brzmi mocno dwuznacznie – mruczy na boku Kevin – Ale to intrygujące, Emmo… kontynuuj, proszę.

Oczywiście Emma słyszy. I mierzy go zimnym spojrzeniem.

– Will miał rację co do ciebie, Kev.

– W czym? Że jestem mistrzem ciętej riposty?

– Że jesteś troglodytą. Neandertalem. Homo wcale nie sapiens.

Kevin wręcz puchnie z dumy, wypina pierś, zadziera brodę. Jest tak oszołomiony komplementem, że zupełnie nie zauważa pierwszego jej zdania. Podłego oskarżenia, rzuconego na niewinnego Williama.

Ja zauważam. Jeszcze policzymy się, Emmo.

– Jednak powracając do tematu: zamiast rozsiewać myśli na prawo i lewo, stworzyłam zogniskowany, tak, rozumiem, Kev, kolejne niezwykle trudne słowo, zogniskowany strumień. Odrobinę bałam się, że nie zadziała… ale zadziałało.

– Jesteś genialna – rzuca Sean bez odrobiny ironii; ekscytacja przychodzi mu z taką łatwością, że aż zazdroszczę.

– Nobla za to raczej nie dostanę – odpowiada Emma.

Akademia rzeczywiście może tego nie docenić.

Emma rozgląda się.

– A właściwie dlaczego wciąż tu stoimy? – pyta – Ruszmy się.

Ruszamy się. Najpierw do szatni, gdzie Ellinor wbija się w przecudny płaszczyk. A później korytarzem do drzwi. Mróz szczypie natychmiast w policzki.

– Emmo, podsunęłaś mi pewien pomysł – oznajmiam, pokonując schody.

– Jestem znana z podsuwania pomysłów – uśmiecha się – I innych rzeczy również… lecz o tym potem, gdy zostaniemy sami.

O!

– Cieszę się – mówię.

– Ja też cieszyłabym się na twoim miejscu.

– To cieszę się jeszcze bardziej.

Niestety, wszelkie wysiłki na nic, bowiem Ellinor pozostaje chłodno-obojętna. Tylko Kevin marszczy się, warczy – nie wiadomo, z jakiego powodu.

– Will, pomysł – przypomina mi Emma z westchnieniem.

– Nie nowy. I w dodatku nie mój – zaczynam – Wspólne ćwiczenia.

– Podśmierduje moim autorstwem – zauważa.

– Owszem. Ale wtedy wisieliśmy w próżni, teraz mamy jakiś konkret. Blokady. Sztuczka z ogniskowaniem znamienita, przyznaję… ale to dopiero pierwszy nieśmiały krok. Bo zaczynam wierzyć w to, co powiedział Robertson: że Blokady są kluczem do wszystkiego, do władania magią. A nawet jeśli nie, to wcale nie uśmiecha mi się ciągłe wysłuchiwanie telepatycznych jęków Briana, Cathy, och, moja Cathy, jesteś taka cudowna, a ja wciąż myślę o twoich wielkich, miękkich, sprężystych

– Wszystkich was dzisiaj opętało? – wrzeszczy Emma.

– Oni wszyscy są troglodytami, inaczej nie potrafią – stwierdza Ellinor – Nie wymagaj rzeczy niemożliwych.

– … stopach – kończę spokojnie.

Jednak jestem mocno zaniepokojony. Hej, czy wy dwie nie miałyście przypadkiem się żreć? Skakać sobie do gardeł? A w zamian zawieracie seksistowski sojusz. Poza tym, najdroższa Ellinor, troglodyta jest ziemskim słowem, a ty, przypominam, nie cierpisz naszej kolebki.

– A wspólne ćwiczenia? Pomysł jest dobry – ciągnie – Jednak jeśli zdecydujemy się, nie można się z tym afiszować.

– Dlaczego? – pyta Lily.

Ellinor potrząsa głową. Głowa potrząsa grzywką.

– Wychowała was Ziemia. A tam, jeśli czegoś wyraźnie nie zabronią, jest dozwolone. W Faerie natomiast…

– Czyżbyś chwaliła Ziemię? – nie potrafię się powstrzymać.

Spogląda cierpko.

– W Faerie jest odwrotnie – kończy zdanie – Jeśli nie powiedzą wyraźnie, że możesz coś zrobić, to bez żadnych wątpliwości jest to zakazane. I teraz, Will, skoroś taki mądry, porównaj, co z tego wynikło. Tutaj i tam.

Chyba jestem w procesie miażdżenia. Chyba.

– Feudalizm i zacofanie w Faerie? – rzucam.

– Nieustanne wojny na Ziemi? – odcina się – Zatrute środowisko?

– Naprawdę? Przez wolność? – próbuję jeszcze się bronić.

– Widać do niej nie dorośliśmy.

Jednak zostałem rozjechany na placek.

I jestem tego świadom, nie musisz oklaskiwać Ellinor, Emmo.

– Całkiem wbity w ziemię – kwituje – I słusznie, nie będzie nam tu bruździł jakiś troglodyta. Jednak ty, Ellinor, odrobinę przesadzasz. Bo jak nas ukarzą? Urządzą tortury? Pranie mózgu? Nie będą zawracać sobie głowy paroma dzieciakami, których jedyną motywacją jest wyprzedzenie nieco programu Szkoły.

Ale mówiąc to rozgląda się dookoła. Jak gdyby upewniała się, że nikt nie podsłuchuje.

– Ten argument może zadziałać – mówię – W razie wpadki. I musimy przemyśleć, czy chcemy się na nią narażać… jak sądzicie, czy warto ćwiczyć razem? Oczywiście pod warunkiem, że Emma zgodzi się nas edukować. Emmo?

– Ja? – robi wielkie oczy – Dlaczego ja?

– Bo spośród nas ogarniasz najwięcej i najszybciej.

Prycha.

– Nie musisz mi słodzić.

– W kwestii magii – dodaję – Bo w całej reszcie jesteś beznadziejna. Teraz dobrze?

Chyba nie do końca o to ci chodziło.

– To zemsta, tak? – upewnia się – Ale za co konkretnie? Racja, trudno stwierdzić, kiedy grzechów cały wór. Natomiast w kwestii ćwiczeń… cóż, ja jestem za. A reszta?

Lily twierdząco kiwa głową, Sean chwilę po niej.

– Przemyślę rzecz w zaciszu czterech ścian – oświadcza Kevin – Teraz, kiedy żołądek pusty, mój osąd mógłby okazać się wypaczony… nie uważacie, że czas już na obiad?

– Uważamy – odpowiadam mu – To najwyższy czas.

Sean, poprzyj nas. Bądź dobrym neandertalem. Grzecznym troglodytą.

Niestety, żadnej reakcji. Wciąż sporo pracy przede mną.

– Niech będzie – kwituje Emma – Czekam na ostateczne decyzje, a przede wszystkim pomysły, co, gdzie, kiedy… i w ogóle.

– Znaczy zgadzasz się objąć przywództwo? – pytam.

Wzdycha.

– Idź napchać kałdun – odpowiada – Bo zaczynasz bredzić.

Taki jest mój zamiar. Więc pa, pa, mieszkańcy internatu.

Ellinor? Czy mogę cię nie odprowadzać? Tak? Doskonale się składa.

Do jutra. Pa, pa.

 

 

Korzystam z dobrodziejstw sobotniego przedpołudnia, trawiąc śniadanie rozciągnięty na łóżku. Co parę minut pojawia się jakaś natrętna myśl, że trzeba wstać, że zadania domowe, jednak odganiam ją wyimaginowaną packą. Packą na myśli, właśnie tak. Emma doceniłaby koncept, sedno nie. Myśli się nie odgania, a tym bardziej nie ubija, Will. A my nie wierzymy w wolne soboty, przypomniałaby mi moje własne słowa.

Nagle sjestę przerywa natarczywe pukanie do drzwi.

Ale czy naprawdę muszę wstawać? I kogo licho niesie? Może gdybym udał, że mnie nie ma, intruz poszedłby sobie?

Ciekawość zwycięża, podnoszę się, choć niespiesznie i leniwie. Idę, otwieram drzwi. Za progiem stoi zadyszany Kevin.

Dlaczego nie Ellinor? Albo Emma?

– Co za sadysta wymyślił te schody? – sapie ciężko.

– A nikt nie chciał mi wierzyć – kiwam smutno głową – Wchodź, nie stój tak, klapnij gdzieś. I mów, co kazało ci zburzyć mój spokój.

Kevin krzywi się. Lecz siada na jednym z krzeseł i zaczyna rozglądać się ciekawie po pomieszczeniu.

– Nie powiem, że ładnie mieszkasz – mówi po chwili – Nie chcę kłamać.

– Obrzucamy się złośliwościami?

– Ja? Złośliwy? Nigdy! I mówię o wystroju, skromnym dość…

– Spartańskim – dopowiadam.

Kevin potrząsa głową.

– Nie wiem, nie znam człowieka – oznajmia spokojnie.

Ręce same składają się do braw.

– Skromny pokoik, ale własny – kontynuuje – Co będzie niewiarygodnym atutem, gdy już trochę podrośniesz i znajdziesz sobie chłopaka.

Zrywa się, ucieka pod ścianę, próbując zasłonić się krzesłem.

Nie, bił cię nie będę. Emma ma wyłączność.

– Nie mam pojęcia, z jaką sprawą przyszedłeś – mówię – Ale zapomnij.

Kevin wzdycha.

– A jeżeli ładnie przeproszę?

– Czyli masz jakąś sprawę.

Mina Kevina robi się długa i smutna.

– Mam – przyznaje – Otóż wracam właśnie z obchodu sklepów i targowisk, chciałem znaleźć, a właściwie wymyślić prezenty na Wigilię… i jestem w kropce. Tragedia! Ratuj, przyjacielu!

Teraz na powrót jestem twoim przyjacielem, tak?

– Emma stwierdziłaby, że desperujesz. I miałaby rację.

– A sam próbowałeś już coś znaleźć? I to całe pięć sztuk? Kto wpadł na genialny pomysł, żeby każdy każdemu? Nie, nie musisz odpowiadać!

Zaiste, nie muszę.

– Mogłeś zaprotestować – rzucam.

– Trzeba było! I złożyć się na wspólne prezenty. Lecz nie popisałem się lotnością umysłu i teraz jestem…

– W kropce – dopowiadam usłużnie.

– W dupie! W czarnej dupie! Więc pomóż mi z niej wyleźć!

A zatem w Faerie wierzą w przekleństwa, stwierdzam z uśmiechem. To doskonale. Bo już zaczyna nudzić mnie bycie grzecznym chłopcem, a nikt nie chce się ze mną bić.

Desperacja Kevina sięga zenitu. Sufitu. Niebios. Horyzontu zdarzeń Wszechświata.

Przybieram mądry wyraz twarzy, drapię się w brodę.

– Hmmm….

Odczekuję słuszną chwilę.

– Tak? – Kevin grozi eksplozją.

– Zastanówmy się spokojnie, dobrze? Nie panikuj.

– To właściwy czas, by zacząć panikować. Zostało półtora tygodnia!

Ściślej jedenaście dni, ale nie będę zgrywał księgowego.

– Morze czasu, cytując pewną pannę – mówię – Lecz tak, przejdźmy do rzeczy. Kto na pierwszy ogień? Niech będzie Ellinor. Jej niczym drogim nie zaimponujesz, więc…

– Na nic drogiego mnie nie stać! – jęczy.

– Zrozum, że to sprzyjająca okoliczność!

Chyba jednak ktoś będzie chciał się ze mną bić. Pobić mnie.

– Idziesz nie w cenę, tylko w pomysł – ciągnę – Coś oryginalnego, rozumiesz? A reszta paczki, co stwierdzam z dumą, to turyści. Więc możesz pomyśleć o czymś pochodzącym z Ziemi, rzeczy, przedmiocie, którego tutaj nam brakuje… albo wręcz odwrotnie, wybrać coś, co zostało stworzone w Faerie, wiesz, takie przymierze z nowym światem.

Kevin bezsilnie rozkłada ręce.

– No po prostu aż za konkretnie, Will. Rzeczowość wcielona… nie, nie zaprzeczaj, naprawdę bardzo mi pomogłeś. Serdeczne dzięki.

Czyżbym zaciemnił zamiast wyjaśnić?

Taki był mój plan.

– Nie mogę ci powiedzieć, co wymyśliłem, bo ukradniesz mi pomysł. Zgadza się?

– Oczywiście – skwapliwie przyznaje mój tak zwany przyjaciel – Bez najmniejszych skrupułów.

Nareszcie dochodzimy do celu.

– Ty jeden nigdy mnie nie zawiedziesz – mówię – Dobrze, rozpoczynamy zabawę pod tytułem: opisz jednym słowem podaną osobę. Emma.

– Jednym? – protestuje – Emmę? Przychodzą mi do głowy całe tuziny inwektyw.

– Jeśli natychmiast…

– Już! Już! Intelektualistka!

Nareszcie. I zaskoczyłeś mnie doborem. Wystarczyło: przemądrzała.

– Emma za dobrą książkę da się pokroić – stwierdzam – Czyli nie możesz jej kupić książki, ponieważ dostanie je od wszystkich.

– Aha – Kevin próbuje nadążyć – Wobec tego co ty jej kupisz?

– Książkę oczywiście – odpowiadam bez wahania.

Podrywa się na równe nogi.

– Czy wiesz, że od stu lat nikt tutaj nikogo nie zamordował?

– Poważnie?

– Ale wkrótce to może się zmienić!

– To groźba karalna?

Kevin jęczy.

– To prośba błagalna! Podpowiedz, co mogę kupić Emmie!

Skoro tak ładnie rymujesz, spróbuję cię wynagrodzić.

– Zaryzykowałbym coś z miejscowej biżuterii – mówię – Oczywiście srebro… tylko na bogów, nie pierścionek! I kolczyki chyba też nie. Wisior, broszka, bransoleta, coś w ten deseń.

– Srebro? Nie wyjdzie za drogo?

Poważnie? Mieszkasz w Faerie od urodzenia, a pytasz mnie o ceny srebra mnie, turystę?

– Nie będzie, ceny są nader przyzwoite – zapewniam – I to ma być delikatny drobiazg, a nie pięciofuntowy klamot. Emma załatwiona, lecimy dalej. Lily?

– Romantyczka – pada natychmiastowa odpowiedź.

– Zgadza się! Dla Lily wyszperaj książkę, jakąś historię miłosną, ale również koniecznie miejscową.

– Czemuż to?

Wyszczerzam się.

– Ponieważ dla niej mam już coś z Ziemi. Prawdziwy cud, że się na to natknąłem. Ellinor?

Kevin tym razem zastanawia się bardzo długo.

– Poddaję się – rzuca w końcu – Jej nie umiem określić jednym słowem, przynajmniej takim, które… nie, nic nie mówię!

Dobrze słyszeć.

– I ja mam z tym spory kłopot – przyznaję – Ani jednym, ani dziesięcioma, ani nawet dysertacją doktorską z przypisami. Dlatego w kwestii prezentu dla niej tkwię dokładnie tam, gdzie ty… miałem nadzieję, że naprowadzisz mnie na jakiś trop. Więc o niej pomyślimy za chwilę… pozostał nam Sean.

– Komputerowy maniak – znów nawet najdrobniejszego śladu zawahania – Will, czym da się zastąpić komputer? Liczydłem? Albo tym, jak mu było… abakusem? Tylko błagam, nie mów, że przecież mógłbym kupić mu książkę. O komputerach.

– A czemu nie? – odpowiadam wesoło – Jasne, nie o komputerach… ale słyszałeś przecież, jak Sean tęskni za grami. Może znalazłbyś dla niego coś z historii Faerie, rycerze, pojedynki magiczne, podboje?

Kevin patrzy na mnie z politowaniem.

– Mam retoryczne pytanie: czy kiedykolwiek zajrzałeś do jakiejkolwiek księgarni w Caisleán? A skąd wiem, że nie? Bo wtedy zauważyłbyś, że Faerie nie posiada spisanej historii, i nie znajdziesz żadnych książek o naszych dziejach, dawnych, nowszych, zupełne nic, zero. Emma suszy mi tym głowę prawie codziennie. Dlaczego, Kev? Dlaczego? No ale dlaczego? A skąd u licha ja mam to wiedzieć? Może po prostu lubimy przekazy ustne? Legendy? Może wolimy upiększać?

Czekam, aż ciskający się przyjaciel wreszcie się wyczerpie.

Milknie w końcu. I dyszy ciężko.

– Mówisz poważnie?

– Nie, drwię sobie. To taki nasz narodowy sport: drwiny z turystów.

Tak podejrzewałem.

– Później wyjaśnisz, z jakiej to przyczyny Faerie nie posiada spisanej historii. Teraz…

– Nie wiem tego!

– Teraz skupmy się na zadaniu – kończę spokojnie – Mamy problem z Seanem.

– I z Ellinor!

Dobrze, że mi przypominasz. Bo przez te siedemnaście sekund zdążyło mi już kompletnie wylecieć z głowy.

– Po kolei. Sean… czy mówił ci, jakiego rodzaju gry preferuje?

– Takie z krwawymi jatkami! Bryzgająca po ścianach krew, fruwające flaki i ziemia usłana pourywanymi kończynami. Po kolana.

Trochę mnie to mrozi.

Wiedziałem, że z niego świr. Ale aż taki?

– Jatki, niech będzie – kwituję – Ale dokonywane za pomocą karabinów i laserów, czy raczej coś w klimatach fantasy?

– Zdecydowanie fantasy… słuchaj, mam! – Kevin wyszczerza się od ucha do ucha – Sklepy ze starociami! Znam przynajmniej dwa w Caisleán… co powiedziałby Sean, gdyby dostał jakąś antyczną broń?

I w jednej chwili zapada się w sobie.

– Nie, to poza moim zasięgiem – mruczy ponuro.

Sean wystrzeliłby w kosmos, odpowiadam w myślach na pytanie Kevina. Więc może…

– Dotąd nie wymyśliłem niczego dla Seana – mówię – A gdybyśmy złożyli się na prezent dla niego, właśnie jakiś miecz czy coś w tym stylu, nie obraziłby się, prawda?

– Tak, dostałby jeden mniej – potwierdza Kevin – Ale za to jaki!

– W tym rzecz. Więc może zajrzymy w poniedziałek do wspomnianych sklepów, przejrzymy ofertę i wtedy zdecydujemy?

– Przednia myśl, druhu!

Gorejący entuzjazm. I słusznie, bom wielki oraz wspaniały. William Optimus Maximus, jak zwykli byli nazywać mnie Rzymianie, gdy w wakacje wizytowałem mur Hadriana. Jestem genialny, ale dziś to już po prostu przesadziłem.

Muszę przerwać ten seans samouwielbienia, ponieważ Kevin ponownie wbija w niego spojrzenie.

– A Ellinor? – pyta.

– Męczydusza z ciebie, wiesz?

– W taki sposób okazuję przyjaźń!

Dyszysz mi tutaj z wywalonym ozorem, aż mam ochotę spojrzeć w te mądre, brązowe ślepia i potargać sierść na grzbiecie. A jak pięknie merdasz ogonem.

Nie odczepisz się, prawda?

– Nie mam pojęcia – oznajmiam – Wydziergaj jej na drutach jakiś szalik albo coś… poczekaj! Zauważyłeś, że choć mróz trzaska jak w nordyckiej baśni, Ellinor nigdy nie zakłada czapki? Może boi się o fryzurę? Albo jak wszyscy wielcy ludzie uważa, że czapki są dla frajerów.

Siad! I nie warcz!

– I? – w głosie Kevina brzmi rozpacz.

– Nauszniki, druhu! Nawet jeśli nie będzie ich chciała nosić, to przynajmniej pomysł z jajem, zaprzeczysz?

Kevin aż kręci głową.

– Jesteś fontanną mądrości, sir Williamie!

Skromność nie pozwala mi się przyznać do tego głośno… ale zaiste tak jest. Fontanna mądrości. Brzmi pięknie. Łechcze uszy i ego.

Kevin nagle zamiera.

– Czekaj, a ty…? Nie chcę ci zabierać tego pomysłu.

– Wbrew poprzednim deklaracjom?

– Jestem prosiakiem, nie świnią!

A to przecież zasadnicza różnica, czyż nie?

– O mnie się nie martw – uspokajam go – Mam coś w zanadrzu, jednak szczegółów ci nie zdradzę… choć gdy teraz o tym myślę, zaczynam obawiać się, że to zbyt odważne, i reakcja Ellinor będzie dość skrajna… tak, pojmuje, nie masz pojęcia, o czym mówię, ale jak już wspomniałem…

– Nie zdradzisz żadnych szczegółów. Bredzisz, Will.

– Wiem, że bredzę! To co sądzisz o moim prezencie dla Ellinor?

Kevin rozkłada ręce, próbując zachować powagę.

– Z opisu wnoszę, że nie mam pewności. Lecz nie poddawaj się.

– Raz się żyje, prawda?

– To twoje życie – szczerzy się – Ale jeśli pamięć mnie nie myli, swój związek z Ellinor zacząłeś od wielce ryzykownych zachowań, więc i teraz pewnie ci się uda… a może nie?

Żartujesz, tak?

– Żartuję – przyznaje – Więc jak, jesteśmy umówieni na rajd po sklepach?

– W poniedziałek po obiedzie.

Wtedy Kevin podnosi się z krzesła i wyciąga dłoń.

– Uratowałeś mnie, stary. Poważnie. I już dłużej ci nie przeszkadzam w nauce, lecę.

W czym?

– Widzisz tutaj jakieś podręczniki? Wylegiwałem się. Przedobiednia drzemka, nie słyszałeś?

Kevin prycha.

– Drzemka? A zadania domowe zrobią za ciebie przyjazne skrzaty? Wiedzę wleją do mózgu przez ucho, gdy będziesz spał?

– Skąd wiesz?

Kevin z rezygnacją macha ręką.

– Nie da się z tobą poważnie porozmawiać.

– A czy próbowałeś kiedyś rozmawiać z samym sobą?

– Celna uwaga – przyznaje – Do poniedziałku, Will.

– Do poniedziałku.

Zamykam za nim drzwi.

Po czym powracam do wylegiwania się.

 

 

Pięć przed czwartą staję na ośnieżonym Placu Zegarowym. Minutę po zjawia się posapujący Kevin. I ruszamy.

Pierwszy ze znanych mu sklepów okazuje się wypełniony niemal po sufit przepiękną bronią… jednak są to małe arcydzieła wytwarzane – idę o zakład – współcześnie przez najzdolniejszych rzemieślników Faerie dla opływających w mamonę obywateli pragnących przyozdobić ściany swoich domów, ewentualnie przypasać skrzący od złotych inkrustacji miecz na którąś z ważnych uroczystości.

Dostrzegam parę cen i wściekle spoglądam na Kevina. I to ma być sklep z tanimi, używanymi mieczami? Serio?

Na moje mocno naiwne pytanie, czy gdzieś na zapleczu nie znalazłaby się jakaś stara, nawet mocno podniszczona broń, właściciel z przepraszającym uśmiechem zaprzecza i radzi, żebyśmy zajrzeli do Harrodsa, zajmującego się właśnie handlem autentyczną starzyzną.

Kevin prowadzi. A ja mam ochotę iść za nim i zasadzać co krok kolejnego kopniaka. Opierać się na twojej wiedzy, genialna myśl!

Do Harrodsa? – pytam. Który handluje antykami? Poważnie?

Zbieżność nazwisk jest najzupełniej przypadkowa – odpowiada.

To też pojąłeś?

Skąd wiecie tyle o Ziemi? – ponawiam. O takich zwykłych sprawach. O życiu. Robią wam jakieś kursy?

Potrząsa głową. Kursy? Skądże. Szkolne wycieczki. Was zabierają do zoo, nas na Ziemię.

Przyjacielu, czy ktoś kiedykolwiek już udusił cię publicznie?

Jeśli dotąd nie, to ta chwila jest całkiem bliska.

Na szczęście nie mamy daleko. Pan Harrods wysłuchuje nas bardzo uważnie, a kiedy Kevin oznajmia, że poszukujemy czegoś naprawdę niedrogiego, nie krzywi się z niesmakiem – jedynie kiwa głową ze zrozumieniem. Każe nam poczekać i znika na zapleczu.

Wsłuchuję się w dobiegające stamtąd szurania, brzęki i trzaski. Po kilku minutach zza kotary wyłania się pan Harrods z prostym mieczem w pochwie z czarnej skóry. Pokazuje ostrze; jest w całkiem dobrym stanie, choć na pierwszy rzut oka widać, że nikt od bardzo dawna nie dbał o tę broń. To prawdziwy miecz Gwardzisty – wyjaśnia – sprzed mniej więcej stu lat, najwyżej stu dwudziestu. Prosta broń z niezłej stali, miecz, który wykuwano z myślą o używaniu go w walce, a nie byciu bibelotem obciągającym pas.

Sto lat temu wciąż dźgali się i cięli czymś takim? – myślę. Trochę to przerażające. Chociaż z drugiej strony – co jest lepszego w rozrywającym cię na strzępy armatnim pocisku? I w bagnetach, przecież nie powinienem zapominać o nich. Jak też szarżach kawalerii i świszczących nad uchem szablach. Owszem, Seana to kręci, ale mnie zdecydowanie nie. Bowiem nietypowy ze mnie młodzieniec. Oryginał.

Kevin pyta o cenę… odpowiedź Harrodsa nie powoduje chwiania się na nogach i desperackich prób zaczerpnięcia powietrza. Półtora funta, to wciąż zbyt dużo – ale wielokroć mniej, niż ceny oręża oglądanego w poprzednim sklepie.

Wtedy rozpoczyna się monodram Kevina, który przystępuje do negocjacji. Łka, krzyczy, rwie szaty, wymyśla niestworzone historie, których motywem przewodnim jestem ja, William: biedny żaczek, nie dojadający, chodzący w łachmanach, śpiący w jakiejś rozpadającej się ruderze, bo postanowił ciułać każdy grosz na prezent dla najlepszego przyjaciela, i oto po pięciu latach jest, stoi tutaj drżąc, czy wystarczy. Staję skamieniały, nie wiem, jak zareagować. Śmiać się do rozpuku, zalać się łzami? Grozi mi i jedno, i drugie.

Najwyraźniej takie obowiązują tu zwyczaje – w końcu stwierdzam w duchu. Bo Harrods nie wzywa Gwardii, żeby nas zabrali i zamknęli na oddziale psychiatrycznym.

Ostatecznie staje na ośmiu szylingach, nic więcej utargować się nie da – nie pomagają żadne zaklęcia. Sięgamy po srebro, płacimy Harrodsowi. I wszyscy uśmiechamy się szeroko, zapewne święcie przekonani, że zrobiliśmy świetny interes.

Lecz czy to naprawdę niemożliwe? – pytam sam siebie. Żeby każdy był zadowolony? Może właśnie o to chodzi?

Tak czy owak, Faerie jest przedziwne.

Kevin prosi Harrodsa, by owinął miecz jakimś papierem, ponieważ paradowanie po mieście ze śmiercionośnym narzędziem na widoku byłoby dobrowolnym dopraszaniem się o kłopoty. Mężczyzna odnosi się do prośby z pełnym zrozumieniem. Już po minucie miecz zmienia się w długaśny, anonimowy pakunek.

Dziękujemy, żegnamy się, znikamy.

Na ulicy Kevin sapie ciężko.

– Będę chyba musiał zaciągnąć pożyczkę u brata – oznajmia – Liczyłem, że uda się zbić do trzech szylingów na głowę… lecz cóż. Stało się.

Słowa jedno, a mina drugie. Wcale nie sprawia wrażenia niezadowolonego… więc trzeba iść za ciosem, myślę.

– Sean załatwiony, teraz księgarnia – ordynuję.

Kevin obrzuca niepewnym spojrzeniem pakunek, a po chwili kiwa twierdząco.

– Może nie pomyślą, że planujemy napad z bronią w ręku – mówię.

– Jaką bronią? – pytam, przykładając ostry koniec paczki do brzucha przyjaciela – Gdzie ty tu widzisz broń?

Kevin wzdycha rozdzierająco.

Ruszamy ulicą.

Drogę pokonujemy w pięć, góra sześć minut. Kevin przystaje przed witryną i wręcz zamiera. Wygląda, jakby zawiesił się całkowicie na widok tylu książek – no cóż, mogłem się tego spodziewać… więc jestem zmuszony chwycić go za rękaw i pociągnąć za sobą do wnętrza.

A tam wcale nie jest z nim lepiej. Sprzedawca zasługuje na medal za cierpliwość, ponieważ mija sporo czasu, zanim Kevin wydusza z siebie, że poszukuje jakiegoś romansu. Romans – to przerażające słowo prawie nie przechodzi mu przez gardło, na długi czas utyka gdzieś wpół drogi.

Jednak księgarz okazuje się człowiekiem wielce domyślnym.

– W jakim wieku jest dziewczyna, której zamierzasz to ofiarować? – pada rzeczowe pytanie.

Wtedy z Kevina niespodziewanie uchodzi całe napięcie. Zaczyna mówić. Tłumaczyć.

A ja stwierdzam, że mogę ze spokojnym sercem zostawić tych dwóch i udać się na własne poszukiwania. Zagłębiam się pomiędzy regały i rozpoczynam myszkowanie. Emma, mój największy problem.

Hmmm…

Dział z nauką. Może tutaj? Jednak wystarcza mi chwila, aby stwierdzić, że większość pozycji traktuje wspomnianą naukę w sposób nader popularny. Większość? Dziewięćdziesiąt pięć procent, które znalazłbym w pierwszej lepszej londyńskiej księgarni. Takiej z pluszowymi zakładkami i kawą w papierowym kubku. Przemyt z Ziemi. Nie macie nawet odrobiny wstydu?

Nieliczne wydania miejscowe traktują o uprawie roślin, architekturze czy produkcji papieru – tematy, które chyba niezbyt zainteresowałyby Emmę. Chociaż? Wszak pochłania wszystko, więc może podręcznik hodowli ziół czy uprawy owiec nie byłby taki całkiem nietrafiony? Chichoczę cicho, ale później nie jest mi już do śmiechu. Z coraz większą desperacją sprawdzam kolejne tomy. Nic. Nic. I znów nic. Jednak kiedy przykucnięty przeglądam zawartość najniższej półki z ostatnią gasnącą iskierką nadziei w sercu, wzrok zatrzymuje się na opasłej księdze. Nieciekawa, zniszczona oprawa, niewidoczny tytuł, wciśnięta w najciemniejszy kąt. Więc sięgam po nią, ręka opada pod naprawdę sporym ciężarem. Otwieram okładkę. Z mojego gardła dobywa się przeciągłe westchnienie.

Podróże po krainach Wieloświata.

Nie wierzę własnym oczom.

Ale to najprawdziwsza prawda. Zupełnym przypadkiem trafiłem na idealny prezent dla Emmy, na widok którego rozpłacze się ze szczęścia. Zakład?

Podnoszę się z kolan i dźwigając tysiącstronicowe brzemię podchodzę sprawdzić, jak idzie Kevinowi. A idzie niesporo: stoi przed ladą z baranim obliczem i dwoma książkami w dłoniach, zapewne próbując zdecydować się na którąś z nich.

Trójka, panie. Wybierz trójkę. Zlokalizowałbyś cytat? Prawdopodobnie tak, filmowy maniaku. Musiałeś to widzieć.

Oczywiście, że widziałeś, stamtąd zaczerpnąłeś ogra. Mózg zaczyna mi szwankować… czy to skutek krwotoku z sakiewki? Całkiem możliwe.

– Ta z prawej – szepczę, nawet nie patrząc na ich okładki, nie wspominając o odczytaniu tytułów.

Kevin zapewne myśli, że ta podpowiedź posiada jakieś sensowne i racjonalne uzasadnienie, ponieważ bez wahania podaje wskazaną książkę sprzedawcy, po czym wysupłuje z kieszeni portmonetkę. Wkręcony. I prawie mi wstyd za siebie. Prawie… czyli ani trochę.

Potem przychodzi kolej na mnie i moje Podróże. Aż jęczę, kiedy poznaję cenę i przez dość długą chwilę potykam się z myślami, czy jednak nie spróbować znaleźć czegoś tańszego. Ale ostatecznie decyduję, że nie. Bowiem to naprawdę prezent idealny.

Ach, targowanie – przypominam sobie. Nie mam wprawy, nie posiadam nawet procenta talentu Kevina, a mimo to udaje się uszczknąć z ceny prawie szylinga. W końcu zawinięty w kolorowy papier tom ląduje w miękkim wnętrzu plecaka, a my dziękujemy i wychodzimy.

Na ulicy Kevin udaje, że ociera pot z czoła.

– Napracowaliśmy się – mówi – Chyba zasłużyliśmy na małe co nieco, jak sądzisz?

– Z dojmującym smutkiem stwierdzam, że i tak jestem bankrutem – odpowiadam – Parę pensów nie zrobi już różnicy… pizza?

– Pizza – potwierdza – Choćby kawałek.

Nie zastanawiamy się długo – wybór nie jest trudny. Startujemy ku sławnej na cały Wszechświat karczmie Pod Kulawym Dzikiem.

Z mieczem owiniętym w szary papier na ramieniu. Dwaj stuprocentowi szaleńcy.

 

 

Następnego dnia spotyka mnie nader miła niespodzianka.

Późnym popołudniem do drzwi puka Jones, dzierżący w dłoniach sakiewkę. Wpuszczony wyjaśnia, że Mistrz Opiekun ze względu na zbliżający się nowy rok uznał, iż podopiecznemu przydadzą się dodatkowe środki, i on, Hugh Jones, przybył je przekazać. Dwa funty, nie mniej, nie więcej.

Problem rychłego bankructwa rozwiązuje się w ten jakże niespodziewany, wręcz cudowny sposób. Mogę odetchnąć.

Zatem robię to.

 

 

 

VII

 

 

 

Zaczyna już zapadać mrok, gdy objuczeni jak muły docieramy pod sklep Grega. Dyszę ciężko, ostatnie sto kroków pokonuję resztką sił.

Z okien sączy się światło, jednak drzwi okazują się być zamknięte. Kevin łomocze w nie pięścią, mrucząc pod nosem, że dzwonek jest dla… bardzo brzydko, przyjacielu, nie sądziłem, że twój słownik obejmuje takie frazy… i po dziesięciu sekundach przeraźliwie zgrzyta zasuwa; drzwi otwiera barczysty, łysiejący mężczyzna w grubym, włochatym kubraku.

– To ty, Kevin – mówi – Jesteś wcześnie.

– Staraliśmy się, panie Wood.

Wchodzimy do środka, bardziej ciągnąc za sobą, niż niosąc liczne torby. Mężczyzna ocenia spojrzeniem bagaże i drapie się w głowę.

– Co wyście tutaj przywlekli?

– Jedzenie. Całe mnóstwo jedzenia. Oraz prezenty.

Przechodzimy na zaplecze. Śladem Kevina rozpinam i zdejmuję natychmiast kurtkę, bo tutaj jest wręcz gorąco… cóż, może nie do końca, jednak w porównaniu z trzaskającym mrozem na zewnątrz bez wątpienia tak.

– Zostawiam was, żona i dzieciaki czekają już na mnie w domu – oznajmia pan Wood – A wy postarajcie się niczego tutaj nie zbroić. Pan Gregory byłby niepocieszony, gdyby coś stało się ze sklepem.

– Tak, wiem – odpowiada Kevin – Mój brat stał się niezwykle odpowiedzialnym człowiekiem. Oraz strasznie nudnym.

Pan Wood grozi mu palcem.

– I pamiętaj, Kevin, żeby zajrzeć do pieców przed wyjściem – dodaje – Spokojnego wieczoru, chłopcy.

– Dziękujemy – odpowiadamy jednocześnie.

Skrzypią otwierane drzwi, zawiewa chłodem. Pan Wood podnosi kołnierz kożucha i wychodzi w mrok.

Kevin zamyka za nim, a potem trąca mnie łokciem.

– Nie stój tak. Musimy jeszcze wtargać wszystko na górę.

Zaskoczony spoglądam na niego.

– Na górę? Przecież mieliśmy…

– Ja również przygotowałem małą niespodziankę – mówi – Bo kiedy zapytałem Grega, czy możemy zorganizować na zapleczu wigilijną wieczerzę, wiesz, co mi odpowiedział? Że nie, absolutnie, w żadnym wypadku. Już miałem wydrzeć się na niego, że jest jak pies ogrodnika… ale wtedy on poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że takie chwile należy spędzać w godnych warunkach, a nie w jakiejś ciemnej, zimnej norze.

Szczerzy się szeroko.

– Dociera? Oddał nam do dyspozycji swoje mieszkanko na piętrze! Fakt, malutkie, salon, kuchnia i sypialnia w jednym, ale w szóstkę zmieścimy się bez problemu… a tam przynajmniej jest porządny stół, krzesła, kuchenka. A przede wszystkim piękne, zimowe widoczki za oknem, dziewczyny będą zachwycone, że nastrój i w ogóle… a kiedy dziewczyny są zachwycone, zaczynają dziać się rzeczy niepojęte.

Nie robiłbym sobie wielkiej nadziei – szepcze głos rozsądku. Ale kto wie. Ktoś pewnie zostanie solidnie wyściskany. Umiesz zadbać o swoje.

Natomiast niespodzianka przednia.

– Twój brat to świetny gość – stwierdzam z przekonaniem i chwytam pierwszą torbę.

Nie pozostało nam wiele czasu. Minęła już czwarta, za niecałą godzinę mają zjawić się pozostali… więc musimy uwijać się jak mrówki. Kevin roznieca ogień pod kuchenną płytą, w pokoiku po dziesięciu minutach robi się ciepło, przytulnie. Wypakowuję z papieru pożyczone od pani Pilch talerze, kubki oraz sztućce, rozkładam je na stole, natomiast Kevin zajmuje się potrawami, garnki i rondelki lądują na rozgrzanej już płycie. W pewnym momencie zamiera w bezruchu.

– Will, czy ty nas widzisz? – w jego głosie słychać przerażenie.

– Widzę – odpowiadam spokojnie – Krzątamy się po kuchni, pichcimy wieczerzę… o równouprawnieniu nie słyszałeś?

– Za moment zacznę mieć spory problem z tożsamością!

– Nie marudź – rzucam – I lepiej wdziej fartuszek, bo poplamisz się sosem.

– Kiedyś posuniesz się za daleko, wiesz? – warczy, groźnie potrząsając drewnianą kopyścią.

Po sekundzie uświadamia sobie, co robi, i jak to wygląda. Jęczy.

Przeklęty portal uśmiercający elektronikę – myślę. Ech… mieć teraz komórkę, strzelić ci fotę, wrzucić ją do sieci. Przez najbliższe dziesięć lat chodziłbyś z papierową torbą na głowie. Przemykał kanałami.

Tak, mają tu aparaty analogowe – lecz tak potwornie drogie, że wspomniane dziesięć lat poświęcić musiałbym ja, aby z kieszonkowego uzbierać odpowiednią kwotę. Poprosić o podwyżkę? Bo posiadając takie cudo byłbym wielokrotnie wyściskiwany przez panny żądne uwiecznienia.

Temat na później, Kevin zaczyna warczeć. Wracam do pracy.

Wyrabiamy się ze wszystkim. Udaje się nawet usiąść na chwilę i złapać oddech, zanim z dołu dobiega wesoły dźwięk dzwonka. Kevin pierwszy podrywa się, zbiega na dół otworzyć, cóż, taka rola gospodarza. Niespiesznie ruszam za nim.

Wchodzą właśnie, cała czwórka, najwyraźniej gdzieś po drodze spotkali Ellinor. Uśmiechnięci, tryskający energią, rumiane policzki, w rękach wypchane torby. Kevin wskazuje ruchem głowy wejście na zaplecze, po czym spogląda porozumiewawczo na mnie.

Ma rację. W dziewczynach, kiedy widzą kompletnie nieprzygotowane pomieszczenie, zaczyna wrzeć, Emma krzywi się i już szykuje wiązankę… i wtedy Kevin przejmuje inicjatywę. Zdejmujemy płaszczyki, kurtki, szybciutko, szybciutko! A teraz bierzemy kurs na schody, tak, jeden kroczek za drugim aż do nieba, proszę, wspinamy się!

Spoglądają po sobie. Ruszają. Mija pięć sekund. Dziesięć. I wtedy…

– Jesteście niemożliwi! – dobiega głos Emmy – Nie wierzę własnym oczom! Kev, natychmiast do mnie, chcę cię uściskać!

Kevin znów zerka na mnie, a potem z szerokim uśmiechem wzlatuje na górę. Odebrać nagrodę.

Wchodzą wszyscy, zamykam peleton. Ellinor i Lily również wyglądają na ciężko zszokowane.

– Zawstydziliście nas – dodaje Emma – Więc teraz nasza kolej, postaramy się wam dorównać. Ella, Lily, do roboty!

– A ja? Też mogę pomóc? – pyta nieśmiało Sean.

Emma rzuca spojrzenie spode łba.

– Oczywiście, że możesz… po prostu nie kręć się pod nogami, a najlepiej usiądź gdzieś… to wydatnie ułatwi nam pracę.

Muszę się uśmiechnąć.

Znów cierpka. Niemniej wytrzymałaś całą minutę, to twój nowy rekord, prawda, Emmo? Czy doświadczałaś już syndromu odstawienia?

A Sean odpuszcza, wzrusza ramionami.

– Na nic się nie przydaję, akurat – mruczy do nas – A kto taszczył te wszystkie torby przez pół miasta?

– Nie widziałeś jeszcze prawdziwych bagaży – odpowiada mu Kevin – Wciąż mi w grzbiecie strzyka… chcesz posłuchać? O, tutaj, nisko, tak, jeszcze trochę niżej. Tak, przyłóż ucho.

Seana krzywi się z obrzydzeniem. Ale nic nie mówi, osuwa się na jedno z krzeseł stających w kąciku pod ścianą. Idę w jego ślady, Kevin dołącza po chwili. Siedzimy w milczeniu, obserwując krzątające się dziewczyny. Lily dyryguje, Ellinor i Emma posłusznie wykonują polecenia. Dziwne. Niespodziewane. Czy to zasługa tego wieczora? Jeszcze parę takich niewytłumaczalnych zjawisk, a uwierzę w istnienie magii.

Stół zostaje przygotowany, dochodzi woda na herbatę, Emma nakłada już gorące potrawy na półmiski. Wtedy Lily sięga po swój plecak.

– I ja mam niespodziankę – oznajmia z uśmiechem.

Ostrożnie wyjmuje niewielki pakunek; szary papier zakrywa niewiadomy przedmiot, mający jakieś kilkanaście cali wysokości. Wszyscy wbijają w niego wzrok; Ellinor niemal parzy się wrzątkiem, gdy zapomina, że właśnie nalewa wodę do czajniczka. Lily niespiesznie odwija papier. Aż odsłania tajemnicę.

Słyszę parę przeciągłych westchnień.

To miniaturowa choinka. Z maleńkimi, różnokolorowymi bombkami, srebrnymi i złotymi girlandami, a nawet kłębkami waty imitującymi śnieg. Emma wzdycha raz jeszcze. Niemal rozpaczliwie.

– Lily, jesteś kochana – mówi cicho. Kiedy na nią spoglądam, widzę, że jej oczy się zaszkliły – Kev, powiedz coś głupiego, błagam. Inaczej za chwilę się rozryczę.

Grasz? Nie. Naprawdę nie. Coś musi być w tym dniu, że przestałaś być sobą. Że przestałaś być tamtą Emmą – poprawiam się.

– Dzisiaj nawet ja się powstrzymam – odpowiada Kevin – Lily, postaw ją tutaj, pod samym oknem, tak, tu. I chyba możemy siadać.

– Siadajmy – popiera go Ellinor – Mamy już wszystko.

Szurają krzesła. Stół nie jest zbyt duży, niemal dotykamy się ramionami, ale najpewniej nikomu to nie przeszkadza.

Zaczynamy? Nie. O czymś zapomnieliśmy.

– Powinniśmy chyba powiedzieć kilka słów – mówię.

– Powinniśmy – potwierdza Lily – Ty?

Zaprzeczam ruchem głowy.

– Wolałbym oddać głos Emmie… zrobi to stokroć lepiej ode mnie.

Omiatam spojrzeniem przyjaciół. Wszyscy są za… poza jedną Emmą. I wydaje mi się, że odmówi, powie, że nie nadaje się, że nie czuje się na siłach… ale nagle kiwa na tak.

– Niełatwo mi znaleźć właściwe słowa – rozpoczyna po długiej chwili – Ponieważ te, które wymawialiśmy tam, po drugiej stronie, tutaj nie pasują, i nawet najpiękniej urządzona wieczerza nie będzie taka, jak zapamiętane z naszych domów. Ella, Kev… siedzicie z nami, przybyszami z Ziemi, i również to sprawia, że wszystko stało się inne. Jednak myślę, że tak jest lepiej. Bo możemy zacząć od nowa, pozostawić wspomnienia w spokoju… ja na pewno nie zamierzam udawać, że nic się nie zmieniło, odgrywać ceremoniału, który w Faerie nie będzie nic znaczył.

Bierze głęboki wdech.

– Chcę… podziękować, że jestem tutaj z wami, nie wiem, komu, losowi czy bogom, to zupełnie nieistotne. Podziękować za to, że nie jestem sama, że nie siedzę gdzieś samotnie myśląc o tym, jak wiele straciłam. Bo ten świat już mnie nie przeraża… teraz, kiedy znalazłam przyjaciół. Cieszę się…

Urywa i ociera spływającą po policzku łzę.

– Dalej nie dam rady – mówi przepraszająco.

Nikt nie dałby. Nawet ja, choć pragnę uchodzić za twardziela. Skąd ta klucha w gardle?

Powiedzieć coś głupiego, to twój sposób. Ja znam lepszy: powiedzieć, co należy.

– Nie musisz mówić nic więcej – robię to – I nikt z nas nie ująłby tego piękniej i celniej. Dziękujemy, Emmo.

Chwytam kubek z herbatą. W innym czasie, innych okolicznościach, taki gest mógłby wydać się śmieszny… lecz nie teraz.

– Za to, że jesteśmy tu razem!

Idą w moje ślady. Wznosimy toast.

Bo tak naprawdę tylko to ma znaczenie – przebiega mi przez myśl. Że zasiedliśmy wspólnie do stołu w ciasnym pokoiku, ramię przy ramieniu, w grudniową noc, szczególną, a może całkiem zwyczajną. Kiedy tam, za cienkim szkłem szyby, śnieg, ciemność i mróz. Gdy tu z pieca bucha gorąco, tańczą płomyki lamp i rozbrzmiewają nasze głosy. Lily, nie wyściskałem cię za ten pomysł… ale zrobię to, bądź pewna.

– Teraz moja kolej – odzywa się ona właśnie – Powiem coś, co powiedziałby Kevin, gdyby nie postanowił udawać dziś najgrzeczniejszego chłopaka na świecie: jedzmy już, bo wszystko wystygnie!

– Z ust mi to wyjęłaś – wzdycha Kevin.

Idą w ruch widelce i noże, uczta się rozpoczyna.

I toczy się w całkowitym milczeniu, choć nie w ciszy. Bo co chwila któreś z nas wydaje przeciągły pomruk zadowolenia. Są również gesty: machnięcie sztućcami wyraża najgłębszy podziw, rozanielone miny wynagradzają brak słów. Parsknąłbym śmiechem na widok tej objadającej się gromadki… gdyby nie świadomość, że wyglądam zupełnie tak samo. Alegoria szczęścia, radości i zadowolenia.

Oraz – tak, przyznaję – dumy. Gdyż nikt nas nie wyręczał, wszystko, co na tym stole, przygotowaliśmy własnoręcznie, mięsa, zapiekanki, warzywa, sałatki, blat wręcz ugina się. I miałeś rację, Mistrzu, opłaciło się żyć w zgodzie z panią Pilch, bo gdyby nie kuchnia, którą nam użyczyła, pomoc jej samej, nie mielibyśmy nawet połowy tych dobroci. Ale tak, dziewczyny, wy również stanęłyście na wysokości zadania, sałatki są boskie. Tak, Kevin, nie żałuj sobie. Chociaż przeczuwam, że nawet twój nienasycony apetyt dzisiaj skapituluje.

Po kilkunastu minutach tempo zaczyna spadać, płyną pierwsze słowa, wkrótce zmieniając się w rozmowy. Aż wreszcie zamiera wszelki ruch sztućców.

Łopocze sześć białych flag. I prawda, solidnie przerzedziliśmy szeregi potraw – ale do ich dezintegracji zabrakło sporo.

– Przestrzeń magazynowa wyczerpana – oznajmia Kevin.

– Przykre – mówi Ellinor – Bo jest jeszcze ciasto.

Racja, przyjacielu. Nie uwzględniłeś w planach, że wraża armia trzyma odwody.

Kevin unosi jedną dłoń: moment! A drugą kładzie na brzuchu i zastyga w takiej pozycji. Jakby prowadził ożywioną, chociaż bezgłośną wymianę zdań ze swymi wnętrznościami.

– Po dogłębnym zastanowieniu zaryzykuję stwierdzenie, że odmówić byłoby grzechem – informuje w końcu – Jednak dajcie mi chwilę na przeorganizowanie przestrzeni. Może dwie.

Emma potrząsa głową.

– Ciasto będzie potem – oświadcza – A teraz…

Kevin ożywia się w ułamku sekundy.

– Właśnie zamierzałem podnieść tę kwestię! Zaczynamy nudną konwersację, czy przechodzimy do konkretów?

– Kevin…! – jęczy Lily.

Stwierdzam, że czas na interwencję.

– Pani, wybacz memu prostodusznemu towarzyszowi jego grube maniery – zwracam się do Lily – Pamiętaj, że to dla niego pierwszy kontakt z cywilizacją. Nie umie się znaleźć.

– Nazywasz nas barbarzyńcami? – zaperza się Ellinor.

– Jakich: was? – udaję niezrozumienie – Przecież…

– Więc tylko mnie nazywasz barbarzyńcą? – oburza się Kevin.

Mam bardzo złe przeczucia. Przyciągam do siebie Seana.

– Broń mnie! Faerie atakuje, doigraliśmy się! Wojna światów!

Zapowiada się ciekawie… niestety, wtrąca się Emma.

– Spokój, dzieci! – mówi z naganą – Bo pod choinką znajdziecie rózgi zamiast prezentów… barbarzyńcom z Faerie wyjaśniam, że to taki świąteczny zwyczaj.

Ellinor pokazuje jej język.

– A skoro już o tym mowa, nie ma na co czekać – ciągnie Emma – Posprzątajmy stół, trzeba zrobić trochę miejsca.

Trochę może nie wystarczyć.

Znosimy naczynia, ich sterty rosną w zlewie. Emma zaczyna wbijać wzrok w Seana.

– Okay, zrozumiałem – aż się wzdryga – Pozmywam. Lecz jeśli się nie obrazisz, trochę później.

Wszyscy wybuchają śmiechem.

– A czy ja coś mówię, Sean? – Emma wygląda jak uosobienie urażonej niewinności – Jesteś dziś strasznie przewrażliwiony.

– To dlaczego gromisz mnie spojrzeniem?

– Klapnij, odpręż się – posyła mu uroczy, niepokojący uśmiech – A do tematu jeszcze wrócimy.

Nie wiedzieć czemu wcale go to nie uspokaja.

Tak, przyjacielu. Emma jest jak pitbull, gdy chapnie i zaciśnie szczęki, już się nie wyrwiesz. Więc lepiej przyłóż się porządnie do zmywania. I nie odkładaj go w czasie zbyt mocno.

– Zaczniemy wreszcie? – rozlega się wrzask Kevina.

– Pewnie – odpowiada Emma – Kładźcie paczki na stół, pod… cóż, przynajmniej w pobliże choinki.

Wymieniam z Kevinem porozumiewawcze spojrzenia. Prawda, przyjacielu, niektóre z prezentów nie mają najmniejszych szans zmieścić się pod drzewkiem. Ten blat ledwo wystarczy.

A potem jak na komendę sięgamy po swe torby i plecaki; na stole zaczyna piętrzyć się górka dużych oraz małych paczek w różnokolorowych opakowaniach… przynajmniej tym razem nikt nie zaryzykował wszechobecnego szarego papieru. Po chwili zbiera się spory kopiec.

– Gotowi? – pyta Lily.

– Kevin, jesteś gospodarzem, więc tobie przypadła rola Świętego Mikołaja – mówi Emma.

Kevin chichocze.

– Parę lat temu nawet nie wiedziałem, że ktoś taki istnieje.

Wtedy Sean kładzie mu dłoń na ramieniu.

– Przykro mi, drogi chłopcze, że właśnie z mych ust musisz usłyszeć tę okropną, bolesną prawdę. Święty Mikołaj… – zawiesza dramatycznie głos – …jest postacią zmyśloną.

Kevinowi wręcz odbiera mowę. Sean odciął się? Niemożliwe!

Noc cudów.

– Zatem zaczynamy… mam odczytywać imiona i wręczać, czy tak się robi? – podejmuje Kevin po chwili – Błagam, bez docinków, to mój debiut, a do tego od razu w głównej roli. Do rzeczy, prawda. Kogo mamy pierwszego? Ach, Lily. Proszę.

Kevin podaje jej paczuszkę. A ja natychmiast wnoszę protest.

– Hej, zapomniałeś zapytać, czy była grzeczna w tym roku! – wrzeszczę próbując zatrzymać przyjaciela, jednak za późno, Lily wpiła się już pazurami w prezent.

– A jeżeli nie, przekładamy przez kolano i rózgi na goły tyłek – dodaje Sean.

– Oddałbyś za to wszystko, co? – brzmi przepełniony sarkazmem głos Emmy.

– Taka tradycja! – oburza się.

– Ale za smaganie rózgą czy goły tyłek Lily? – dopytuje się Emma.

Tego Sean już nie wytrzymuje, oblewa się szkarłatem.

– Czy możemy już nie rozmawiać o moim tyłku? – włącza się Lily.

– A dlaczego? – postanawiam dorzucić swoje trzy grosze – To całkiem zajmujący temat.

Szarpię się do tyłu, zanim Lily udaje się mnie pacnąć.

Kevin głośno chrząka, psując zabawę.

– Dajcie mi pracować – mruczy zniżając głos – Ho, ho, ho!

– Czekamy z otwieraniem? – pyta znów Lily.

– Tak, niech Kevin rozda wszystkie.

Kevin rozdaje.

Sześć kupek przed każdym z nas, po pięć paczek każda. I tylko przed Seanem leżą zaledwie trzy… lecz zanim komukolwiek udaje się coś powiedzieć, a samemu zainteresowanemu wpaść w czarną rozpacz, Kevin wbija w niego spojrzenie.

– Przyjacielu, jeden prezent dla ciebie jest, że się tak wyrażę, dwuosobowy – oznajmia, po czym podchodzi do szafy, z górnej półki zdejmuje podłużny pakunek i wręcza go Seanowi – A teraz, trzy, cztery… otwieramy!

Chrzęst rozdzieranego papieru, kolorowe wstążeczki fruną w kąt. Brzmią pierwsze radosne okrzyki i westchnienia. Rozpruwam pierwszy swój prezent, prostokątną paczkę kryjącą książkę. Tytuł i autor są mi obcy, jednak na pierwszy rzut oka wygląda to na powieść detektywistyczną. Nieźle – uznaję. Sięgam po kolejny… i przestaję, bo moją uwagę przykuwa Sean. I nie tylko moją.

Chłopak zwyczajnie osłupiał, kiedy zobaczył, co skrywa długa paka.

– Czy to jest to, co widzą moje oczy? – pyta po długiej chwili.

Emma zerka… i zamiera. Lily sprawia wrażenie na wskroś przerażonej. A Kevin uśmiecha się szeroko.

– To jest… to… – Sean ma spory problem z wysłowieniem się.

– Miecz Gwardii Faerie – spokojnie kończy za niego Kevin.

– Skąd wiedzieliście..?

– Nie wiedzieliśmy – odpowiadam zgodnie z prawdą – Jedynie przypuszczaliśmy… ale najwyraźniej udało się nam trafić w dziesiątkę.

– W jedenastkę. Dzięki, chłopaki. Ogromne dzięki.

Nie ma sprawy. Tylko nie zrób sobie krzywdy, proszę.

– Postradaliście rozumy! – orzeka Emma.

W istocie. Tego nie da się obronić.

Powracam do swoich prezentów.

Druga paczka skrywa czarno-granatowy szalik wydziergany równym, drobniutkim ściegiem; omiatam spojrzeniem twarze przyjaciół i w oczach Lily odczytuję, że ona jest autorką tego dzieła. Dziękuję uśmiechem, jednocześnie oddychając z ulgą, że nie przyszło jej do głowy robienie mi czapki. Bo trudno byłoby wyobrazić sobie prezent bardziej bezużyteczny. Taka moja wada.

Sięgam po trzeci – papier kryje niewielkie pudełeczko. Gdy je otwieram, błyska srebrem metal.

Widzę miniaturowy miecz, będący niemal dokładnym odbiciem broni, którą ofiarowaliśmy Seanowi. Z tą różnicą, że na jego ostrzu, tuż poniżej jelca, tkwi koło z biegnącymi po jego obwodzie maleńkimi, trochę zatartymi już literami, jednak odczytanie ich nie sprawia mi najmniejszej trudności.

Invictus maneo.

Znam te słowa. Znam tak dobrze, jak żadne inne. Zawołanie mojego rodu, mojego klanu, Armstrongów. Wodzę kciukiem po okręgu, wyczuwam wbijającą się w dłoń zapinkę po drugiej stronie. I wpatruję się w tę broszę, którą kiedyś, przed setkami lat jakiś Armstrong przypinał do kiltu, obracam w palcach, próbując powstrzymać napływające łzy.

Idzie z trudem, i wiem, że wszyscy to widzą, lecz nie mogę nawet poprosić, żeby patrzeć na mnie przestali, bo w gardle urosła wielka kula, i nie umiałbym dobyć głosu. Potrafię jedynie szukać darczyńcy. I trafiam już za pierwszym podejściem: napotykam spojrzenie Ellinor, dostrzegam nieznaczne skinienie głowy.

Weź się w garść – ślę napomnienia samemu sobie. I w końcu się udaje.

Patrzę na przyjaciół.

Emma właśnie odpakowała wielką księgę, otwiera ją… i rozlega się przeciągłe oooooooch oraz aaaaaach. Następna, której odebrało artykułowaną mowę. Sean z mieczem na kolanach wgryza się w pozostałe paczki, uśmiechnięty od ucha do ucha Kevin owija się szalem, takim samym, jak mój, tylko czarno-brązowym. Ellinor pokazuje coś Lily, szepcząc i uśmiechając się. Po chwili rozpoznaję, co trzyma w dłoniach; tak, to prezent ode mnie. I po jej reakcji wnoszę, że wbrew wcześniejszym czarnym myślom jeszcze trochę pożyję.

– Nieco na to za wcześnie – stwierdza, poszukując wzrokiem winowajcy – Jeżeli odważę się skorzystać, i pojawię się tak w szkole, szybko będę musiała szukać sobie innej.

– Co dostałaś?! – pyta Emma przerywając darcie papieru.

Ellinor pokazuje jej prezent.

– Cudo! – orzeka Emma – I prawda, kadrę trafi szlag… ale powinnaś martwić się czymś innym, Ella. Wielbicielem, który ci to sprezentował. Psychopatycznym podglądaczem, który doskonale wiedział, jakie kolory wybrać do twej cery i włosów… aż przechodzi mnie zimny dreszcz. Brrr!

Otrząsa się. Wychodzi jej naprawdę wiarygodnie.

Jestem niewidzialny, powtarzam bezgłośnie. Bo jeśli przekonam samego siebie, może również wmówię to innym.

Jezu, Emmo! Psychopatyczny podglądacz? I nie patrz tak na mnie, Ellinor. Błagam.

Uciekam wzrokiem, spoglądam na Kevina, który z natchnionym wyrazem twarzy rozpracowuje szwajcarski scyzoryk z całym mnóstwem ostrzy i różnych takich.

– Widzę, że każdemu z nas przypadła broń – mówię – Taka czy inna.

Ellinor dobiera się do kolejnej paczki, więc mogę rozpakować ostatnie dwa prezenty.

Pierwszym jest piękne, czarne pióro ze złotą stalówką, drugim – medalion z ciemnego metalu z wyrytymi dwoma zachodzącymi na siebie kręgami, symbolem więzi pomiędzy Faerie i Ziemią.

Pozwalam sobie na westchnienie, zerkając na Kevina.

Jakiś miesiąc temu ujrzawszy te kręgi na złotej broszy jakiegoś Mistrza zapytałem cię, co oznaczają… a ty opowiedziałeś mi o medalionach wykuwanych z najrzadszego gatunku żelaza pozyskiwanego z meteorytów, na których rzemieślnicy umieszczają ten właśnie znak, mający jeszcze jedno znaczenie: najtrwalszej, najmocniejszej przyjaźni. Zapamiętałeś tamtą naszą rozmowę.

Niech cię, druhu… muszę cię uściskać.

Emma również przymierza medalion, delikatniejszy, srebrny.

– Chyba rzuciło się wam na uszy – mówi, gładząc jego powierzchnię, a potem stuka palcem w księgę – Miały być drobiazgi! A widzę prawdziwe miecze, srebrną biżuterię i oprawione w autentyczną skórę tomiszcza, które musiały kosztować majątek! Odjęło wam rozum?

– Tylko odrobinę – przyznaje Kevin – Ale sama przecież mówiłaś, że to niezwykły czas… więc się odrobinę przejęliśmy.

Emma wzrusza ramionami, najpewniej szykując się do wygłoszenia jakiegoś cierpkiego komentarza.

Lecz ubiegam ją.

– Już niedługo okazja do powtórnego przejęcia się – mówię – Otóż za miesiąc z małym haczykiem obchodzę urodziny, dwudziestego ósmego stycznia… a wspominam o tym całkowicie interesownie. Planuję wyprawić huczną imprezę. Z góry informuję, że wstęp wyłącznie za okazaniem równie wspaniałych prezentów.

Sean, odłóż natychmiast ten miecz. Lily, przestań wywalać na mnie ozór. Emmo, ten gest jest powszechnie uważany za wulgarny.

– Niedoczekanie – mówi – Nie każdy dostaje dwa funty co miesiąc, i tak, rozgrzesza cię, że wydałeś je z sensem, bo księga jest cudowna… lecz przesadziłeś. Na przyszłość odpuść, żeby uniknąć spięć. Jesteś z nas najstarszy, więc dawaj dobry przykład.

Kevin wydyma wargi.

– Cóż znaczy te nędzne kilka dni?

– Serio? – pyta zaskoczona Emma – Kilka?

Kiwa głową.

– Ja także… – zaczyna Lily – Hej, którego się urodziłeś, Kevin?

– Siódmego lutego.

– A ja szóstego, ha! – rozpromienia się – Smarku!

Kevin krzywi się… ale niezbyt mocno. Chyba pojął, że mogła użyć jakiegoś synonimu. Boleśniejszego.

Jednak w kwestii sedna…

– Niesamowity zbieg okoliczności – mówię – Aż troje z nas obchodzi urodziny prawie w tym samym czasie.

Kevin wznosi błagalnie ręce ku niebu. Okay, ku sufitowi.

– Faerie do głowy Williama! – wydziera się – Czy ktoś mnie słyszy? Halo, czy jest tam coś w środku? Cokolwiek?

– Co? – odwrzaskuję.

Odpowiedzią jest zniesmaczona mina Kevina. Zauważam, że Ellinor uśmiecha się tajemniczo.

– Nic nie świta w umyśle? – pyta mnie.

– Nie bardzo – przyznaję.

To eufemizm, bo mam tam próżnię, pustkę absolutną. Mimo że staram się ze wszystkich sił. O co wam chodzi z tymi datami?

Kevin czeka, ale widać, że jego cierpliwość się kończy.

– A wydawałeś się taki ogarnięty, kiedy przypomniałeś mi, Faerianinowi z dziada pradziada, o Samhain… to podpowiedź, chwytasz? Widzę, że wciąż nie.

Wydaje z siebie ciężkie westchnienie.

– Błagam! Beltaine, człowieku! Całe Faerie spotyka się w Ogrodzie, płoną ogniska, wino leje się strumieniami, już rozumiesz?

Jak by to ująć… pojawił się jakiś przebłysk.

– Panie i panowie spacerują – ciągnie Kevin – A teren mocno zarośnięty, kępy krzaków, mnóstwo terenowych przeszkód, więc całkiem łatwo się zgubić… dlatego niekiedy wspomniane pary postanawiają wspólnie odpocząć na miękkim mchu, i wtedy dzieje się…

– Kevin! – równoczesny wrzask Lily i Ellinor.

– …wtedy dzieje się magia – kończy niespeszony – A po dziewięciu miesiącach, czyli mniej więcej w pierwszych dniach lutego… ty najwyraźniej nie mogłeś doczekać się, żeby ujrzeć ten świat… wtedy następuje prawdziwa klęska urodzaju, i prędzej znajdziesz sakiewkę ze złotem na środku ulicy, niż wolną położną. Pojąłeś, czy trzeba ci wszystko narysować?

– Daruj sobie – mruczę tylko.

– Za to ja chętnie popatrzę – chichocze Lily.

Kevin spogląda na nią, wyraźnie zaintrygowany.

Emma z kolei patrzy na niego z przekąsem. I tyle wystarcza, by zmienił decyzję o kontynuowaniu tego wątku. Porzuca też napawanie się widokiem najwyraźniej rozochoconej Lily. Moja dusza mówi: hmmm.

– Jesteśmy dziećmi Beltaine – Kevin zwraca się do mnie po chwili – Owocami szalonej nocy. Lily, ty i ja. A to niestety oznacza, że z definicji mamy nierówno pod sufitem… proszę, wybacz mi, Lily.

Emma wcale nie jest zachwycona jego wykładem.

– Kevin, czy ty każdą wzniosłą rzecz musisz zmieszać z …

– …z pikantnym sosem – kończy za nią – Zważaj na swój język, niewiasto.

Już zacisnęła dłoń w piąstkę… jednak po chwili z westchnieniem macha ręką, odpuszcza. To najpewniej jakiś świąteczny zwyczaj. Że w ten wieczór nie tłucze się bliźnich.

– Emmo, a ty? – pytam – Kiedy masz urodziny?

– Dwudziestego drugiego lutego – odpowiada zgryźliwie – I jeśli ktokolwiek odważy się nazwać mnie…

– Ellinor? – nie daję jej kontynuować.

– Dwudziestego piątego kwietnia – słyszę – Więc jeżeli zamierzacie nazywać kogoś smarkiem, to już wiecie, kogo.

Jeszcze się przekonamy.

– Sean?

Jednak ten nie reaguje, skupiony na prezentach. Na jednym spośród nich.

– Trzynasty marca – odpowiada za niego Lily – Już wyjaśniliśmy między sobą, które z nas dwojga jest smarkiem.

Rozmawiacie o takich rzeczach? Hmmm, po raz wtóry.

Mocno niepokojące. I sugerujące, że coś przeoczyłem.

– Dziwne – mówi Emma – Cała szóstka z pierwszej połowy roku.

– Dziwne – przyznaję.

Lecz pewnie to tylko przypadek. Czasem wypada sześć szóstek pod rząd – i nikt nie woła, że to diabelskie sztuczki.

Sean nagle podrywa głowę.

– Jak myślicie, pozwolą mi z nim wejść do internatu? – pyta trochę nieprzytomnie – I gdzie go będę trzymał… bo przecież nie pod łóżkiem?

Wciąż wpatruje się w miecz, gładząc palcami klingę; ostatnie kilka minut rozmowy najpewniej zupełnie mu uciekło. Jeśli zaczniesz nazywać go swoim skarbem, ja uciekam – postanawiam.

– Będąc tobą bardziej martwiłbym się tym, czy znajdzie się jakieś sensowne miejsce do ćwiczeń fechtunku – orzeka Kevin – Ponieważ po twej minie widzę, że nie zamierzasz go wyłącznie trzymać. Pod łóżkiem, czy gdzie bądź.

– Myślałem o tym – przyznaje Sean.

– Więc jakiś sposób się znajdzie! – wrzeszczy Kevin, a potem odwraca się do dziewczyn – I co z tym ciastem?

– Udajesz. Nie masz prawa być głodny – oświadcza Emma.

– Tak mało jeszcze wiesz o życiu – mówi krótko, a potem jego wzrok napotyka wypełniony naczyniami zlew – Ech, nie pozmywane. Sean, do roboty! Nie krzyw się, pomogę. Ty myjesz, ja wycieram.

Obaj zakasują rękawy i zabierają się za pracę.

Po chwili Emma pyta Kevina, gdzie tu można skorzystać, a kiedy wysłuchuje objaśnienia, ciągnie za sobą Lily – obie chichoczą pod nosem z jakiegoś niepojętego powodu. W pewnym sensie zostaliśmy sami, Ellinor i ja.

Zerkam na nią. Powinniśmy zamienić kilka słów.

Wskazuję samym spojrzeniem schody. Potrząsa głową, uśmiechając się – a wtedy uświadamiam sobie, że od dawna, już przez całą wieczność nie widziałem jej uśmiechu, takiego jak ten. Szczerego. Pięknego. Beztroskiego. Nie niosącego żadnych znaczeń.

– Kevin, pokażę Ellinor zaplecze, dobrze? – rzucam do pleców druha.

Macha tylko ręką. Może nawet nie dosłyszał, o co pytam.

Nieważne. Pójdziesz ze mną, Ellinor? Tak, jestem uparty, ale to musiałaś dostrzec dawno temu. A jeśli wyciągnę rękę, ujmiesz ją, czy każesz mi grać jakąś dziwaczą rzeźbę? Bo nie poddam się łatwo.

Już po kilku sekundach czuję uścisk jej dłoni. Ciągnę delikatnie, pomagając wstać. Pokonuję schody pierwszy, zanurzając się w półmroku; zaplecze rozświetla jedna, samotna lampka. Bijesz mnie na głowę – myślę. Gdyż ja nie odważyłbym się przyjść tutaj z kimś, kto z definicji ma nierówno pod sufitem. Co zrobisz, jeśli wybuchnę demonicznym śmiechem?

– Miło tu – mówi – Tak mroczno.

Miło? Wolę nie myśleć, jakiego święta ty jesteś owocem.

– Naprawdę chciałeś pokazać mi jabłka i marchewki? – odzywa się znów.

– Chciałem porozmawiać. Przede wszystkim zapytać… czy nie uznałaś mojego prezentu za zbyt odważny.

Kolejny uśmiech.

– Zabawnie było patrzeć, jak się trzęsiesz – odpowiada – Ten sam William, który rzucił Brianowi wyzwanie prosto w twarz… niepojęte.

Zamieram.

– Skąd wiesz o tamtym?

– Wieści się niosą.

Akurat. Któryś przyjaciel ma długi ozór.

– Kevin puścił farbę – stwierdzam.

– Nie – potrząsa głową.

Więc kto? Już niczego nie rozumiem.

– Nie myśl o tym – mówi – I nie musisz się bać. W Faerie wręczanie dziewczynie kosmetyków nie jest uważane za jednoznaczną deklarację… hmmm… poważnych zamiarów.

Moja dusza wydaje z siebie przeciągły jęk.

Pewnie powinienem cieszyć się, że z psychopatycznego podglądacza awansowałem na… nie, przepraszam, ale te słowa nie przejdą mi nawet przez myśl, nie wspominając o wypowiedzeniu ich głośno. Dla nastolatków są zabronione. Naprawdę jestem aż tak przezroczysty?

– Znów się pocisz – dodaje – Czyżby zaszkodziło ci jedzenie?

Parska cichym śmiechem.

Zapas celnych ripost zostawiłem na stancji. Zazwyczaj nigdzie się bez niego nie ruszam. Stąd ta potworna pustka.

– Już przestaję cię dręczyć – mówi po chwili – Prezent bardzo mi się spodobał… jednak interesujące, że właśnie to przyszło ci do głowy. Może kiedyś wyjaśnisz mi, co tobą powodowało?

Obiecałaś, że nie będziesz mnie dręczyła. Ledwo przed chwilą.

– Mamy wigilię – próbuję – A w wigilię nie torturuje się bliźnich… widziałaś, Emma zrezygnowała nawet z pobicia Kevina.

– Dlatego powiedziałam: kiedyś.

Teraz moja dusza zaczyna łkać.

– Odpuść, Ellinor.

– Odpuszczam, Williamie Armstrong.

Lecz ostatnie słowa pozbawione są kpiących nutek.

Williamie Armstrong.

Świadomie użyłaś pełnego imienia, wypowiedziałaś moje nazwisko, prawda? Przywołując tamtą chwilę sprzed pół godziny, gdy otworzyłem prezent, kiedy pojąłem, kto mi go ofiarował. Może pragniesz dowiedzieć się, dlaczego zareagowałem w taki sposób. Może uważasz, że przesadnie. Nie umiem odgadnąć. Ale jedno powiedzieć muszę.

– Dziękuję, Ellinor – mówię, rozprostowując palce, pokazując ściskaną w dłoni broszę – Nie wiesz, ile ona dla mnie znaczy.

Uśmiech znika z jej oblicza.

Zmieniłaś się tak nagle, i tak mocno, widzę zupełnie inną osobę, jakby w ułamku sekundy przybyło ci pięć lat, lat życia, ale również lat doświadczeń, jakie przyniósłby ten czas. Poważna, zamyślona, przepełniona spokojem dziewczyna. I bez śladu chłodu, ponoć cechującego wszystkie Greene.

Nie masz pojęcia, jaka jesteś teraz piękna, Ellinor.

– Mylisz się – mówi cicho – Wiem. Wiedziałam już w chwili, w której zobaczyłam tę broszę. Właśnie dlatego ją wybrałam dla ciebie.

Umysł zarejestrował te słowa. Ale odrzuca je, nie potrafiąc uwierzyć.

Wybrałaś ją, ponieważ miałaś pewność, że gdy ujmę w dłoń ten niepozorny przedmiot, na powrót poczuję, że posiadam korzenie, że jest dla mnie miejsce w tej krainie?

Przewidziałaś, że w mojej głowie zaczną rozbrzmiewać głosy przodków, gdy przeczytam te dwa słowa, wypowiedziane przez mojego ojca chyba tysiąckrotnie, invictus maneo?

Że chociaż wciąż będę sam, już nie będę czuł się samotny wiedząc, że są gdzieś tam tysiące Armstrongów, którzy przede mną przemierzali tę ziemię? Że ten drobiazg z przeszłości, dowód ich istnienia, wypełni mnie siłą?

Jeśli tak, to znasz mnie lepiej, niż ktokolwiek inny na tym i na tamtym świecie. Jeżeli tak, to może powinienem dopuścić do siebie myśl, że traktujesz mnie w odmienny sposób, niż pozostałych, że nie jestem tylko kolegą z klasy, tylko…

Nie, dość. Zaczynam mylić pragnienia z rzeczywistością. Bo zapominam o innych chwilach, o twojej rezerwie, chłodnych pożegnaniach.

Gubię się. Ponieważ pierwsze znaki były bardzo pomyślne.

– Nie wiem, co myśleć – zaczynam – Gdyż w pewnym momencie dałem się ponieść marzeniom. W trzech momentach, Ellinor. Pierwszego dnia szkoły. Wtedy, gdy pochyleni nad zrazami pierwszy raz prawdziwie rozmawialiśmy. Oraz w noc Samhain… kiedy złożyłaś obietnicę. Jednak potem wszystko zniknęło, a ja zacząłem powątpiewać, czy wydarzyło się naprawdę.

Stawiam cię pod ścianą, mam tego świadomość. Może proszę o zbyt wiele. Odpowiesz?

Potrząsa głową.

– To niewłaściwa chwila.

Bo tam, parę stóp nad nami, krzątają się Kevin i Sean, może podsłuchując? Bo Emma i Lily zaraz wyjdą z łazienki?

– Na powiedzenie mi, czy tamto było prawdą, czy tylko moim zmyśleniem? – pytam – Do tego wystarczy chwila właśnie.

– Nie naciskaj – odpowiada – Proszę.

Skrzypią jakieś drzwi. Dobiegają głosy dziewczyn. Na piętrze ustał szum płynącej wody.

Zmarnotrawiłem swą szansę. A może nie doczekałbym się odpowiedzi nawet wtedy, gdybyśmy przestali tu całą noc. Bo nie chcesz jej udzielać. I nie będzie żadnego ciągu dalszego, a gdy zapomnimy o tym starciu, powrócimy do rozmów na korytarzu, do przekomarzań, do twoich ucieczek po ostatnim dzwonku. Tak, Ellinor?

Chyba tak.

Pierwsza nadchodzi Lily.

– Już wolne – oznajmia.

Emma nie daje się zwieść, obrzuca nas oboje uważnym spojrzeniem. Na szczęście wnioskami nie dzieli się głośno. Jej buciory łomoczą na schodach.

– Skorzystasz? – pytam Ellinor – Byśmy mogli udać, że sprowadziła nas tutaj prawdziwa, a nie wydumana potrzeba.

– Nie chcę niczego udawać – odpowiada.

I rusza na górę.

Już chłodna i zła. Bo niepotrzebnie powiedziałem to ostatnie, tak.

Niepotrzebnie ściągnąłem cię tu, wymusiłem rozmowę. Mogłem poprzestać na podziękowaniu, zwyczajnie cieszyć się trafionym prezentem, nie doszukiwać się ukrytych znaczeń. Tak byłoby prościej.

Siknąć? Nie. Ja również nie mam potrzeby udawać.

Wspinam się po schodach.

Dwaj pomywacze zdążyli uporać się z brudnymi naczyniami, Kevin wyciera właśnie ostatnie talerze. Emma czaruje wodę, żeby szybciej zawrzała. Po kilku minutach na stole pojawiają się ciasta i ciasteczka, a kubki wypełniają się świeżą, gorącą herbatą. Rozpoczyna się druga odsłona uczty – w tonacji słodkiej.

Kevin udowadnia, że mówił prawdę o wolnej przestrzeni magazynowej. I nie on jeden, bo nikt sobie nie odmawia, sycimy się wypiekami, płynie swobodna rozmowa. Również daję się wciągnąć, postanawiam odsunąć od siebie myśli o Ellinor, lecz przede wszystkim odpuścić straszenie przyjaciół ponurą twarzą. Gram. I Ellinor nie sprawia wrażenia, że cokolwiek ją gryzie. Ona nie gra. Tak myślę.

W pewnej chwili spoglądam na zegarek. Dziewiąta, parę minut po.

– O której musicie się zameldować? – pytam.

– Przed północą – odpowiada Emma – Przynajmniej my, dzieci z internatu. Za Ellę nie odpowiem… może już za chwilę pogna, gubiąc na schodach złoty pantofelek. Samce, bądźcie gotowi.

Ellinor wywala ozór.

– Co za popis elokwencji – kwituje Emma – Ale zdążyłam zauważyć, że tubylcy mają dość mikry zasób słów… taki Kevin na przykład, straszny milczek z niego, prawda?

– Jeszcze zatęsknisz za moim przecudnym głosem – mruczy.

– Jak za rwaniem zęba bez znieczulenia – odcina się – Jak za… nie, tego głośno nie powiem, jeszcze nie jesteście gotowi. Sama jestem zniesmaczona. O mój Boże! To obrzydliwe.

Z trudem powstrzymuję się, by jej nie udusić.

Nie godzi się narobić smaku, a potem zamilknąć, słyszysz?

– A ty do której musisz wrócić? – zwracam się do Ellinor.

– Też do północy. Powiedzmy.

Czyli wcześniej, ale nie chcesz się do tego przyznać. I postanowiłaś wkurzyć ciotkę. Czy to mądre, Ellinor?

Wiem, moich rad słuchać nie zamierzasz.

– Wigilii tutaj nie uznają za święto, jak Samhain – mówię – Więc dziwi mnie, że Przełożeni zgodzili się na tak późną godzinę.

– A mnie wcale – odpowiada Emma – Ponieważ już rozgryzłam system… wcale nie chodzi o nasze bezpieczeństwo, wszak w Caisleán nikt na nikogo nie napada, nie ma szans nawet na bycie obrabowanym. Najważniejsze są zasady. Jeśli poprosisz grzecznie o pozwolenie, zgodzą się na niemal wszystko. Zrobisz coś na własną rękę, nawet błahostkę – dostaniesz po łapach.

Wyszczerza się.

– Jak ja, wybierając się na nocny spacer. Bo gdyby to była schadzka z chłopakiem, gdybyśmy trzymali się za ręce, wtedy rozumiem, to naganne zachowanie godne surowej kary. A przecież nic takiego nie miało miejsca, prawda?

Moje stare, zużyte serce kiedyś wysiądzie. Przez ciebie, Emmo.

Jednak dziwne, że nikomu nie powiedziałaś prawdy. Lub wcale nie dziwne – bo zamierzasz torturować mnie przez całą wieczność.

Sean wzdycha głośno.

– Na wszystko nie pozwolą – mówi – Zgody na wypad na drugą stronę raczej nie dostanę.

Emma potrząsa głową.

– Samego na pewno cię nie puszczą. Ale w towarzystwie kogoś dorosłego, dlaczego nie? Nie każdego, prawda, bo w takim wypadku wystarczyłoby wynająć jakiegoś żądnego srebra łachmytę, jednak…

– Czegoś nie zauważyłaś – Sean nie pozwala jej dokończyć – Że poza opiekunem, którego od chwili przejścia przez Portal widziałem zaledwie raz, nie znam tu żadnego dorosłego, którego mógłbym poprosić o taką przysługę. Ty zresztą też nie, Lily podobnie… więc możemy o wszystkim zapomnieć.

Ręce Kevina nagle ożywają. Macha nimi chaotycznie.

Myśl musi być nagła i nie cierpiąca zwłoki, ponieważ zaczyna mówić z pełnymi ustami, zasypując nas okruszkowym gradem, aż Emma cofa się z obrzydzeniem wypisanym na twarzy.

– Mój wuj niekiedy zabiera mnie na Ziemię, to już wiecie – mamrocze mój druh – I myślę sobie, że mógłbym spróbować go namówić, aby wziął kogoś jeszcze… zgadza się, nie całą paczkę jednocześnie, lecz pojedynczo, nawet parami…

– Mówisz poważnie? – natychmiast pyta Sean.

– A czy robiłbym komuś złudną nadzieję? Jasne, że poważnie. Tak jak poważny jest warunek, który muszę spełnić, by ziściły się moje wakacje na Ziemi: przyzwoite oceny na koniec roku. A z tym, mam takie głupie przeczucie, może być pewien kłopot.

Ellinor kręci głową, ale uśmiechając się.

– Niezła próba… wierzysz, że dadzą się naciągnąć i będą za ciebie odrabiali zadania domowe i podpowiadali na sprawdzianach?

Kevin znów spogląda błagalnie na sufit.

– Bogowie, czy na to patrzycie? Dlaczego ta niewiasta widzi we mnie zło, którego – bądźcie moimi świadkami – nie ma tam w ogóle?

Po czym uśmiecha się chytrze i niewiele brakuje, by zatarł ręce.

– Całkiem niegłupi pomysł z tymi zadaniami, dzięki, Ellinor – wbija wzrok w Seana – Hej, kolego, kiedy masz wolną chwilę?

Sean nie rzuca się na niego. Ani z mieczem, ani z gołymi rękoma. Być może kalkuluje, czy jednak nie warto byłoby zapłacić nawet takiej ceny.

Lily nagle wspiera głowę na rękach i robi smutną minę.

– Za niecały miesiąc egzaminy – oznajmia grobowym głosem.

Kevin wyszczerza się.

– Lily, ty chyba jesteś z tych, którzy widzą szklankę w połowie pustą. Ja staram się pamiętać wyłącznie o tym, że za miesiąc ferie! Dwa tygodnie świętego spokoju, sen do dziewiątej, śniadanko, a potem czas wolny do samego wieczora!

– I co takiego zrobisz z tym czasem? – pyta Emma z przekąsem – Czekaj, nie odpowiadaj, sama zgadnę: będziesz włóczył się po Zamku i napychał swój nienasycony kałdun.

Kevin robi przestraszoną minę.

– Emmo, kiedy zdążyłaś nauczyć się czytać w myślach?

Chyba ma już pokazać mu język, ale reflektuje się w ostatniej chwili. Oto żelazna dyscyplina.

Na szczęście szybko zapominamy o Szkole i nadchodzących egzaminach, powracają beztroskie tematy, wałkowane niespiesznie i z namaszczeniem; objedzeni, nieco już senni, nie mamy ochoty na wielkie potyczki i zwycięstwa za wszelką cenę.

O wpół jedenastej Kevin sugeruje, że należałoby powoli kończyć. Nie możemy zostawić Gregowi chlewu – stwierdza. Przeczuwam, że jeszcze nie raz będziemy zmuszeni do skorzystania z jego dobroci.

Ma rację. Zabieramy się za zmywanie, za porządki, nieco czasu pochłania spakowanie naczyń, tak, żeby nie potłukły się po drodze. Gdy gniazdko Grega na powrót lśni czystością, Kevin zabiera mnie na dół. Wespół dorzucamy do pieców, a potem powracamy na piętro, gdzie pozostali wyłapują ostatnie wyimaginowane pyłki z powietrza.

Niemal stan pierwotny. Poza jednym szczegółem.

– Lily, nie zabierasz choinki? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– W internacie nie będzie wyglądała tak ładnie. A jeśli od współlokatorek usłyszę, że to głupie sentymenty, znów będę musiała kogoś pobić.

– Jak to: znów? – Sean jest przerażony.

– Nie zawstydzaj go – rzuca Emma.

– Miecz to nie wszystko – dopowiada Ellinor.

Masz przechlapane, biedaku. Chyba, że szybko weźmiesz się w garść.

– Zostawię ją tutaj, dobrze? – Lily zwraca się do Kevina – Może spodoba się twojemu bratu.

– Zamierzasz nawrócić go na ziemizm?

Lily krzywi się. A Emmie wyraźnie podoba się neologizm, co z kolei podoba się Kevinowi. Ciuła punkty.

Zbieramy graty, sznureczkiem schodzimy. Sięgamy po okrycia.

I wtedy Sean przypomina sobie, że ma problem.

– I jak ja wejdę do internatu z tym mieczem? – pyta żałośnie.

Hmmm. Celne pytanie.

Osobiście spróbowałbym metody na bezczelnego, z mieczem na ramieniu, lecz ty chyba się do tego nie nadajesz. Chyba? Niezwykle zabawne. Więc trzeba ukryć narzędzie potencjalnej zbrodni.

– Pod kurtkę z nim – komenderuję – Na plecy.

– Jest za długi! – protestuje Sean – Będzie wystawał, albo na dole, albo na górze!

I ktoś taki nosi dumne nazwisko MacGregor? Porażka.

Chłopie, słyszałeś kiedykolwiek o Glen Fruin? O Culloden? Szczerze wątpię. Ale nie poddam się, kiedyś wyjdziesz na ludzi.

– Rękojeść zamaskujemy szalem – zaczynam przekuwać własne słowa w czyn – Widzisz, nawet dobrze się składa, tak przynajmniej będzie się na czymś trzymał, zanim dorobisz do pochwy… no wiesz… nie mam pojęcia, jak to się nazywa…

– Rapcie – usłużnie podpowiada Sean.

Łeb pełen mądrości, a taka ciapa. Żeby nie powiedzieć…

Nie, tego lepiej nie mówić. Owszem, Emma byłyby nieziemsko uchachana, jednak nie o jej przychylność teraz zabiegam. Chyba nie.

Chyba, że tak.

Finalizujemy oporządzanie Seana. Sprawia odrobinę sztywne wrażenie, jakby połknął kij, niemniej miecza faktycznie nie widać.

– Nie pochylaj się – podpowiada Kevin – I będzie dobrze.

Nie, pochylanie się nie byłoby zbyt rozsądne – przyznaję w duchu. Bo jeśli ostrze akurat ustawi się w odpowiedniej pozycji, nasz Sean rozmnoży się przez podział.

Buhaha.

Wychodzimy na zewnątrz. Przeraźliwie mroźne powietrze tamuje dech, z ust wydobywają się gęste obłoki pary. Kevin zamyka drzwi wielgachnym żelaznym kluczem… wtedy przemyka mi przez głowę, że jednak nie w każdym przypadku bezgranicznie ufa się tu bliźnim.

Lily unosi głowę ku niebu.

– Spójrzcie, gwiazdy zniknęły – mówi.

– Chmury, idzie ocieplenie – potwierdza Ellinor i śmieje się krótko – Szkoda, mam takie fajne nauszniki.

A nie mówiłem, że jej się spodobają? Odtąd słuchaj mnie i bij pokłony, przyjacielu, bom najmędrszy spośród mędrców.

Ruszamy po skrzypiącym śniegu zupełnie pustą ulicą. Wyłącznie światła nielicznych latarni rozświetlają drogę, w większości domów jest już ciemno.

– Na plac? – pyta Sean – I tam się rozstajemy?

– Nie dzisiaj – natychmiast odpowiada Kevin – Trzeba pomóc Willowi zataszczyć klamoty na stancję. A i Ellinor nie możemy zostawić samej… więc najpierw odprowadzamy ją, potem odstawiamy Willa… a na koniec kłusem bieżymy do internatu, bo zaglądam w przyszłość i widzę, że będzie już za kwadrans dwunasta.

Niezwykle śmieszne.

Lepiej zajrzyj w przyszłość i ujrzyj, jak wrzeszczę na ciebie za to, że nie pozwoliłeś mi odprowadzić Ellinor bez czujnej obstawy policji moralności. Chciałem z nią porozmawiać. Wyjaśnić, na czym stoimy. Albo przynajmniej podjąć próbę. Graty? Poradziłbym sobie.

Ale nie, mój niedomyślny druh wszystko schrzanił. Zaprotestować? Nie mogę. Zostałbym oskarżony o niecne zamiary, i tym bardziej nie puścilibyście nas samych.

Ech.

Nikt niestety nie wnosi protestu, więc wleczemy się ku Azaliowej.

Podążamy w milczeniu, wściekły mróz nie sprzyja rozmowom. Na szczęście nie jest daleko, po dziesięciu minutach stajemy pod domem ciotki Greene. Ellinor bierze nas w ramiona, wszystkich bez wyjątku. A potem mówi, że wieczór był wspaniały, i nie zapomni go do końca życia.

Słyszę w jej głosie rezerwę. Z jakiejś przyczyny. Delikatne muśnięcie chłodu – mimo że słowa temu przeczą.

Znika w drzwiach. Wracamy po własnych śladach na Plac, tam odbijamy w lewo, skręcamy w Murarską. Eskortują mnie pod sam próg stancji pani Pilch. Teraz ja ściskam się ze wszystkimi. Spokojnej nocy – mówię na pożegnanie. I owocnego odpoczynku. A jeśli ktoś poczuje przemożną ochotę, może do mnie zajrzeć… nie, nie ty, Kevin, te słowa kieruję do Emmy i Lily.

Sean próbuje dobyć miecza, więc pospiesznie umykam za próg.

Lecz przystaję, odprowadzam przyjaciół wzrokiem.

Wdrapując się po schodach, próbując uniknąć skrzypienia drewnianych stopni stwierdzam, że nie potrafię być zły na los, który odmówił mi dokończenia rozmowy z Ellinor. Bo przecież nie to ma znaczenie.

Spędziliśmy wspólnie Wigilię, cudowny wieczór. Nie ma sensu boczyć się o jakiś drobiazg. Zdarzą się kolejne okazje.

Bardzo szybko zapadam w sen.

 

 

Próbuję pójść za radą Kevina i odnaleźć w wolnych dniach radość i szczęście. Idzie mi kiepsko, a powód jest oczywisty – konieczność nauki. Bo profesorowie Scola Magna nie wierzą w zbawienny wpływ bezczynności, więc zadali tyle, że wydaje się niemożliwością wyrobienie się ze wszystkim w tak krótkim czasie.

A już wkrótce semestralne egzaminy – próbuję podłożyć pod tę słowa jakąś dobrą nutę, przebiegając wzrokiem kolejne linijki tekstu. Materiał sam się nie powtórzy. Dobre na refren.

W piątkowe przedpołudnie skrobie do mnie Kevin. Mam dość Seana ślęczącego nad podręcznikami – oznajmia. Nie wiem, po jaką cholerę namówiłem go, żeby przeniósł się do mojego pokoju. I mam dosyć Emmy dającej mi po łapach za każdym razem, gdy zawracam jej głowę w czytelni. Psują całą radość z wolności. Nie, nie zamierzam cię wyciągać, bo po pierwsze, sakiewka pusta, a po ostatnie duje tak straszliwie, że zamarzlibyśmy na śmierć w drodze do knajpki. Wystarczy, że dasz mi tu trochę posiedzieć, odtruć umysł. Tylko posiedzieć, nic więcej – choć pani Pilch powiedziała, że jeśli zechcesz poczęstować mnie herbatą i kawałkiem placka, to masz zejść po nie do kuchni.

Cholerny spryciarz.

Co robić? Ruszam, przynoszę jadło i napitek, a potem zabawiam Kevina rozmową, odtruwając jego umysł. I swój przy okazji. Metoda działa, po jego wyjściu rzucam się na podręczniki z nowymi siłami i nie ustaję, póki nie zapada wieczór.

A potem następuje sobota.

Wchłaniam śniadanie, aplikuję sobie sto stron lektury, aby nieco rozgrzać umysł, po czym ruszam na umówione spotkanie na zapleczu sklepu Grega. Z nadzieją, że tym razem uda się porozmawiać z Ellinor. Z resztkami gasnącej nadziei. Wszak gdyby pragnęła rozmowy, zajrzałaby do mnie, prawda? Niezaprzeczalna. Nie zrobiła tego, bo nie zna adresu? Połowa mieszkańców Murarskiej wie, pod jakim numerem znajduje się stancja pani Pilch, wystarczyłoby zapytać kogokolwiek. Jednak najpierw trzeba chcieć. Ja zrobiłem pierwszy krok, następny należy do niej. A ona najwyraźniej nie ma zamiaru go wykonywać.

Cała droga do sklepu usłana jest takimi niewesołymi myślami.

Na miejscu zastaję wyłącznie Kevina, zajętego dokarmianiem pieców nowymi porcjami drewna. Patrzę, jak pracuje, aż serce rośnie, rozgrzewam zziębnięte dłonie przy ogniu. Po kwadransie dołączają Lily i Sean, chwilę później Emma. Ellinor pojawia się ostatnia. Zaróżowiona od mrozu, lecz przede wszystkim uśmiechnięta. Poczytuję to za dobry znak. A znów śmieję się z własnej naiwności.

Kevin okazuje łaskawość, ponownie siadamy na piętrze przy popijanych herbatą słodkościach pozostałych z wigilii. Mocno wyschłych, jednak nikt nie zamierza kręcić nosem. Emma zaczyna coś o szkole i egzaminach, ale szybko zostaje zakrzyczana, że ma natychmiast zamilknąć… i rozpoczynają się nostalgiczne rozmowy o dawnych, dobrych czasach, o rodzinnych domach, pozostawionych daleko znajomych i przyjaciołach. Robi się strasznie łzawo, wszyscy dają się ponieść nastrojowi, włącznie ze mną. Co prawda przyjmuję rolę biernego słuchacza,ale mimo to czuję, że odrobinę się rozklejam.

Dość – napominam się wreszcie. Seanse nurzania się w depresji i tęsknocie za utraconym nie działają dobrze na moją duszę. Przeszłości nic już nie zmieni, dlatego wolę spoglądać w przeciwnym kierunku. A moją przyszłością, przynajmniej w nierealistycznych marzeniach, jest Ellinor, więc zamiast się użalać, chcę z nią porozmawiać.

Tylko jak?

Nie tutaj, kiedy siedzimy w sześcioro, gdyż raczej nie powinienem liczyć na to, że całą czwórkę nagła potrzeba wyśle jednocześnie do toalety. Prawda, mógłbym się uprzeć, raz jeszcze porwać Ellinor ze sobą, i gdzieś na dole, pośród worków ziemniaków i słojów z przetworami zapytać ją wprost. O co, sam nie wiem. Czy zechce być moją dziewczyną? Śmierć ze śmiechu wciąż jest śmiercią, a ja nie chcę mieć tak cudownej dziewczyny na sumieniu. A śmierć z zażenowania jest chyba najgorszym jej rodzajem, i nie zamierzam zadawać jej sobie.

Wiem, nie powinienem kpić. Nie w mojej sytuacji. Ale nikt poza mną nie poczuje się urażony niestosownymi metaforami niespełna czternastoletniego chłopaka. Może zmuszono mnie, bym szybciej dorósł, może nawet udało mi się tego po części dokonać, jednak w głębi wciąż tkwi dzieciak. Jestem dzieciakiem zbyt często produkującym zbyt mądre myśli i trzęsącym się ze strachu, gdy ma zwyczajnie porozmawiać z dziewczyną.

Niewiele różnię się od Seana. Tylko nieco lepiej się kamufluję.

Nic tu nie zdziałam. Może tym razem pozwolisz odprowadzić się do domu, może mój język nie skołowacieje, a z serca wyparuje lęk.

Obserwuję Kevina, pracowicie zbierającego okruszki z talerza, onegdaj zapełnionego kawałkami placka. Tak, przyjacielu, to już koniec. Czekają nas chude lata. Długie i głodne.

– Co z Sylwestrem? – pyta nagle Lily – Słyszałam, że przynajmniej ten jeden dzień obchodzi się także tutaj… czy mamy jakieś plany?

– Ten dzień jest nader hucznie obchodzony w Caisleán – oświadcza Kevin – Począwszy od wielkiego balu wyprawianego przez Kanclerza w Pałacu, poprzez bankiety w restauracjach… a skończywszy na imprezie, że się tak wyrażę, masowej, odbywającej się na doskonale nam znanym Placu Zegarowym. Wiecie, fajerwerki, odliczanie sekund pozostałych do północy, dzikie wrzaski radości… po prawdzie nigdy nie pojmowałem, co ludziska widzą w takich spędach.

– Rozumiem, że jesteś na nie – stwierdza Emma.

– Zrozum, że jestem na tak – odpowiada – Jednakże na bal w Pałacu zapraszani są napuszeni arystokraci, a pospólstwu pozostaje plac… więc jeżeli mamy się gdzieś spotkać, to jedynie tam. Będzie straszny ścisk, zgadza się, lecz dzięki temu przynajmniej nie zamarzniemy. W stadzie cieplej.

– Masz chętkę na przytulanie, co? – pyta jadowicie.

– Yhym – przyznaje ze stoickim spokojem – I ocieranie się.

Wzdryga się i otrząsa.

– Zwyrodnialec.

– Rozgryzłaś mnie w jednej chwili – rzuca.

– Bo jesteś taki nieskomplikowany, Kev.

– Poczytuję sobie to za zaletę – odcina się natychmiast – Jasno pokazuję, czego pragnę, co zamierzam, i co, koniec końców, zrealizuję.

Emma zawiesza się.

Zabrakło riposty? Nie sądź, że zawsze będziesz wygrywała. Bowiem mój druh nosi przydomek Złotousty. To jak, znajdziesz coś?

Nie. Chrząknięcie Ellinor wyrywa ją z transu.

– Co tam, Ella? – skwapliwie korzysta z szansy wybrnięcia.

– Nie będę mogła przyjść – mówi Ellinor – Moja ciotka została zaproszona na ów bal, opisany tak ciepłymi słowami przez Kevina…

Kevin w jednej chwili oblewa się szkarłatem.

– …i postanowiła, że będę jej towarzyszyła – kontynuuje spokojnie Ellinor – A ja się nie sprzeciwię.

Lily wygląda na zmartwioną, Sean milczy, Kevin łypie spode łba, powstrzymując się od kolejnych komentarzy. Emma, jak mi się zdaje, ma wielką ochotę wykrzywić facjatę w grymasie. Ale opanowuje się. I milczy, za co dziękuję niebiosom. Sam również staram się zachować kamienną twarz, choć w serce wbija się igła rozczarowania.

Tyle z naiwnych rojeń – mówię sobie.

Bo Ellinor wcale nie wygląda na unieszczęśliwioną decyzją ciotki. I nie, wcale nie tryumfuje. Nie cieszy się, że wskazała nam, zwłaszcza jednemu, gdzie jego miejsce. Bez emocji przekazała informacje, tylko tyle.

Ellinor Greene. Imię głęboko wbiło się w twój umysł, lecz zapomniałeś o przyczepionym do niego nazwisku. Nadszedł czas odpuścić. Pomarzyłeś sobie trochę, człowieku, puściłeś wodze wyobraźni… a teraz trzeba powrócić do rzeczywistości.

– Szkoda – odzywa się Lily – Ale skoro się nie da…

– Zdarzą się następne okazje – odpowiada Ellinor.

O tak. Bez wątpienia. Całe ich mnóstwo.

Siedzimy jeszcze pół godziny przy wystygłej herbacie. Rozmowy już nie chcą się kleić, dlatego nikt nie proponuje zaparzenia kolejnej. Przeciwnie, pomysł Emmy, by się zebrać i powrócić do nauki, wszyscy podchwytują z niejakim entuzjazmem.

Ale Armstrongowie nie poddają się nigdy – myślę, wychodząc ze sklepu.

Jednak sprawy nie idą po mojej myśli. Ponieważ Ellinor nie zamierza czekać, aż dotrzemy do placu – a tam planowałem zaproponować jej odprowadzenie. Tuż za progiem oświadcza, że zmyka, bo musi załatwić coś niezwykle pilnego. Więc do zobaczenia w szkole. I miłego Sylwestra.

Ucieka nie czekając, aż William wymyśli naprędce nowy plan.

Armstrongowie nie poddają się, lecz niekiedy nie udaje im się zdążyć na bitwę – w głowie rodzi się gorzka myśl. A wtedy dumne słowa, invictus maneo, tracą wszelkie znaczenie.

Greene. Zimne oblicze, lód w sercu. Przy niej zmrożony śnieg na ulicach zdaje się buchać gorącem. A najgorsze jest to, że niewiele brakuje, bym zachwycił się tą banalną metaforą. Źle ze mną.

Ostrzegano mnie. Więc nie mam prawa rwać szat.

Pozostali oczywiście dostrzegają to spięcie, wszak nie pierwsze już. Jednak milczą, nie pokazują nawet po sobie, że ich zdaniem coś mocno zazgrzytało. Nawet Emma powstrzymuje się przed wbiciem mi szpili… i znów jestem jej za to najszczerzej wdzięczny.

Przystajemy na placu, żeby uzgodnić godzinę spotkania w Sylwestra. Kevin upiera się, żeby w miarę wcześnie. Emma jest przeciwnego zdania: jak najpóźniej. Bo pogoda nie zmieni się, ten wyż nie ruszy się ani na cal, zatem noc będzie nie-macie-zielonego-pojęcia-jak zimna. Ostatecznie staje na jedenastej. I wydaje się, że nikt nie jest zadowolony.

Ellinor, nie ma cię tutaj, a i tak siejesz ferment – myślę.

Żegnam się i ruszam na Murarską.

 

 

Nikt nie odpowiada na moje zaproszenie – może je zignorowano, może zapomniano. Ani pierwszego dnia, ani drugiego, ani trzeciego. Prawda, to ja mógłbym wybrać się do internatu. Ale nie mam ochoty ruszać się, opuszczać w jakimś sensie znienawidzonego, lecz przecież ciepłego, przytulnego, własnego pokoju. Azylu. Jedynym towarzystwem są mi książki i zeszyty, przez trzy dni wypowiadam dwa tuziny słów. A raczej pięć tych samych słów powtórzonych po kilka razy. Dzień dobry, dziękuję, poproszędobranoc.

Czwarty dzień, ostatni dzień roku, wygląda identycznie. Przeczekuję poranek, przeczekuję przedpołudnie, przeczekuję popołudnie leżąc na łóżku z rękoma zaplecionymi za głową. Podręczników nie tykam, sama myśl o nich powoduje fale mdłości. Leżę, trwoniąc czas. I jest mi z tym dobrze.

Mija sylwestrowy wieczór. Nadchodzi noc.

Ociągam się, bo nadal nie znajduję w sobie nawet cienia ochoty. I jestem niemal gotów zrezygnować, ale sumienie wespół z rozumem przekonują mnie, bym tego nie robił. Dałem słowo. Wyjdę na rozkapryszonego dzieciaka. I może najważniejsze: ten świat ciska kłody pod nogi, odwołać udziału nie sposób. Nie sięgnę po telefon, by wykpić się kłamstwem o kiepskim samopoczuciu, o gorączce, duszącym kaszlu i smarkach płynących z nosa. A na wysłanie listu za późno, na pchnięcie gońca brakuje mi tupetu. Co oznacza, że iść muszę.

Wreszcie sięgam po buty, kurtkę, szal, rękawice. Zbiegam głośno łomocząc, zaglądam do pani Pilch, oznajmiam, że idę na Plac, ale nie zabawię długo. Wychodzę. Ulica początkowo jest pusta, cicha, ale to zmienia się, im bliższy staje się cel.

Plac Zegarowy wypełnia naprawdę sporo ludzi. Przyjaciele zauważają mnie pierwsi, zaczynają krzyczeć, podskakiwać, machać rękoma, żebym wiedział, dokąd nawigować. Przeciskam się przez tłum. Lily bierze mnie w ramiona, Emma daje solidnego kuksańca, a Kevin i Sean przybijają żółwiki.

Czekamy na wybicie północy.

Stwierdzam, że Kevin miał rację w dwóch sprawach. Pierwszej – że takie spędy są głupie i pozbawione sensu. Ale też w drugiej – że w gęstej ciżbie niemal nie odczuwa się zimna. Prawdą jest, że mróz zdecydowanie zelżał, i laur za najtrafniejszą prognozę pogody winien ozdobić skroń Ellinor, a nie Emmy. Bo to Ellinor wyprorokowała ocieplenie… zdanie brzmi mocno komicznie, gdyż te dwa słowa, Ellinor oraz ocieplenie, nie tak straszliwie na pasują do siebie. Wykluczają się wzajemnie. Dużo łatwiej zetknąć ze sobą magnesy zwrócone tymi samymi biegunami.

Wiem, to nie tylko kiepskie, ale i niepotrzebne. Od wyzłośliwiania się w myślach jeszcze nikomu nie zrobiło się lepiej. Więc przestań, chłopaku, nie nakręcaj się, ciesz się przyjemną, bezwietrzną nocą. Zachwycaj drobniutkimi płatkami śniegu zsyłanymi przez niebiosa i setny raz pytaj, jakim cudem spadają z nieba zupełnie pozbawionego chmur.

Próbuję – przynajmniej tyle. Uśmiecham się i włączam do rozmów, pilnuję facjaty, by nie rozciągała się w grymasie, lecz zwodzę wszystkich poza Emmą, która niekiedy zerka na mnie, pewnie próbując przyłapać, trafić na chwilę, gdy przestanę się pilnować. Zerknięcia denerwują, więc w końcu rzucam się na nią, naciągam czapkę aż po samą brodę. Wyprowadza cios zupełnie na ślepo, ale trafia łokciem idealnie, w nerkę, aż mnie zatyka. I wie, że trafiła, bo po poprawieniu czapki i odzyskaniu wzroku szczerzy się szeroko. Nikt inny nie zauważa naszej potyczki – nie wiem, jakim cudem.

Humor poprawia się tylko na chwilę. Z trudem udaje mi się dotrwać do końcowego odliczania, lecz wreszcie brzmi. Dziesięć! Dziewięć! Poważnie, potraficie liczyć w tył? Osiem, siedem! Nie głupie, tylko idiotyczne, Kevin. Sześć! Pięć! Idiotyzmem jest sterczeć na mrozie i cieszyć się jak dureń, że zmienia się cyferka w kalendarzu. Cztery! Trzy! Dwa! Jeden! Juuuuż!

Aaaaaaaa!

Tak, jasne. Aaaaaaa.

Ściskam się ze wszystkimi, jak leci. Jedyny jasny punkt tej nocy. Ludzie naokoło wiwatują, na niebie rozbłyskują różnobarwne fajerwerki, odgłosy wybuchów, śmiechy oraz krzyki wwiercają się w moją czaszkę.

Nie wytrzymuję długo. Kwadrans po północy oznajmiam, że wracam do siebie, ponieważ nie mogę już znieść bólu głowy. I co najśmieszniejsze, te słowa wcale nie są kłamstwem. Rozbolała mnie. Pod pokrywką miarowo łupie. Coraz dotkliwiej.

Kupują moje wyjaśnienia – znowu poza Emmą, która po wyściskaniu mnie rzuca wiele mówiące spojrzenie. Żegnam się, tysięczny raz życzę wszystkiego najlepszego, i przeciskając się przez tłum ruszam ku stancji.

Kładę się niemal natychmiast po powrocie. Ból dokucza, jest pewien problem z zaśnięciem. Ale w końcu udaje się.

 

 

 

VIII

 

 

 

Czwartek również jest wolny, na szczęście, pechowo – sam nie wiem. Piątek już nie. Nadchodzi czas powrotu do szkoły.

Mimo wszystko jest nieźle – myślę, pierwszy raz od ponad tygodnia zrywając się przed siódmą. Kalendarz zrobił prezent, bo drugi stycznia mógł przecież wypadać w poniedziałek, nie piątek. Brutalne powroty do rzeczywistości należy stopniować. Jeden dzień kieratu i następujący natychmiast po nim weekend – to najlepsze, co mogło się przydarzyć.

Jednak więcej pozytywów nie dostrzegam.

Całkiem słusznie, bo nauczyciele skrzętnie egzekwują to, co zadali na świąteczną przerwę. Cztery szybkie sprawdziany, odpytywanie na pozostałych lekcjach, do tego lawina nowego materiału. Wszystko okraszone przestrogą: semestralne egzaminy już niebawem! Opuszczam szkołę do cna zdegustowany.

Weekend nie przynosi ulgi. Bo jaką ulgą może być niemal dokładna powtórka z poprzednich dni? Rano nauka, po południu nauka, wieczorem jeszcze trochę nauki. Bez wątpienia zdobędę doskonałe stopnie – ale kosztem społecznego wykluczenia… zaimponowałem ci, Emmo? Prostszymi słowy – nadstaw ucha, Kevin: zapomnę, jak rozmawia się z rówieśnikami.

Wydaje mi się, że mimo ich starań jeszcze nie zapomniałem. Jednak efekty są marne, przynajmniej przy próbach dogadania się z Ellinor.

Zaczynam już w piątek na pierwszej przerwie. Spokojnie i uprzejmie pytam, jak udał się bal; konwenans na zagajenie. Dobrze, brzmi odpowiedź, suto okraszona chłodem. Z otwartymi ustami czekam na rozwinięcie… ono jednak nie następuje. Dobrze? – próbuję jeszcze. Dobrze, powtarza.

Och, świetnie, Ellinor. Cudownie. I to bogactwo szczegółów!

Nie więcej powiedzieć nie zamierza. Na szczęście po chwili dołączają inni, Kevin wgryzający się w bułę, burcząca Emma, Lily z wczepionym Seanem. Ratują mnie, bo sytuacja jest mało komfortowa. Na kolejnych przerwach wszystko się powtarza. Czworo rozmawia, Ellinor milczy. Już nie ponawiam prób, wystarcza mi zerknięcie w jej oczy. Mam dać ci spokój? Proszę bardzo. Daję.

Poniedziałek jest taki sam. I wtorek. Pokłady cierpliwości wyczerpują się, mam dość. Przed wybuchem powstrzymuje mnie chyba tylko konieczność przygotowywania się do egzaminów, co uznaję za niezwykle zabawne. Nauka wypełnia mój czas, odrywa od głupich myśli. A jednocześnie dobija. Taki paradoks.

Niech ktoś przyjdzie i mnie uratuje – wznoszę modły do niebios. Zapewni, że wszystko już będzie dobrze.

Pocieszne, Williamie.

 

 

Wkraczam do budynku szkoły w mrocznym nastroju. Na korytarzu napotykam same ponure gęby, przypominające obraz, jaki przed godziną ujrzałem w lustrze. Znikąd ratunku – przelatuje mi przez głowę.

Nie przyniesie go Ellinor, po staremu milczy, aż dziw, że nikt nie reaguje, nie pyta, jak długo jeszcze zamierza ciągnąć ten cyrk. Może boją się. Może im zwisa. A może oczekują, że ja rozwiążę ten problem. Dlaczego to właśnie moja powinność? Nie mam pojęcia.

Pierwsza, druga, trzecia przerwa. Bez zmian. Totalna beznadzieja. W końcu ktoś nie wytrzyma, i nawet wiem, kto. Emma.

Co powiesz?

– Znudziła mnie zabawa w dzień świstaka – oświadcza niespodziewanie, przerywając ciągnącą się kilku minut ciszę – Wystarczy. Dość! Rozumiecie?

A jednak nie ty… przynajmniej nie teraz. Niemniej problem, o którym mówisz, równie realny i nie mniej dokuczliwy.

Czy rozumiemy? Aż za dobrze. Nie wszyscy, przynajmniej jedna osoba nie ma pojęcia, czym dzień świstaka jest, lecz ona przebywa tu jedynie ciałem, nie duchem. Zasadniczo możemy ją ignorować… i to właśnie robicie, prawda? Dobrze, zostawmy to, dopóki uwiera tylko mnie. Natomiast druga kwestia… samo zauważanie nie czyni cię wielką. Potrzebujemy jeszcze rozwiązania.

– Mamy diagnozę – mówię – A terapia?

– Mnie pytasz? Wyglądam na cudotwórczynię?

Nie. Wyglądasz na wzbudzającą urodą zachwyt blondynkę z całkiem niezłym bałaganem w mózgu. Ale pewnie nie chcesz znać mojej opinii.

– Problemem jest Szkoła – rzucam.

– Problemem jest to, że poza nią nie ma nic – stwierdza – I tak pozostanie przez najbliższe pięć i pół roku z lekkim poluzowaniem smyczy po Otwarciu… ale do tego czasu zamienimy się w cholerne automaty.

– Masz plan, jak wymiksować się ze Szkoły? – Kevin nie krępuje się z sarkazmem.

Emma prycha.

– Ziemskie frazeologizmy prześmiesznie brzmią w ustach…

– Dawaj, nie krępuj się!

– … w ustach grzecznych chłopców z magicznej krainy. Może być?

To brzmi jeszcze bardziej niedorzecznie, Emmo. Magiczna kraina. Cudownie zgryźliwe.

– Więc trzeba znaleźć coś więcej – mówi Lily – Coś oprócz szkoły.

Oblicze Emmy wykrzywia się.

– Znaleźliśmy! Spotkania tajnego stowarzyszenia geniuszy – pamiętacie? Ale pomysł zdechł w chwili narodzin, bo nikt nie wymyślił, gdzie moglibyśmy się spotykać.

– Szkoła bis, tak? – mruczy Kevin – Emmo, czy to na pewno właściwe remedium? Zamiast nauki jeszcze więcej nauki?

Spogląda na niego pogardliwie.

– Nie o ilość idzie, tylko o jakość, przemądrzały chłopcze z magicznej krainy. Błagam, Kev – remedium? To pasuje ci jeszcze mniej.

– A co powiesz na kwintesencję? – pyta zjadliwie – Bo kwintesencją mojego sprzeciwu jest to, że rzygam już nauką!

Do pogardy dołącza politowanie.

– Mój drogi, drogi chłopcze… nigdy nie będzie łatwiej – mówi ciepło, serdecznie – Przejrzyj wreszcie na oczy. Łatwo było w przedszkolu… ale to już nigdy się nie powtórzy.

Jesteś po prostu kochana, Emmo.

Czuję, że gdybyś napotkała na swej drodze człowieka z pętlą na szyi, zapewne zatroskałabyś się, czy nie urwie się żyrandol, do którego przyczepił sznur. No dalej! – wrzeszczałabyś. Skacz wreszcie, do cholery! Aż wreszcie znudzona czekaniem sama wykopnęłabyś spod niego taboret.

Przesadzam? Ależ skąd.

Kevin nic nie mówi, więc ja zaczynam.

– Pomysł zdechł, ale nie z naszej winy, Emmo. Ponieważ w tym mieście wszyscy jesteśmy turystami, nikt nie ma kąta, którym mógłby swobodnie dysponować. Czy zastanawiałem się? Tak. Lecz jedyne miejsce, jakie przyszło mi do głowy, to któraś z moich licznych pałacowych komnat… chociaż najbardziej stawiałbym na tę z łóżkiem. Ale jeśli mocno się uprzeć, to jakoś się pomieścimy.

A przyrodzony zaduch pokoju zajmowanego przez nastolatka wprowadzi nas w błogi trans, otworzy umysły na magiczną energię. Jak widzisz – same plusy.

Emmie nie jest do śmiechu.

– Jasne, zmieścimy się. I jeszcze damy radę wetknąć szpilkę albo nawet dwie. W tej klitce pozabijamy się nawzajem własnymi myślami!

– Byłaś, widziałaś – mruczę.

– Nie kracz, bo kiedyś wykraczesz – odcina się.

Ożywiam się w ułamku sekundy.

– Obiecujesz? – pytam z nadzieją.

Nikt pewnie nie uwierzy, ale nieudawaną. Bo skoro jeden obiekt odmawia, należy rozejrzeć się za innym. Nie tylko odmawia – przestał nawet reagować na moje prowokacje, słowem, czy chociażby drgnięciem. Zmyśliłem sobie tę historię, prawda, Ellinor?

Emma również nie reaguje. Bo Kevin? Sam nie wiem.

– Nie chcecie skorzystać z moich dziesięciu stóp kwadratowych, cóż, trudno – oznajmiam – Innych pomysłów nie mam.

Sean chyba ma. Rwie się do odpowiedzi.

– Może w internacie, w którymś z pokoi? – proponuje.

– Sean, zastanów się – Kevin wypowiada to takim tonem, jak gdyby tłumaczył coś czterolatkowi – Dziewczyn nie wpuszczają do nas, nas nie wpuszczają do dziewczyn. Czy mamy robić to osobno?

Emma śmieje się bardzo nieładnie.

– Cóż, tego na pewno byś nie chciał, prawda, Kev?

Kevin, co zaskakujące, zbywa ją milczeniem.

Spoglądam na niego, by upewnić się, że nie zachorzał nagle, i widzę – cóż za karkołomne przypuszczenie – że chyba myśli. Ma minę, jakby rozważał podjęcie decyzji, która może zaważyć na całym jego życiu.

– Dobrze! – wrzeszczy w końcu – Pogadam z Gregiem, to chyba jedyne sensowne rozwiązanie.

Nie myliłem się. Naprawdę wykonywał tak zwane procesy myślowe.

– Zaplecze sklepu? Zgodzi się? – dopytuje Lily.

Kevin wzrusza ramionami.

– Nie sądzę. Lecz ten świat bywał już świadkiem znacznie większych cudów. Ale jeśli wygram ten bój, życzę sobie…

Nie dowiadujemy się, czego sobie życzy. Bo przerywa mu dzwonek.

 

 

Nie czekamy długo.

Kevin ogłasza sukces już następnego dnia: załatwione. W każdą sobotę zaplecze jest do naszej dyspozycji… pod warunkiem, że nie narobimy bajzlu i niczego nie poniszczymy. Jednak wszystko ma swoją cenę – dodaje – dlatego męska część będzie musiała od czasu do czasu pomóc w rozładunku towaru, porządkach, i tym podobnych.

Emma momentalnie oburza się, wrzeszczy, że dziewczyny nadają się do tego równie dobrze, i że ona stanowczo wyprasza ten obrzydliwy seksizm. Kevin reaguje serdecznym śmiechem, po czym stwierdza, że Greg prawdopodobnie nawet nie zna znaczenia tego słowa. Co nie wyklucza, że seksistą nie jest, bo część żeńska będzie mu przygotowywała śniadania i zanosiła do łóżka. Tak brzmią postanowienia traktatu.

Musi uciekać przed Emmą. Nie tylko odskoczyć na parę kroków, bo ta puszcza się za nim w pościg. Wracają po paru minutach: Emma tryumfuje, Kevin rozciera bok, ale uśmiecha się od ucha do ucha.

Tyś powinien nosić nazwisko Armstrong, nie ja – myślę.

Na kolejnej przerwie dogadujemy godzinę spotkania: w samo południe, owszem, już w najbliższą sobotę. Pozostaje nam ostatni problem: taki, z którym nikt nie ma ochoty się mierzyć.

Bo w jednej osobie pomysł nie wzbudził entuzjazmu… a po prawdzie nie wzbudził niczego. Żadnej reakcji. Ani słów poparcia, ani odmowy. Ellinor milczy jak zaklęta, jakby rzecz wcale jej nie dotyczyła. Sytuacja trąci absurdem. Ktoś musi zapytać wprost, zanim wszyscy w nim potoniemy. Jednak wolałbym, żeby padło na kogoś innego.

Jesteśmy szóstką, do cholery – mruczy Emma, wychodząc z sali po następnej lekcji. Rusza ku Ellinor, odciąga ją na bok.

Rozmowy słyszeć nie mogę, stoją zbyt daleko. Lecz nie wygląda na mocno ożywioną. I jest krótka. Dołączają do nas po minucie.

Dlaczego pomyśleliście, że zamierzam odmówić? – pyta Ellinor. Ale nie słyszę w jej głosie żadnych emocji, śladu radosnego zdziwienia, czegokolwiek, co świadczyłoby, że sprawa cokolwiek dla niej znaczy.

Lecz wyraża zgodę. Skupiam się na tym jednym, odrzucając resztę.

Będę miał kogoś do pary. Ostatecznie – po porzuceniu durnych marzeń – wyłącznie o to chodzi. Niechętną, sceptyczną, zdystansowaną Ellinor, jednak lepsza ona, niż pusta przestrzeń przede mną. Będę pokazywał, że jestem wdzięczny. I czekał na cud? Pewnie tak.

Bo cholerne cuda powinny zdarzać się w magicznej krainie.

 

 

W sobotę punkt za siedem dwunasta hamuję przed progiem sklepu. Sekundę później słyszę rozbijający się na moich plecach wrzask Kevina.

Żółwik, przyjacielu. Tak, trzeba urozmaicić nasze powitania, bowiem styl klasyczny, wersja z wybuchem, oraz żółwik zdechły bynajmniej nie wyczerpują możliwości. Popracujemy w wolnym czasie. Gdy odegramy spadochron, lud padnie na kolana.

– Wchodzimy? – pytam.

– Poczekajmy tu na pozostałych – odpowiada.

Niech będzie.

Szybko uznaję, że pomysł jest z tych raczej średnich. Słońce wciąż ledwo co odrywa się od horyzontu i jego promienie wcale nie grzeją. A mróz dziś tęgi. Jest mi, co cholery, zimno!

Stałem się wielce marudnym młodzieńcem. Czemu?

Na szczęście nie czekamy długo. Jest Emma, jest ostatnio nierozłączna para, Lily i Sean. I Ellinor, spóźniona o minutę, może dwie. Znów z chłodnym, nieprzeniknionym obliczem, które zaczyna już odbijać mi się czkawką. Ta jedna mina również nie wyczerpuje możliwości, moja droga. Nasi stwórcy wyposażyli nas hojniej. Lecz czy uwierzyłabyś?

Kevin, jedyny odważny, wita ją uśmiechem. A potem naciska klamkę. Wchodzimy sznureczkiem, ja w ariergardzie, jak zawsze.

Pusto, żadnych klientów. Greg siedzi za ladą pochylony nad jakimiś papierami. Na nasz widok wstaje, odpowiada na grzeczne dzień dobry, a potem ruchem ręki zaprasza na zaplecze,

Tam przystaje i mierzy wzrokiem całą szóstkę.

– A teraz przyznajcie się, co tak naprawdę planujecie tu robić? Nie, bracie, ty milcz – powstrzymuje Kevina – Ktoś inny. Chcę się przekonać, czy zeznania się pokrywają.

To żarty, czy wręcz przeciwnie? – zastanawiam się. I zamierzam odpowiedzieć, ale uprzedza mnie Emma.

– Chcemy tylko nieco poćwiczyć, proszę pana – mówi.

Greg momentalnie krzywi się.

– Nie jestem jeszcze aż tak stary, więc mówcie mi po imieniu, to po pierwsze – oznajmia – A po drugie… jedynie poćwiczyć, powiadacie? I dopiero w chwili, w której przyjdą po mnie Gwardziści, dowiem się, że znaleźliście jakąś starożytną księgę i uprawialiście czarną magię na moim zapleczu, co, Kevin?

– Aha – ten natychmiast potwierdza – Znowu mnie przejrzałeś.

Uśmiech Grega jest naprawdę szeroki.

– Wobec tego nie przeszkadzam. I tylko nie puśćcie całego sklepu z dymem, dobrze?

Znika w drzwiach.

Jednak żart. Ale taki, po którym nieco uginają się nogi.

Mądrzy ludzie nazywają to dysonansem poznawczym. Bo kiedy staje przed tobą facet, sześć i pół stopy wzrostu, na szerokość z ledwością mieszczący się w drzwiach, obdarzony dudniącym głosem – wtedy ostatnim, co ci przyjdzie do głowy, jest myśl, że to skłonny do żartów wesołek. A przecież ja poznałem go już wcześniej, reszta nie. Pewnie dlatego Sean ociera pot z czoła i wygląda, jakby miał zaraz zejść na zawał.

Dziewczyny? Nie, dziewczyny chichoczą i szepczą sobie coś do uszek. Powtarza się jedno słowo, jeśli dobrze dosłyszałem. Przystojny.

A fe.

Nawet ty, Ellinor? Sądziłem, że wyłącznie my jesteśmy prymitywni i nieskomplikowani. Po was spodziewałem się czegoś więcej.

Po tobie.

Kevin klaszcze w dłonie, przywołując przywołać do porządku rozchichotane samice.

– Młodzi obywatele Faerie, stańcie z dumnie uniesionymi głowami, spoglądając w chwalebną przyszłość, i dobierzcie się w pary – mówi, naśladując wymowę oraz styl Browna, i jest naprawdę świetny – Nie, Rise, zostaw Williama, masz zły wpływ na tego biednego młodzieńca. Dołącz do panny Holmes. Nalegam!

Biedny młodzieniec pociąga nosem z udawaną rozpaczą.

– Dobrze, skoro pan profesor tak grzecznie prosi – dodaje po chwili Kevin, już swoim własnym głosem.

I z westchnieniem rusza ku Emmie. Ta nie wygląda na zmartwioną.

Sean wybiera Lily, co jest oczywistością. Spoglądam na Ellinor, próbując dociec, czy jest zła na taki obrót wydarzeń, lecz nie potrafię wyczytać niczego z jej twarzy. Bo nie ma tam nic, tylko obojętność.

Jak się spodziewałem – dumam, rozpoczynając przerzucanie się myślami.

Spędzamy na zapleczu dwie godziny z okładem. Ćwiczymy Blokady, ich siłę, przesyłamy myśli starając się, żeby trafiły do jednej tylko osoby, próbujemy je odczytać, gdy są zagłuszane przez szum tworzony przez pozostałych. Testujemy wszystko, co przychodzi nam do głów.

Kiedy postanawiamy zakończyć, jestem zmęczony, nawet mocno. Ale przede wszystkim zadowolony. Bo może uciekły mi dwie godzinki, które mógłbym przeznaczyć na pochłonięcie jakiejś lektury, rozwiązanie garści zadań, a przecież wyłącznie tego od nas żądają… jednak tak jak Kevin, rzygam już tym wszystkim. Pilnie potrzebujemy odmiany, nie tylko ja. I być może dwie godziny raz w tygodniu to niewiele, ale są nasze, wyłącznie nasze. Oderwą nas, zburzą przeklętą monotonię. A może staną się zaczątkiem czegoś większego. Kiedyś.

Co, pomarzyć nie wolno?

Opłaty za wynajem pomieszczenia tego dnia wnosić nie musimy, machamy tylko miotłami, uprzątając zaplecze. Greg nie był przygotowany, że zjawi się szóstka niewolników – oznajmia Kevin. Ale za tydzień to się zmieni. Więc przygotujcie się na pot, łzy i strzykanie w krzyżu.

Żegnamy się z Gregiem, wychodzimy. Wtedy zabieram się za to, co zawsze było moją mocną stroną, a teraz wychodzi mi niemal perfekcyjnie: za nieodprowadzanie Ellinor.

Robię pa, pa przyjaciołom. I powracam do rutyny.

 

 

Godziny wloką się straszliwie podczas lekcji, przyspieszając niewiarygodnie, gdy po obiedzie zasiadam do podręczników. Ze wstydem konstatuję, że dopadła mnie przedegzaminacyjna gorączka. Czy denerwuję się? Nie. Ja jestem przerażony. Bowiem jeszcze nikt nie kazał nikomu wtłoczyć do głowy tak wiele w tak krótkim odcinku czasu, modyfikuję złotą myśl, choć nawet mnie wydaje się, że efekt jest średni.

W piątek Kevin proponuje, żeby zmienić porę spotkania. Dwunasta jest beznadziejna, orzeka. Ani porządnie zawiązać sadełka po śniadaniu, trzeba podrywać się i gnać przez miasto, ani skupić się na ćwiczeniach, kiedy umysł przepełniają myśli o zbliżającym się obiedzie. Emma protestuje, wykpiwa, obrzuca wyzwiskami, ale ostatecznie musi ustąpić. Gdyż to Kevin posiada brata ze sklepem i zapleczem, a nie ona. Ja i moje prawo, Emmo.

Czwarta będzie idealna, stwierdza. Ponieważ Greg w soboty zamyka o trzeciej, przynajmniej teraz, zimą, a przekonał się, że nie spaliliśmy mu budy, więc zostałem władcą klucza, i teraz jego obecność nie jest potrzebna. Prawda, obiad nie ułoży się w trzewiach, ale trzeba pójść na jakiś kompromis. Bo jeśli zaczniemy o piątej, nie zdążymy na kolację.

Nazajutrz z wypchanym brzuchem toczę się na spotkanie. Pomysł był mierny, przebiega mi przez głowę, kiedy każdy krok powoduje protest wnętrzności. I dzień w ogóle kiepski. Po prawdzie jest kiepski od jakichś trzech dni. Zima w pełni, a południowy wiatr przyniósł z ciepłych krain falę upałów, przynajmniej jak na styczeń, i piękne śnieżne zaspy zamieniły się w mokrą, śliską breję. Która bynajmniej nie ułatwia marszu, odgrywam jakiś chory taniec próbując utrzymać równowagę. Nie ułatwia wciąż dujący wicher, spychający mnie na elementy krajobrazu. A jeszcze piękniej będzie, jeśli w nocy powróci mróz, skuwając tę maź na kość. Miasto zmieni się w jedną wielką ślizgawkę. W poniedziałek będę na czworakach wspinał się po Alei, dumam ponuro. Usprawiedliwią nieobecność, jeżeli powiem, że dotrzeć na zajęcia było niemożliwością?

Osiągam cel nie zaliczając ani jednego upadku. Cud. Nie czekam, naciskam klamkę. I tak, drzwi ustępują. Widzę Kevina stojącego za ladą, rozmarzonego, nieobecnego duchem. Chyba wyobraża sobie, że to on jest starszym z braci Rise, i cały ten interes należy do niego, przynosząc krociowe zyski, które codziennie inwestuje w dobrostan swej cielesnej powłoki, pochłaniając obiady w Królewskiej, a wieczorem zawleka na piętro swą wybrankę, proponując jej… czas na krótki test: A – podłogę, B– stół, C – łóżko… wiem, podchwytliwe, wszystkie odpowiedzi są poprawne, chociaż wiedzieć tego bez wątpienia nie powinienem… i z jakiej przyczyny to właśnie musi być Emma, co? Proste, banalne marzenia nastolatka. Tak, cześć, druhu. I wybacz, że przerwałem ci ten narcystyczny seans.

Chwilę później zjawiają się Emma i Lily, a dziesięć sekund po nich zadyszany Sean.

– Próbowałem was dogonić od samego internatu – chrypi – Ale jest diabelnie ślisko i wciąż wypadałem z trasy na zakrętach.

Emma mierzy go wzrokiem.

– Mogłeś krzyknąć.

– Krzyczeć na środku ulicy? Żeby wyjść na jakiegoś wariata?

Jest zdegustowana. Ja też.

Miecz nie sprawił, że wyrosły ci jaja, przyjacielu. Niestety.

– Zaczynamy? – pyta Emma po sekundzie.

– Nie poczekamy na Ellinor? – protestuje Kevin.

Emma kręci głową.

– Dzisiaj nie przyjdzie, zapomniałam wam powiedzieć. Uprzedziła mnie wczoraj… ma ponoć jakieś ważkie sprawy.

Z ogromnym trudem tłumię głośne parsknięcie.

Emmo, mogłaś przynajmniej włożyć w swoje słowa odrobinę przekonania, że wierzysz, iż tamto jest prawdą. Ważkie sprawy. Ale tak jak ja doskonale wiesz, że są wierutną bzdurą.

Wiedzą już chyba wszyscy.

Kevin ciągnie nas na zaplecze.

– Najpierw herbatka, czy zaczynamy od razu? – pyta.

– Zaczynamy – natychmiast odpowiada Emma – Czas ucieka. Will, dołącz do nas, podstawy przećwiczymy we troje.

Bez słowa protestu przysuwam krzesło bliżej nich.

I staram się oczyścić umysł, wyrzucić z niego myśli o Ellinor, by nie przeszkadzały, nie dekoncentrowały mnie. Wystarczy wygłupów, dość tych wszystkich bredni i rojeń – napominam się. Jest praca do wykonania. Emma wierzy, że starania mają sens, inny, niż samo oderwanie się od monotonii nauki. Więc ja również postaram się w to uwierzyć. Co tracę? Zupełnie nic. I chcę przekonać się, dokąd nas to doprowadzi.

Dalej, Kevin. Podrzuć mi jakiś nieprzyzwoity obrazek. I spróbuj zrobić to tak, żeby nie przechwyciła go Emma. Kiedyś ci się powiedzie.

Uśmiecham się do tej naiwnej myśli.

 

 

Emma, Lily i Sean żegnają się, wychodzą eksplorować mglistą chlapę. Ja nie mam tyle szczęścia, Kevin wyznacza mnie na swego pomocnika. Nadszedł czas na złożenie Gregowi daniny za udostępnienie zaplecza – stwierdza. A ciebie lubię najmniej, dlatego to ty będziesz przekładał pięćdziesięciofuntowe skrzynki z warzywami i owocami. Ale żadnego wciskania ziemskich bzdur o warunkach pracy młodocianych, okej? Nikogo to nie interesuje.

Więc zabieram się za skrzynki, niezbyt ciężkie, jak początkowo uznaję – ale ta opinia umiera szybko, po pierwszych kilka sztukach. Gdy mięśnie zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a płuca zmieniają się w sapiące miechy. Rozładowujemy zawartość, układając płody ziemi na półkach, potem zaczynamy przegląd całego magazynu, sprawdzając, czy nic się nie psuje. Kevin stwierdza, że najłatwiej kierować się węchem. Dowcipniś.

Mózg odpoczywa po ćwiczeniach, odpływa nieco. Zapewne dlatego dość szybko powracają ponure myśli. Jałowe rozważania.

Mam wielką ochotę podzielić się nimi. A jednocześnie napominam się: trzymaj gębę na kłódkę, nikt nie jest zainteresowany twoimi rozterkami. Jednak z drugiej strony po diabła nam przyjaciele, jeśli nie możemy dzielić się z nimi nawet takimi pierdołami?

Nawet nie wiesz, Kevin, na jakie niebezpieczeństwo wystawiłeś się, zostając ze mną sam na sam.

– Zastanawiam się… – decyduję się zacząć, kiedy ostatnia główka kapusty zostaje zlustrowana i opukana ze wszystkich stron – Zastanawiam się, dlaczego Ellinor nie pojawiła się dzisiaj.

Rzuca mi spojrzenie tak lekko spode łba.

– Słyszałeś, co powiedziała Emma. Nie mogła.

A ty uwierzyłeś, tak? Jednak prostolinijny z ciebie młodzieniec.

– Nie mogła, czy nie chciała?

– Szukasz dziury w całym – rzuca.

Wręcz przeciwnie. Od ponad miesiąca próbuję na powrót spleść coś, co wtedy się pojawiło. Jeśli nie było tylko moim złudzeniem, oczywiście.

– I wyłącznie ja jeden to zauważyłem? – pytam – Jej nowy sposób traktowania mojej osoby?

– Bo miała przyjść wyłącznie dla ciebie? Nie dla wspólnych ćwiczeń?

Celne. A jednak nie zasypiasz.

– I informację o tak zwanych ważkich sprawach przekazała jedynie Emmie, na boku, żebym nie zaczął pieklić się na szkolnym korytarzu?

– Pieklić się? Ty?

Znów racja. Jednak wciąż odpychasz mnie od sedna.

– Niech będzie – mówię – Jeżeli przysięgniesz, że wszystko mi się przywidziało, to odpuszczę i natychmiast pobiegnę do Uzdrowicieli, by leczyli moją głowę. Czy prześladują mnie omamy, przyjacielu?

Jakoś nie rwie się do potwierdzania. Ale i nie zaprzecza.

Zastanawia się długo.

– Will, już za dwa tygodnie pierwsze nasze egzaminy – mówi wreszcie – Nie ona jedna zachowuje się dziwnie, wszyscy świrujemy. Mądrzy ludzie nazywają to stresem przedurazowym. Dlaczego nie przyszła? Być może chciała przysiąść nad podręcznikami, ale nie znalazła odwagi, żeby się do tego przyznać. Bo dba o wizerunek.

Co za bzdura.

– Czy Emma dba o wizerunek? Nie! Mówi jasno: idę się uczyć, więc odpieprzcie się ode mnie. Samice rodzaju żeńskiego nie muszą niczego udawać, przyjacielu. Ich nikt nie nazwie pupilkami… chyba, że pragnie mieć rozchlastane pazurami tętnice szyjne.

– Ale zmierzasz do…? – Kevinowi chyba nie spodobała się dygresja.

– Do tego, że Ellinor uczy się świetnie, nie gorzej niż Emma. Sądzisz, że aż tak bardzo potrzebuje powtórek przed egzaminami, że nie mogła urwać się na głupie trzy godziny?

– A jak sądzisz, co zrobiła Emma, gdy tylko wyszła stąd i dotarła do internatu? – wrzeszczy – Założę się o wszystko, że siedzi w tej chwili nad książką. I my również powinniśmy to robić!

Wiem. A tracimy czas na bezproduktywne mielenie ozorami.

– Ellinor omija mnie – mówię mimo to.

– Zauważyłem – odpowiada – Po prawdzie wszyscy zauważyliśmy… ale to jeszcze nie powód, żeby łkać w rękaw przyjaciela… Will, odstaw tę skrzynkę, proszę. Tylko podźwigniesz się, nic więcej nie zdziałasz. Nie zostanie nawet rysa na moim zakutym łbie.

Wreszcie mówisz z sensem.

– Ellinor ma cię w nosie? – ciągnie – Taka kolej rzeczy. Chyba, że trzymasz w sejfie podpisany przez nią cyrograf, że zobowiązuje się tulić cię i niańczyć przez całe sześć lat szkoły.

– Nie kpij.

– A co innego mam robić, ronić ślozy? Znudziła się, ma głowę zajętą czymś innym, wpadła w zimową depresję, są setki wytłumaczeń. Omija cię? Czy zrobiłeś jej coś złego, sprawiłeś przykrość, powiedziałeś coś niewłaściwego? Nie zachowałeś się jak dżentelmen?

Wzruszam ramionami.

– Sam już nie wiem.

Kevin robi wielkie oczy. Jest przerażony.

– To ostatnie?

– Nie! – zaprzeczam natychmiast – Tamto na pewno nie. Ponieważ…

Milknę. Nie zamierzam się chełpić.

A przyjaciel ułożył już sobie wszystko w umyśle.

– Coś między wami zaiskrzyło – stwierdza – Przez co nabrałeś apetytu na więcej, lecz nic więcej nie nastąpiło, i dlatego jesteś wściekły na nią, a także na cały świat, za to, że zabrał ci watę cukrową po zaledwie jednym skubnięciu.

Prawie jęczę.

– Mordujesz mnie tymi metaforami.

– Ale nie mylę się, prawda?

Zastanawiam się długo.

– Nie mam pojęcia, czy między nami coś było – odpowiadam w końcu – Sądziłem, że tak… lecz najwyraźniej nie. Bo źle odczytałem sygnały, jak zwykle. Ponieważ dureń ze mnie. I tyle.

Kevin mierzy mnie spojrzeniem.

– Wiesz, kto wymyślił powiedzenie dawać sprzeczne sygnały? Jeden skądinąd sympatyczny gość, który nie potrafił dogadać się ze swoją kobietą.

Piękne. Skąd ty to wszystko bierzesz?

– Po prostu nie spinaj się tak mocno, bo coś ci pęknie – ciągnie – A przede wszystkim odpuść nurzanie się w melancholii, facetom coś takiego nie przystoi. Poczekaj cierpliwie. Słoneczko w końcu zaświeci… takie czy owakie.

Takie czy owakie. Mądre, bez wątpienia. Ale z twojej strony – nierozsądne.

Druhu, czy zgodzisz się, żebym popróbował Emmy? Mały kęs na początek, nadgryzę tylko. Nie? Więc uważaj z dobrymi radami.

Kevin rozgląda się po pomieszczeniu.

– A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, ja również chciałbym zatopić się w nauce. Oszalałem? Może. Lecz durnia też żadna nie zechce.

Ta, o której teraz myślisz, na pewno nie.

I tak, zbierzmy się. Nic innego mi nie pozostało.

 

 

Rozpoczyna się kolejny tydzień, już przedostatni przed semestralnymi egzaminami.

Myślenie o nich wypełnia mi czas, choć nie do końca. I nie jestem jedyny. Bo reszta paczki wykazuje się nieco większą spostrzegawczością, niż Kevin. Dostrzegają, że coś zgrzyta. Mocno. I w odróżnieniu od niego nie zamierzają dłużej bagatelizować sytuacji, beztrosko pomijać jej milczeniem, udawać, że nic się nie dzieje. Ponieważ dzieje się. Pomiędzy mną i Ellinor. I z samą Ellinor.

Po staremu staje z nami na korytarzu, lecz wyciągnięcie z niej czegoś więcej, niż tak lub nie graniczy z niemożliwością. Z własnej woli nie wypowiada nawet sylaby. A po lekcjach nie czekając na nikogo ucieka bez słowa pożegnania. Zachowuje się dziwacznie. Niezrozumiale. I wszyscy zaczynają mieć tej sytuacji dość.

Sean parokrotnie zagląda mi głęboko w oczy, jednak nie decyduje się wyartykułować swoich myśli na głos. Lily popatruje tylko to na Ellinor, to na mnie, wyraźnie zmartwiona sytuacją. Kevin już nie wygląda na całkowicie przekonanego, że postawił trafną diagnozę. Emma milczy jak pozostali, jednak widać po niej, że daleko jej do obojętności. Ciśnienie rośnie. I w końcu eksploduje.

Wreszcie łapie mnie, kiedy wchodzę do szkoły. Nie czeka ani chwili.

– Will, zrób coś wreszcie, do jasnej cholery! – wrzeszczy.

Komuś wreszcie zbrzydło.

– Ale z czym? – udaję naiwność.

Wścieka się jeszcze mocniej. Za chwilę dostanę w pysk, aż mi łeb odskoczy.

– Z kim, nie czym, do diabła! Z Ellinor!

– A jest jakiś problem? Bo Kevin zapewnił mnie solennie, że tylko coś sobie ubzdurałem.

O dziwo, zamiast rzucić się na mnie, wzdycha.

– Kevin jest tak gruboskórny, że nie poczułby nic, nawet gdyby przejechał go czołg – mówi – Bądź mądrym chłopcem i nigdy więcej nie słuchaj jego durnych rad, dobrze? A przede wszystkim dogadaj się z Ellinor… i to jak najszybciej, zanim wszystko wypieprzy w kosmos!

Nie czekając na moją odpowiedź odwraca się na pięcie i rusza korytarzem.

Przynajmniej tyle, myślę, rozdziewając się w szatni. Nie nabawiłem się omamów, nie wymyśliłem sobie, że z Ellinor coś mocno nie gra. Skoro inni również to dostrzegają. Ale to koniec dobrych wieści.

Bo z jakiegoś niepojętego powodu uznaliście, że ja ponoszę odpowiedzialność. Jestem przyczyną jej stanu. Jedynym winowajcą, którego obowiązkiem jest odkupić winy. W przeciwnym wypadku czepialibyście się Ellinor, nie mnie. Prawda?

Jasna i oczywista.

Pewnie nie ma znaczenia, że nie wpadłbym na to, cóż takiego uczyniłem, nawet gdyby zależało od tego moje życie. Nie wiem. Po prostu nie wiem, lecz to też macie w nosie. Bo kto przejmowałby się takim szczegółem. Jednak zakładacie, Emma zakłada, że pomieszkuje we mnie wystarczająco dużo przyzwoitości, by tę sytuację rozwiązać.

Ma rację. Rozplączę ten supeł. Bez zbędnej zwłoki.

Spokojnie przeczekuję lekcję łaciny. Tak, jestem zupełnie spokojny, potrafię skoncentrować się na słowach Browna, nie rozgrywam w myślach czekającej mnie rozmowy. Kevin ma rację – ja nie pieklę się, nie wściekam, naprawdę niełatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Pogadamy w twoim stylu, Ellinor. Na chłodno.

Wychodzi z sali długo przede mną, bo Kevin musi akurat mieć jakieś nie cierpiące zwłoki pytanie. Kiedy wreszcie wydostaję się na korytarz, Ellinor stoi z Lily i Seanem, najpewniej udając, że jest jej z nimi dobrze, świetnie, cudownie wręcz. Na pewno lepiej, niż z Emmą – myślę. Bo ta dwójka nie ma odwagi nawet skrzywić się, kiedy odstawiasz spektakl zatytułowany jestem, ale tak naprawdę wcale mnie tu nie ma. Są twoim azylem. Jednak dzisiaj cię nie obronią.

Podchodzę do nich.

– Ellinor, czy możemy porozmawiać na osobności? – pytam wprost.

Wydaje mi się, że z gardeł Lily i Seana wydobywa się przeciągłe westchnienie ulgi. Nareszcie!

Natomiast Ellinor próbuje udawać, że żadne pytanie nie padło. A może postanawia przeczekać. Natrętowi w końcu się znudzi, prawda?

Nie. Ten wyraźnie się zaparł.

– Możemy? – ponawiam, wciąż tym samym spokojnym tonem.

Nie znudzi mi się nigdy. Zapytam sto razy, a potem jeszcze raz. Nie wywołam awantury, czego najpewniej się obawiasz… jednak niezręczność sięgnie niebios. Więc złamiesz się – zgadza się, Ellinor?

Łamie się, dostrzegam to w jej oczach. Wskazuję dłonią kierunek, pusty fragment korytarza, z dala od ciekawskich uszu. Rusza bez słowa. I pierwsza zatrzymuje się, gdy uznaje, że tyle wystarczy.

– Dość obcesowe zachowanie – stwierdza – Lecz pewnie za moment wytłumaczysz mi, co jest przyczyną.

Postaram się. Wiem jednak, co jest przyczyną twoich słów: chęć wyprowadzenia mnie z równowagi. Pogrywasz sobie.

– Godzinę temu Emma oznajmiła, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu – mówię – I poprosiła mnie… przepraszam, zażądała, abym rozwiązał ten problem.

Zapytasz: ale jaki problem? Nie.

Nie, gdyż świetnie znasz odpowiedź. Nie udajesz, dobre chociaż to.

– Obarczyła mnie winą, oczywiście – ciągnę – Nie miałem śmiałości zaprzeczyć, rzec, że nie czuję się winny – co więcej, nie umiem odgadnąć, czym miałbym zawinić. Cóż, nigdy nie byłem zbyt lotny.

– Przestań – rzuca dość ostro.

– Przestanę – mówię – Nie zapytam ciebie, w czym rzecz, oszczędzę tego i tobie, i sobie. Powiem tylko jedno. Masz mnie dość? Dobrze. Jednak wystarczyło powiedzieć to wprost, zamiast zmieniać banał w grecką tragedię. Bo ucierpiała cała paczka. Niepotrzebnie.

Jakiś cień przebiega przez jej twarz. Grymas, powstrzymany w ostatniej chwili. Milczy. Jednak nie opuszcza głowy, nie ucieka wzrokiem, patrzy wprost w moje oczy.

– Tak mnie widzisz? – nagle pyta cicho – Nas?

Nas? Przecież nie ma nas. Nigdy nie było.

– Widzę twoje uparte milczenie – odpowiadam – Twarz bez cienia emocji. Widzę twoje ucieczki po szkole bez pożegnania. I zrozumiałbym to wszystko… ale nie rozumiem niczego, bo na każdej przerwie podchodzisz do nas, stajesz, słuchasz. Jakbyś wciąż była częścią tej paczki.

Nawet najlżejszego drgnięcia.

– A dokąd miałabym pójść? – pyta tym samym spokojnym tonem, lecz nie ma w nim spokoju, nawet najmniejszej szczypty, słowa wstrząsają mną.

Jezu, Ellinor.

Rozumiem jeszcze mniej. Jakby to w ogóle było możliwe.

Wyjaśnij. Po prostu wyjaśnij.

– Co ci zrobiłem? Ellinor, jakie zło wyrządziłem?

Znów długie milczenie. I potrząśnięcie głową.

– Nic. Nic mi nie zrobiłeś.

Nic.

Nawet moja wytrzymałość ma granice. W końcu pęknę, wścieknę się, może wrzasnę coś głupiego, czego będę żałował już po paru sekundach. Ale pęknę. Chociaż nigdy nie podejrzewałbym, że powodem możesz być ty.

– Nie zachowywałabyś się tak, gdyby nie stało się nic – mówię.

Wciąż patrzy, zastygła w bezruchu.

– Wyjaśnię – słyszę – Nie teraz. Potrzeba więcej czasu.

Odpychasz mnie. Powiesz cokolwiek, bylebym dał ci spokój. Bo nawet tobie zaczynają doskwierać wbite w nas spojrzenia połowy klasy.

Jest sposób, Ellinor. Prosty.

– A nie można krótko? – pytam – Odpieprz się ode mnie, Will? I natychmiast dam ci spokój.

– Niczego nie rozumiesz.

Wreszcie jakaś prawda. Bo naprawdę niczego nie rozumiem.

W tym momencie brzmi stłumiony dźwięk dzwonka.

– Po lekcjach – dodaje.

Odwraca się i odchodzi.

Wchodzę do sali ostatni, unikając wzroku przyjaciół.

 

 

Muszę jedynie wytrwać kilka godzin.

Emma przy pierwszej okazji rzuca zjadliwe – i co? Nie daję się sprowokować, oznajmiam spokojnie, że umówiłem się z Ellinor na dłuższą rozmowę. Jest wyraźnie zawiedziona, że nie odpyskowuję, krzywi się.

Chrzań się, Emmo.

Czekam. Na przerwach staję przy oknie z wszystkimi, odzywam się, sprzeczam z Kevinem, ustawiam Seana do pionu, ignoruję milczenie Ellinor. Jak gdyby nigdy nic. I mam świadomość, że moje zachowanie jest nieco przerażające. Wszystko nabrzmiewa. Boję się, że kiedy wybuchnie, pozostawi same zgliszcza.

Wreszcie dobiega końca ostatnia lekcja.

Naprawdę porozmawiamy? – zastanawiam się, opuszczając salę. Czy tamto było kolejnym unikiem, i znikniesz, znów rozpłyniesz się bez śladu, bez słowa?

Nie. Przystanęłaś, czekasz na mnie. Podchodzę.

Plecy swędzą, kiedy przemierzamy korytarz, to pewnie wzrok Emmy. Odpieprzcie się – posyłam myśl za siebie. Dajcie nam w spokoju rozsupłać ten węzeł. Przynajmniej spróbować.

Wychodzimy. Czuję na twarzy uderzenie chłodnego powietrza.

 

 

Jeszcze kilkanaście kroków. I jeszcze. Aż pozostawiamy za sobą ludzi – ich głosy, ich spojrzenia. Nikt nie podąża za nami, choć jesteśmy na jednej z głównych ścieżek. Może w taki dzień droga przez ciemny park nie zyskała uznania w niczyich oczach. Odwracam się, upewniam. Pusto.

Tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Kiepskie miejsce na rozmowę, czy staniemy, czy pójdziemy dalej.

– Znajdziemy jakąś knajpkę? – pytam – Tu zamarzniemy.

Potrząsa głową.

– W tej chwili bycie widzianymi razem nie jest dobrym pomysłem.

Doprawdy? Bo możemy wywołać niepokoje społeczne? Zgorszenie?

Och, przestań – napominam się w duchu.

Do cholery, człowieku, przestań. Istnieje jakiś problem, prawdziwy, nie wydumany. Nie czas na infantylny sarkazm.

Wolisz stać, Ellinor? Nie, i ja też nie. Zatem prowadź, dostosuj drogę do spodziewanej długości rozmowy, możemy krążyć po tym parku i nie zostaniemy rozpoznani przez nikogo. Nie wiem, dlaczego ktoś chciałby nas rozpoznawać. Dlaczego mielibyśmy kogokolwiek obchodzić.

Prowadzi. Przemierzamy parkową alejkę, idąc między dwoma szpalerami czarnych pni drzew, w cieniu ich bezlistnych, poskręcanych konarów. Aż prosi się o wstrząsające duszą krakanie wron do podkreślenia upiornego nastroju. Choć właściwie nie ma potrzeby go podkreślać.

– Dlaczego nie jest? – pytam.

Długo nie reaguje, jakby zapomniała, do czego odnosi się moje pytanie.

Lecz w końcu zerka, łapie moje spojrzenie.

– Pamiętasz broszę, którą ode mnie dostałeś?

– A sądzisz, że mógłbym tak po prostu o niej zapomnieć?

Jakiś cień przebiega przez jej twarz.

Pojmuję, zareagowałem kiepsko, spontanicznie. Mogłem nie wlewać w odpowiedź wszystkich emocji z tamtego wigilijnego wieczora, wystarczyłoby proste tak. Ale ty też reagujesz przesadnie.

Zatrzymuje się nagle, zmuszając, bym zrobił to samo. Staje twarzą w twarz. Nawet nie musi podnosić głowy, dzięki butom na pokaźnym korku jest ode mnie niższa najwyżej o cal.

– Ta brosza była przyczyną… wszystkiego, co wydarzyło się później. Spraw, które poszły nie po naszej myśli – zaczyna mówić, całkiem cicho, zaskakując, bo byłem przygotowany na gniewny ton – Nieopatrznie zostawiłam ją na widoku w swoim pokoju. Tam znalazła ją moja ciotka.

– Uznała ją za zbyt drogi prezent? – pytam, bo nie pojmuję, dlaczego miałaby być powodem czegokolwiek.

– Nie – zaprzecza natychmiast – Nie o koszt chodziło… rozpoznała, czym jest, odczytała zawołanie Armstrongów. I zaczęły bić gromy.

Nie widzę w tym żadnego sensu. Gromy? Przez kawałek metalu?

– Z powodu Armstrongów? – pytam – Starożytnej klanowej broszy?

– Broszy twojego klanu – potwierdza – Właśnie wasze zawołanie, invictus maneo, wywołało wściekłość. Posypały się pytania. Skąd ją mam? Dlaczego? Odpowiedziałam, że jest prezentem dla kolegi z klasy… wtedy zrobiło się jeszcze gorzej. Przesłuchanie. Kim jesteś. Twoje pochodzenie. Gdzie mieszka twoja rodzina.

To jakaś paranoja.

Nie widziała mnie na oczy, a nawet jeśli widziała, jeśli z nosem przyklejonym do szyby obserwowała nas tamtej nocy, Samhain, nie miałem wtedy na sobie kiltu w klanowych barwach, a nie mogła wydobyć mojego imienia i nazwiska wprost z mózgu. Jeśli uznała ów postępek za zbrodnię, wciąż pozostawałem anonimowym chłopakiem. Strzeliła w ciemno, zgadując – to pewnie ten sam łobuz – i trafiła? Zgoda, mogło tak być. Ale co w tej historii robi moja rodzina?

– Opowiedziałaś o mnie? – pytam mocno naiwnie.

– Tak – przyznaje z niewesołym uśmiechem – Wyjścia nie miałam. Jednak nie takich odpowiedzi się spodziewała… jestem Greene, zapomniała o tym. Usłyszała ton Greene, lodowaty i wściekły… William pochodzi z Ziemi, wychował się tam, jego rodzice nie żyją, mamę stracił wcześnie, ojca niedawno, a ja nie mam pojęcia, jak blisko spokrewniony jest z lairdem Hollows Dale, bo zupełnie mnie to nie obchodzi, jak i to, ile zamków posiada i ile tysięcy akrów ziemi… wiem tylko to, że jego jedynym krewnym jest wuj noszący imię Edward. To był mój grom, niezamierzony, ale potężny: imię twojego wuja.

Wbija we mnie spojrzenie.

– Jakbym wypowiedziała jakieś straszliwe bluźnierstwo – mówi – Niemal zaczęła się trząść. Rozkazała, bym trzymała się z dala od ciebie, a broszę natychmiast zwróciła. Tak wściekłej nie widziałam jej nigdy. Nie odpowiedziałam. Moje milczenie uznała za zgodę.

A nią nie było. Już teraz potrafię dopowiedzieć ciąg dalszy.

Poza tym nic w tym nie ma sensu. Chyba, że uwzględnimy absurdalną możliwość: że wpadłem w sam środek waśni pomiędzy rodami, żywcem wyjętej z dramatu Szekspira. A to nie dwudziestopierwszowieczna Ziemia, to Faerie. Gdzie taka waśń nie musi być niczym niezwykłym.

Co mój klan uczynił rodowi Greene, że ciotka wpadła w furię?

– Problemem nie jestem ja, tylko Armstrongowie – stwierdzam.

Nieznaczne skinięcie.

– Z jakiego powodu? Napadliśmy na was? Spaliliśmy jakiś zamek Greene? Porwaliśmy kogoś?

– Nie kpij! – usadza mnie.

– A kpię? – pytam – Skąd mam to wiedzieć? Co wiem o Faerie?

Tak, kpię, oczywiście, że tak. Lecz musisz pojąć moją sytuację – przybysza, który wciąż uczy się tego świata, i wciąż jest daleki od jego zrozumienia.

Na szczęście pojmuje.

– W Faerie od stuleci nie ma wojen – mówi znacznie łagodniej – Napadów. Przemocy. Jeżeli pojawiają się jakieś konflikty, ludzie siadają i negocjują. Do skutku.

Poważnie? Zatem trafiłem do jakiejś baśniowej krainy.

Och, przestań, człowieku, już wystarczy. Możesz drwić i oburzać się, ale to miejsce nie zmieni się dzięki temu. Jest realnością dla Ellinor. Dla milionów ludzi. I dla ciebie teraz już też.

– To Greene są Wysokiem Rodem, nie Armstrongowie – rzucam.

– Do czego zmierzasz?

– Do tego, że spór wygrałby twój ród, nie mój. I nie mielibyście powodu nienawidzić drugiej strony… a najwyraźniej macie.

Krzywi się.

– Nie mów: wy. Greene nie są monolitem. Żadna rodzina nie jest.

Nie, żadna rodzina nie jest.

– I może nie o was chodzi, tylko o samego Edwarda – dodaje – Jego imię wywołało atak Bernice.

Edward?

Prawda, jest nie tylko odważny, jest zuchwały, zupełnie inny, niż był ojciec. Nigdy nie założył rodziny, nigdzie nie zagrzał miejsca… nie zdziwiłbym się, gdyby to on był powodem. Naprawdę nie. Bo potrafię sobie wyobrazić, jak sam jeden rozpętuje wojnę z całym rodem Greene.

Tak, w Faerie nie ma wojen. Wyleciało mi z głowy.

– A może nikt niczego i nikomu nie uczynił – słyszę – I chodzi wyłącznie o nazwiska.

Nie spuszcza wzroku ani na moment.

– Mówisz to tak spokojnie – stwierdzam – Bez cienia… czegoś tam.

– Wstydu? – pyta – Zażenowania? Że moja krewna tak myśli? Moja krewna, Will. Nie ja.

– Na pewno ty nie?

Zignorujesz mnie. Nie odpowiesz. Prawda?

– To Faerie – mówi, i już wiem, że nie pomyliłem się – Ciotka Bernice, a nie jest w tym sama, najchętniej widziałaby mnie w towarzystwie Briana i jego towarzyszy. Bo choć nie jest z głównej gałęzi rodu, to jednak Campbell. I ma u boku jednego z Wolsey'ów… natomiast nazwisko Cathy brzmi Lancaster.

Uwierz, dostrzegłem. Ale jak mam to skomentować?

– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – pyta – Czy na Ziemi jest inaczej, czy rodzice nie mówią swoim dzieciom, z kim mogą się zadawać, a z kim nie? I nawet zazwyczaj nie muszą tego robić, bo ci niepożądani mieszkają w innych dzielnicach i chodzą do zupełnie innych szkół.

Wystarczyły ci dwie krótkie wizyty, by móc to stwierdzić? Więc informuję, że mylisz się – na podstawie wyjątków wyrokujesz o całości. Wiek dziewiętnasty skończył się dawno temu… przynajmniej tam, na Ziemi.

– Dlaczego nie posłuchałaś ciotki? – pytam – Dlaczego nie widzę cię z Brianem i Cathy?

– Bo nie jestem moją ciotką – odpowiada – Bo dostrzegam ludzi, nie ich nazwiska. Dlatego wybrałam was.

Wybrałaś? Nakłaniałem cię, aż w końcu uległaś. Tak to widziałem.

Twierdzisz, że było inaczej. Że to ty dokonałaś wyboru.

– Zrobiłam coś więcej – ponawia po chwili – Nie oddałam broszy, jak możesz się domyślić. Okłamałam Bernice w sprawie Wigilii, mówiąc, że idę do internatu na spotkanie klasowe. Po powrocie czekała na mnie – i wystarczyło spojrzeć na jej minę, by wiedzieć, że zna prawdę… może znała ją już wcześniej, a potrzebowała tylko potwierdzenia. Przyłapania na gorącym uczynku. Dostałam bezwzględny zakaz spotykania się z tobą, z wami… i złamałam go już następnego dnia.

Tak, pamiętam. Przyszłaś wtedy na Plac.

To zmienia naprawdę wiele. I nareszcie coś tłumaczy. Tłumaczy ciebie.

– Domyśliła się i tego – kontynuuje – Rewanżem było zabranie mnie na bal, by odebrać mi szansę realizacji planów na tę noc. I wysłanie listu do Oldecastle, o czym nie omieszkała poinformować, żeby mną potrząsnąć… do rodziców? Do babci? Nie wiem. Tak jak nie wiem, czym to się skończy… a czy już się coś dzieje? Chce, żebym tak myślała, i wie, jak to osiągnąć. Odwracam się, ponieważ czuję na plecach spojrzenia jej szpiegów. Zrezygnowałam ze spotkań u Grega. I odmawiam, gdy proponujesz, żebyśmy usiedli gdzieś razem. Boję się nawet stać obok ciebie… bo kto może wiedzieć, prawda?

Jej spojrzenie ucieka, skupia się na jakimś punkcie za mną. Odwracam się, patrzę, próbując przebić półmrok. Nie umiałem powstrzymać tej reakcji.

– Widzisz? – rzuca – Tak łatwo popada się w paranoję.

Owszem. Cholernie łatwo.

Próbuję zebrać myśli. Złożyć to razem.

– Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? – pytam.

– A co by to zmieniło?

Naprawdę o to pytasz? Nie wiesz?

– Wybrałaś nas, tak mówisz – zaczynam – Znajomych? Tylko? By mieć z kim rozmawiać na przerwach?

– Wiesz, że nie – jeśli jest zła, ukrywa to.

Kiwam głową.

– Wybrałaś przyjaciół. Ludzi, którym mówi się wszystko, nie przemilcza przed nimi żadnych spraw, a zwłaszcza tych istotnych. Bo przynajmniej będą próbowali pomóc. Przynajmniej wysłuchają… a już samo to jest pomocą. Pamiętasz jeszcze o tym, czy za długo stałaś na uboczu?

Moje słowa mogą boleć. Ale chyba muszą.

– Tak postępują przyjaciele w idealnym świecie – mówi – Temu do ideału sporo brakuje.

– Jak każdemu – odpowiadam – I w każdym postępują tak samo. Jeżeli są przyjaciółmi.

Do diabła, Ellinor, ocknij się. Za pniami drzew nie czają się szpiedzy ciotki, nikt cię nie śledzi, nikt jej nie donosi. Dostanie tylko tyle, ile sama jej dasz. A nie musisz dawać wszystkiego.

Wyciągam do niej rękę.

– Chodź – mówię.

Liczę, że nie odmówi. Ale spodziewam się, że tylko ruszy naprzód, że moja dłoń pozostanie zawieszona w powietrzu. Mylę się. Podaje swoją, pozwala mi ją chwycić. Ścisnąć. Piąty, dziesiąty, dwudziesty krok, idziemy, nie wiem dokąd. Dostrzegam delikatny uśmiech. Tak niewiele. Tak niewiarygodnie dużo.

Przemierzamy park, idąc wijącą się ścieżkę. Zmierzcha już.

– Nie brakowało ci tego? – pytam po chwili.

Krótko zerka na nasze połączone dłonie.

– Tego? Tego dotychczas nie próbowałam.

I ja chyba się uśmiecham. Tak, masz rację, tego jeszcze nie było, dotąd robiliśmy to dla asekuracji, żeby nie zgubić się w ciemnościach, nie wywrócić na jakiejś nierówności. A teraz, choć kończy się dzień, wciąż jest widno, pod stopami porządnie utrzymana ścieżka. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, by dwoje ludzi trzymało się za ręce. Nie mylisz się, Ellinor, to twój i mój pierwszy raz.

– Pytałem o coś innego – wyjaśniam – Czy nie brakowało ci nas. Bycia z nami, w taki prawdziwy sposób. Rozmów. Wszak zawinił tylko jeden. Ja.

– Tylko ty? Jesteś pewien?

Byłem. Po twoich słowach, ich tonie, przestaję być. Ale dlaczego? Jestem jedynym Armstrongiem w paczce.

– Nie tylko ja? – pytam.

Dość długo czekam na odpowiedź.

– Dla Bernice wszyscy jesteście problemem – pada nagle – I tak, brakowało mi rozmów… z Armstrongiem, którego nazwisko wywołuje grymas odrazy, z synem wieśniaków prostakiem Kevinem, z Emmą, z Lily, z Seanem, przybłędami z Ziemi. Z pospólstwem, z którym nie powinnam się spoufalać.

Słowo pospólstwo wypowiada tonem, który pewnie ma mną wstrząsnąć. Mam się czuć, jakbym dostał w twarz. Ale to nie działa, Ellinor.

Nie mogę rzec, że przywykłem, ponieważ nie obrzucają mnie nim na każdym kroku – ja po prostu noszę pancerz, od wielu, wielu lat, bo nigdy nie byłem do końca zwyczajnym dzieciakiem, i jedynie on, mój pancerz, chronił innych przed moją żywiołową reakcją na kpiny i docinki. Rzadko zawodził. Przywykł Kevin, i dziś pewnie tylko wzruszyłby ramionami. Lily, Sean? Nie rozsypią się z byle powodu. Są twardzi, tak myślę, przeczuwam, że ich wcześniejsze życie nie było usłane różami. Dawno zdążyli stwardnieć.

Dlatego wciąż idziemy razem, spleceni uściskiem, pod podeszwami butów lekko skrzypi śnieg, przemierzamy park meandrującą dróżką. Ty, panna z Wysokiego Rodu, i ja, przybłęda, znajda. Tak, masz trochę racji, każdy świat dźwiga spory bagaż grzechów, Ziemia też, nie wszyscy są tam równi… jednak dla ludzi, w których głowach pomieszkuje nieco rozumu, nie ma znaczenia, jak wiele pokoi ma czyjś dom, ile tysięcy funtów kosztował czyjś samochód. I nieustannie zarażamy was tą paskudną chorobą: ocenianiem ludzi po tym, jacy są, ile potrafią, co dają innym. Zmieniamy Faerie. Dąsy paru arystokratów marzących, żeby feudalizm trwał wiecznie, z każdym rokiem znaczą coraz mniej.

Przecież nie staniesz po ich stronie.

– Brakowało mi tego – odzywa się niespodziewanie – Choć nie wiedziałam, jak będzie, bo to pierwszy raz. I będzie brakowało, jeżeli okaże się jedynym.

Wzdrygam się.

Dlaczego to powiedziałaś? Ellinor?

Przecież wiem, dlaczego – mógłbym rzec. Ponieważ precyzyjnie określiłem, kim są przyjaciele, co mogą, co powinni nam ofiarowywać. Nie ma tam słowa o spacerach po parku ze splecionymi dłońmi. A ja nikim więcej niż tylko przyjacielem stać się nie mogę, rozumiem świetnie, i nie mógłbym nawet wtedy, gdyby na scenie nie pojawiła się Bernice. A jednak w moich uszach wciąż brzmi twoje: będzie brakowało.

Coraz ciemniej. Nie dbasz o to, nie zauważasz. Idziesz dalej, bez wahania.

Rozglądam się wokół.

Nie pamiętam tej ścieżki, nie rozpoznaję tego miejsca. Mam ochotę zażartować, hej, chyba się zgubiliśmy… lecz wcale nie mam pewności, czy to byłby żart. Chwilę potem przywołuję się do porządku. Człowieku, to spłachetek przestrzeni w samym środku miasta, trzysta, może trzysta pięćdziesiąt jardów z jednego końca na drugi. Jak chcesz się tu zgubić?

Wyśmiewam swój lęk. Pomaga. Znów skupiam się na tym, co ważne.

Ważna jest przyszłość. Nasza wspólna przyszłość, Ellinor – nie myśl, że zrezygnuję, że pozwolę zrezygnować tobie.

– Jaki jest plan? – pytam – Przeczekamy ciotkę? Jak długo będzie się upierać?

Zbyt swobodny ton. Tak?

Czuję, że tak.

– Ciotka nigdy nie ustąpi – mówi beznamiętnie – Nie z własnej woli. Babcia, znając wyłącznie jej wersję, najpewniej nakaże mi zerwać z wami kontakt. Pozostanę sama. Znów będę sama, bo zmusić mnie, żebym zaprzyjaźniła się z Brianem, z Cathy, nie zdołają.

To mną wstrząsa.

– Babcia? Ponieważ jest głową rodu? Ona nie może…

– Nie posłuchasz Mistrza Camerona, jeśli coś ci poleci? – przerywa mi.

Trafiła celnie. Nie mogę zaprzeczyć.

Lecz po sekundzie rodzi się sprzeciw. Istnieje różnica. Opiekunowie wydają polecenia, rozkazy nawet, taka ich powinność. Ale one nie dotyczą tego, z kim ich podopieczni mają przestawać. To nie ich sprawa.

To sprawa rodziny, racja. Ona dba o przyszłość dzieci, czasem również wnuków, jak widać – i tym mocniej, im mocniej świat trzyma się przeszłości. Więc w istocie żadnej różnicy nie ma. Zakładają, że wiedzą lepiej, a my musimy się podporządkować.

Zatrzymuje się. Wokół niemal całkowity mrok, czarne pnie na niemal czarnym tle, i znów dociera do mnie, że nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. Ciemniejszy pas wydeptanej ścieżki otoczony jaśniejszymi plamami pokrytej cienką warstwą śniegu ziemi, ten śnieg nas ratuje, staje się jedynym źródłem światła. Wtedy dostrzegam, że ścieżka kończy się kilkanaście kroków od nas… a nie ma prawa się kończyć, w tym parku żadna ścieżka nie ma końca, zawsze płynnie przechodzi w inną, nigdy się nie urywa… i zaczynam słyszeć łomot swojego serca.

Ellinor znów stoi przede mną, jak wcześniej.

– Coraz częstsze są chwile, gdy żałuję, że was poznałam – mówi – Pierwszy raz trafiłam na kogoś, kto dostrzegł we mnie zwyczajną dziewczynę, nie wnuczkę Lady Greene. Kto zamiast słodzić mi z myślą o własnych korzyściach docinał mi i nie bał się śmiać ze mnie. Kto daje szczerość i jej żąda. Czy można czegoś takiego żałować? Tak. Można.

Monotonny, bezbarwny głos. Głuchy, zamierający po krótkiej chwili, pochłonięty przez otaczające nas lepkie, wilgotne powietrze. Bum, bum, bum, dochodzące z mojej piersi. Nie ma nic więcej.

– Można – ponawia – Gdy coś zmusza cię do ciągłego oglądania się za siebie. Do zastanawiania się, który z mijanych ludzi obserwuje cię, który doniesie. Kiedy wchodząc do domu gorączkowo wymyślasz odpowiedzi na pytania, które niechybnie padną. Dlaczego mój powrót trwał tak długo. Co robiłam, z kim byłam, o czym rozmawiałam. Gdy próbujesz wymyślić, jak wytłumaczyć to, że wciąż łamiesz zakazy. Tak, w takich chwilach zaczynasz żałować, że życie nie potoczyło się inaczej.

Słyszę jej słowa. Ale nie do końca rozumiem je, dzieje się ze mną coś złego. Coś, czego nie potrafię pojąć. Świat ucieka na moment. Powraca. Przeskok. Zacięcie. Przeskok.

Jej twarz jest nagle blisko mojej. Przebija mnie wzrokiem.

– Will… wszystko dobrze? – pyta – Chodź. Chodź, tak, tutaj. Wiem, za chwilę noc, trzeba wracać.

Lekko ciągnie mnie za sobą, nasze dłonie nadal są połączone. Idziemy ścieżką, która przed chwilą wydawała się urywać nagle. Przeklęte złudzenie. Krok za krokiem i nie trzeba ich wielu, pośród pni rozbłyskują światła latarni pobliskiej ulicy, wyłaniają się żółte prostokąty okien. Skraj parku jest paręnaście jardów od nas.

Stajemy. Zastanawiam się, z jakiego powodu moje serce dudni tak szybko. Tak mocno.

I chyba wiem. Mimowolna reakcja ciała na twoje słowa… naprawdę potrafisz wyprowadzić człowieka z równowagi.

– Co zamierzasz? – pytam, ostrzej, niż bym chciał. W duszy gorzeje.

– Podporządkować się, to jedyne wyjście – odpowiada – Nie ma sensu walczyć przez sześć lat, nie sądzisz? I na co zwycięstwo, jeśli po tych sześciu latach i tak każde ruszy w swoją stronę? Zająć swe własne miejsce. Nie wiem, czy mają rację, babcia, ciotka, ale ostatecznie to one zwyciężą. Chyba lepiej pogodzić się z tym zawczasu.

Jak cios.

Rozluźniam palce. Jej dłoń wymyka się z mojej.

Bo teraz to tylko pusty gest, niewarty dalszego odgrywania. Nic nieznaczący, skoro mówisz to, co mówisz. Rozumiesz, prawda?

Tak. W przeciwnym razie nie pozwoliłabyś mu się urwać.

Odnalazłabyś mnie z powrotem.

– Poddajesz się? – pytam jeszcze, muszę zapytać.

Czekam na odpowiedź, jednak ta nie pada.

Lepiej jest się pogodzić. Tego nie wypowiedziała Ellinor, którą znam, którą poznałem. Udająca chłód dziewczyna, rozsądna, a jednak niepokorna, zagubiona pod tablicą pierwszego dnia szkoły, a mimo to silna. Dla której poddanie się nigdy nie było rozważaną opcją, choćby musiała stać samotnie przeciwko całemu światu. Musiałem się pomylić.

Podliczyłaś wszystko, podsumowałaś, i wyszło ci, że cenniejszy jest święty spokój. Dlatego przeczekasz te sześć lat, właściwie teraz pięć z kawałkiem, a potem wdrapiesz się na przeznaczone ci miejsce, cholernie wysoko, skąd tacy jak my będą wydawać się mniejsi od ziarenek piasku. Niezauważalni. Nie przywołamy wspomnień, nie będziesz musiała wzdrygać się na myśl, że kiedyś nazywałaś nas przyjaciółmi, że miałaś epizod spoufalania się z pospólstwem. Dzięki takim jak ty ten spaczony układ będzie trwał. Bo kiedyś zmienisz się w swoją babcię. W swoją ciotkę. Któregoś dnia ty ściągniesz cugle swojej krewniaczce, która pozwoli sobie na zbyt wiele. Mylę się?

Nie.

Serce na powrót wali jak szalone.

– Trzeba było w ogóle nie zaczynać – rzucam – Już pierwszego dnia powiedzieć parszywemu Armstrongowi, który do ciebie podszedł, że ma się od ciebie odpieprzyć. I że Rise, Holmes i pozostałe przybłędy są dla niego odpowiedniejszym towarzystwem.

Nawet drgnięcia, tak mi się wydaje. Stoi nieporuszona, wpatrzona w jakiś punkt przed nią.

– Nie musiałabyś teraz żałować – dopowiadam – Zaoszczędziłabyś czas, nam i samej sobie.

– Zatem zostałam odtrącona – wreszcie jakaś reakcja.

Zalewa mnie wściekłość.

– Ty zostałaś? – przestaję panować nad głosem – Nie! Ty odtrąciłaś nas. Ale teraz jesteś już wolna. Już możesz bez przeszkód urządzać sobie życie, z Campbellami, Lancasterami, Wolsey’ami. Powodzenia, Ellinor. I niczego więcej nie dodam… ani teraz, ani jutro, ani nigdy.

Widzę tylko jej profil. W ciemności z trudem dostrzegam szczegóły, lecz spostrzegam, że pomyliłem się przed chwilą. Twarzy Ellinor daleko do spokoju.

– Nie mów tak – słyszę cichy szept.

– Nie powiem już nic – odpowiadam – Powiedzieliśmy sobie wszystko.

Twoje oczy zaczynają się szklić. Wypełniają łzami.

Milczysz.

Może jeszcze czekasz na coś, być może zastanawiasz się, jakim sposobem nasza rozmowa, nasz spacer, kiedy szliśmy trzymając się za ręce, kiedy przez moment wydawało się, że możemy jeszcze to naprawić, zakończyły się w taki sposób. Już nic się nie wydarzy. W końcu to do ciebie dociera. Zaczynasz iść, mijasz ostatnie drzewa, wydostajesz się z parku. Znikasz w mglistym powietrzu, pochłania cię mrok.

Z wolna ruszam w kierunku placu.

 

 

Wystarcza kilka minut, tyle, ile zajmuje dotarcie do Centralnej Alei.

Wściekłość szybko wyparowuje. Zostaje zastąpiona opamiętaniem. Które sprawia, że ona powraca, jednak jej obiektem jestem teraz ja.

Jak mogłem powiedzieć to, zakończyć w taki sposób? Doprowadzić ją do stanu, gdy niemal popłynęły łzy, do ostateczności, bo to ty, Ellinor, niewzruszona, twarda. Więc jak mocno musiało zaboleć.

Nie tego uczył cię ojciec, cholerny durniu.

Staję. Jestem bezradny. Chcę zawrócić, pobiec za tobą, spróbować dogonić, zanim znikniesz w domu ciotki. Przeprosić. Za słowa, których użyłem, za postawienie wszystkiego na ostrzu noża, za odrzucenie cię, kiedy nie spodobała mi się twoja odpowiedź. Podporządkuję się.

Mogłem zachować się inaczej. Znaleźć inne słowa. Jesteś wciąż tylko nastolatką, nie masz sił, żeby walczyć ze światem, a to niemal cały twój świat, tak było do niedawna. Świat uprzedzeń, przekonań żywcem wyjętych ze średniowiecza, karmiono cię tym nieustannie, coś musiało zapuścić korzenie. Lecz rolą przyjaciół nie jest obrażanie się, tylko cierpliwe tłumaczenie. Trwające tak długo, ile potrzeba.

Chcę zawrócić, ale jest za późno, dlatego znów ruszam, wlokę się na stancję nie mając żadnej ochoty tam dotrzeć.

W końcu docieram. Zjadam obiad, gwar głosów współlokatorów zagłusza myśli. Lecz potem muszę zatrzasnąć się w swym pokoju. I wtedy powracają – ze zdwojoną siłą.

Wieczór jest paskudny.

Spieprzyłem, powtarzam w duchu. Nie zamierzam bronić ciebie, Ellinor. Mówiłaś rzeczy paskudne, niekiedy nie umiałem rozstrzygnąć, czy cytujesz Bernice, czy wypowiadasz swoje własne myśli.. niemniej spieprzyłem. I jest żadną pociechą to, że nie poniosę konsekwencji, nie będę musiał spoglądać w twoje oczy, wstydzić się, bo już nie staniemy blisko, naprzeciwko siebie. Ponieważ cię odtrąciłem.

Już nie będziemy pracowali nad tobą. Już nie wybijemy z głowy, że posiadany majątek oraz pozycja nie dzielą ludzi na lepszych i gorszych. Już nie wykorzystamy twego buntu przeciw nakazom ciotki – myślę, że to uwierało cię najmocniej, że ktoś ma czelność rozkazywać wnuczce Lady Greene – i nie zostaniesz naszą tajną agentką w szeregach arystokracji. Nasze drogi przestaną się przecinać. Znikniemy ci z oczu. Usunięci w cień moją decyzją… tak, moją, bo choć rzekłaś, że podporządkujesz się, przecież dotąd tego nie zrobiłaś. Stawałaś z nami na korytarzu, słuchałaś, odpowiadałaś, nie bacząc, że widzą cię setki oczu – jakbyś nie zamierzała poddać się do końca, szukała jakiegoś rozwiązania, wypatrywała go, dlatego nie przecięłaś lin, nie odpłynęłaś w dal. Zrobiłem to za ciebie kilkoma zdaniami w parku. Spieprzyłem.

Zmuszam się do rozprawy z zadaniami domowymi, ale na naukę, na powtórki do egzaminów nie mam już sił. Kładę się wcześnie.

I długo nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok, próbując znaleźć wygodną pozycję, na przemian odkrywam się i przykrywam, zaciskam powieki, starając się przywołać sen. Liczę durni, pierwszy z nich: William. Wszystko na nic, nie śpię, łeb wypełniają myśli. Przewijają się wspomnienia. Wspomnienia chwil spędzonych z Ellinor, tych dobrych, i tych paskudnych. Muśnięcie ust na zakończenie nocy Samhain. Niekończąca się rozmowa w restauracyjnym ogródku. Chłód oczu, kiedy oznajmiała, że nie mam jej odprowadzać. Oraz ostatnie słowa, jakie do mnie wypowiedziała.

Nie mów tak. Prośba, której nie posłuchałem.

Dokonałem niemożliwego. Udało mi się roztrzaskać skorupę lodu, jaką otaczają się Greene. Dosięgnąłem serca. Powiodło się coś niewykonalnego, a ja, nie wiedzieć czemu, wcale nie jestem z siebie dumny.

Myśli stają się w końcu coraz mniej wyraźne. Zasypiam wreszcie, o niewiadomej godzinie gdzieś w środku nocy.

 

 

Wstaję z trudem. Jestem rozbity, nie mam najmniejszej ochoty ruszać się dokądkolwiek, a szkoła byłaby moim ostatnim wyborem. Lecz właśnie tam iść muszę: sześć dni zajęć dzieli mnie od egzaminów.

Znów zwlekam, żeby dotrzeć pod salę równo z dzwonkiem. Udaje się. Unikam tym sposobem pytań przyjaciół, choć z drugiej strony nie sądzę, żeby miały paść. Odpowiedź, czym skończyła się rozmowa z Ellinor, jest wypisana na mojej twarzy.

A jednak nie wszystkim to wystarcza. Gdy wychodzę z sali, drogę zastępuje mi Emma.

– Dlaczego nie muszę pytać, jak ci poszło? – pyta.

Wzruszam tylko ramionami.

– Do dupy z takim załatwianiem spraw – dodaje po chwili – Miałeś naprawić, pamiętasz? A jeszcze pogorszyłeś.

Istotnie, do dupy. Brawo za kwiecisty język, Emmo.

Mówisz, że pogorszyłem? Masz cholerną rację, tylko pomnóż to razy dziesięć. Bo pod oknem czekają Lily z Seanem i Kevin. Nie ma tam Ellinor. Dlaczego? Użyłem liczby mnogiej, więc uznała, że zostaje odtrącona przez całą paczkę. Jak gdybym miał prawo wypowiadać się w ich imieniu. A nie miałem żadnego.

Lecz tak, tego właśnie się spodziewałem. Byłem pewien. Modlitwy o cud nie zadziałały.

Niech to szlag.

– Dobrze widzisz – oznajmia – Ella podreptała jak najdalej od nas. A wcześniej nawet nie odpowiedziała na moje cześć. Więc, do cholery, wyjaśnij, co się stało!

Spróbuję.

Naprawdę spróbuję, lecz nie wyjaśnić, tylko nakarmić wiarygodnymi kłamstwami. Nie mam oporów, bo to ty pierwsza zaczęłaś od błędnego założenia, że problem Ellinor i Williama wynika z godowych starć pomiędzy nimi. Chcę, abyś ty, żebyście wy wszyscy w to wierzyli. Ani słowa o wojnie światopoglądowej, bo zacznie się paprać i nie zagoi nigdy, a ja chcę, by się zagoiło, zamierzam ratować nas, naszą szóstkę. Więc na razie tylko tyle: William jest durniem i łotrem, cały ciężar winy spada na niego. To pierwszy punkt mojego planu ratunkowego.

– Will? – pogania mnie.

– Ścięliśmy się – mówię.

– Tego akurat zdążyłam się domyślić.

Wszyscy Holmesowie są tacy domyślni.

– Szło naprawdę dobrze – ciągnę dalej – Już sam fakt, że zaczęliśmy rozmawiać… ale potem wszystko trafił szlag. Przykro mi.

Takie naprowadzenie jej wystarcza.

– Poniosło cię, tak?

– Poniosło – przyznaję.

Dlaczego, tego nie wyznam. Bo nic mnie nie usprawiedliwia.

– Zatem nie tylko samce potrafią cię rozjuszyć. Dobrze wiedzieć – oznajmia z przekąsem.

Trzymajmy się tej wersji, Emmo.

– Ale nie pobiłeś jej? Wrzeszczałeś? Czy tylko byłeś niemiły?

– Nędzny żart.

Kiwa głową.

– Wiem, poniżej mojego poziomu. Pozostaje jeszcze jedna kwestia: poprztykaliście się, nie możecie na siebie patrzeć, wszystko jasne… ale dlaczego Ella warczy na mnie?

Sama wciskasz w moje dłonie sposób wybrnięcia. Tylko głupiec nie skorzystałby.

– Bo szczerze się nie cierpicie? – zaczynam – Bo warczałyście na siebie od samego początku i całkiem poważnie zastanawialiśmy się, czy nie należałoby zamknąć was w osobnych klatkach?

Podziała? Nie łudzę się.

Znów przesadziłem. Zbyt wiele sarkazmu. Tchnie grą.

– Kiepsko ci idzie – stwierdza – I odnoszę wrażenie, że robisz to na siłę, jakbyś próbował coś ukryć. Czemu Ella warczy?

Czy Sherlock był twoim pradziadkiem, Emmo?

Teraz już nie odpuścisz, czujesz, że przyparłaś mnie do muru. Może wystarczy mały kawałek niewygodnej prawdy?

– Rodzinie Ellinor nie podoba się towarzystwo, w jakie wpadła – odpowiadam – Konkretnie ciotce, u której mieszka.

Chyba zadziałało.

– Mam z nią porozmawiać? – pyta – Przycisnąć?

– Ciotkę?

– Ellinor, idioto!

I proszę, awansowałem na idiotę. Szybka ścieżka kariery.

Słyszę dzwonek. W idealnej chwili. Bo i ta rozmowa nie może skończyć się dobrze.

– Odpuść sobie – rzucam. – Mówię o naciskaniu… niczego tym nie osiągniesz, jedynie pogorszysz sytuację.

Uwierz mi na słowo, ten jeden raz.

Dostrzegam nauczyciela nadchodzącego korytarzem. Emma też. Odwraca się ku sali.

Punkt drugi ratunkowego planu. Ważniejszy. Najważniejszy.

– Emmo – zatrzymuję ją.

Staje. Zerka w moją stronę.

– Nie zostawiaj Ellinor samej – mówię – Weź Lily, przechwytujcie ją na przerwach, rozmawiajcie, nieważne, jak mocno będzie się na to krzywić, a będzie. I nie pytajcie, co zaszło między nią i durniem Williamem, bo tylko zaognicie. Sam już pojąłem, że winę ponoszę ja i mój popieprzony charakter, nie muszę słyszeć tego od ciebie i Lily. Proszę, żebyś tym razem użyła wody, nie benzyny… da się, Emmo?

Profesor otworzył już drzwi. Ale ona stoi, przeszywając mnie wzrokiem.

– Kręcisz – mówi – Co powiedziałbyś, gdybym nacisnęła ciebie?

Potrząsam głową.

Nieistotne, Emmo. Dlatego nie naciskaj.

– Nie pojmuję cię – mówi wreszcie. – Ale dobrze, spełnię twoją prośbę. Nie zostawimy Ellinor samej.

I biegnie ku zamykającym się już drzwiom. Ruszam jej śladem.

 

 

Emma dotrzymuje słowa. Na kolejnej przerwie tworzą małe, trzyosobowe kółeczko z dala od nas. Staram się nie wchodzić w kadr, dlatego nie wiem, jak wyglądał początek, jak mocno Ellinor protestowała, czy próbowała wyrwać się tamtym dwóm. Najważniejsze, że do tego nie doszło.

Dotrzymuje słowa również w drugiej sprawie, co udowadniają wściekłe, pełne dezaprobaty spojrzenia Lily, które rzuca niemal przy każdej okazji. Winny – oznajmiają. Cokolwiek zrobiłeś, cokolwiek powiedziałeś Ellinor, jesteś winny.

Emma milczy, jednak jest oczywistością, że Lily podzieli się swymi spostrzeżeniami i opiniami z resztą paczki. Więc każdego dnia i w każdej sekundzie obrywa mi się również od Kevina i Seana. Pierwszy nie krępuje się, pada sporo cierpkich słów. O grzebaniu w gnieździe szerszeni, o gaszeniu pożaru oliwą, o niesłuchaniu dobrych rad przyjaciół. Jest też sporo narzekań: i widzisz, do czego doprowadziłeś? Wszystkie porzuciły nas, stoimy jak trzy kołki w płocie, a Brian niemal nie odrechocze sobie łba, widząc nasz upadek. Nie mogłeś się powstrzymać, nie stawiać sprawy na ostrzu noża? Nawet bojaźliwy Sean pyta mnie w pewnej chwili: nie dało się zrobić tego inaczej? I przez cały czas kręci głową, krzywiąc się niemiłosiernie.

Nie mogę odpowiedzieć, ani jemu, ani nikomu innemu. Tak postanowiłem, i zdania zmieniać nie zamierzam, choćby krzywo miał na mnie patrzeć cały świat. Wytrwam. A za kilkanaście dni, za miesiąc sprawa przyschnie i przestaniecie wieszać na mnie psy.

Najpewniej pożegnamy Ellinor. Na nic okażą się wasze starania, Lily, Emmo. Najpewniej. Bo może też zdarzyć się cud. Przekona ją nasz upór, zastanowi się, zapyta samą siebie, czy na pewno miała rację, że poddanie się jest jedyną opcją. Że świata zmienić się nie da, trzeba pogodzić się i dalej uprawiać jego najgorsze tradycje. I może odpowie, że nie. Może przyzna to głośno. Wypowie najprostsze: pomyliłam się.

Nie, powtarzam sobie. Już nie chcę żywić złudzeń.

Bo nic nie zapowiada zmiany, jakiegoś przełomu. Widuję Ellinor z daleka, to wszystko. Mijamy się na korytarzu, rzucam cześć. Niekiedy odpowiada, niekiedy nie, tak wyglądają nasze konwersacje. Nie czuję się z tym dobrze, czekam na jakikolwiek znak, na cień znaku choćby, że byłaby gotowa przyjąć moje przeprosiny, tak, mam za co przepraszać, za naganne zachowanie, wybuch, którego nie usprawiedliwiają nawet najbardziej idiotyczne poglądy ciotek… lecz widzę, że ona nie pragnie żadnego porozumienia.

Te chwile, kiedy musimy spojrzeć na siebie, przejść obok, są tylko krótkimi epizodami, i chociaż burzą spokój ducha, w końcu nauczyłbym się je ignorować. Jednak szybko na horyzoncie pojawia się przeszkoda, której zignorować nie mogę. Mija dzień, drugi, trzeci, czwarty, aż wreszcie nadchodzi ten, w którym muszę podjąć decyzję: zmienić kurs, czy władować się prosto na skały. Przeddzień moich urodzin.

Tak, podczas wigilijnej wieczerzy zaprosiłem was wszystkich – także ciebie. W sposób nieoficjalny, ale jednak. Tak, od tamtego czasu zmieniło się wiele, jesteśmy w stanie wojny, stąd decyzja, żeby uznać zaproszenie za niebyłe, miałaby uzasadnienie. I istnieją teraz dwa wyjścia. Podejść, ponowić, i usłyszeć twój wzgardliwy śmiech. Albo nie podchodzić i przez kolejne pięć lat z okładem uginać się pod ciężarem morderczych spojrzeń przyjaciół. Co lepsze?

Opcja pierwsza. Gdyż dostanę, ale szybko się wyliżę. I nie będę musiał do końca szkoły nazywać przyjaciół mobilnymi wyrzutami sumienia. Jeśli dostanę. Bo może wcale nie.

Zatem wybór w istocie jest prosty.

Reszta paczki zostaje poinformowana z wyprzedzeniem, gdzie odbędą się obchody, dlatego nie sądzę, żeby do Ellinor nie dotarły wieści. Emma na pewno coś chlapnęła – myślę, podchodząc. Nie zaskoczę cię.

Wybieram najbezpieczniejszą formę. Mam nadzieję, że pojawisz się na moich urodzinach.

A dlaczego miałabym się nie pojawić? – słyszę.

Świetnie, odpowiadam. Tylko tyle przychodzi mi do głowy.

Nie zaskoczyłem, i co więcej, sam zostałem zaskoczony. Łatwiej odpowiedzieć, dlaczego pojawić się miałabyś, bowiem to, wedle mojej najlepszej wiedzy, zbiór pusty.

Nie rozumiem. Ale chyba nie muszę.

 

 

Celebrowanie urodzin – brzmi niezwykle uroczyście. A oznacza spotkanie u Halleya przy cieście i cienkiej herbacie. Bez szaleństw – napomniała mnie wcześniej Emma. Żadnych obiadów w wykwintnych restauracjach, jesteśmy tylko smarkaczami. Co więcej, nie odczuwamy potrzeby imitowania dorosłych. Taniej, a więcej, i mam mocne przeczucie, że Kevin mnie poprze. Ale treściwie – zakonotuj sobie. Pamiętaj, że dwa dni przed egzaminami nikt nie będzie chciał tracić czasu na opychanie się niskokalorycznymi sałatkami, bo zapełnienie przestrzeni magazynowej potrwa całe wieki. Halley, mówisz? Doskonały pomysł, Will.

Docieram do celu parę minut przed czasem, przystaję przed knajpką. Zastanawiam się, czy Ellinor przyjdzie. I przychodzi. Na szczęście nie jako pierwsza, co eliminuje konieczność milczenia i niespoglądania sobie w oczy. Ale przychodzi. Pytać ją, jak udało się wyrwać ciotce, jakiego wybiegu użyła, jakiego kłamstwa, nie zamierzam. I nie mogę, skoro są tu Emma i Kevin, nieświadome różnych paskudztw niewinne dusze.

Po minucie dobijają Lily i Sean. Wchodzimy.

Siadamy, na stole pojawia się blacha placka z wiśniami, tutejszego specjału. Lily zaczyna nucić Happy Birthday, Emma oraz Ellinor dołączają do niej po chwili, Kevin udaje, że dołącza, Sean pomrukuje coś niemelodyjnie pod nosem. Potem ściskają mnie serdecznie, wszyscy bez wyjątku. Szczerze lub nie do końca – myślę, przytulając się do Ellinor. A na koniec wręczają mi prezent.

– Wspólny – oznajmia Emma, wręczając pakunek – Musisz zrozumieć, że szalona wigilia poważnie uszczupliła nasze zasoby. I nie gryź, bo nie mieliśmy pomysłu na nic praktycznego.

Paczka jest miękka w dotyku. Miętoszę ją chwilę, zanim zabieram się za sznurek. Coś niepraktycznego, tak? Czyli jednak nie będzie sześciopaku bokserek. Szkoda. Serio. Bo zaczynam mieć kłopot.

Wreszcie udaje się rozsupłać węzełki. I wzdycham. Gdyż spod papieru wygląda materiał, gruba wełna, z niepowtarzalnym wzorem przecinających się linii i kwadratów. Zieleń, fiolet, czerń i czerwień. Tartan Armstrongów.

Trzymam w dłoniach kilt w barwach swego klanu. I to nie byle jaki: na pierwszy rzut oka ośmiojardowy, wdziewany wyłącznie na oficjalne okazje. Przez co, rzecz jasna, najdroższy. Ten musiał kosztować majątek. Przynajmniej majątek dla żaczków, utrzymujących się z kieszonkowego. Ech.

Kręcę głową, lecz z szerokim uśmiechem.

– Postradaliście rozumy – stwierdzam.

– Rzekłem dokładnie to samo – mówi Kevin – Że to zwariowany pomysł… ale dziewczyny nalegały twierdząc, że ujrzenie cię w takim stroju jest ich największym marzeniem. Więc w końcu uległem pod naporem przeważających sił.

Rzucam okiem na wspomniane dziewczyny. Udają, że nie mają pojęcia, o czym bredzi Kevin. Marzeniem? Naszym? To straszliwa potwarz.

– Ale założysz go kiedyś, co? – pyta Emma.

– Kiedyś – zgadzam się – Gdy zrobi się cieplej. Z powodów, których w towarzystwie grzecznych panien wyjawić nie mogę.

Nie ma co chichotać. Zasady są surowe, do kiltu żadnych gaci.

A zapas tychże jest na wyczerpaniu, jak już nadmieniłem. Więc kilt stanie się koniecznością. Lecz nie w samym kilcie Szkot chodzi, moi drodzy – o czym głośno nie wspomnę. Jeśli to zrobię, do końca szkoły będę obdarowywany brakującymi elementami stroju.

– Odbiło wam – powtarzam – Ale dziękuję.

A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, wgryźmy się w ciasto.

Jest pyszne, jak zawsze, świeże, w środku jeszcze ciepłe. Wgryzamy się, jednak nie w milczeniu – płynie swobodna rozmowa. Długa, bo nie mamy ochoty uciekać, beztrosko trwoniąc czas, który moglibyśmy poświęcić na naukę. Jednak nikt o to nie dba, nikt chyba nie myśli o egzaminach, mających odbyć się już za dwa dni. Cieszymy się chwilą. I czuję się niemal tak samo dobrze, jak podczas wigilijnej wieczerzy.

Ellinor mówi niewiele. Lecz uśmiecha się, słucha, potakuje – naprawdę jest tu, jest prawdziwie, razem z nami.

Tyle mi wystarcza.

 

 

I stał się piątek, powtarzam w myślach, gdy zdążam do szkoły. I chociaż słowo piątek ani brzmieniem, ani budową w żaden sposób nie przypomina końca, mam wrażenie, że to synonimy.

To niemożliwe, zdawanie sześciu egzaminów, obejmujących materiał z połowy roku, tego samego dnia – mówię sobie. Najpewniej nauczyciele wymyślili ten chory żart, pragnąc nami wstrząsnąć i zmusić do nauki. Wejdziemy do sali, a oni roześmieją się serdecznie. Naprawdę sądziliście, że możemy być aż tak okrutni? To niemożliwe.

Szybko okazuje się, że jak najbardziej możliwe.

Wybija dziewiąta i zaczyna się pierwszy z nich, z angielskiego. Literatura i gramatyka, pół na pół, dziesiątki pytań, od których mózg poci się obficie. Ledwo udaje się zdążyć, stawiam ostatnią kropkę w chwili, w której profesor oznajmia, że czas właśnie minął.

Kwadrans przerwy. A po niej łacina, na szczęście znowu test wielokrotnego wyboru, w tym czuję się najmocniej. Plus parę zdań do przetłumaczenia. Przerwa. Matematyka, splątany gąszcz zadań, jednak walczę, i jak mi się zdaje, wygrywam. Kwadrans oddechu. Geografia, kolejny test. Mózg zaczyna się lekko zawieszać. Przerwa, stanowczo za krótka. Przyroda, och, tak, raz jeszcze test, lecz cóż z tego, gdy umysł już kapituluje. Niepewnym krokiem opuszczam salę. Ledwo łapię oddech, a już muszę wchodzić na ostatni egzamin, z Wprowadzenia do Magii… minusy noszenia nazwiska na pierwszą literę alfabetu. Egzamin jest praktyczny, i po wcześniejszych okazuje się wręcz przyjemnością. A i tak na zakończenie we łbie hula ogromny wir.

Przepadłem – rodzą się durne myśli. Może nie z Wprowadzenia, lecz z pozostałych przedmiotów tak. Na pewno wszystko pokręciłem. Mistrzu Cameron, czy to oznacza, że zabierzesz mnie z powrotem na Ziemię?

Macham łapką na pożegnanie Ellinor, która właśnie wchodzi do sali. Tuż po niej w czeluściach znika Sean, potem są Lily oraz Emma. Kevin musi czekać długo na swoją kolej, przez R w nagłosie nazwiska. Wychodzi słaniając się.

Jak się zdaje, skończyliśmy. Czekamy na wyrok.

Całkiem niedługo, bo i w tym ten świat zaskakuje. Że wyniki egzaminów ogłaszane są tego samego dnia, niemal natychmiast po ostatnim z nich. A owo niemal natychmiast, wedle słów drugoklasistów, oznacza zazwyczaj godzinę, nie więcej niż półtorej. Cud – stwierdzam. Lub wynik tego, że rozwiązujemy testy, zamiast pisać długie, nudne wypracowania. Oszczędzają sobie pracy… a nam nerwów. Gdybym musiał czekać do następnego dnia, nie zmrużyłbym oka.

Jednak nawet spodziewana godzina okazuje się się nie do wytrzymania. Drażni mnie gwar na korytarzach i rozmowy przyjaciół, ciągły potok słów wypływający z ust Emmy… w końcu nie wytrzymuję, mknę do szatni, zarzucam kurtkę na grzbiet i wychodzę z budynku. Nie mam ochoty snuć się po parku, skręcam na boczny dziedziniec, w dobrze zapamiętane miejsce, tam, gdzie nocą spotkałem Emmę, gdzie zakończyło się nasze Samhain. Oparty plecami o kolumnę, ze wzrokiem wbitym w ciemną ścianę drzew Ogrodu, odzyskuję spokój.

Po kwadransie, może dwóch uznaję, że mogę już wrócić.

Kiedy zjawiam się w holu, wyników wciąż jeszcze nie ma. Przyjaciele nadal stoją w kółeczku pod jednym z okien, jakby czas zatrzymał się tu podczas mojej nieobecności. Emma wyraźnie pragnie spytać o powód nagłej ucieczki, ale ostatecznie rezygnuje, nie wypowiada ani słowa. Tak jak pozostali. Ani o mnie, ani o egzaminach, ani o niczym innym.

Czekamy.

Aż wreszcie podnosi się tumult. Już po chwili dostrzegam przyczynę: korytarzem toczy się nieznany mi nauczyciel, dzierżąc w dłoni plik kartek. Podchodzi do korkowej tablicy i zaczyna przypinać je pinezkami, jedną po drugiej. Tłum ożywa, napiera, wszyscy pragną dostać się tam pierwsi. Nauczyciel ucieka w ostatniej chwili, ratując się przed zmiażdżeniem. Brzmią pierwsze stłumione okrzyki radości i jęki zawodu. Odczekujemy swoje – obowiązuje nieformalna kolejność dziobania, a jesteśmy tylko pierwszakami. W końcu ruszamy. Patrzę. Szukam. Widzę.

Sześć z angielskiego. Cztery z łaciny, tak, tego się spodziewałem. Sześć z matematyki. I z przyrody również, spore zaskoczenie. Pięć z geografii. I szóstka z Wprowadzenia do Magii. Piąta pozycja w klasie.

Jest dobrze? Nie. Jest rewelacyjnie.

Choć z drugiej strony…

Piąta lokata nie jest tą, którą zazwyczaj zajmowałem. Nie dbając o cisnący się z tyłu tłum zerkam raz jeszcze na cyferki. Pierwsza jest Emma. Ellinor trzecia. Lily, Sean i Kevin w okolicach połowy. Tak, on ostatni spośród nas.

Rozpoczynam odwrót.

Cóż. Faerie, obawiam się, że tu zostaję.

Informuję, że rozpoczęły się zimowe ferie – oznajmia Kevin. Momentalnie zarabia w łeb od Emmy. Ale jest zadowolony, wszyscy, cholera, są. Bo pal licho wyniki, właśnie zaczynają się dwa tygodnie odpoczynku po prawdziwej orce. Należą się nam. Bezsprzecznie.

Wychodzimy w szóstkę. Stajemy przed budynkiem. Kevin proponuje, żeby jutrzejsze spotkanie ograniczyć do celebrowania zdanych egzaminów, posiedzieć, posączyć herbatę, odetchnąć od wysiłku. Emma ma zupełnie inne. Idziemy za ciosem, Kev. Bo wysiłek ma sens, co jasno pokazują wyniki. A wysiłek musi być prawdziwy, nie udawany, więc będziesz jutro zaciskał Blokadę, aż ci para pójdzie z uszu. Ty również, Williamie.

Nie nazywaj mnie Williamem. Prosiłem już sto razy.

Lily informuje, że wraz z Seanem ucieka, bo wspomniany Sean przegrał pewien zakład, i teraz musi się wywiązać. Robimy wielkie oczy, Lily nie chce powiedzieć nic więcej. Po chwili zwraca się do Ellinor. Idziemy ku Placowi, odprowadzić cię kawałek? Ellinor zgadza się.

Do jutra – żegna nas. A mi robi się ciepło na sercu.

To co? Wy do internatu, ja na stancję. Wtedy Kevin przypomina sobie, że ma ze sobą książki, które zamierzał zwrócić do biblioteki, i zapomniał. Poczekacie tu na mnie chwilę, dobrze? Oddam je. Przecież nie będą mi już nigdy potrzebne, prawda? Ucieka przed Emmą.

Zaczekamy. Mróz dziś jakby słabszy.

Emma długo nic nie mówi, natomiast zerka na mnie.

– Jesteś trochę kwaśny – orzeka w końcu.

Ja? Teraz, gdy wszystko wreszcie zaczęło iść właściwym torem? Nie. Nie sądzę.

– Miałeś nadzieję na więcej? – pyta.

Wzruszam ramionami.

Tak, do cholery. Biorąc pod uwagę, ile pracy włożyłem.

– Przecież jest dobrze – mówi – Kto cię wyprzedza? Ellinor, Fred, Patricia, od urodzenia tu, nie przeżyli pół roku temu szoku spowodowanego nagłą przesiadką do nowego świata. Mieli łatwiej.

– A ty? – pytam.

– Ja nigdy nie miałam konkurencji.

Roześmiałbym się zjadliwie, gdyby nie to, że ci wierzę.

Nie jesteś tylko wyjątkowa. Jesteś jednym z tych cholernych genialnych dzieciaków, zaczynających studia w wieku dwunastu lat. Czemu nie dano ci tej szansy? Byłaś przeznaczona tutaj? Kierowano tobą, twoimi rodzicami, dużo wcześniej? Może. Kto wie.

– Ty też byłeś zawsze najlepszy, co? – słyszę.

– Byłem. Stąd przekonanie, że powinni odstawać. Ode mnie również. A wyprzedzają, albo idą łeb w łeb. Większość.

Potrząsa głową. Grzywka nie nadąża, omiata czoło. Gdzie twoja czapka, Emmo? Zapamiętałaś Sylwestra i boisz się powtórki?

– Bo wydaje ci się, że kupili sobie miejsca – mówi – A prawda jest taka, że aby dostąpić zaszczytu płacenia stu dwudziestu funtów za każdy rok, musieli zdać egzaminy. Bynajmniej nie łatwe.

– Kandydatów jest więcej, niż miejsc? – pytam.

– Znacznie więcej.

Coś mi się nie zgadza w równaniu. Obszerność budynku, który mam przed oczami.

– Przecież mogliby utworzyć… – zaczynam.

– Więcej klas? – przerywa mi – Mogliby. Ale wolą trzymać poziom.

Po chwili szczerzy się szeroko.

– Lecz przecież odstają na całe mile. Ode mnie.

Ode mnie nie. Wiem, wiem – ten dramat mam przeżywać w ciszy.

Egzaminy? Zatem to my znaleźliśmy się tutaj przypadkiem, bez weryfikacji. Jedni zasługują, inni nie. A może i nas ktoś wybiera? Dokonuje wcześniejszej selekcji? I porywają wybranych?

Niebezpieczne przypuszczenie. Lepiej myśleć, że wszyscy, którzy słyszą Wezwanie, są geniuszami. Z zasady. Jakiej? Prostej. Bo tak.

– Co tam się rodzi pod czaszką? – pyta.

Znowu tylko wzruszam ramionami.

Ciągnąłbym temat. Ale zasadniczo mam go w nosie.

– Mniej chorują – rzuca – Tutaj. Od pierwszych chwil życia. Nie ma szczepień, a są odporni. A korelacja z potencjałem intelektualnym została jasno udowodniona.

Przerażasz mnie.

– Oraz dieta – jeszcze nie skończyła – Może i wydawało ci się, że jadałeś zdrowo… ale zdrowe jedzenie jest tu. I tylko tu.

To również wpływa na inteligencję? Co ty czytasz, Emmo?

Wiele różnych rzeczy. Dlatego jesteś pierwsza.

– Tak, Kevin nie zachwycił – mówi – Ale nie to jest jego priorytetem. I połowę dostępnego czasu poświęca na pomaganie Gregowi… więc ta lista gówno o nim mówi.

Tak ostre słowo w twoich ustach, Emmo?

– Jesteśmy wybitni spośród wybitnych – dorzuca – Posłuchaj nas. Który ziemski dzieciak w tym wieku wyraża się w taki sposób? Który dostosowuje się tak łatwo, tak szybko, do nowego środowiska?

Dobra, Emmo, już odpuściłem. Nie czuję się rozczarowany, nie mam zamiaru rozpaczać. Po prostu byłem zaskoczony. Przyjąłem niewłaściwą perspektywę – co w końcu do mnie dociera.

– Wydawało mi się, że jestem wybitny – mówię – Tam. Bo, jak ty, nie miałem konkurencji. A wcale nie byłem. Nie aż tak bardzo. I tak naprawdę zaskoczyłem dopiero tutaj. Jakby odblokowało mnie przejście przez Portal.

Patrzy długo.

– Powiedziałabym dokładnie to samo o sobie – mówi.

Coś musiało się wtedy stać, wszak ta myśl nie urodziła się w tej chwili. Coś potrząsnęło nami. Na tyle skutecznie, że nie tylko dotrzymujemy kroku najlepszym spośród córek i synów tego świata, ale większość z nich zostawiliśmy za sobą.

Owszem, tam wyróżniałem się. I niekiedy miewałem z tym problem, ale krótko. Bo zawsze ci, którzy mieli problem ze mną, chcieli go przedyskutować. Dyskutowaliśmy, wtedy znikał. A tu nigdy dotąd nie zaistniał, i przeczuwam, że nie pojawi się. Trafiliśmy do magicznego świata, gdzie bycie mądrym jest w cenie. Czy to nie jest cud?

Na schodach pojawia się zdyszany Kevin.

Ta lista gówno mówi – tak, to prawda, Emmo. A przede wszystkim nie mówi nic o człowieku. O przyjacielu, którym dla mnie się stał.

Więc chrzanić oceny. Rozpoczynajmy wreszcie te ferie.

 

 

 

IX

 

 

 

Tak oto nastał zasłużony czas odpoczynku po egzaminacyjnej gorączce – oznajmiam ścianom, sufitowi, podłodze oraz meblom, rzucając się na łóżko po powrocie na stancję. Tutaj zamrę i będę doskonalił się w szlachetnej sztuce leniuchowania.

Jestem w błędzie. Bowiem ferie wcale nie oznaczają bezczynności.

Już nazajutrz muszę porzucić barłóg i doczłapać na spotkanie. Człapię. Kevin wciąż próbuje odwołać zajęcia, proponuje siedzenie na tyłku i obrzucanie się złośliwościami. Zostaje poinformowany przez Emmę, że to dopiero w czasie wolnym.

Więc także ja posłusznie zajmuję miejsce, i przez godzinę zaciskam i zwalniam Blokadę, nie dostrzegając żadnych wielkich postępów. Co nie ma znaczenia – tłumaczę sobie. Znów pół kroczku do przodu – ja, inni także, cała szóstka, i chyba to jest najważniejsze. Że mamy komplet. Że Ellinor jest tutaj. Nie będę pytał, czy cokolwiek się zmieniło, w jej głowie, a może w głowie ciotki. Wystarcza mi, że przyszła. I może nasze milczące, przerywane co najwyżej rzeczowymi uwagami wspólne ćwiczenia nie są najwartościowszym doświadczeniem w moim życiu, ale stanowią jakiś początek na długiej drodze do normalności.

Chociaż staramy zachowywać się cicho, w pewnym momencie wpada do nas rozsierdzony Greg. I przegania ze sklepu. Ferie są feriami, oznajmia. Dzień po egzaminach ćwiczyć zaklęcia? To obłąkany pomysł, i jeśli zepsujecie mi brata, nie wybaczę wam tego do samej śmierci. Uciekajcie. Korzystajcie z wolnego czasu.

Emma wywala ozór do jego pleców. Nie przerobiliśmy nawet połowy materiału na dziś – mówi, kiedy wysypujemy się na ulicę. Ale kapituluję przed brutalną przemocą.

Kevin rzuca propozycję, aby zajrzeć do Halleya. Może dla odmiany placek z jagodami?

Nikt nie wyraża sprzeciwu, więc ruszamy na Dolny Zamek. Ale kiedy docieramy do celu, okazuje się, że biesiadowanie musi pozostać wyłącznie w sferze marzeń: knajpka wręcz pęka w szwach. Przyczyna jest łatwa do odgadnięcia, wystarczy spojrzeć, kto obsiadł stoliki. Smarkacze, tacy, jak my, ewentualnie o rok, dwa, trzy starsi. Dzika horda uczniów Scola Magna, a pewnie i Parva, którzy korzystając z ferii ruszyli na miasto w poszukiwaniu najtańszych jadłodajni. A do takich niestety należy Halley.

Kevin zamierza się poddać, jednak Emma stawia opór. Dziś jest dobry dzień, żeby popróbować placka z jagodami – orzeka uroczyście. I zaczyna lustrować salę, zapewne wyszukując klientów, którzy już kończą opychanie się. Szanse są mizerne – nie tylko my czekamy. Dzielę się tą myślą z Emmą, a ta po chwili kiwa głową. Racja – przyznaje. Należy zastosować inną strategię.

Rusza, zatrzymując się przy jednym ze stołów po przeciwległej stronie sali. I tam przysiada się do pogrążonej w rozmowie grupki, na oko trzecioklasistów płci obojga, na jedynym wolnym miejscu. Nie potrafię odgadnąć, co zamierza… po prostu obserwuję.

A ona zaczyna czarować. Uśmiech, spojrzenia prosto w oczy, kosmyk włosów nawijany na palec, trzepotanie rzęsami. Chłopacy są zachwyceni. Towarzyszące im dziewczyny wręcz przeciwnie. Po dwóch, może trzech minutach jedna para znika, najwyraźniej mając sobie wiele do powiedzenia. Wolne miejsca natychmiast zajmują Ellinor oraz Lily, i wspierają Emmę w jej wysiłkach. Wystarczają jeszcze dwie, może trzy minuty, i siedzimy całą szóstką. Piątką – bo Kevin poszedł zamówić.

Jesteście tak prymitywni, że aż głowa boli – oznajmia Emma, kierując te słowa do mnie. Tak prości w obsłudze, że człowieka ogarnia przerażenie, kiedy uświadamia sobie, że to samce w przeważającej większości rządzą światem. Na co Ellinor zauważa, że tamte samice również nie wykazały się nadmiernym skomplikowaniem. Emma już otwiera usta… ale wtedy wraca Kevin z wielgachnym talerzem pełnym gorącego placka. I dyskusję trzeba przełożyć.

Udaje się wytrzymać niespełna trzy kwadranse, aż przeganiają nas natarczywe spojrzenia kolejnych oczekujących. Przystajemy na placu, umawiamy się na poniedziałek. Mam już odchodzić, kolejny raz nie proponując Ellinor odprowadzenia, gdy Emma szepcze mi, abym nazajutrz zajrzał do Seana. Tak, by Kevin cię nie widział, dobrze?

W mózgu rozbłyskuje światło zrozumienia. Kiwam głową.

Wybieram końcówkę obiadu, dającą niemal stuprocentową pewność, że Kevin wciąż ucztuje, dopraszając się o kolejne dokładki. Pukam do drzwi ich pokoju, i tak, Sean jest, Kevina nie ma. Potem przez napotkaną dziewczynę wywołujemy Emmę ze strefy zakazanej. Zasiadamy we troje w ustronnym kąciku, daleko od schodów. Wymyślenie prezentów urodzinowych dla Lily i Kevina zajmuje sporo czasu, ale ostatecznie wypracowujemy konsensus. Nie nadwyrężający zbytnio sakiewek. Zakupy jutro? – pyta Emma. We wtorek – brzmi moja odpowiedź. Wszak jutro spotykamy się w południe. Zrywać się świtem nie zamierzam, a po spotkaniu może zabraknąć czasu. Zatem we wtorek.

Emma wraca do siebie, a ja z Seanem wyruszam pomęczyć nieco Kevina, który właśnie zdążył się pojawić. Idzie tak dobrze, że na stancję wracam wieczorem – prawie spóźniony na kolację.

Wstaję w dobrym nastroju. Nie udaje się zepsuć go zadymce, przez którą przeciskam się idąc na spotkanie, tym razem na zapleczu. Jednak nadwyręża go brak Ellinor przed sklepem – i w środku też.

Greg piekli się, że znów zamierzamy trwonić czas na ćwiczenie bezużytecznych umiejętności. Kevin solennie zapewnia, że nie, że chcemy tylko posiedzieć, pozasysać herbatę, oddać się niezobowiązującej rozmowie w jakimś miłym, spokojnym kącie, gdzie nikt na nas nie wrzeszczy… złapałeś aluzję, bracie? Bo internat takowego kąta nie zapewnia, gospody przepełnione, w sakiewkach pustka i cisza, a na dworze trwa śnieżny armagedon. Zrozum, jesteśmy pod ścianą. Wtedy Greg macha ręką. Prześlizgujemy się na tyły.

Po dwóch kwadransach nadzieja, że Ellinor tylko spóźni się, umiera wraz z resztkami dobrego nastroju. Więc próbuję przekonać samego siebie, że mam to w nosie. Niestety – nie mam. Słucham, włączam się do rozmów, jednak z musu, udając, że wszystko jest w porządku. Chyba nie udaje mi się zwieść nikogo.

We wtorek wybieram się wraz z Emmą i Seanem na prezentowe zakupy. Łowy okazują się udane – lecz przede wszystkim krótkie. Dlatego odprowadzam ich do internatu, przesiaduję tam do obiadu. Wracam tonąc w świeżym puchu. Miasto odzyskało blask, jednak najpiękniejsze nawet widoczki nie cieszą mnie. Wściekam się, że jestem wściekły.

W środę nie robię nic. Poza byciem złym na świat. W czwartek składam wizytę w internacie, w pięcioro znajdujemy kolejny, inny kącik, wyposażony w ławkę, tam długo rozmawiamy. Kevin wyczuwa pismo nosem – pyta wciąż, co dostanie na prezent. Zaprzeczanie jego domysłom, trafnym czy nie, jest całkiem wciągającą zabawą. W końcu uznaje, że niczego z nas nie wyciągnie i kapituluje.

A po chwili zasępia się. Ostatnio Ellinor zdezerterowała, co oznacza, że najpewniej w sobotę również jej nie zobaczymy – mówi. I zrobi mi się smutno, a człowiek nie powinien smucić się we własne urodziny. Więc może powinniśmy spróbować ją powiadomić, co, gdzie i jak?

Pomysł przedni, stwierdzam. I tylko nierealny.

Oraz głupi, choć tak go nie postrzegacie. Ponieważ nie znacie faktów. Nie wiecie, jaką reakcję najpewniej wywoła. A ja nie mogę tego wyznać, zaplątany w kłamstwa i przemilczenia.

Jednak Kevin poddać się nie zamierza. Chodźmy po nią. Nie, nie odnajduję w sobie odwagi potrzebnej do tego, by zapukać do drzwi domu złej ciotki i być może stanąć twarzą w twarz z koszmarem. Ściągniemy Ellinor myślami… nie śmiej się tak brzydko, Emmo. Podejdziemy najbliżej, jak się da, i zaczniemy mentalnie wrzeszczeć. Kto chętny?

Zgłaszam się. By chociaż trochę go hamować.

Wybieramy się na Azaliową w piątkowe popołudnie. Bliskość domu budzi dyskomfort, jednak milczę, milczeć muszę. Kevin obrzuca budynek gradem mentalnych przywołań – obserwuję go walcząc z chęcią popukania się w czoło. Potem kilkukrotnie wywrzaskuje na całe gardło jej imię, a mnie zalewa fala gorąca… mało prawdopodobne, żeby Ellinor go usłyszała, natomiast bez cienia wątpliwości wrzaski słyszy przechodzący nieopodal patrol Gwardzistów. Podchodzą do nas z surowymi minami i nakazują bezzwłocznie zniknąć. Więc znikamy, a ja wreszcie oddycham z ulgą.

A może usłyszała – myślę, odprowadzając Kevina. Tylko ona, a ciotka nie, w przeciwnym razie mielibyśmy interwencję tamtego sługi. Usłyszała i zamarła zastanawiając się, czym to się skończy. Postanowiła nie reagować. Przez ciotkę? Być może. A może podjęła ostateczną decyzję, zliczywszy wszystkie zaprzeciw. Dowiemy się już niedługo, kiedy znów staniemy na szkolnym korytarzu.

Wiem, przyjacielu, mam zetrzeć z facjaty tę zadumę. Już biorę się w karby.

Udaję wesołość na urodzinowym przyjęciu zorganizowanym na zapleczu sklepu Grega. Objadam się ciastem, które w ilościach wręcz hurtowych zakupiliśmy w pobliskiej cukierni. I jest nawet przyjemnie… jednak nie tak, jak mogłoby być.

Siedzimy długo, aż do dziewiątej. Wtedy przegania nas Greg, oznajmiając, że nadeszła jego kolej parania się na zapleczu czarną magią, czego niepełnoletni uczniowie Scola Magna nie mają prawa być świadkami. Czarna magia ma około dwudziestu lat, ogromne oczy i uśmiecha się pięknie, kiedy pokonuje schody prowadzące do mieszkanka Grega. Dalsze tłumaczenia stają się zbędne.

Kevin nie jest ukontentowany. Mało mi, informuje nas. I uważam, że czas zaszaleć, póki w sakiewkach brzęczy mamona. Spotkajmy się jutro w sławetnej karczmie Pod Kulawym Dzikiem, uczcijmy połowę ferii solidną pizzą. Co powiecie?

Mówimy, że tak.

Nie spieszę się nigdzie, więc zamiast odbić w bok na Placu, odprowadzam przyjaciół. Emmie wyraźnie nie podoba się, że będę wracał samotnie. Nie zabłądź gdzieś po drodze – mówi jej mina. Nie zrób czegoś głupiego.

Nie zamierzam robić niczego głupiego. Żegnam się, przemykam pustymi ulicami, wdrapuję do pokoiku. I rzucam się w objęcia łóżka.

 

 

Czeka mnie przykry obowiązek – oznajmienie pani Pilch, że kolejny raz nie zażyję jej obiadu. Zbieram się długo, ale w końcu idę. Staję przed nią ze zbolałą miną, oczami wbitymi w podłogę, informuję o planowanej absencji. Ona jednak podchodzi do sprawy ze zrozumieniem, nie wysuwa szarpiącego sumieniem oskarżenia, że nie smakuje mi jej kuchnia. Są ferie, Williamie – mówi. Korzystaj.

Wyruszam korzystać.

Dwójka już waruje pod knajpką. Coś nakazuje mi dygnąć przed Emmą, przybijam żółwika z Kevinem. Po chwili zjawia się Sean. Sam, jeśli nie liczyć zbolałej miny. Wtedy Emma wyjaśnia, że Lily nie przybędzie, bowiem kicha, smarka i straszliwie łamie ją w kościach. Stąd wzięła się mina Seana.

Aha. Czyli znów mi coś umknęło?

Wchodzimy, zajmujemy miejsca przy stole. Wszczynamy burzę mózgów: co zamówić? A to niełatwe, gdy trzeba znaleźć kompromis pomiędzy pożądaniem i możliwościami. Ostatecznie staje na dwóch średnich, na grubym cieście oczywiście. Kevin zbiera pieniądze, idzie złożyć zamówienie. Kiedy wraca, oznajmia: dziesięć minut. Czekam cierpiąc piekielne męki – wszechobecne zapachy wywołują ataki wściekłego głodu.

Emma postanawia urozmaicić oczekiwanie. I przyczepia się do Seana.

– Co tak wzdychasz? – pyta.

– Wcale nie wzdycham – mówi niepewnie Sean.

– Wzdychasz. A jeden Will ze złamanym sercem nam wystarczy, nie uważasz?

To wstrętna potwarz, Emmo.

– Nie mam złamanego serca – oświadczam.

– Słyszysz? – Emma zwraca się do Seana – Will nie ma złamanego serca. Lecz ty masz chyba wyrzuty sumienia.

– Z jakiego…

– Lily wczoraj po obiedzie wsiąkła gdzieś – nie pozwala mu mówić – Wraz z kurtką. I bardzo długo nie wracała… ktoś musiał wyciągnąć ją na spacer. Na mróz. A dziś jest rozłożona. Lecz ty nie masz z tym nic wspólnego, prawda?

Sean zapada się w sobie. I nawet nie próbuje się bronić. Żuczek leżący na plecach i bezradnie machający odnóżami.

– To jest ta słynna dedukcja, tak, Emmo? – wykazuje zainteresowanie Kevin.

Emma wali go pod żebra. To już właściwie odruch Pawłowa.

– Nie przeszkadzaj mi, kiedy torturuję – mówi, i znów wbija spojrzenie w Seana – Odnoszę wrażenie, że próbujesz namówić Lily na coś niecnego. Jak Greg tę nieszczęsną istotę, którą widzieliśmy wczoraj.

– Nie wyglądała na nieszczęsną! – Kevin wnosi protest.

– Mało ci?

Chwyta się za bok i potrząsa głową.

– Zamierzasz pójść w ślady Grega? – ciągnie Emma – Piękne plany, Sean. Pannę już masz… czyli potrzeba ci jeszcze sklepu, sporego dochodu, mieszkanka na piętrze, w istocie samych drobiazgów. Więc działaj.

Coś tam mruczy pod nosem. Zejdź ze mnie, Emmo? Chyba tak.

Jaki intensywny burak, przyjacielu.

– Niemniej póki tego nie zdobędziesz, sugeruję, byś poniechał obściskiwania się na mrozie i rozpoczął negocjacje z Wiliamem. Na temat wynajmu jego pokoju na godziny – kończy.

Cooo?

– Nie rób ze mnie bajzeltaty! – oburzam się.

– Kogo? – Kevin robi wielkie oczy.

Emma pęka z dumy, Sean ćwiczy pąsowienie niczym pensjonarka. A ja zastanawiam się, ile jest w tym prawdy. Sean i Lily?

Wykluczone. Może istotnie dała się wyciągnąć, okazała dobre serce, ludzie miewają niekiedy takie niewytłumaczalne odruchy… ale nic więcej, po stokroć nie. Chłopak boi się własnego cienia, milczy i płoni się, gdy Emma jedzie po nim jak po łysej kobyle – on miałby zdobyć Lily?

Takie rzeczy zdarzają się w baśniach. Nie w baśniowych krainach.

Ale dość już o tym. Gdzie ta pizza? Ostatnio było szybciej.

Trafiam. Mężczyzna za ladą kiwa do wpatrzonego w niego jak w obrazek Kevina, ten podrywa się. I już po chwili konsumujemy.

Już po kilku kęsach Emma uśmiecha się szeroko.

– Hmmm… to nieco lepsze, niż pasza serwowana w prześwietnej stołówce internatu.

– Nieco? – Kevin spogląda na nią z politowaniem – Kobieto, błagam, nie kompromituj się! Trzymasz w ustach najwspanialszą rzecz pod słońcem. Oczywiście poza…

Zawieszenie głosu w najstosowniejszym momencie. Brawo, druhu! Ledwo tłumię śmiech, Sean znów pokraśniał.

– Poza…? – rzuca Emma.

– …poza pasztecikami w Królewskiej, rzecz jasna – kończy myśl – I jeśli kiedyś znajdę garniec ze złotem, wszystkich was na nie zaproszę.

Przepiękny unik.

Natomiast sugestia tak oczywista i przejrzysta, że Emma powinna teraz bić cię seriami i toczyć pianę. A nie bije i nie toczy, co jest niezwykle dziwne. Świat staje się coraz dziwniejszy… albo to ja rozumiem z niego coraz mniej.

Owszem, bez ustanku tłuczesz mojego przyjaciela za niewyparzony ozór. A jednak jego wyskoki wydają się sprawiać ci autentyczną radość. Wręcz tęsknie czekasz na kolejny, i wcale nie dlatego, żeby móc go skarcić ciosem w miękkie. Imponuje ci? Tak bardzo, że byłabyś skłonna dać mu się wyciągnąć na spacer na mrozie, a potem smarkać, kichać i czuć łamanie w kościach?

Twierdzisz, druhu, że nie ma szans, żeby Emma i Kevin. Cóż, przemyśl to raz jeszcze – powiem tylko tyle.

A teraz zajmijmy się pizzą.

Zajmuję się pizzą. Bardzo solidnie, bo Kevin i Sean nie próżnują, co parę chwil znika kolejny kawałek. Mogłem wziąć jedną na pół z Emmą – myślę, a nie, że wszystko wspólne i kto pierwszy, ten lepszy. Bowiem taki układ się nie sprawdza, gdy przyjaciele nie posiadają ani cienia ogłady, ani śladu umiaru.

Sean nagle wzdycha ciężko.

– Pomysł świętowania udatny – oznajmia grobowym tonem – Póki człowiek nie przypomni sobie, co świętujemy. Pół ferii za nami.

Brak Lily doskwiera, co? Z nią u boku nie miałeś takich zjazdów.

– Pomyśl inaczej – mówię – Za nami już połowa pierwszej klasy, najgorszej. W dodatku większa połowa.

Emma krzywi się. Tak, byłem pewien, że cię rozbawię.

– Dlaczego najgorszej? – a jednak czepia się czegoś innego.

– Bo nie mamy żadnych praw – wyjaśniam – Żadnej wolności. Traktują nas jak dzieci.

– Ważny fakt, Will: my jesteśmy dziećmi – odcina się.

Dlatego pilnie potrzebujemy wolności. Teraz. Na co nam ona, kiedy będziemy starzy?

– Po Otwarciu poluzują smycz – rzucam.

– Więc drugą klasę też skreśl – jej szybka riposta.

– Może okażę się wyjątkowy i przejdę na samym początku?

Spogląda pobłażliwie.

– Może – mówi – Czego ci z całego serca życzę, bo zawsze kibicowałam przegranym sprawom. Tak, przejdziesz przez Otwarcie… tylko to niczego nie zmieni. Po staremu będziesz zrywał się rankiem, z wywalonym ozorem biegł do szkoły, siadał na komendę i grzecznie aportował, kiedy ci nakażą. Dla nich dzieckiem pozostaniesz do końca nauki. A za dwa funty kieszonkowego, które teraz wydają ci się majątkiem, nie kupisz sobie zbyt wiele swobody.

Następna pesymistka. Pozarażaliście się nawzajem?

Sean znów wzdycha.

– Więc za nami dopiero jedna dwunasta – stwierdza.

Na bogów, jak mówi Kevin.

– Sean, otrząśnij się, bo zejdziesz na depresję – mówię – Zaraz zaczniesz rozpaczać, że uciekła nam już jedna piąta życia, i najlepiej położyć się gdzieś w kącie i czekać na koniec.

Sean kwituje moje słowa kolejnym westchnieniem.

Jęczysz, bo obiekt westchnień zniknął ci z oczu na parę chwil? Błagam. Z naszej paczki nie ty masz największe prawo szorować o dno, tylko Ellinor. Ona swego obiektu westchnień nie widziała od całego tygodnia… spróbuj zwizualizować sobie ten ból.

Nagle czuję na sobie wzrok Kevina. Ciężki. Kipiący znaczeniami.

– Co? – pytam – Zeżarłem ci kawałek, na który się śliniłeś?

Tamten potrząsa głową.

– Przypomniałem sobie o czymś. Rano mój brat szyderca powiedział mi, że jeśli mam ochotę zobaczyć coś ładnego, to trafia się okazja. Bo do Caisleán zawitała Camilla.

Momentalnie zalewa mnie fala gorąca.

– Jaka Camilla? – łapię się ostatniej, mikroskopijnej szansy.

– A o ilu osobach noszących to imię słyszałeś? – Kevin krzywi się – Człowieku, mamy ferie, jednak to nie powód, żeby do końca wyłączać mózg! Camilla Greene, ciotka Ellinor, oczywiście.

Niech to diabli.

Nie wywołuj wilka z lasu – mówili mi mądrzy ludzie. Ale zachciało mi się snuć durne myśli, i doigrałem się.

Camilla – ponoć najpiękniejsza kobieta tego świata – aż dziw, że nie zarobiłeś od Emmy za coś ładnego, przyjacielu. Następczyni Lady Greene, zimna i bezduszna. Pojawiająca się akurat w chwili, w której Ellinor odważyła się przetestować długość łańcucha, na którym trzyma ją rodzina. Przypadek?

Zdążyłem wyrosnąć z naiwności. Przypadki nie istnieją.

– Greg wdał się w pogawędkę z jakimś klientem, człekiem dobrze poinformowanym – ponawia Kevin – Camilla ponoć nie zatrzymała się w swoim domu na Wysokim Zamku, tylko na Średnim, u innej Greene… tej, u której mieszka Ellinor. Ów człowiek widział, że właśnie tam kieruje się jej powóz.

Kolejny cios obuchem prosto w łeb.

– Jasna cholera – tylko tyle udaje mi się wykrztusić.

Jedno jest zupełnie oczywiste. Jeśli sądziłem, że Ellinor do tej pory była zmuszana przez rodzinę do wyrzeczenia się wolnej woli, to myliłem się jak diabli. Bo list z donosem najwyraźniej podziałał, i Lady wysłała swoją wielką inkwizytorkę, bicz boży, młot na rozpuszczone nastolatki, Camillę. A z tego, co o niej wiem, co złożyłem sobie z niechętnych, urywanych wyznań Ellinor, jest ostatnią osobą, która rozumie znaczenie słowa negocjacje.

A miałaś nadzieję, że przyjedzie twoja mama i załagodzi konflikt. Ty także powinnaś wyrosnąć z naiwności. I tak, wyrośniesz. Wyrastasz właśnie w tej chwili.

– Will? – pogania mnie Emma, milczę najwyraźniej zbyt długo.

– Jest kiepsko – rzucam – Chyba możemy pożegnać się z Ellinor.

Aż się wzdryga.

– Pożegnać? – powtarza.

– O czym ty mówisz? – wspiera ją Kevin.

Właśnie. O czym mówię.

Tak, zacząłem, i już nie mogę się zatrzymywać. Muszę wyznać więcej, niż tylko odrobinę, nawet jeśli trzeba będzie ubrać prawdę w nieco inne, łagodniejsze słowa. Muszę. Inaczej wszystko, co powiedziałem Ellinor o przyjaźni, starając się przekonać ją, że z nami nie powtórzą się ciemne lata, okaże się nic nie wartym kłamstwem.

– Will? – Emmie kończy się cierpliwość.

Podejmuję decyzję.

– Skoczyliśmy sobie do oczu, bo jedno chciało czegoś, na co to drugie nie zamierzało się zgadzać, tak sądzicie, prawda? – pytam.

Kevin i Sean przytakują. Emma wzrusza ramionami.

– Owszem – mówi – To wyglądało na kłótnię niedoszłych kochanków – a ty nie zaprzeczyłeś, że zachowałeś się jak świnia. Więc tak sądziłam.

– Bo to świetnie wpisuje się z twoją opinię o mnie – burczę.

– Nie jesteś nieco przewrażliwiony? – pyta wściekle – I jeżeli dobrze pamiętam, zapytałam, czy prawda w istocie tak wygląda… a ty się zjeżyłeś. Jakby zależało ci na opinii drania. Miałam drążyć?

Zatem nie tylko świnia, ale i człowiek usilnie kreujący swój wizerunek, by wydać się paskudniejszym. Coraz lepiej.

– Może powrócimy do sedna? – proponuje – Wyjaśnisz, co zaszło?

W pewien sposób. Modyfikując wizerunek, choć nie swój.

– Jestem draniem – zaczynam – Jednak kłopot z Ellinor nie do końca jest moją zasługą… wydatnie dołożyła się jej rodzina, prześwietny ród Greene. Z naciskiem na ciotkę Bernice, u której mieszka. Uznała, że stanowimy niewłaściwe towarzystwo dla swej podopiecznej… a do mnie ma jakieś osobiste pretensje. A może do wszystkich Armstrongów, tego do dzisiaj nie udało mi się ustalić. Generalnie do nas. Ziemskie przybłędy, tym jesteśmy dla Bernice… pamiętasz, Kevin, jak wzdragałeś się przed zdradzeniem mi tego określenia? Ale żyję tu już trochę czasu, zdążyłem je usłyszeć nie raz, przestało doskwierać. Ciebie natomiast tytułuje prostaczkiem, kmiotem z prowincji. Bardzo, bardzo niewłaściwa kompania dla wnuczki Lady Greene.

Emma bębni palcami w blat. A potem niespodziewanie uśmiecha się szeroko.

– Jesteśmy przybłędami z Ziemi? Nobilitujące. Bo co roku trafia tu garstka spośród miliona kandydatów. Cholerni wybrańcy.

I tak powinno się reagować. Żółwik, Emmo. Serio. To również nobilitacja – nie przybijam z byle kim.

– Ale wnuczka miała to w nosie – podejmuję znów – Zbuntowała się, spotkała z nami w Wigilię wbrew wyraźnemu zakazowi. I została przyłapana. Ciotka wpadła w furię, zaczęła kontrolować każdy krok Ellinor, więc ta uznała, że lepiej będzie omijać nas szerokim łukiem… jednak nie informując, co jest powodem. A wtedy ja – podpuszczony przez ciebie, Emmo – postanowiłem rozwiązać problem. Ellinor poniosło, że wtykam nochal w nie swoje sprawy, mnie, jak już zostało nadmienione, również trafił szlag, wypowiedziałem parę niestosownych słów… i zrobiło się naprawdę kiepsko.

Emma potrząsa głową.

– Dlaczego powiedziałeś jej kilka niestosownych słów? Skoro…

– Ponieważ zaczynała myśleć, że lepiej będzie wybrać spokój – nie daję jej dokończyć – Zamiast przyjaciół.

To na szczęście trafia. Nie muszę brnąć w szczegóły, których wolę nie wyjawiać.

– Już wtedy sądziłem, że powiedzieliśmy sobie pa, pa – mówię – Ale przejęłyście ją, ty i Lily, odciągając od przepaści. I…

Muszę przerwać, bo Emma wzdycha przeraźliwie.

– Kiedy słyszę twoje metafory, mam ochotę rozszarpać sobie żyły tępym gwoździem.

– Ale pomysł zadziałał – nie daję się sprowokować.

– O czym chętnie wspominasz, bo był twój.

A czy pochwali mnie ktokolwiek inny? Ty?

– Ellinor postanowiła walczyć, jak się zdaje – znów ignoruję przytyk – Przyszła na moje urodziny, na spotkanie na zapleczu… i coś musiało się stać, bo zaraz potem zniknęła.

– Przyłapali ją? – pyta Sean.

Rozkładam ręce.

– Najpewniej. Co więcej, wraża ciotka wcześniej wysłała do Oldecastle donos. Ellinor sądziła, że skończy się przyjazdem mamy, która załagodzi konflikt… lecz zamiast niej w Caisleán zjawia się do-rany-przyłóż-Camilla, uosobienie ciepła i łagodności… dla niewtajemniczonych podpowiedź, że to sarkazm.

– Domyśliliśmy się – burczy Sean.

– Przyjeżdża Camilla i zamiast zatrzymać się w swoim domu na Wysokim Zamku ląduje, jak twierdzi Kevin, u Bernice. Nie trzeba nazywać się Holmes, żeby domyślić się powodu.

Emma marszczy się cierpko.

– Niskie, Will. Ale zgadza się: Ella dostanie po łapach.

– To byłaby najłagodniejsza kara – mówię – Boję się, że nie otrzyma szansy na odkupienie win, tylko natychmiast przeniosą ją do innej klasy… lepszej, odpowiedniejszej, ze znacznie większą procentową zawartością arystokratów w składzie. Ellinor wspominała, że tego najbardziej się obawia.

To na tyle.

Zapada cisza i trwa sobie w najlepsze. Kevin kończy wybieranie paluchem ostatnich okruszków z talerza, w kubkach stygnie herbata.

Pierwsza budzi się Emma.

– Dlaczego Ella nam tego nie powiedziała?

– Powiedziała mi, a ja się wściekłem – mówię – Najpewniej wolała uniknąć powtórki… nie ja jeden mam problem z powściągnięciem języka.

– Poważnie? – pyta Emma.

Poważnie. Uderz w stół, a nożyce się odezwą, moja droga.

– A dlaczego ty nam nie powiedziałeś? – zadaje kolejne pytanie – Ach, czekaj, nic nie mów. Ella też ma swoje za uszami, czy tak?

Skoro nie mam nic mówić, to nie będę.

– I tak byśmy nie pomogli – rzuca Sean.

– Może – stwierdza Emma – Ale przynajmniej czułaby, że ma w nas oparcie.

Nadal chciałabyś ją wspierać? Już nie przeszkadzają ci jej winy?

Dobre i cholernie sprytne podsumowanie, Emmo. Raz jeszcze wyszedłem na tego najgorszego, jednak zwisa mi to kalafiorem. Bo po tym, jak Ellinor opowiedziała mi o swoim wcześniejszym życiu, spadł na mnie cholerny moralny obowiązek nie dopuszczenia, żeby ono się powtórzyło. Nawet jeśli ma za uszami trochę więcej, niż trochę. I może nie spełni się najczarniejszy scenariusz, Ellinor pozostanie z nami. Po diabła macie wiedzieć o jej chwili słabości? Cóż to da?

A jeśli nie zostanie? Będę miał pieprzony kłopot z samym sobą, choć żal nie będzie udawany. Jednak inna klasa to nie inna szkoła, kontakt nie urwie się do końca, jeśli obie strony tego zechcą. Jeśli Ellinor tak postanowi. Jeśli wyrzuci z umysłu chore idee, którymi infekowała ją rodzina. Jeśli wciąż będzie stawiała opór.

A potem zdarzy się coś, co nazywamy przyszłością. Dorośnie. Sama będzie decydowała, co myśleć, z kim przestawać. Najpewniej nie z nami – jak sama stwierdziła, koniec szkoły będzie oznaczał koniec więzi… lecz po co myśleć o tym teraz? Teraz powiem tylko tyle: zostań z nami, Ellinor. Na przekór Bernice, Camilli, babci, i diabli wiedzą, komu jeszcze. Zostań. Bo tworzymy nieprawdopodobnie fajną paczkę.

– I co teraz? – pyta Sean.

– Nic – odpowiadam – Nic zrobić się nie da. Przecież nie pomaszerujemy na Azaliową z dwoma bukietami dla ciotek, żeby je przekonać o naszych zaletach.

– Mogliśmy w piątek nie wyć pod jej oknami – mruczy Kevin.

My? Cholera mnie weźmie. Wyłeś ty, druhu.

Ale tak, sytuacji nie poprawiliśmy. Trzeba było słuchać przeczuć.

– Dlaczego ciotka czepiła się ciebie? – znów dopada mnie Emma – Ty nie do końca jesteś przybłędą. Wszak z Faerie twój ród, Williamie.

Będę ignorował Williama, postanawiam. Póki licznik nie dobije do tysiąca. A wtedy, Emmo…

Doświadczysz na własnej skórze. Albo umyśle. Jeszcze nie zdecydowałem.

– Czepiła się Armstrongów, nie mnie osobiście – udzielam odpowiedzi spokojnym tonem – Dlaczego? Nie wiem. Może któryś z nas sprawił jej jakąś… hmmm… przykrość?

Emma chichocze.

– W sensie, że odmówił tego, co ty i ja mamy teraz na myśli, jednak głośno powiedzieć nie możemy, bo Sean znów się zarumieni?

– Dokładnie w tym sensie – potwierdzam.

– Zejdźcie ze mnie! – burczy Sean.

Sam się podłożyłeś, chłopie. Trzeba było nie wzdychać.

– Ale dlatego, że ciotka taka szpetna, czy Armstrongowie są tak wybredni? – dopytuje się Emma.

– A odpowiedź ma zaboleć?

Potrząsa głową.

– Już wiem, co powiesz. Skoro ja od pół roku bezskutecznie ostrzę sobie pazury, to ta druga możliwość… Kev, nie warcz! Tylko żartujemy sobie niestosownie… co dziwi, bo Will powinien zalewać się teraz łzami.

Wzruszam ramionami.

– Próbuję się nie zalać, dlatego gadam od rzeczy. I niestosownie żartuję. Bo nic zrobić nie mogę.

Odsuwałem od siebie gorzki nastrój, tylko tyle. Wiedząc, że w końcu mnie dopadnie. I właśnie to zrobił.

– Trzeba cierpliwie czekać – mówi Kevin – Camilla nie pozostanie tu na wieki… i w końcu sprawa przycichnie.

– Wierzysz w to? – pyta Sean.

– Nie bardzo – przyznaje.

Dobry humor wydał ostatnie tchnienie.

Tak, czas się zbierać. Tyle ze świętowania półmetka ferii.

Wychodzimy z gospody. Oblepia nas paskudne, przesiąknięte wilgocią powietrze. Zima kona, wiosny nie widać, i długo jeszcze u nas nie zawita. Przynajmniej nie wpadniemy na głupi pomysł włóczenia się po mieście, więc nikt nie dostanie kataru. Same plusy.

Pozwolicie, że nie odprowadzę was do internatu? Przyzwyczaiłem się już tak bardzo do nieodprowadzania, że po prostu nie wyobrażam sobie, żebym miał tego nie zrobić przynajmniej raz dziennie. Stało się moją pasją, specjalnością, sposobem na życie. Zgadzacie się? Dziękuję! Czy zajrzę do was jutro? Być może. Albo pojutrze. W środę spotkanie, tak, pamiętam.

Ruszam ku stancji.

Jeszcze jedne takie ferie, a nie trzeba mi będzie żadnych egzaminów więcej – stwierdzam. Tak, zrzynam ze starożytnych, ale mam to w nosie.

Wlokę się ze zwieszonym łbem. Wypatruję dna, od którego mógłbym się odbić. Wciąż bez powodzenia.

 

 

Poniedziałkowy poranek wita mnie mżawką i mglistym powietrzem, przez które z trudem przeciska się światło dnia. Dziś nikt i nic nie wyciągnie mnie z domu – postanawiam. Więc będziecie musieli samotnie kisić się w internacie. Ha, ha. I jeszcze raz gromkie: ha!

Na cóż ci ferie, chłopie? – pytam samego siebie, sięgając po kolejną lekturę. By przegonić szkolny program? Nie do tego celu je zaprojektowano, lecz chyba nie uważałem, gdy nam to tłumaczono. Z drugiej strony Emma będzie ze mnie naprawdę dumna.

Do obiadu pochłaniam niemal połowę. Po nim na powrót chwytam książkę… i już przy trzeciej stronie ktoś puka do drzwi.

Ktoś? Kevin. Cuda się nie zdarzają.

Wpuszczony do pokoju od razu zaczyna tłumaczyć, że próbował namówić współlokatorów na deser w jakiejś knajpce, jednak nikt… uwierzysz, nikt!… nie wyraził ochoty. Mruczeli coś o paskudnej pogodzie i pustych sakiewkach. A ja mam już dość ścian mojego pokoju, Seana jęczącego na korytarzu i wrzeszczącego na zdrowie! po każdym kichnięciu Lily dobiegającym z drugiej strony. Przesadzam? Przyjdź. Doświadcz. Dlatego wpadłem zapytać, czy nie wybrałbyś się, i tak dalej, i tak dalej.

Hm.

Twoja sakiewka nie umiera z głodu? – pytam. Kevin potrząsa głową i wyjaśnia, że bierze dodatkowe zmiany u Grega, a ten sypie czasem drobniakami. Nie, to żadne poświęcenie z mojej strony, przyjacielu. To prosta konieczność, bo na stołówkowym wikcie to ja już dawno umarłbym z niedożywienia. Zatem?

Odpowiedź wciąż brzmi: hm. Bo nie odnajduję w sobie przemożnej chęci na włóczenie się po mieście… lecz jeszcze mniej korci intymne obcowanie z nudną w gruncie rzeczy lekturą. Poza tym z niezbyt licznego zbioru rzeczy, które można robić w Caisleán, wypad z przyjacielem wydaje się dość przyzwoitym pomysłem. Zatem…

Bez słowa zaczynam wzuwać buty. Nudzenie się w towarzystwie Kevina przynajmniej nie jest aż tak beznadziejnie nudne.

Wychodzimy. Mżawka ustała, lecz granatowe chmury wiszą tuż nad głową.

Arcypaskudnie.

Wybieramy Halleya, by nieco odwlec agonię sakiewek. Tańsze alternatywy już nie istnieją, może poza zakupieniem placka w jakiejś podejrzanej cukierni na Dolnym i obżeraniem się nim w pokoju… lecz gdzie nastrój, prawda? Poza tym dwóm samcom jakby nie wypada. Tak, Halley też stał się nieco nudny, ale cóż zrobić, tutaj chodzi o życie Kevina, nie o jakieś płoche igraszki. A ciasto z wiśniami wciąż smakuje jak za pierwszym razem.

Jasne, przyjacielu, niewielkie porcje, nie szalejmy. Najwyżej po dwa funty na głowę… nie bij, marzeń mieć nie można? I herbata. Bez niej nie ma żadnej zabawy. Pusto tu jakoś. Żaczkom wyczerpały się fundusze? Wiem, mój humor pozostawia dziś wiele do życzenia. Pojmuję. Za dużo gadam. Zaczynajmy.

Zaczynamy. I odtąd toczy się nasz ożywiony dialog złożony z pomruków i mlaśnięć. Co wcale nie przekreśla komunikacji – dumam. Cała tajemnica w niuansach, które wyłapie tylko wyczulone ucho. Czy przez przypadek nie odkrywamy na nowo prajęzyka, przyjacielu? Omówiłbym tę kwestię z Emmą, ale ona niestety nie potrafi wydobyć z siebie zrozumiałych chrząknięć. Niższy poziom rozwoju, zgadzam się z tobą w pełni. Ale kiedyś zlezie z drzewa, żeby rozpocząć wielką przygodę z rozumem. Jestem o tym przekonany.

– Kevin, Will – słyszę nagle dźwięczny głos.

Podrywam głowę.

Przy stoliku stoi Ellinor, patrząc na nas z góry i uśmiechając się. Jak się tam znalazła? Przecież przed chwilą…

– Byłam niemal pewna, że ukryliście się właśnie tutaj – dodaje.

Aha.

– To miraż, prawda? – zwracam się do Kevina.

– Oczywiście, że tak – odpowiada – Jedz.

Wracam do jedzenia. Niestety, po chwili brzmi chrząknięcie Ellinor. Wreszcie jakiś artykułowany dźwięk.

– Zaraz któryś dostanie w ucho – oświadcza – Jeśli nie zrobicie mi miejsca.

To jednak nie jest miraż. Miraże nie grożą.

Przesuwam się ku ścianie, Kevin postępuje podobnie dokładnie w tej samej chwili. Ellinor waha się przez sekundę. I wybiera stronę Kevina.

Bardzo bolesny cios, istoto, która najwyraźniej nie jesteś mirażem. Bo pierwszy plan mojego obrazu świata w tej chwili zawłaszczyła paszcza przyjaciela, wypchana nieprzeżutym plackiem. A wrócić na poprzednie miejsce trochę niezręcznie, pomyślisz sobie byle co. W ogóle nie wiem, jak zareagować. Uszczypnąć się? A może ciebie? Gdyż nic nie wyjaśnia twojego pojawienia się tutaj, twojego uśmiechu, dzień po przybyciu do Caisleán Camilli Greene, tępicielki swawolnych nastolatek. W dodatku Kevin patrzy na mnie z wyrzutem. I jak czuje się twoja teoria, przyjacielu? – odczytuję nieme pytanie.

Ano nie wiem. Zdechła?

– Przeszkodziłam? – odzywa się Ellinor – Bo tak nagle zamilkliście.

Nie przeszkodziłaś. Po prostu nas zatkało. Kevin, powiedz coś.

Kevin nic nie mówi.

– Zaskoczyłam was – to nie jest pytanie, tylko stwierdzenie.

– Nie bardziej, niż znikając tydzień temu – umysł nareszcie przebudził się.

Dojrzę grymas złości?

Owszem, jest. Ale taki trochę mdły.

– Najpierw powinności – mówię, podrywając się z ławy – Ellinor, herbata i placek dla ciebie?

– Herbata bez placka, poproszę – odpowiada – Dbam o linię.

Kevin wydaje z siebie histeryczny chichot.

Prawda, przyjacielu, czegoś równie absurdalnego nie słyszałem w życiu, jednak powinieneś nieco lepiej panować nad odruchami. Zostawię was samych, niech Ellinor się z tobą rozprawi. Oszczędzę sobie widoku tej sceny.

Idę po herbatę. Bez placka.

Kiedy wracam, milczą. Ellinor dziękuje, bierze ode mnie kubek. Siadam, teraz dokładnie naprzeciwko niej.

Spogląda mi prosto w oczy. Co byłoby niemożliwe, gdyby wybrała miejsce po mojej stronie. Czyżbym zbłądził w interpretacji?

– Kevin nie odpowiada na moje pytania – skarży się – Jakby nie był pewien, co ma prawo powiedzieć, co nie… a może po prostu jest na mnie zły.

– Nie jestem zły – zapewnia ją.

– Za moje niespodziewane zniknięcie?

– Za to również nie.

Chwyta w mig.

– Czyli Will opowiedział wam o naszej niesławnej rozmowie, tak?

Kevin kiwa głową. Pozostaje mi pójść w jego ślady.

– Opowiedziałem o twoich potyczkach z rodziną – mówię – Przyczynach, dla których trzymałaś się z daleka… i które spowodowały owo nagłe zniknięcie. Jak sądzę.

Dostrzegam, że uchodzi z niej napięcie. Że oddycha z ulgą.

– Przeprosiłem ich, że wybrałem taki, a nie inny sposób rozmowy z tobą – dopowiadam – Paskudny. Który sprawił, że oddaliłaś się jeszcze bardziej. Teraz mogę przeprosić również ciebie.

Potrząsa głową.

– Nic się nie stało, Will.

– Stało się – mówię.

Na to już nie odpowiada.

Dobrze, zakończmy to w ten sposób. Udając. Że nic się nie stało.

Czasem prawda nie przynosi niczego dobrego. Dostałem po głowie, jednak zbyt słabo, zasługiwałem na więcej. Niska cena za pozostawienie ci drogi powrotu. Do nas, Ellinor. Dlatego zwyczajnie zapomnijmy o wszystkim, zacznijmy na nowo. A chyba istnieje szansa, skoro tu jesteś.

I wtedy zaskakuje mnie.

– Nie, nie zostawię tak tego – mówi – Kevin, Will ma rację: stało się. Lecz nie on zawinił, tylko ja.

– Wspomniał – mruczy Kevin – Że zastanawiałaś się, czy nie posłuchać rodziny… dla świętego spokoju.

Raz jeszcze potrząsa głową.

– Próbował mnie bronić – to szlachetne. Ale niestety nieprawdziwe. Ponieważ nie dla samego spokoju to robiłam. W pewnej chwili pomyślałam, że oni, ta część mojej rodziny, która nie życzy sobie żadnych zmian, żadnych rewolucji, może mieć rację.

Teraz ty się pogrążasz. Szlachetne, lecz głupie.

– Zrozum, Kevin, byłam tym karmiona przez babcię od dzieciństwa – ciągnie – I jakaś część musiała zagnieździć się w moim umyśle. Nie chcę taka być… ale przez chwilę byłam. Dlatego to ja powinnam was przeprosić.

Kevin wzrusza ramionami.

– Nie przejmuj się – mówi – Mnie spotkało coś podobnego. Od dzieciństwa wpajano mi, że Ziemianie to krwiożercze bestie rzucające się ludziom do gardeł… a spójrz, siedzimy z jedną z nich, i nic. Racja, obficie karmię ten egzemplarz plackiem i pizzą, na wszelki wypadek… ale imaginuj sobie, mogę teraz głaskać oraz miziać za uchem, i nie odgryzie mi ręki. Oszukano mnie. Po prostu.

Ellinor jest zachwycona.

– Kiedyś zostaniesz Wielkim Mistrzem Gildii Praw – oznajmia – Potrafisz załagodzić każdy konflikt.

Załagodzić?

Jakim kosztem, o to nikt nie zapyta?

– Nie cała moja rodzina tak myśli – dodaje jeszcze.

– A ty nie jesteś swoją rodziną, całą czy nie – odpowiada Kevin – Jesteś sobą.

Miło, że tak mówisz – oznajmia mina Ellinor.

Jednak ja odczytuję z jej oblicza znacznie więcej. Miło, że niczego nie rozumiesz, Kevin, że posiadasz tę naiwną wiarę we mnie, w ludzką dobroć, w to, że nastoletnie dziewczęta nie są zdolne do kłamstw, do ukrywania prawdy. To rozczulająco miłe.

Czy mylę się, panno Greene? Może kiedyś się tego dowiem.

– A jednak należą ci się przeprosiny – ponawia Ellinor.

– Za kmiotka? Gdybym miał policzyć na palcach wszystkie razy, gdy tak nazwał mnie Brian, byłbym sturękim potworem.

– Nie tylko – dodaje – Za moje zniknięcie. Nieobecność na twoich urodzinach.

Kevin znów wzrusza ramionami.

– Ty straciłaś. Nie ja.

– Straciłam – przyznaje – Ale ty nie stracisz, i Lily też nie… mam dla was prezenty.

– Nie trzeba było, naprawdę – stwierdza – To gdzie ów prezent?

Ellinor zanosi się śmiechem.

– Nie brałam ich dzisiaj ze sobą, bo nie byłam pewna, czy was znajdę. I znalazłam, ale nie wszystkich… gdzie pozostali?

– Lily przeziębiona – wyjaśnia Kevin – Sean kompletnie załamany z tego powodu, i jeśli myślisz o tym, o czym ja myślę, to masz rację. Natomiast Emma jest w kiepskim stanie psychicznym, tęskni za szkołą, płacze po kątach, i nie chce już słyszeć słowa ferie.

– Akurat!

– Święta prawda. Jednak dość już o tym, teraz twoja kolej. Wyjaśnij wreszcie, jakim cudem wymknęłaś się ciotkom!

Dokładnie to samo chciałem powiedzieć. Dzięki, przyjacielu.

Ellinor rozpromienia się.

– Wcale się nie wymykałam – oświadcza.

Kevin ma mocno niemądry wyraz twarzy. Tak jak ja. Zapewne.

– Zaskoczeni? – pyta – Więc pomnóżcie swoje zdumienie przez dziesięć, wtedy dostaniecie mnie. Jednak po kolei: do Caisleán zamiast mojej mamy przyjeżdża Camilla, i nie zatrzymuje się w swoim domu, tylko u ciotki Bernice. Wpada jak burza, słowem nie odpowiadając na moje powitanie. Już wiem, że przepadłam z kretesem.

Wydaje z siebie westchnienie.

– Wstyd się przyznać, ale uciekłam, zamknęłam się na piętrze w swoim pokoju, woląc nie rzucać się w oczy żadnej z nich. Niestety, musiałam zejść na obiad. Siadłam przy stole, cicha, grzeczna, dobrze wychowana dziewczyna. Czekałam, aż się zacznie… lecz wcale się nie zaczęło. Camilla zimna jak lód, Bernice przeciwnie – aż gotowała się w środku – jednak obie milczące jak głazy. Dobre pół godziny bez jednego słowa, aż bałam się głośniej przełykać. Koszmar. Musiałam czekać, aż i one skończą. Wtedy wstałam, pewna, że zatrzymają mnie. Nie zatrzymały. Znów zamknęłam się w pokoju.

Nagle rozpromienia się.

– I teraz najlepsze… jeżeli wam to zdradzę, zostanę wydziedziczona. Czekałam, aż wezwą mnie na ogłoszenie wyroku, lecz minęła godzina, dwie, trzy – i nic. Postanowiłam, że przemknę do kuchni, żeby przekąsić coś przed snem… i kiedy otworzyłam drzwi, usłyszałam krzyki z dołu. Głosy ich obu. Zakradłam się do schodów, wiem, nieładnie. I słuchałam, jak wrzeszczą na siebie. Nie kłócą się, tylko wrzeszczą, jakby zamierzały się pozabijać. Zupełnie nie w stylu Greene.

Wtedy przebija mnie spojrzeniem.

– Były zbyt daleko, w dodatku zamknięte w salonie, więc potrafiłam zrozumieć co dziesiąte słowo… lecz jestem pewna, że Camilla kilkakrotnie wymówiła twoje imię. I wspomniała również o jakimś Edwardzie. O kogo mogło chodzić, jak nie o twojego wuja? Dyskutowały jeszcze dobre pół godziny, już nie krzycząc, ale podniesionymi głosami. Aż w końcu wszystko ucichło. Która zwyciężyła? Tego nie umiałam rozstrzygnąć. Cicho wycofałam się do pokoju, zanim przypomniały sobie o moim istnieniu.

Bierze długi, łapczywy łyk herbaty.

Nie dziwię się. W życiu nie wypowiedziałaś tylu słów naraz.

Hej, Ellinor, obserwowałaś kiedyś imbryk z gotującą się wodą podskakujący na rozgrzanym piecu? Właśnie tak teraz wyglądasz. Jeszcze nigdy cię nie widziałem równie nakręconej.

– Nie, czekajcie, teraz będzie najlepsze – ponawia już po chwili – Dziś rano schodzę na śniadanie. Camilli ani śladu. A Bernice ni z tego, ni z owego mówi, że marnuję ferie, że powinnam wyjść z domu i spotkać się z przyjaciółmi. Spotkać się z przyjaciółmi!

Potrząsa głową.

– Oczywiście nie uwierzyłam. To znaczy chciałam uwierzyć, ale bałam się, że jeśli powiem, że wychodzę, ona roześmieje mi się w twarz.

Wzdrygam się.

Na twoim miejscu chyba nie umiałbym się uśmiechać. Gdyby ktoś mi zrobił taki bałagan w głowie.

– Ale podczas obiadu zapytała łagodnie, dlaczego nie chcę odwiedzić przyjaciół. Więc ubrałam się i poszłam. I jestem!

– Na pewno miała na myśli nas? – pytam.

– A czy posiadam tu jakichś innych przyjaciół? Tak, mówiła o was!

O parszywych przybłędach i kmiotach z zapadłych dziur?

Rzeczywiście, sam bym nie uwierzył.

– Camilla musiała wygrać tę walkę – dodaje – Ale prawda wygląda tak, że już niczego nie rozumiem. Dlaczego zła siostra mojej mamy chce, żebym spotykała się z wami? Właśnie z wami? Chce, a nie tylko pozwala, bo wtedy Bernice dostałaby inne instrukcje, i tylko zignorowałaby mój kolejny wyskok, zamiast do niego gorąco namawiać. Czy chociaż wy cokolwiek z tego rozumiecie?

Nagle rozgląda się po sali.

– Przepraszam, muszę zostawić was… na chwilę tylko, nie bójcie się! Gdzie tutaj… ach, już wiem. Zaraz wracam.

Wstaje gwałtownie i już jej nie ma.

Kevin, powiedz coś. Bo ja skamieniałem na amen.

Nie? Dobrze, ja zacznę.

– Widziałem tu sporo zielarni – mówię – Cieszą się sporą popularnością, prawda?

– W istocie, dobry człowieku. Z błahostkami nie biegamy do Uzdrowicieli. A do czego zmierzasz?

– Zastanawiam się tylko… czy jest tak, że spod lady można dostać jakieś szczególne rodzaje ziółek? Poszerzające świadomość? Umożliwiające eksplorowanie dziewiątego wymiaru? Lub, ostatecznie, powodujące zniknięcie trosk wszelakich?

Kevin krzywi się.

– Cóż za paskudne przypuszczenie. Jesteśmy degeneratami, tak?

Wzruszam ramionami.

– Jednak nadal nie wiem, w czym rzecz – dodaje.

Ty też powinieneś zażyć coś na pobudzenie. Umysłu, rzecz jasna.

– A czy widziałeś Ellinor? – pytam.

– Czy widziałem Ellinor… ach, chodzi ci o to, że jest ożywiona?

Ożywiona? Ją przez ostatnie pięć minut nosiło. Egzemplifikowała ruchy Browna cząsteczek wrzącej wody – tak, wyraźnie się zafiksowałem. A ty i tak byś tego nie pojął, boś wieśniakiem z Faerie i fizyka to twoja terra incognita. Pozostańmy przy stwierdzeniu, że ekspresja Ellinor sięgnęła poziomu mistrzowskiego.

– Jakie są panny Greene? – pytam znów.

– Chłodne. Opanowane. Milczące.

Otóż to, przyjacielu.

Dwa zdania naraz, to był jej rekord. I góra jedna wypowiedź na minutę. I żadnej ekscytacji. A my przed chwilą ujrzeliśmy jej lustrzane odbicie.

– Jeśli niczego nie brała, jest tylko jedna możliwość – słyszę.

– Właśnie.

– Podmienili ją.

– Podmienili – potwierdzam – Na bank.

Wszak wierzymy w mnogość Wszechświatów, prawda? Znaleźli odpowiedniczkę Ellinor. Wesołą, pełną życia, gadatliwą. I podmienili.

– Będę tęsknił za oryginałem – rzuca.

– Ty będziesz? A ja? Pokochałem tamtą Ellinor!

Jedno zdanie za dużo.

– Zakochałeś się w Ellinor? – pyta.

Pokochać kogośzakochać się w kimś to nie to samo! – mówię, zły na siebie – Spało się na zajęciach z semantyki?

– Nie mamy zajęć z semantyki – zauważa.

– To żadna wymówka. A na zajęciach, których nie mamy, również nie wolno spać.

Powinieneś rozumieć.

A zarazem to cholernie nieistotne. Bo rozwiązał się problem, ważny, najważniejszy. W sposób, jak się zdaje, zwany deus ex machina. Ellinor odzyskała wolność. Co więcej, otrzymała wręcz oficjalne pozwolenie na zadawanie się z nami. Nie, ja również niczego nie rozumiem.

Dlaczego? Pewnie zastanawiasz się nad tym samym. I nie chce wyświetlić się żadna odpowiedź – bo milczysz.

Wtedy wraca Ellinor. Nie siada, przystaje, patrzy na nas z góry.

– O czym tak dumacie? – pyta.

Dobre pytanie.

– O ziółkach – mówię.

Kevin wybucha szalonym śmiechem.

A potem siedzimy, sączymy herbatę, a kto nie dba o linię, pożera placek. I znów jest dobrze, najlepiej na świecie.

Gdy nie pozostaje ani okruszek, ani jedna kropla, odprowadzam Ellinor. Sama mnie o to prosi. Niewiele mówimy. Chyba próbujemy dojść do ładu z nową rzeczywistością.

Znów jesteśmy szóstką. I tylko to się liczy – mówię sobie, wracając na stancję.

Kiedy docieram do celu, pani Pilch, na którą wpadam w korytarzyku, oznajmia, że kilka godzin wcześniej szukała mnie jakaś dziewczyna. Wysoka, niezwykle szczupła, z niezwykle jasnymi włosami. Powiedziałam, że wyszedłeś z przyjacielem. Znalazła cię?

Kiwam głową, nie umiejąc powstrzymać uśmiechu.

Nie wspomniałaś słowem – myślę, drapiąc się na górę. Poza tym mój uśmiech jest mocno nie na miejscu, powinienem rozpaczać, że uciekła mi szansa goszczenia cię w moich komnatach sam na sam. Ale byłaś tak zdesperowana, że odważyłaś się wejść do jaskini lwa… a to pomyślna prognoza na przyszłość. Bardzo pomyślna.

Sprawy nareszcie zaczynają iść właściwym torem – powtarzam moją ulubioną frazę. Która właśnie oficjalnie awansowała na moją nową myśl przewodnią.

Znów jest dobrze.

 

 

Wtorek spędzam nie robiąc właściwie nic poza dumaniem. Roję sobie byle co, jak zawsze w sytuacjach, kiedy uśmiechnął się do mnie los. Nie zważam na wymogi realizmu. Snucie marzeń jest przyjemne oraz koi duszę. I tak niepostrzeżenie przelatuje cały dzień.

A w środę wyruszam na kolejne spotkanie do Grega.

Kevin rzecz jasna powiadomił pozostałych lokatorów internatu o przemianie, jakiej dostąpiła zła ciotka, ale również sama Ellinor. Co widać po ich reakcjach, gdy ta zagubiona istota pojawia się na Placu: witają ją szerokie uśmiechy. Jednak Ellinor nie zamierza tego wykorzystywać, ponownie składa samokrytykę, i słowo przepraszam brzmi naprawdę wiele razy. Przepraszam za głupie myśli, że dałam się nimi zarazić, za milczenie, i że zapomniałam, kim są dla nas przyjaciele. Przepraszam.

To działa, zostaje wyściskana przez Emmę i Lily. A potem ruszamy w sześcioro, najweselsza dzika horda pod słońcem.

Kiedy wchodzimy, Greg uśmiecha się na widok Ellinor. Ta dziewczyna szukała cię wczoraj – mówi do Kevina. I poczułem ogromną dumę, że taka istota zainteresowała się moim młodszym bratem… jednak widzę, że inna dziewczyna zaczyna przeszywać mnie morderczym spojrzeniem, dlatego nic więcej nie dodam. Poza tradycyjną prośbą, żebyście nie spalili mi sklepu czarną magią.

Kevin przez dłuższą chwilę stara się trzymać z dala od Emmy. Póki ta nie poradzi sobie z wyłącznie domniemaną wściekłą zazdrością – lecz mój druh już nauczył się dmuchać na zimne.

Ćwiczymy znów to samo: obrzucanie się myślami, odczytywanie ich, wzmacnianie Blokad, co niestety zabija entuzjazm. Emma wrzaskami nakłania nas do wysiłku, ale bez większych rezultatów. Znudzenie, ale także coraz bliższa perspektywa powrotu do szkoły sprawiają, że skutecznie opieramy się jej wezwaniom. W końcu i ona poddaje się; kończymy zmagania znacznie szybciej, niż zazwyczaj.

Greg jak zwykle wyraża zgodę, żeby Kevin zaparzył herbatę na piętrze, jednak wstępu do swego mieszkanka naszemu stadu kategorycznie zabrania. Ponoć panuje tam boleśnie raniący uczucia estetyczne bałagan. Kevin schodząc z tacą w dłoniach pomrukuje coś o tym, że jeśli przyjmuje się wieczorem damy… a przynajmniej żywię nadzieję, że takim mianem można je obdarzyć, słyszysz, Greg?… to rankiem należy je wygonić odpowiednio wcześnie, żeby zdążyć przywrócić ład i nie świecić oczami przed rodzeństwem. Pomruki oczywiście słyszą i poprawnie odczytują wszyscy, włącznie z Emmą, która nietypowo nie reaguje agresją, tylko drwiną. Następny marzyciel zżerany przez zazdrość – rzuca. Parę lat jeszcze sobie pocierpisz, młody człowieku, dlatego ćwicz cierpliwość. Kevin wytrzymuje, zawartość kubka nie ląduje na jej głowie, nie płynie żadna riposta, że zazdrościć powinna ona, gdyż to jego szukają różne piękne istoty. I znów wydaje się nieco zawiedziona, że poddał się bez walki.

Ławy z surowego drewna nie są może najwygodniejszymi siedziskami na świecie – myślę – ale przecież nie uwierają jakoś straszliwie, da się wytrzymać. Natomiast samo miejsce ma niepowtarzalny klimat. Intensywne, wiercące w nosie zapachy owoców i warzyw zapełniających półki, tajemniczy półmrok, cienie czające się w każdym zakamarku, nastrojowe – czy naprawdę pomyślałem to słowo? Zgroza! – trzaskanie ognia w piecu, poskrzypywanie desek podłogi… gdzie znaleźlibyśmy przytulniejsze schronienie? Jesteś naszym wybawicielem, przyjacielu. I twój brat, któremu w podzięce jestem skłonny rzucić na pożarcie te oto trzy dziewice.

Mniemam, iż…

Zamilcz, człowieku. Kto odgadnie, czy nie nauczyły się odczytywać również tych zupełnie przypadkowych myśli, nie posyłanych do nikogo.

Nawet gdyby Greg nie okazał serca, czworo spośród nas wciąż miałoby internat – dumam. Natomiast Ellinor i ja nic, zostalibyśmy na lodzie. Czysty przypadek, że jesteśmy tu razem. Wszak Kevin mógłby nie posiadać hojnie obdarzonego sklepem brata, a wtedy nawet wspólne przesiadywanie w knajpach nie zdarzyłoby się, bo wcześniej nie miałaby miejsca wspólna Wigilia, dzięki której zbliżylibyśmy się do siebie. Tak wiele zawdzięczamy splotowi okoliczności. Już tak wiele, a przecież to dopiero marny początek, nieprawdaż, Ellinor? Seans samooszukiwania się ponownie rozpoczęty: kiedy zapukasz do drzwi mojego pokoju? Pani Pilch nie wyglądała na rozsierdzoną twą wizytą, czymś musiałaś ją ująć. Czyżbyś udawała nie-Greene? Wiem, że jeśli chcesz, to potrafisz.

– I tak oto dogorywają pierwsze nasze ferie – słyszę Kevina.

Ech, przyjacielu. Zepsułeś piękny myślociąg.

– Pomyśl o letnich wakacjach – mówi Emma.

– Nieustannie myślę o letnich wakacjach.

– Pomyśl, że będą trwały cztery razy dłużej – nie ustępuje – Ponad cztery razy.

Kevin zaciska powieki.

– Czekaj. Czekaj… tak, teraz widzę! To przepiękny obraz. Słońce, błękit nieba, plaża… au!

Chyba właśnie został kopnięty w kostkę.

– … gorący, złoty piasek, w który Emma wciska moją głowę, wymierzając karę za bluźnierczy język – ciągnie po chwili – Próbuję zaczerpnąć tchu, ale nie mogę, odpływam w niebyt… o ile to przyjemniejsze od kopania po goleniach i bicia w słabiznę.

– Mięczak – orzeka Emma – Ale z duszeniem pomysł przedni… dzięki, Kev. Będę dzisiaj miała piękne sny.

Kevin otrząsa się z obrzydzeniem.

– Nie mówcie o wakacjach – jęczy Sean – Narobiliście mi apetytu.

– I tak nijak z nich nie skorzystasz – odburkuje Emma – Dostaniesz dwa miesiące nudy.

Racja – potwierdzam w duchu. Nadal będziemy daleko przed Otwarciem, więc nawet nie wypuszczą nas za mury, nie wspominając o umożliwieniu eksploracji plaż. Wyłącznie za zgodą Opiekuna, jako rzecze prawo. Mistrzu Cameron, raczysz pozwolić mi włóczyć się po Faerie? Oraz ty, mój najdroższy przyjacielu, czy podtrzymujesz swą ofertę zaproszenia mnie w wakacje na farmę? I pytanie zasadnicze: czy macie tam przyzwoite plaże z nieprzyzwoitą ilością młodych samic odzianych w skąpe kostiumy kąpielowe, i mówiąc skąpe mam na myśli, że na żadnym ich elemencie nie dałoby się wpisać okręgu o promieniu większym niż cal? Odrobinę to skomplikowane, przyznaję. Lecz sens wizualizuje moja wyobraźnia w cyklu obrazków, i muszę przyznać coś jeszcze: że odbierają dech.

– Nie puszczą na Ziemię? – znienacka pyta Sean.

Emma kręci głową.

– I dopiero po ukończeniu drugiej klasy pozwolą nam przeskoczyć? – pada ciche pytanie Lily.

– Tak twierdzili wszyscy, których nagabywałam – odpowiada Emma – Ponoć nie robią wyjątków, poza jedną sytuacją: kiedy zaczyna ci odbijać, gdy buntujesz się, wpadasz w histerię. Wtedy cię przerzucają… chociaż sama nie wiem, po co.

Oczy Lily rozbłyskują.

– Jak możesz tak mówić? Po co?

Emma pozostaje spokojna.

– Jeśli dobrze pamiętam, Will już udzielił odpowiedzi. Tak, rodzice będą starali się ci pomóc, lecz pomóc nie zdołają… bo ty nie będziesz z nimi szczera. Co im powiesz? Wyznasz im, że zabrano cię do magicznego świata? Nie. Skoro nie zrobiłaś tego wtedy, w dniu, kiedy przyszli po ciebie, to tym bardziej nie uda ci się teraz.

Jeszcze przed chwilą moje myśli były tak cudownie jasne. I wszystko dupnęło. Przez ciebie, Emmo. Nie mogłaś się powstrzymać?

Lecz Lily jakby nie słucha, tak mi się zdaje. Jakby słowa Emmy nie dotknęły sedna. Przeczucie. Tylko tyle.

– Nie zdradzisz im prawdy – kontynuuje Emma – Będziesz kłamała, jak świetna jest ta kanadyjska szkoła z internatem, do której cię wysłali, i nie dzwoniłaś, nie pisałaś maili, bo miałaś straszny nawał zajęć, wcale nie dlatego, że zapomniałaś o rodzicach. Przyszło załamanie, tak, lecz żadnych szczegółów nie podasz, nie będziesz mogła. Więc i oni nie znajdą właściwej rady. Do poprzednich problemów dodasz obrzydzenie do samej siebie, nie będziesz umiała stanąć przed lustrem i spojrzeć sobie w oczy, tak to się skończy. Dlatego powiedziałam, że to na nic.

I znów Lily jest daleko stąd. Czy ja jeden to dostrzegłem?

Nie. Sean również, siedzi ze spuszczoną głową.

Paskudne przeczucie rodzi się w mojej głowie. Naprawdę paskudne. Że nie rodziców pragniesz ujrzeć, tylko kogoś innego, kogo tam zostawiłaś. Nie rodzeństwo, nie masz go, Lily. Dziadkowie? U których mieszkałaś, kiedy przyszli po ciebie wysłannicy Faerie? Kolejne przeczucie. Że coś mocno było nie tak.

Dlatego, na wszelki wypadek, zamilknij już, Emmo. Zanim wywołasz kryzys. Nie wiem, po cholerę w ogóle to ruszyliśmy. Mamy jakąś durną skłonność do nurzania się w melancholii. Do staczania się w dołek.

– Nie ma sposobu, żeby uwierzyli? – pyta Sean.

– Nie ma – odpowiedzi znów udziela Emma, pewnie nie dostrzegając mojego wściekłego spojrzenia – Dlatego, że nawet nie spróbujesz ich przekonać, bojąc się konsekwencji. Konsekwencji, jakie wyciągnęliby nasi władcy. Wobec ciebie? Tak, na pewno. Lecz także wobec nich.

Śmieje się krótko.

– Jesteśmy dziećmi, i to oni powinni nas chronić, prawda? A byłoby odwrotnie, my musielibyśmy chronić ich. Przed prawdą właśnie.

Odczepiłaś się od Lily. Pewnie mogę odetchnąć.

I nie, nie mam lepiej od was. Mam łatwiej. Bo nie pozostał mi nikt, kogo musiałbym okłamywać, kto zadawałby mi niewygodne pytania. Łatwiej, nie lepiej. Ten, który miał mnie chronić, zniknął bez śladu.

Gdzie jesteś, Edwardzie?

– Pierwszego dnia to mogło wydać się świetną zabawą – Emma odzywa się znów – Inny świat, przygoda, tajemnica… dzieciaki nietrudno urzec, co skrzętnie wykorzystali. Lecz zapomnieli wspomnieć, że nie będzie odwrotu, nie przez dwa lata, tylko nigdy. Jednak właśnie te pierwsze dwa lata są kluczowe.

– Bo nie pozwolą nam zajrzeć tam nawet na chwilę – mruczy Sean.

Emma kręci głową.

– Bo nie wytrzymasz tam dłużej niż chwilę, co również zataili. Jeden, dwa, trzy dni – najwyżej na tyle możesz przeskoczyć na Ziemię. A potem musisz uciekać. Zanim na dobre pochłonie cię szaleństwo.

Co?

Do cholery, o czym ty mówisz, Emmo?

Uprzedza mnie Lily.

– Szaleństwo? Dlaczego?

– Ponieważ coś dzieje się z naszymi umysłami podczas pierwszego przejścia przez Portal – odpowiada Emma – Chciałam powiedzieć: coś niedobrego, jednak to niewłaściwe słowo. Stają się wrażliwe. Nieodporne. Bezbronne wobec szumu milionów myśli Ziemian, wrzasku umysłów nieosłoniętych Blokadami. Tę odporność posiadają ci, którzy tu urodzili się i wychowali… a my musimy poczekać na Otwarcie.

Znów uśmiecha się gorzko.

– Milczałam, kiedy Kevin proponował, że za drobną opłatą mógłby nakłonić wuja do zabrania nas na drugą stronę. Milczałam… była wigilia, nie chciałam niszczyć nadziei. Lecz prawda jest taka, że to niemożliwe. Prawdziwy powrót na Ziemię.

– Póki nie przejdziemy przez Otwarcie?

– Nie znam szczegółów – odpowiada – Czy ono wystarcza, czy jest tylko warunkiem koniecznym, żeby móc wyćwiczyć odporność.

Do diabła.

Przemilczeli naprawdę wiele spraw. Z troski o nasze dobre samopoczucie rzecz jasna, myśleć inaczej byłoby niewdzięcznością.

Że pozamykali nas w klatkach. I że te klatki nie tylko są więzieniem, ale i konieczną ochroną, bo życie poza nimi nie jest możliwe. Przez dwa kluczowe lata. Czy z taką radością i ekscytacją stanąłbym przed Portalem, gdyby Cameron wyjawił mi całą prawdę? Nie.

Dlatego milczał.

– Skąd to wszystko wiesz? – to znów Sean.

– Pytałam. Po prostu chciałam wiedzieć.

Zawsze chcesz wiedzieć. Wszystko.

Dobrze, że cię mamy. Zadajesz pytania, które nam nawet nie przyszłyby do głowy. Chociaż rozmowy z tobą to igranie z ogniem. Świetnie operujesz faktami… gorzej idzie ci z ludźmi.

– Ale jeśli ci odbija, przerzucają cię na Ziemię, tak? – ponownie włącza się Lily.

– Podobno – odpowiada – Na dzień lub dwa właśnie, w nadziei, że ci się poprawi… bo wrócić do Faerie musisz, albo do końca popadniesz w obłęd, tym razem przez szepty rozbrzmiewające w głowie. I może to tylko miejska legenda, ale usłyszałam, że jeżeli ktoś stąd znika, to na zawsze. Nie wraca już. Więc kiedy przychodzą chwile, że masz ochotę wrzeszczeć, kopać i gryźć, byle tylko zabrali cię na Ziemię… wtedy zaczynasz zastanawiać się, ilu było przed tobą. Takich, którzy nie wytrzymali. Takich, którzy nie powrócili.

Przeszywa mnie zimny dreszcz. Jezu, Emmo.

– Uważasz, że to mogłoby być prawdą?

– Nie wiem. Może to tylko legenda, jak mówiłam. A może ukrywają przed nami niewygodne fakty… w zatajaniu różnych spraw mają spore doświadczenie, nie sądzisz?

Naprawdę spore. Poczynając od trzymania w tajemnicy istnienia innego świata. Wywiedli w pole siedem miliardów ludzi.

A z nami poszło banalnie łatwo. Bo jesteśmy tylko dziećmi, nastolatkami, które nie znaczą nic w świecie żywcem przeniesionym z przeszłości. Nie tylko o rozwijaniu technologii tu zapomniano, o cholernie ważnej reszcie też. Wiem, brzmi paskudnie. Przecież ludzi stąd nie sposób nazwać złymi, nie panuje archaiczne prawo i zwyczaje, dzieci nie są niewolnikami… po prostu nikt nie liczy się z ich zdaniem. Trzeba być dorosłym, posługiwać się magią, dzierżyć jakieś dobre stanowisko, a najlepiej urodzić się w Wysokim Rodzie, wtedy jesteś widziany i słuchany.

Jak na Ziemi, prawda?

Nie do końca. Gdyż tam zauważono, przynajmniej w cywilizowanej części świata, że jesteśmy czymś w rodzaju takich małych dorosłych. Że przynależą się nam prawa. I są instytucje, które dbają, aby te prawa były przestrzegane. Racja, znów przesadzam, nie trafiliśmy do państwa totalitarnego – Emmo, byłabyś z mnie dumna, że znam tak trudne słowa. Nie pomiatają nami, nie biją, nie wykorzystują. Jednak nie pytają o zdanie. A tam chyba tak.

Nie umiem znaleźć właściwych słów.

Młody człowieku, czy chciałbyś zostać porwany i spędzić sześć lat w szkole z internatem, z czego przez dwa nie będziesz miał żadnego kontaktu z bliskimi? Chyba w tym tkwi sedno. Nawet jeśli nie do końca my sami podejmujemy decyzję. Nasza wola…

– Nad czym tak dumasz, Will? – przyciągam uwagę Emmy.

– Nad tym, gdzie tkwimy.

Tyle jej wystarcza.

– Odpowiedziałabym… ale co grzeczniejsi spośród nas mogliby mojej odpowiedzi nie zdzierżyć.

Spogląda znacząco na Ellinor. Ta prycha tylko.

Doskwiera ci cisza – przemyka mi przez głowę. Sądzisz, że jest skutkiem tego, co powiedziałaś przed minutą. Bo zdradziłaś się, Emmo – zapewne mimowolnie – że nawet ty czasem masz dość… a przecież wydawałaś się prawdziwie twarda. Albo za taką pragnęłaś uchodzić, nie wiem już sam.

I teraz myślę sobie, że pewnie da się tutaj żyć, a nawet nie tylko żyć, lecz być zadowolonym, mieć uśmiech przyklejony do twarzy… pod warunkiem, że jest się wypranym z uczuć automatem, zaprogramowanym do przyswajania w szkole nowych porcji wiedzy, i do niczego innego. Ale my przecież odczuwamy, i chociaż umiemy na jakiś czas zagłuszyć szepty w duszy, że coś z tym światem jest nie w porządku, to jednak nie na długo, nie na zawsze. Bo w końcu przychodzi chwila taka, jak ta. Kiedy rozkleja się nawet Emma.

Jednak dość już o tym, zmieńmy temat. Wykorzystam szansę, skoro okazuje się, że wiesz tak wiele.

– Dawno miałem zapytać – rozpoczynam – O system… wyjaśnij mi, Emmo, jakim cudem on działa? Wszak nie mamy dziewiętnastego stulecia, nikt już nie jest anonimowy… jak udaje im się porywać nas bez wzbudzania alarmu? Owszem, rodzinom robią wodę z mózgu – ale co z innymi? Wszak ktoś może zacząć grzebać, pytać, dociekać – i nagle okaże się, że owa szkoła w Kanadzie, w której ponoć się uczymy, zwyczajnie nie istnieje! A co z krewnymi, znajomymi, sąsiadami, czy im także mieszają w umysłach? Wszystkim? Dziewczynie, która była beznadziejnie zakochana w niejakim Williamie, a on zniknął tak nagle, minął miesiąc, dwa, pół roku, a jego wciąż nie ma, aż w końcu nieszczęsna biegnie do ojca, ministra: tato, ratuj! Gdzież, ach gdzież jest mój William? A pan minister ma narzędzia, żeby znaleźć łotra, który omamił, wykorzystał – i umknął.

Kevin dusi się ze śmiechu. Sean nerwowo zerka na Ellinor, a potem wbija wzrok we mnie – chyba żegna bez słów, na sekundę przed tym, jak wyruszę eksplorować zaświaty.

Ryzykuję cholernie. A może robię dokładnie to, co powinienem. Na powrót jestem sobą.

W spojrzeniu Emmy nie ma przygany, tylko pobłażanie.

– Ubarwiamy przeszłość, gdy teraźniejszość jest nie do zniesienia, to całkiem zrozumiałe… lecz staramy się trzymać realizmu, Will. Ty zupełnie odleciałeś. Natomiast owa kanadyjska szkoła…rzecz w tym naprawdę istnieje. Założono ją, aby mieć zasłonę dymną, kiedy postęp sprawił, że człowiek zaczął wszędzie pozostawiać swoje ślady. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek się tam uczy, jakieś zwyczajne dzieciaki z Ziemi… jednak każdy, kogo zabierają na tę stronę, formalnie jest jej uczniem – tak tkwi w papierach. I zatrudniają w niej kogoś, z tego, co zrozumiałam, po solidnym praniu mózgu, kto odbiera ewentualne telefony i informuje, że danej osoby nie ma akurat w pobliżu, ponieważ wyjechała na zajęcia terenowe, ale oczywiście proszę zostawić wiadomość, i tak dalej… Potem ów człowiek przekazuje to do centrali w Londynie, czegoś w rodzaju placówki dyplomatycznej, ambasady Faerie na Ziemi, nieformalnej oczywiście.

Chichocze.

– Gdy zgubisz hasło otwierające Portal, biegniesz właśnie tam. A gdy nabroisz i przeprowadzisz zamach przy użyciu magii, zapewne to właśnie oni interweniują. Tak przypuszczam.

– Dużo przypuszczasz – mruczy Sean.

– Dużo pytań i odpowiedzi, sporo materiału do rozważań.

Wierzę. Nie wiem tylko, kiedy, jak znajdujesz czas na wszystko.

Jednak mam problem z wiarą, że ów system funkcjonuje. Że nie zdarzają się wpadki.

– I nikt nie dłubie, nie docieka? Na przykład, w jaki sposób dostałaś się do tej przeklętej Kanady, skoro…

– Lecisz tam czarterem – wchodzi mi w słowo – Namieszać w głowach dwóm urzędnikom to dla nich niewielki problem, racja? I już dokumenty się zgadzają. Nie pytaj o szczegóły – nie znam ich. Tylko jedno jest dla mnie pewne, że doskonale wszystko urządzili. I może ich wpływ jest znacznie większy, niż nam się wydaje. Może opletli swymi mackami całą naszą planetę. Lecz to są tylko teorie, i jeżeli chcesz wiedzieć więcej, weź na spytki Mistrza Camerona. Jeśli się odważysz.

Nie, nie odważę się. Skoro boję się pytać o duperele, to spraw takiego formatu nawet nie spróbuję tknąć.

Pewnie przesadzasz, Emmo. A może, do diabła, wcale nie. Sygnałów ostrzegawczych było całkiem sporo.

– Przez chwilę wydawało mi się, że trafiłem do raju – mówię – Jednak z każdym dniem… autochtoni, bez urazy, ale urządzenie tego świata jest…

Waham się. Emma przychodzi mi w sukurs.

– Jest do dupy – mówi spokojnie.

Nikt nie podskakuje, nikt nie wypomina jej mało wyszukanego słownictwa. Tylko autochtoni krzywią się na mnie. Za nazwanie autochtonami.

– To moja opinia, ale najwyraźniej nie tylko moja – podejmuję po chwili – Faerie nie jest, jeszcze nie stało się moim światem, a czy stanie się, tego nie wiem… ale, jak twierdzi Emma, nigdzie indziej żyć nie możemy. Potraktowali nas uczciwie? Nie. Zdecydowanie nie.

– Zostaliśmy porwani – rzuca Lily.

– Właśnie – potwierdzam – W drodze do Portalu Cameron zapytał mnie, czy czuję się porywany, a ja odparłem, że nie. Dzisiaj odpowiedź byłaby inna. Jednak z czwórki turystów ja mam najłatwiej, bo nie zostawiłem na Ziemi nic, prawie nic. Wasza trójka… macie tam rodziny. I nie potrafię sobie wyobrazić, co bym czuł, będąc na waszym miejscu.

Lily natychmiast protestuje.

– Mylisz się… lepiej żyć wiedząc, że znów zobaczymy bliskich, znów się spotkamy. Że pewnego dnia usiądziemy, porozmawiamy, chociażby trzeba było czekać na to dwa lata, nawet jeśli nie powiemy im wtedy prawdy… niż nie mieć żadnej nadziei.

Bliskich. Nie: rodziców. Niestety trafiłem.

Jasna cholera.

Znów waham się długo.

Powinienem skończyć. Zmienić temat, z drążenia nic dobrego nie wyniknie. Ale w nazywaniu rzeczy po imieniu dotarliśmy już tak daleko… może powinniśmy się zmierzyć się z resztą.

– Lily… mówisz tak teraz – decyduję się – Lecz to naiwne.

Podrywa głowę. A w jej oczach zapalają się ostrzegawcze lampki.

– Dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić?

– Ponieważ przejdziesz przez Otwarcie – odpowiadam – A później ukończysz szkołę, będziesz władała magią, poznasz sposoby wpływania na umysły zwyczajnych ludzi, mieszkańców Ziemi… jak wtedy będziesz na nich patrzyła? Na tych, których tam zostawiłaś?

Jest już wściekła.

– Dokładnie tak samo, jak teraz!

– Nie, Lily. Ponieważ staną się obcy. Bo nie zdołasz wytłumaczyć im, kim jesteś, co potrafisz, nie opowiesz o świecie, w którym żyjesz, dlaczego jest tak odmienny. Pozostaną ci wyłącznie kłamstwa… ponieważ tylko one będą bezpieczne.

Zaciska pięści. Widzę, że drży jej broda, i…

Jest we mnie równie wiele taktu, co w Emmie. Należało zamilknąć.

I mam cholernie poważny problem – z samym sobą. Ponieważ to nie pierwszy raz, gdy zamknąć się nie potrafię… a ów pierwszy doprowadził do katastrofy, z której tylko cudem się wyplątaliśmy. Nie chcę powtórki. I w tej chwili boję się spojrzeć na Ellinor. Wiem, co ujrzę w jej oczach.

Nie. Dziś tego nie spieprzę.

– Przepraszam, Lily – staram się, by mój głos brzmiał jak najłagodniej – Nie powinienem był tego mówić.

Po długiej chwili kręci głową. Resztkami woli powstrzymuje łzy, tak mi się wydaje.

– Wiem, że masz rację – mówi prawie niesłyszalnie – Ale nie chcę o tym pamiętać.

Zapada cisza. Długa, przeciągająca się ponad miarę cisza.

Nagle przerywa ją Ellinor.

– Nie masz nawet okruszka racji – mówi do mnie – Nigdy nie myliłeś się bardziej… bo nie to, gdzie mieszkasz i jakie moce posiadłeś, ma znaczenie. Lily, Emma, Sean – oni opowiedzą swym bliskim o ludziach, których spotkali, o przyjaciołach, jakich zdobyli, o tym, co udało im się wspólnie przeżyć. O tym, co naprawdę posiada wartość.

Zapada tak niewiarygodna cisza.

Niech cię, Ellinor. Tak pięknie mnie naprostowałaś.

Zbyt mocno starałem się myśleć tak, jak myśli Emma. Potrzebna byłaś ty, choć nie postawiłbym złamanego pensa na to, że to będziesz ty, że potrząśniesz mną, wskażesz, co liczy się naprawdę.

Popadam w zbytni patos? Zapewne. Więc wymażę go jednym krótkim Ellinor Greene nie jest tą, którą się wydaje. I chyba tylko jeden Kevin zdołałby rozpoznać inspirację.

– William zaorany – pierwsza przebudza się Emma – Co nie zmienia prawdy, że jest kiepsko… ale przeczekamy to. Doczekamy się. Otwarcia, dnia, w którym przestaną więzić nas w klatkach. Końca szkoły. Dnia, w którym zaczną nas słuchać, kiedy już wespniemy się wystarczająco wysoko… wtedy wrzaśniemy, że nie tak powinno to wyglądać. I może…

– Teraz ty jesteś naiwna – przerywam jej – A tym razem Ellinor nie powie mi, że się mylę. Ponieważ zna ten świat.

– Ty również znasz go? – pyta cierpko.

– Wystarczająco – mówię – I znam ludzi… wiem, brzmi zarozumiale. Obserwuję ich. Widzę Camerona, jednego z ośmiu najpotężniejszych ludzie w Faerie. Czy przejmował się moimi uczuciami? Zastanowił się, czy metoda, jaką wybrali, jest słuszna? Nie. Ma to w nosie. I my, jeśli zdarzy się, że także zajdziemy tak wysoko, również będziemy mieli w nosie naszych następców, kolejne pokolenia dzieciaków. Bo zapomnimy, co myśleliśmy dziś. Będzie nas zaprzątało, jak wdrapać się jeszcze wyżej, albo przynajmniej utrzymać się tam, gdzie już jesteśmy.

Dodasz coś, Ellinor? Zganisz mnie?

Widzę, że nie.

Ty, Emmo? Też nie. Ponieważ wiesz, że idealiści to głupcy. Pozwoliłaś sobie na jeden wyskok, ale drugi się nie wydarzy.

– Masz rację – przyznaje – Większość wciągnie wyścig… jednak nie przez urządzenie tego świata. Zawiedziemy my. My sami. Może płynie w naszych żyłach przeklęta krew elfów, ale wciąż jesteśmy tylko ludźmi.

Przeklęta krew elfów.

Mocne, Emmo. Znacznie mocniejsze od wulgaryzmów, których używasz, powoli zyskuję pewność, że z wielkim upodobaniem. To niemal świętokradztwo. Lecz dlaczego mielibyśmy podzielać ich wiarę w świętości, jeżeli nie grają z nami uczciwie? Jeśli kłamią i przemilczają?

Bo zapewniają nas, że powinniśmy? To za mało.

– Kanclerz byłby wielce niekontent, gdyby cię usłyszał – rzuca Kevin.

– Bardzo się przejęłam – beznamiętnie odpowiada mu Emma.

– Może powinnaś?

– Ponieważ mogą wejść mi do umysłu i odczytać bluźnierstwa?

– A dasz głowę, że nie? – Kevin nie poddaje się.

Emma dosyć długo zastanawia się nad odpowiedzią.

– Mogą – mówi wreszcie – Wciąż jeszcze mogą… a mówię jeszcze, bo nie spotykamy się po to, by plotkować i obmawiać bliźnich, mamy ćwiczyć i stawać się coraz lepsi. Między innymi po to, by nie żyć w ciągłym strachu, co wyszperają w naszych głowach. Bo istnieje na to sposób. Na wszystko istnieje sposób

Tak. Lecz zanim go odkryjesz, możesz znaleźć się na szafocie.

Naprawdę tym mają być nasze spotkania? Nie wierzę, Emmo. Że godziłaś się na nie mając w zanadrzu tak dalekosiężny plan. Gdyż ty też jesteś tylko człowiekiem, nie białkowym superkomputerem. Jesteś blondwłosą, zadziorną, prześliczną smarkulą. Nikim więcej.

Zamierzasz nauczyć się, jak być nieprzeniknioną… z jakiej przyczyny? Zakładasz, że będziesz musiała coś ukrywać? I tamte ociekające idealizmem zdania nie było potknięciem, tylko celowym zabiegiem? Sprawdzasz nas, patrzysz, kto zechce dołączyć?

Bzdura. Totalna. Wierzę, że nigdy nie miałaś konkurencji, lecz..

A jeśli nie?

– Wyścig wciągnie większość… ale nie nas? – pytam – Pozostaniemy niezłomni? My jedyni nie będziemy milczeli?

Patrzy tylko, nic nie odpowiada.

– Żartujesz– dodaję.

– Tak uważasz? – odcina się.

Nie widzę na jej obliczu nawet śladu rozbawienia.

– Twierdzisz, że powinniśmy… – Sean też się domyślił, lecz dokończyć nie potrafi, jakby przestraszył się wyniku tego równania.

– A dlaczego nie? – odpowiada Emma.

– Chcesz rozpocząć… co? Rewolucję? – jednak znajduje w sobie odwagę – Szóstka czternastolatków ma wywrócić ten świat na nice? Przepraszam, nie szóstka, czwórka, bo Ellinor i Kevin nie muszą walczyć z traumami ziemskich dzieciaków, za to mają tutaj rodziny, domy… ryzykować dla jakiejś mrzonki? Gdy do szczęścia wystarcza to, co się ma?

– Powiedz to mojemu ojcu, który od lat się zaharowuje, by zebrać na czesne Scola Magna dla swoich dzieci – burczy Kevin – Że powinien cieszyć się z tego, co ma.

Wszystkie spojrzenia wędrują ku Ellinor. To nieuniknione.

– Wiecie, że pytanie o to mnie nie ma sensu – mówi.

– Wiemy – potwierdza Emma – Trudno tego nie zauważyć.

Pomysł z dwoma klatkami naprawdę był nie od rzeczy – stwierdzam w duchu. Jednak Ellinor podchodzi do tego ze spokojem.

– Chyba, że do postulatów dodacie bunt przeciw ciotkom – oznajmia – Wtedy poprę was całym sercem.

Emma marszczy się, i zapewne jest niedaleka od wywalenia na tamtą ozora. A do mnie po chwili dociera, że obrócenie tego w żart było w tej sytuacji najlepszym wyjściem.

Dzięki, Ellinor. Ponieważ zapędziliśmy się ponad miarę. Zrobiło się stanowczo zbyt poważnie… a w nas nie ma nawet uncji powagi. Jesteśmy czternastolatkami, i nawet nie wszyscy, bo połowa wciąż ma trzynaście. Ta mniejsza co prawda – Kevin swym gabarytem właśnie przechylił szalę na naszą stronę. Doceńcie lotność mojego umysłu.

– Nie poszybowaliśmy przypadkiem w niebiosa? – pytam – W szóstkę przeciwko Kanclerzowi, Mistrzom, gildiom i tysiącom ludzi, którym jest tu po prostu wygodnie? Smarki mają wszcząć rebelię?

Emma natychmiast wpada w furię.

– Sean użył tego słowa, rewolucja, nie ja! – wrzeszczy – Sądzisz, że upadłam na głowę? Nie wspominałam o zbrojnych przewrotach… i czy ktoś jeszcze pamięta, od czego zaczęła się dyskusja? Otóż od tego, ze nasi władcy mają nas w dupie… a ja oznajmiłam tylko, że się z tym traktowaniem nie zgadzam, że nie chcę zacząć myśleć jak oni. To wszystko!

Tupnij jeszcze nóżką.

– I nie, nie odleciałam – ciągnie – Bo nie twierdzę kategorycznie, że pewnego dnia to my będziemy rozdawali tu karty… ale może się tak zdarzyć, prawda? Że wywalczymy sobie prawo głosu. Naprawdę koryto będzie wtedy dla ciebie najważniejsze? Już nie będziesz uważał, że urządzenie tego świata jest chore?

– Nie wiem, Emmo – mówię – Nie potrafię powiedzieć, co będę myślał za kilkanaście lat.

– Pieprzysz! – kolejny wrzask – Pieprzysz jak potłuczony!

W odpowiedzi rozkładam bezradnie ręce.

Mów, co chcesz. Ale za siebie, Emmo. Ja wyleczyłem się z idealizmu. Albo inaczej: wyleczył mnie świat.

– I mówisz, że tylko w sześcioro – jeszcze nie skończyła – Poważnie? Uważasz, że wyłącznie takim jak my, przybłędom i uciemiężonym przez ciotki tubylcom, marzą się zmiany?

Wzrok Kevina pyta: a ja? Dlaczego zapomniano o mnie?

– A ty sądzisz, że tubylcy, którym nie trafiły się ciotki ciemiężycielki, wręcz o niczym innym nie myślą, jak tylko o naprawianiu świata? – pilnuję głosu, obiecując sobie, że nie dam się sprowokować – Więc dlaczego do tej pory nie urządzili tu rewolucji? Bez oglądania się na czternastoletnich bohaterów?

Mam wrażenie, że Emma rzuci się na mnie.

– Może dotychczas naprawdę wystarczało im to, co mieli, o tym nie pomyślałeś? – wydziera się – Ale od stu lat Ziemia gna naprzód, natomiast Faerie tkwi przyspawane do średniowiecza, a ludzie nie są ślepi! Przeskakują przez Portal, używają przemycanych dóbr, słyszą o wynalazkach… może mają już dosyć? Może nadszedł czas, żeby ktoś dał im znak?

– Tak. Ty – coś każe mi to powiedzieć.

– Może nawet ja, jeśli przez najbliższe dwadzieścia lat nikt inny tego nie zrobi! Albo sami wybuchną! Naprawdę jesteś pewien, że ich jedynym pragnieniem jest ta sielska bukolika? Ten zatęchły feudalizm? Że uwielbiają spełniać każde widzimisię Kanclerza i jego bandy siedmiorga?

Kevin rzuca zaniepokojone spojrzenie w stronę drzwi prowadzących do sklepu.

– Ciiiii…. – syczy.

– Bo co? Przyjdą i wtrącą mnie do lochu?! – jej głos odbija się echem od ścian.

Kevin nic nie odpowiada. Lecz jego milczenie jest wymowne – Emma ponawia znacznie ciszej.

– Nie znamy nawet historii tego świata… może bunty jednak się zdarzały? Ale jedno jest pewne: mieszkańcy Faerie wcale nie żyją w stanie błogiej szczęśliwości. A ja, póki nie włamią się do mojej głowy i całkiem nie poprzestawiają w niej wszystkich gratów, chcę myśleć, zadawać pytania, i rozmawiać z ludźmi, którym ufam! Nie zamierzam siedzieć cicho! Bo to chyba jest największy problem tego świata: że wszyscy siedzą cicho!

Racja, Emmo.

I wolę już nic więcej nie mówić, żeby nie nakręcać cię dalej. Masz rację, Kevin, te krzyki słychać w promieniu mili. Są dużo łatwiejsze sposoby sprawdzenia, czy w Faerie istnieje cenzura, niż przekonywanie się o tym na własnej skórze. Twoja metoda, Emmo: zapytać.

Należałoby wrzasnąć na ciebie, że zamierzasz porwać się z motyką na słońce, jednak nie w tym rzecz. Bo w istocie nie proponujesz niczego złego, współudziału w zbrodni. Nie namawiasz do wyjścia na ulicę, wyrywania kostek brukowych i wznoszenia barykad. Marzysz. Roisz sobie. A kto tego nie robi?

– Emmo, co to jest bukolika? – Sean pyta z niewinną miną.

To próba rozładowania napięcia, tak?

– Zajrzałbyś kiedyś do biblioteki, wiedziałbyś! – odwrzaskuje Emma.

Udana w połowie. Temat rewolucji porzucony, decybele zostały.

Pomóc, Sean?

Spoglądam na Emmę, kalkulując, jak daleko mogę się posunąć.

– Hmmm… – zaczynam niepewnie – Nie obraź się, jednak sądziłem, że dziewczyny w tym wieku mają nieco inne zainteresowania… tylko nie wyskakuj mi tutaj z seksizmem, okej? A ty jakbyś się uparła, że staniesz się mądrzejsza od wszystkich pozostałych.

Wzdycha. Całkiem cicho.

– Nie: stanę się. Już jestem.

Kevin parska, pozostałym niewiele brakuje.

Zadziałało.

Lecz nie mam czasu wyśpiewywać peanów na własną cześć. Zastanawiam się nad słowami Emmy.

Czym byśmy ryzykowali? Dezaprobatą, naganą, kolejnymi zakazami, tym, że obrzydzą nam życie tutaj? Czy może czymś znacznie gorszym? Lochy, niezwykle często szafują tym słowem… gdybym mógł mieć pewność, że są jedynie wymysłem.

Jednak nie kary obawiam się najbardziej. Bądź odpowiedzialny, powtarzał mi ojciec. Bądź uczciwy. I przestrzegaj zasad, ponieważ zostały wymyślone przez ludzi wiedzących znacznie więcej i wielokroć bardziej doświadczonych od ciebie. Lecz jeśli serce mówi ci, że racja leży po twojej stronie – nie wahaj się. Rób, co musi być zrobione.

Moje serce milczy w tej chwili – jednak nie jestem pewien, czy reaguje właściwie. Boję się, że Emma może mieć rację… a ja mimo tego będę wolał wybrać bezczynność. Bo tak łatwiej, wygodniej, mniejszy kłopot, brak ryzyka. Bo po obliczeniu szans i spojrzeniu na wynik tak bliski zeru, że bardziej się nie da, rozłożę ręce i powiem, że to i tak nie zdałoby się na nic. Gdyż pewnie już tysiące takich, jak my, sprowadzonych podstępem do Faerie powtarzało w przeszłości słowa, że władcy nie postępują uczciwie, a urządzenie tego świata, tak, Emmo, jest do dupy. Zapewne dziesiątki tysięcy takich jak ojciec Kevina zaciskało bezsilnie zęby i wypruwało żyły, żeby przynajmniej ich dzieciaki miały lepiej. Ale na słowach i pustych gestach się kończyło, ponieważ Faerie pozostało takie samo.

Więc czemu teraz miałoby się udać?

Spoglądam Emmie prosto w oczy; chcę przekonać się, czy nie ucieknie spojrzeniem, co przypisuje się ludziom pragnącym coś ukryć, wypowiadającym kłamstwa. Bezużyteczny test. Ale może ona o tym nie wie.

– Mówiłaś o tym zupełnie poważnie? – pytam.

Nawet drgnięcia powieki.

– Tak, Will.

– Jak to sobie wyobrażasz? – włącza się Lily – Masz jakiś plan?

Uśmiecha się.

– Nie mam żadnego konkretnego planu. Jak już ktoś uprzejmie zauważył – jesteśmy tylko nastolatkami, nikim więcej… i nie zamierzam zawiązywać tajnego sprzysiężenia, z obowiązkowym upuszczaniem krwi podczas składania przysięgi. Nic z tych rzeczy.

– Więc co? – pyta Sean.

Teraz zaczyna śmiać się w głos.

– Sean, trochę konsekwencji! – mówi – Przed momentem drwiłeś ze mnie i moich rojeń, a teraz świecą ci się oczka i chcesz wiedzieć, którego z Wielkich Mistrzów zgładzimy w pierwszej kolejności.

– Wiem, że nie będziemy… – zaczyna.

– A za chwilę przeżyjesz okropny zawód – przerywa mu – Gdy nakażę ci wracać do podręczników, uczyć się pilnie, zdobywać najlepsze oceny – a nawet miło uśmiechać się do nauczycieli w nadziei, że zostaniesz ulubieńcem któregoś z nich. Ponieważ na tym ma polegać moja rewolucja.

– Nie mówisz tego serio – odzywa się Kevin, a w jego głosie brzmi najczystsze obrzydzenie.

– Mówię absolutnie serio! Bo nie dostrzegam innego sposobu zdobycia prawa głosu, znaczenia… chyba, że przyniesiesz mi w zębach garniec ze złotem, a potem powtórzysz to tysiąc razy – wtedy wykupimy cały ten bajzel i my będziemy stanowić prawa! Nie? Więc będziesz się uczył, aż na umyśle zrobią ci się zmarszczki, będziesz ćwiczył rzucanie zaklęć aż do porzygania… to warunek konieczny do przyjęcia w szeregi mojej hordy. Pojąłeś?

Pojął. Ale nie pała szczęściem.

Jak ja, myślę. Z innych względów. Horda Emmy? Brzmi jeszcze gorzej, niż Banda Briana. A co do meritum…

– Mam paskudne podejrzenia – zwracam się do niej – Że jesteś tajną agentką Gildii Wiedzy. Czy Mistrz Quinn wysłał cię, żebyś mydląc oczy bujdami o rewolucji nakłoniła nas do nauki?

Łapie się za serce.

– Cóż za krzywdzące posądzenie. I bezdennie głupie. Bo czy do nauki trzeba kogokolwiek nakłaniać?

Kevin, już cię prosiłem, odstaw tę skrzynkę buraków. Czaszki są dość kruche, okropnie nabrudzisz. Kto wtedy posprząta ten bajzel?

Emma poważnieje.

– Nie będę was przekonywała. Ale ja widzę to tak: niczego nie tracę. Mogę zyskać wiele, jeśli ktoś zauważy i doceni moje wysiłki. Więc dlaczego nie spróbować się wybić?

– Nie dla sprawy, tylko dla siebie samej – mruczy Kevin.

Sądzi chyba, że ją zdenerwuje. Lecz pozostaje zupełnie spokojna.

– Właśnie tak, Kev: dla siebie samej – odpowiada – Bo bez tego myślenie o sprawie jest bezprzedmiotowe. Najpierw musisz wdziać tę cholerną togę Wielkiego Mistrza, żeby móc marzyć o zmienianiu świata.

– Obiecujesz jedną dla mnie?

– Jeśli będziesz zdrowo zapieprzał? Dlaczego nie?

Wzrusza ramionami.

– Jakoś przemogę lenistwo, to wrodzone, i to nabyte. Horda Emmy, mówisz? Brzmi paskudnie.

Zrywa się, zanim Emma kończy. I odsadza na tyle, że próba pościgu nie ma sensu.

Niech ci będzie. Bo właściwie nic się nie zmieni, po staremu będziemy spotykali się tutaj i ćwiczyli, jak dawniej ślęczeli nad podręcznikami, tego przecież uniknąć się nie da. A czy zawisną na nas jakieś togi, płaszcze czy peleryny? Przekonamy się.

Trudno nazwać to tajnym sprzysiężeniem. I dobrze.

Kevin wychyla się zza regału.

– A teraz nalegam, szacowna hordo, żebyście sprawdzili, czy nie ma was na zewnątrz – mówi – Bo zbliża się wieczór i Greg za chwilę zacznie warczeć, że przeszkadzamy mu w planach.

– Znów? – chichocze Lily – Zrujnuje sobie zdrowie.

A kiedyś byłaś taka nieśmiała. Na samą myśl oblałabyś się rumieńcem… ale proszę, Sean dzielnie cię zastępuje. Czerwony jak cegła.

Emma podnosi się.

– Skoro Greg tak mocno nalega – mówi, chwytając kurtkę – Kim jesteśmy, żeby odwodzić go od autodestrukcji?

Pozostali idą w jej ślady, szykując się do wyjścia.

Wtedy Kevin chrząka.

– Teraz nie nalegam, to tylko sugestia… ktoś mógłby pomóc mi tutaj ogarnąć – mówi – Will? Nie, czekaj, pewnie chciałbyś odprowadzić Ellinor, więc może…

Ta potrząsa głową. Gwałtownie.

Nazbyt gwałtownie, co zauważyłem nie tylko ja, lecz wszyscy. Włącznie z Kevinem, który urywa w pół słowa.

– Nie ma takiej potrzeby – oświadcza Ellinor.

Hmmm.

Co oznacza: nie chcę być odprowadzana. I cieszę się, że Kevin zwolnił mnie z obowiązku powiedzenia tego wprost. Prawda?

Prawda. Gdyż w przeciwnym razie użyłabyś innych słów. Zaproponowałabyś, że zostaniesz, poczekasz na mnie. Ponieważ lubisz, gdy cię odprowadzam.

– Pewnie, że pomogę – mówię – Wy zmykajcie, zanim Greg naprawdę się wścieknie.

Odetchnęliście, zgadza się? Bo powiedziałem dokładnie to, co powiedzieć należało.

Ale atmosfera zgęstniała.

Ellinor rzuca krótkie cześć i rusza ku wyjściu pierwsza. Za nią pozostała trójka, Emma z zaciętą miną. Przypuszczam, że na zewnątrz zrobi się gorąco…. a może widzę rzeczy, które nie istnieją. Przecież nikogo nie obchodzi chłód Ellinor, który mi okazuje.

Kiwam Kevinowi. Do pracy.

 

 

Sprzątamy we dwóch zaplecze. Zniecierpliwienie Grega musiało być zmyślone, bo nie zagląda nawet, aby sprawdzić, czy już może przemknąć na piętro ze swoją śliczną wybranką. Cisza, spokój.

A jednak jest nieco dziwnie, przynajmniej dla mnie. Takich słów, takiej reakcji Ellinor w ogóle się nie spodziewałem. Ty nie byleś zaskoczony, przyjacielu? Milczysz. A ja nie mam ochoty zaczynać, żebyś ponownie nie zarzucił mi, że wypłakuję się w twój rękaw. Jeśli sytuacja cię nie dręczy, okej. To William znów histeryzuje.

A jednak nie. Druh nagle przystaje, wspiera się na miotle.

– Ponoć się pogodziliście – rzuca.

– Również odniosłem to nieco mylne wrażenie – odpowiadam.

Zabrzmiało zbyt sarkastycznie? Wybacz.

Kręci głową.

– Nic już nie rozumiem – mówi – Jestem wstrząśnięty i zmieszany… Emma pewnie znalazłaby właściwe, przemądre słowo na określenie stanu, w którym się znalazłem.

– Dysonans poznawczy? – podpowiadam.

Druh rozpromienia się.

– O, to właśnie! Skąd wiesz? Czy jesteś Emmą?

– Jeśli próbujesz mnie rozbawić, wiedz…

– …że to się nie uda, pojmuję – kończy za mnie – Ale do sedna: Ellinor przedwczoraj zalewała nas słowami, dzisiaj wypowiedziała ich ledwie dwie garstki. Zaczęła od gorących przeprosin, a na koniec podłożyła ci świnię. Co się stało?

Bezradnie rozkładam ręce.

– Sądzisz, że wiem? Sam doświadczam przeklętego dysonansu poznawczego.

Kevin duma przez chwilę.

– Widzieliście się wczoraj?

– Nie! Jeżeli pytasz, czy od przedwczoraj coś nabroiłem, odpowiedź brzmi: do cholery, nie! Pożegnaliśmy się miło, wcześniej zaliczając dość długi spacer, wesoło gaworzyła, wszystko grało. A dzisiaj cios w łeb. Już nie sprzeczne sygnały… ten był cholernie jednoznaczny, prawda?

Twojej odpowiedzi nie potrzebuję.

Śmiała się, cieszyła przygrzewającym słoneczkiem, zapowiedzią wiosny, a przede wszystkim mówiła, wypowiedziała zdecydowanie więcej słów niż dwie garstki. I nagle zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, bez wyjaśnień, bez widocznej przyczyny.

Bo dostrzegła, że zacząłem sobie coś roić? Więc przekazała mi komunikat: znajomość i przyjaźń owszem, lecz ani jednego kroku dalej?

Kto zgadnie. Ale pewnie tak.

Kevin znów długo myśli, zerkając spode łba.

– Widzę to w taki sposób – zaczyna wreszcie – Gładki z ciebie młodzieniec, w dodatku obrotny w gębie, czym wywołuje trzepotanie serduszek nastoletnich panien…

– Zbiera mi się na wymioty – informuję.

– …nawet tych, których nigdy byś nie oskarżył o posiadanie serca – spokojnie kontynuuje – A twoja sugestia jest obrzydliwa.

– Homofob! – rzucam.

– Prostaczek z Faerie, do usług. Ale daj mi mówić. Tak, zauroczyłeś nawet pannę Ellinor Greene, cześć ci i chwała. Jednak – i znów grzecznie poproszę: nie bij mnie – na tym rzecz się skończy. Bo zwyczajnie nie pasujecie do siebie.

Bić cię? Za co, za szczerość?

Taka powinność przyjaciół. Otwierać temu drugiemu oczy.

– Chociaż – kiedy na was spojrzeć – wydajecie się do siebie podobni – dodaje po chwili – Może wyłącznie dlatego, że stoicie nieco z boku… ty mieszkasz na stancji, Ellinor u ciotki, omija was stadne życie w internacie. A może jest w tym coś więcej. Jesteście podobni, prawda, ale różnice przeważają… ponieważ Ellinor pochodzi z nieco innego świata. I wcale nie mam na myśli Faerie.

– Bo jest dumna, zimna, i komunikuje się za pomocą fochów?

– Poniekąd – odpowiada – Ale jeśli rzeknę, że ty jesteś ciepły, otwarty, a komunikujesz się za pomocą piąchy, to przestaniesz mnie lubić.

Celne, przyjacielu. A poza tym już teraz cię nie lubię.

– Tak ją wychowano – mówię – I chyba pragnie się od tego uwolnić.

– Pragnie – przyznaje – I próbuje, wszak wybrała towarzystwo wykolejeńców. Lecz od czegoś, co wtłaczano ci do głowy przez kilkanaście lat, niełatwo się uwolnić. A przecież rodzinka nie daje za wygraną, stara się nią sterować. Dlatego kiepsko to widzę, druhu.

– Wobec tego niewiele różnimy się w opiniach – mruczę.

I to było wszystko, co dało się powiedzieć. Wracamy do pracy. Jednak tej pozostało niewiele, kończymy już po kilku minutach.

Kevin idzie odnieść kubki na pięterko. Być może tam, bliżej nieba, na człowieka spływa natchnienie, bo kiedy wraca, natychmiast rzuca się na mnie.

– Will, wyznaj mi coś szczerze. Dlaczego właśnie ona?

Nie byłem przygotowany. Muszę zastanowić się chwilę.

Cóż, poza banalnymi oczywistościami…

– Jak byś nazwał Ellinor? – pytam – Mówię o jej wyglądzie… twoje pierwsze wrażenie, gdy ją zobaczyłeś.

Wzrusza ramionami.

– Piącha będzie grzeczna, tak? – upewnia się – Lodową Dziewicą.

Jesteś cholernie przewrażliwiony. Mogłem nie mówić ci o Higginsie.

– A dlaczego nikt, kto ją poznał przynajmniej trochę, tak jej nie nazywa? – ciągnę.

Pojmuje, że pytam zupełnie serio. Zaczyna tłumaczyć.

– Ponieważ każdy, kto poznał ją choć trochę, dostrzegł, że jest zupełnie inna. Zdarzają się jej epizody – nie zaprzeczysz – jednak zazwyczaj, dla nas, przyjaciół, była niemal przeciwieństwem Królowej Śniegu. Potrafi śmiać się i żartować. Potrafi wyjąć kij z tyłka. Ma uczucia… dzisiaj pięknie wzięła w obronę Lily, a ty oberwałeś po uszach. Taka z niej Lodowa Dziewica, jak ze mnie introwertyczny mruk.

Niezwykle mądra analiza, przyjacielu.

I dotarliśmy do sedna.

– Zapewne to jest powodem – oznajmiam.

Druh zamiera. Na facjacie wyraz kompletnego niezrozumienia.

– Możesz powtórzyć?

– Że okazała się inna, niż się zdawało na pierwszy rzut oka.

Wydaje się z siebie jęk.

– Pociąga cię dziewczyna o aparycji Królowej Śniegu, ponieważ nią nie jest? A plastikowa atrapa byłaby dla ciebie lepsza od prawdziwego jaguara, tak? Chłopie, jesteś zdrowo walnięty.

– Skoro tak twierdzisz – mówię spokojnie, choć nie jest to łatwe.

Teraz nie zastrzegłeś, żebym nie bił. Ogromny błąd. Bo mam wielką ochotę zdzielić cię przez łeb za porównanie Ellinor do plastikowej atrapy. Wyczuwasz to, prawda?

Wyczuwa. I cofa się o trzy kroki.

– Jasne, przywal mi – stwierdza – I obraź się na dodatek. Wiesz, co miałem na myśli!

– Że jeśli coś wygląda na stek, powinno tak smakować – uznaję, że porównanie kulinarne zadziała najlepiej – Mocno banalne, Kevin.

– Ale sprawdza się w życiu! Jeśli mam ochotę na wanilię i czekoladę, biegnę kupić porcję lodów, a nie na obiad do Królewskiej!

Kiwam głową.

– Dziewczyny nie są porcjami lodów – odpowiadam – Wbrew obiegowym opiniom.

Wzdycha przeciągle.

– Wulgarne i poetyckie zarazem… Emma byłaby zachwycona. Mogę wykupić licencję?

Chciałbyś. Sam się wysil.

– Są nieco bardziej skomplikowane – dodaję – Od jaguara również.

– I tak twój stan psychiczny mnie przeraża – kwituje.

Bo pierwszego dnia szkoły zobaczyłem dziewczynę w masce i zapragnąłem zajrzeć pod nią, przekonać się, czy moje podejrzenia są słuszne? Były słuszne. Jednak coś innego nie zagrało.

Wiem, co. Jestem zbyt brzydki.

– Dlaczego chcesz upierać się przy Ellinor? – pyta – Dlaczego nie jakaś inna? Nie żyjesz na pustkowiu.

– Która inna? Emma? Zaczniesz warczeć.

– Już zacząłem.

– Lily? Warczał będzie Sean. Cathy? Nawarczy na mnie Brian.

Krzywi się.

– Akurat przyjmowałbyś się jego popiskiwaniem… poza tym Cathy to modelowy pustak. Lecz przecież są jeszcze inne klasy. I czemu upierasz się przy pięknolicych? To dyskryminacja.

– To zmysł estetyczny – odcinam się – Jestem nastolatkiem, do cholery! Duchowej głębi będę szukał po czterdziestce.

Potrząsa głową.

– Wtedy nic innego ci nie pozostanie. Bo niczego innego nie zaznasz, jeśli nie odpuścisz sobie Ellinor. Darmowa rada: odpuść ją, przyjacielu. Dla własnego dobra.

Niedoczekanie twoje.

– Armstrongowie się nie poddają – oznajmiam z dumą.

– Może – rzuca – Lecz jak wszystkich ludzi ogarnia ich znudzenie, kiedy wysiłki nie przynoszą rezultatu. Gdy Ellinor setny raz potraktuje cię tak, jak dzisiaj, poddasz się. Przez znudzenie właśnie.

Mądrze prawisz. Znów.

Przez znudzenie, jak również to, że nikt nie lubi być nieustannie poniewierany. Dobrze – będę odtąd liczył kopniaki. Do setki dociągnę bez najmniejszego problemu… a potem się zobaczy.

Ale zejdźmy już z mojego krwawiącego serduszka.

– Może dla odmiany pogrzebiemy w twoich bebechach? – proponuję – Co z tobą i Emmą?

Dlaczego patrzysz na mnie jak na kogoś niespełna rozumu?

– Człowieku! – słyszę wrzask – Nie ma mnie i Emmy. Ja i ona… nie twierdzę, że nie odczuwam ochoty, ale żyjemy w dwóch różnych światach, umknęło ci to? Mam wbijać sobie do głowy wiedzę przez dwadzieścia osiem godzin na dobę, żeby jej zaimponować?

Hmmm…

– Mam wrażenie, że jej imponuje coś zupełnie innego – stwierdzam.

– Co takiego?

– Kolokwialnie? Twój niewyparzony ozór, przyjacielu. I giętki. Oczka jej się świecą, gdy zaczynasz orację, mieszając styl wysoki z… podziemnym, inaczej się go nazwać nie da.

Jest miłośniczką mądrych słów, ale i mieszania ich z błotem. I to o jej stan psychiczny powinieneś się martwić.

Druh bada mnie spojrzeniem.

– Uważasz?

Nie odpowiadam. Sam to przemyśl, druhu.

A swoją drogą nie popisuję się rozumem. Bo po dzisiejszym odprawieniu przez Ellinor powinienem zastanowić się, czy nie zapukać do innego okienka. I to przecież twoja sugestia – wszak moralnie nieskazitelny William nie wpadłby na równie odrażający plan… przecież łatwo odgadnąć, które okienko mam na myśli. Właśnie.

Brzydko. Dlatego zmienię temat – lecz nie osobę. Gdyż nurtuje mnie pewna kwestia.

– Co sądzisz o tym, co powiedziała Emma? – pytam.

W spojrzeniu przyjaciela nie dostrzegam entuzjazmu.

– A co ty sądzisz o zawracaniu Orinny badylem? – odpowiada pytaniem.

Ładne. Błyszczy. Poza tym wszystko jasne.

– Rzecz nie ma najmniejszych szans, druhu – ciągnie – I prawda, jestem tylko głupim smarkiem, ale spędziłem tutaj parę lat, i wiem, że to jedno się w Faerie nie udaje: zmiany. I współczuję wam… im, zgoda, ciebie niestety rzecz nie dotyczy… współczuję, że w paskudny sposób zabrano ich z domów, że nie mogą spędzić z rodzinami nawet kilku dni raz na pół roku, lecz żaden protest nic nie da – ani teraz, ani za dwadzieścia lat. My nie zostaniemy przywódcami gildii… sama wiedza i umiejętności nie wystarczą. Dlaczego? Drobna podpowiedź: przypatrz się ich nazwiskom.

– Ich?

– Wielkich Mistrzów. Quinn, Cameron, Lancaster, Vallion, Wolsey… i sam Kanclerz Drake. Z czym ci się one kojarzą?

– Wyłącznie Wysokie Rody? – strzelam.

I trafiam. Kevin smutno kiwa głową.

– Czyli Ellinor… – zaczynam po chwili.

– Ellinor, jeśli dopisze jej szczęście i spełnionych zostanie parę dość nierealistycznych warunków – jak na przykład taki, że Camilla nie rozmnoży się – może zostać po niej kolejną Lady Greene – oznajmia nonszalanckim tonem – Będzie władała prostaczkami, wszczynała waśnie z sąsiadami, pomnażała majątek rodu… i nie w głowie będą jej starania o togę Wielkiej Mistrzyni. A jeśli tiary nie założy, to przecież będzie rezerwą – na wypadek, gdyby stało się coś paskudnego. Pierwszą rezerwową, co wyklucza ubieganie się o najwyższe stanowiska. Jej życie jest już rozpisane, Will. W każdym cholernym punkcie.

Nie patrzyłem na to w taki sposób. A chyba powinienem był.

– W tej chwili całkiem łatwo o tym zapomnieć – ciągnie – Kiedy patrzysz na nastolatkę. Ale Ellinor jest, kim jest… i nigdy nie stanie się nikim innym.

Zasępiam się.

Próbuję znaleźć jakieś kontrargumenty, że przecież, jednak, bo ludzie… i daję sobie spokój. Kevin zwyczajnie ma rację.

Tylko jedna rzecz pozostaje niewyjaśniona.

– Jeśli tak myślisz, dlaczego poparłeś Emmę? – pytam.

– A co miałem zrobić? Zniszczyć jej marzenia? – kręci głową – Wybacz, ale nie miałem serca, to po pierwsze… a po drugie nie zamierzam być tym, którego znienawidzi za przekazanie okrutnej prawdy. I przecież nic złego nie może wyniknąć z jej planów, racja? Wspólnie poćwiczymy, większa biegłość jeszcze nikomu nie zaszkodziła… wiem, co zamierzasz powiedzieć: dochodzenie do niej już tak. Trudno, okupię to bólem mózgu, nie ma nic za darmo. Zagram młodzieńca szczerze zainteresowanego nabywaniem wiedzy… może zdarzy się niemożliwe? Skrzywienia nie są konieczne, przyjacielu: dobrze wiem, że nie. Ale nawet dla samej możliwości przyjmowania ciosów w nerkę, po których czarne plamy wirują przed oczami, warto. Tak myślę. Że warto.

Cholernie wyrachowane. A jednocześnie totalnie łamiące serce.

Może powinienem brać z ciebie przykład?

– Natomiast za pięć lat Emma nawet nie będzie pamiętać, że marzyła o wszczynaniu jakiejś rewolucji, skupiona na robieniu kariery, zdobywaniu broszy w coraz ładniejszych kolorach – dopowiada – Wspomnisz moje słowa.

Faktycznie, tego wolałaby nie usłyszeć. Dlatego milczysz teraz. Milczysz, bo masz wobec niej plany, zupełnie nierealistyczne, najpewniej – ale nie bardziej, niż naprawianie tego świata.

– Mało optymistyczna wizja – mówię głośno.

– To realizm – odpowiada – Wyłącznie realizm, nic więcej. A teraz zbierajmy się już… bo chociaż uwielbiam te nasze rozmowy przy miotle, czuję, że Greg zaczyna się niecierpliwić.

Rozumiem. Konwersacje z pięknymi pannami, gdy na dole kręci się dwóch smarkaczy, nie znajdują szczęśliwego finału.

– Jasne – rzucam – Najwyższy czas zajrzeć do podręczników.

Reakcją Kevina jest pogardliwe skrzywienie się. Czyżby żart nie był śmieszny?

Nie był. I tak, pakujmy tyłki.

 

 

Póki podążam w stronę stancji – po pożegnaniu się z Kevinem u wylotu Murarskiej – dobry humor wciąż tli się. Ale wystarcza mi przekroczenie progu pokoju, by nastrój zszedł gwałtownie i nieodwołalnie.

Trzasnąć drzwiami? Zdałoby się – ale pani Pilch tego sposobu wyrażania emocji może nie zrozumieć. Zamiast tego ze złością cisnę kurtkę w kąt. Zawsze jakaś namiastka. I rzucę się na łóżko w buciorach. Wiem, że to głupie i śmieszne. Niemal równie żałosne, jak ja sam. Jestem cholernym durniem. A moja naiwność jest tak wielka, że mam ochotę się rozpłakać.

Jestem głupcem, który utracił kontakt z rzeczywistością. Liczącym, że ziści się jakiś miły sercu scenariusz. Że Ellinor padnie mi w ramiona, bo ciotki podniosły szlaban na spotkania z przyjaciółmi. Dlaczego miałaby? Po tym, co jej powiedziałem? Że Emma, kiedy ujrzy, jak odrzuca mnie ta wyniosła, zimna panna, któregoś wieczora zapuka do drzwi, wejdzie, przytuli, i wyszepcze, że świetnie rozumie? Nie, pośród moich rojeń te sceny nie pojawiły się. Aż tak bardzo od rzeczywistości się nie odkleiłem.

Marzenia były skromniejsze. O ciosach w nerkę, jak te Kevina.

Durne marzenia, bo na stole leżała inna opcja, która naprawdę mogła się wydarzyć… i cholernie szkoda, że dotarło to do mnie dopiero teraz. Kiedy jest za późno. Tak, zaprzepaściłem szansę… należało omijać szerokim łukiem dziewczyny w maskach, skupić się na tej, która niczego skrywać nie zamierza, a kiedy wali, to dudni ziemia. Miałem szansę, tej nocy, gdy oboje zabłądziliśmy na szkolny dziedziniec, coś zaiskrzyło, pojawiła się magia. Nie było tak, Emmo? Los mi nie sprzyjał – mówiłem, kiedy złapali cię, ukarali, gdy po lekcjach znikałaś bez słowa, wściekła, rozżalona, a mnie nie chciało się cierpliwie odliczać do stu.

Los mi nie sprzyjał? Bynajmniej. Sam wszystko spieprzyłem.

Mogłem przewidzieć, co się stanie. Nie odchodzić, wejść z tobą do internatu. Wziąć całą winę na siebie. To takie proste.

Proste. Chyba, że jest się durniem.

Pewnie dostałbym po uszach, może nawet wylądowałbym na dywaniku u Camerona, który prawdopodobnie kazałby mi napisać tysiąc razy nie będę nigdy więcej bałamucił nieletnich dziewcząt spotykając się z nimi po zmroku na bocznym dziedzińcu Scola Magna, może straciłbym jedno kieszonkowe… jednak Emmie nie wlepiliby kary, nie tkwiłaby w przeklętym internacie pozwalając, by Kevin, sprytna, wredna duszyczka, błyskawicznie wykorzystał sytuację. Nakładając na mnie przyjacielskie zobowiązanie: nie rusz, ten obiekt jest już zaklepany.

Infantylna zasada, której złamanie sprawia, że przestaje się być czyimś przyjacielem – a do tego nie dopuszczę, druhu. W niczym nie zawiniłeś. Miałeś znosić moją rozradowaną gębę, patrzcie, zainteresowała się mną panna Greene, czekać, aż drzwi wreszcie przytną mi paluchy? Bo posiadam względem Emmy prawo pierwokupu przez samo to, że pochodzimy z tego samego świata, miasta, że nasze domy dzieli ledwo kilkanaście mil? Zważyć na to, że dobrze nam się rozmawiało od pierwszego dnia, więc nie wolno przeszkadzać, trzeba zobaczyć, co się z tego urodzi? Brednie! Zrobiłeś to, co każdy normalny facet zrobiłby na twoim miejscu. Pomimo gradu ciosów postanowiłeś wciąż się dobijać. Emma rzecz jasna dotąd nie otworzyła ci… lecz przynajmniej uchyliła drzwi, żeby sprawdzić, kogo diabli niosą.

Skończ już z tą metaforyką, durniu.

Niezły epitet. Dureń. Aż prosi się, by używać go częściej.

Zaciąłeś się w uporze, prawda? To sugerowałyby twoje słowa z ostatniego fragmentu Kazania na Zapleczu. Zaciąłeś się, że właśnie ona, idzie dobrze, nie znalazłeś do niej klucza, ale masz wytrych, katuje cię po każdym twoim krasomówczym popisie – i bez słów błaga o więcej. Nieważne, że to droga donikąd. Przemierzasz ją. Ja stoję w miejscu.

Coś ze mną nie tak? Bo potrzebuję przynajmniej odpowiednika ciosów Emmy? Cholerne dłubanie w nastolatku – jeszcze gorsze, kiedy jest się tym nastolatkiem. Nie, wszystko ze mną w porządku, co zresztą potwierdził Kevin, sugerując mi zerkanie w innych kierunkach. Wszystko gra. Williamie, nie jesteś mutantem, zboczeńcem, odszczepieńcem, dziwadłem. Jeśli zgrzeszyłeś – to pychą i brakiem rozumu. Bo należało zignorować wabiące bodźce wysyłane przez Ellinor. Ona nie partnera do rozrodu szukała, tylko strawy. Chciała zaspokoić głód duszy, pragnienie łapania, pożerania i wypluwania naiwnych nastolatków. Nie tylko ocalałbyś, ale również inni nie pomyśleliby, że cokolwiek łączy cię z panną Greene. Nie pomyślałaby tak Emma. A teraz jest za późno.

I to wszystko – nie chwaląc się – wyłącznie moja zasługa!

Bębnienie palcami w ścianę naprawdę pomaga. Uspokajam się. Nie wiem co prawda, czy mój sąsiad po drugiej stronie jest równie zadowolony. Czy po raz pierwszy to ja zarobię w cyferblat? Niewykluczone.

Pokpiłem sprawę, kropka. Nie ma żadnego sensu rozdrapywać tego dłużej. Śmiertelnie obrażać się na Kevina, na Emmę, na Ellinor. Robią, co chcą, są wolnymi istotami… tego jednego Faerie dotąd nam nie odebrało, prawda? Koniec z miotaniem się na oślep. Trzeba skupić się na rzeczach ważnych, na nauce, ćwiczeniach z hordą – i z zainteresowaniem patrzeć, co wyniknie z planów Emmy. Kibicować jej. Dlaczego nie?

A potem będą wakacje i mnóstwo czasu, by rozglądać się na wszelkie możliwe strony. Brzmi nieźle, prawda?

Zostaw już tę ścianę, Williamie.

Odetchnij.

 

 

W czwartek na zmianę siedzę bezczynnie i równie bezczynnie leżę. W piątek zaliczam krótki spacer po mieście, konstatuję, że słońce grzeje coraz mocniej. Sobotnie spotkanie okazuje się katastrofą. We wszystkich aspektach. Nikt nie ma ochoty ćwiczyć, bunt najpewniej spowodowany jest bliskością powrotu do szkoły. Bunt, który uniemożliwia nie tylko ćwiczenia, ale i normalne rozmowy. Wywieszamy białą flagę. Tym razem Greg nie ma żadnych powodów do narzekań, bo już o szóstej zaplecze zmienia się w bezludne pustkowie.

Jestem jak skazaniec celebrujący ostatni dzień życia, przebiega mi przez głowę w niedzielę. To śmieszne i straszne tak myśleć – i tylko nie wiem, czy bardziej śmieszne, czy raczej straszne. Nikt tego nie zgadnie. Na szczęście właśnie kończą się te ferie… a potem będzie tylko gorzej.

I po jaką cholerę było na długie godziny zamierać przed oknem prywatnej szkoły? Świetne pytanie. Teraz naprawdę ktoś powinien mnie przytulić. A nikt nie przychodzi. Lecz przecież to nie koniec, przede mną jeszcze wiele godzin wolności, i już za moment mogę usłyszeć tupot bucików na schodach. Więc po prostu będę czekał.

Czekam. Aż niespodziewanie nadchodzi poniedziałek.

 

 

 

X

 

 

 

Maszeruję w nastroju mocno kulejącym, którego bynajmniej nie poprawia wszechobecna chlapa i szare chmury wiszące nad głową. Nie ja jeden mam problem. Przed budynkiem tkwi już paczka – tak, włącznie z Ellinor – i z ich twarzy można odczytać wiele rzeczy, jednak na próżno szukać tam radości i entuzjazmu.

Wstrzymujemy się do ostatniej chwili? Pozwólcie, że dołączę.

Stoimy w milczeniu. Powód jest oczywisty, a artykułuje go Kevin, mrucząc pod nosem: w taki dzień nie mam ochoty nawet na kłapanie dziobem. Jak i my, bracie. Jak my.

Pięć minut przed dzwonkiem wchodzimy. I zaczyna się.

Powtórkowe wałkowanie łacińskich czasów mam za torturę, świadomie i z rozmysłem serwowaną przez profesora Browna. Na angielskim omawianie wersów Miltona rychło zmienia się w monolog nauczyciela. Nawet Emma wyraźnie przygasła i nie wyrywa się do odpowiedzi jak zazwyczaj. Na matematyce dociera do mnie, że nie wykrzeszę z siebie sił potrzebnych na ogarnięcie długich sznurków równań, gdyż mózg zwyczajnie odmówił posłuszeństwa, a wielokrotne próby reanimacji spełzły na niczym. Dzwonek oznajmiający koniec lekcji wydaje się najpiękniejszym dźwiękiem w życiu.

Kolejny dzień jest niemal taki sam, poza innym zestawem przedmiotów. Wmawiam sobie, że musi minąć tydzień, abym na nowo wpadł w koleiny szkolnej nauki, lecz w istocie nie mam żadnej pewności, czy rzeczywiście tak się stanie. Bo morduje mnie nuda. Cudownie było słuchać wzniosłych deklaracji Emmy, wspaniale wyobrażać, że sięgnę niedosiężnych szczytów – ale to wszystko zdechło w zderzeniu z rzeczywistością. Program szkoły jest nudny, drodzy profesorowie! I na Ziemi pewnie przeszedłbym nad tym do porządku dziennego, jednak to jest Faerie, magiczna kraina, i oczekuję po niej czegoś więcej, znacznie więcej niż rachunku prawdopodobieństwa i Participium Praesentis Passivi. Chcę uczyć się cholernych zaklęć – ślę żarliwe prośby, ilekroć kolejny nauczyciel zaczyna wykład powodujący napady ziewania. Żądam od was, żebyście uczynili mnie magiem!

Dlaczego? Nie wiem. Do czego miałyby przydać się owe zaklęcia? Nie mam pojęcia. Bezzwłocznie potrzebuję skutecznego lekarstwa na nudę, to moja jedyna odpowiedź w tej chwili. Pytania, z jakiej przyczyny pragnę poznać magię, nie zadawałem sobie zbyt często. Ponieważ istnieje? Banalna motywacja, ale przynajmniej jakaś motywacja. Ponieważ istnieje i wyrwałaby mnie ze stanu totalnego znudzenia. Porwano mnie obiecując cuda, a dostałem niewiele ponad to, czego uczyłbym się w jakiejkolwiek ziemskiej szkole… więc tak, do cholery, mam prawo odczuwać niedosyt. Nudne ćwiczenia w stawianiu Blokady i przesyłaniu myślami bzdur do kumpla z ławki to odrobinę za mało. Nie przekonują mnie zapewnienia, że to wręcz niezbędne umiejętności, aby dostać się na sam szczyt.

Dogasa ochota na wdrapywanie się tam, myślę coraz częściej. Zawiodłem się na tobie, Faerie.

Lecz Scola Magna zupełnie nie zważa na me pragnienia, każąc wtłaczać do umysłu tysiące faktów, szczodrze obdarzając lekturami i zadaniami domowymi. Zostaję zmuszony do pełnej kapitulacji.

W piątek konstatuję, że przystosowałem się już na nowo, i czuję się już zdecydowanie lepiej. Aż rozbrzmiewa ostatni z ostatnich dzwonków, ogłaszając, że przed nami dwa wolne dni.

Chwila oddechu, z której zamierzam skwapliwie skorzystać.

 

 

Mam przynajmniej ten jeden skuteczny lek na nudę – myślę, podążając na sobotnie spotkanie tajnego sprzysiężenia. Panaceum na bolączki rozżalonego szkolnym programem nad wyraz zdolnego młodzieńca. Tu, w otoczeniu przyjaciół, nareszcie czuję, że wysiłki mają sens, nawet jeśli misja zbawienia świata okaże się tylko czczą fantazją. Bo tutaj dotykamy sedna. Paramy się przeklętą czarną magią.

Pozorowany entuzjazm szybko trafia szlag.

Już po trzech kwadransach pastwienia się nad Blokadą, ćwiczeń wywołujących ból mózgu i mroczki fruwające przed oczami, mam serdecznie dość. I nie tylko ja. Wysilam się, a efekty są bardziej niż mizerne. Rozczarowujące. Owszem, potrafię perfekcyjnie powtarzać wszystko, co Robertson wałkuje z nami na lekcjach Wprowadzenia, wyrobiłem szybkość i skuteczność… jednak nie posuwam się naprzód nawet o pół cala. Ku obiecanym niepojętym cudownościom. Ku byciu pieprzonym władcą magii.

Nie, wcale nie jestem jedyny, i bunt wydaje się jedynie kwestią czasu. Bunt przeciwko istocie, która nie widzi niczego złego w powtarzaniu do porzygania tej samej banalnej sztuczki, przeciw Emmie, przyszłej wyzwolicielce uciemiężonych. Wkrótce zaczyna rozlegać się burczenie pod nosem, że czas na przerwę, a najlepiej rzucić wszystko w diabły. Tylko pomruki, ponieważ mamy w planach po zakończeniu ćwiczeń świętować jej przypadające nazajutrz urodziny, a przecież nikt nie odważyłby się krzyczeć na szacowną jubilatkę.

A ona nie ma z tym problemu. Z dobitnym wyrażeniem swych myśli.

– Skupcie się wreszcie! – przysypiam już odrobinę, kiedy cuci mnie jej wrzask – I zacznijcie naprawdę się przykładać!

Zderza się z murem wrogich spojrzeń.

Tak, Emmo, jeżeli przesadzisz, zlinczujemy cię – przemyka mi przez głowę. O prezent przeznaczony dla ciebie zagramy w kości, a ciastka pochłoniemy ciesząc się, że jedna gęba mniej. Więc przemyśl swe postępowanie.

Lecz jej szaleńcza odwaga znów jest górą.

– Do cholery, pojmijcie wreszcie prostą prawdę! – ciągnie w tych samych rejestrach – Że w tej jednej sprawie rację mają nasi treserzy, nie my… trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, i jeszcze raz ćwiczyć, żeby wykształcić automatyzm, robić wszystko odruchowo, bez angażowania świadomości. Nie ma innej drogi!

Robić co? – pytam w duchu. Przełączać pstryczek Blokady w te i we wte? Poważnie?

– Emmo, nie wiem, jak ma się sprawa z innymi, ale ja zaraz przekręcę się ze znudzenia – Kevin nawet nie stara się zachowywać pozorów – Po co mi automatyzm? Żeby oczarować Robertsona na końcowym egzaminie?

Wtedy Emma podrywa się z krzesła i staje nad Kevinem.

– Czyli uważasz, że to zupełnie zbędne ćwiczenia, tak? I tylko tracimy tutaj czas? Zatem odpowiem adekwatnie.

Wbija w niego wzrok, jednocześnie wyciągając w jego kierunku rozczapierzoną dłoń. Wyjęty wprost z lichego filmu o czarodziejach infantylny gest. A raczej byłby taki, gdyby nie reakcja Kevina.

– Au! – wrzeszczy na całe gardło, chwytając się za głowę – Przestań!

W jednej chwili my też zrywamy się na nogi.

– Co mu zrobiłaś? – pierwsza pyta Lily – I jak to zrobiłaś?

Emma prycha z pogardą.

– Skoro odmawiacie ćwiczeń, dlaczego miałabym tłumaczyć wam cokolwiek?

Lily jęczy przeciągle.

– Emmo, daj spokój! Gadaj, co to było, prooooooszę! Ja też chcę tak umieć!

Spoglądam z niepokojem na Seana. Jeśli dobrze domyślam się powodu tego pragnienia, marny twój los, przyjacielu. Lily będzie ci robić wybuchy pod czaszką, kiedy tylko zrobisz coś nie tak. Coś. Cokolwiek.

Emma oczywiście boczy się jeszcze przez dłuższą chwilę, tak, by każdy z nas w pełni pojął komunikat. Jestem najwspanialsza, a zadzieranie ze mną kończy się boleśnie. I dobrze, zaraz wszystko objaśnię, choć nie spodziewam się, że zrozumiecie z mojego wykładu coś poza zaimkami i spójnikami. Niemniej bić pokłony możecie już teraz.

Zaczyna wreszcie mówić, wolno, cierpliwie, jakby jej audytorium stanowiło stado durniów. Podążam za wskazówkami. Wzmocnić Blokadę, jednak pozostawić w niej niewielki otwór, gotowe. Poszukać umysłem energii… jakiej energii, Kev? Przecież coś pozwala ci stawiać i gasić Blokadę, prawda? Coś nie dzieje się z niczego, zawsze potrzebna jest energia, zawsze, rozumiesz?! Niech przez chwilę owa energia buzuje sobie w środku, jak w kociołku. Wtedy znajdujecie cel i wyobrażacie sobie, wizualizujecie… czyżby znów za trudne słowo?… wizualizujecie, jak skupiony promień mocy wydostaje się na zewnątrz przez otwór i biegnie wprost do celu.

Wizualizuję tak intensywnie, że boję się o czystość bielizny. Aż nareszcie coś udaje się, ponieważ Emma nagle szarpie głową w tył i wbija we mnie spojrzenie.

– Nieźle, Will – mruczy – Ale takim mizianiem krzywdy mi nie wyrządzisz.

Już zamierzam odpyskować, że nie używam miziania do krzywdzenia, zwłaszcza przedstawicielek płci przeciwnie pięknej, a wręcz na odwrót… jednak nie udaje mi się, ponieważ Emma znów podskakuje, i po sekundzie jeszcze raz, i jeszcze. Najwyraźniej wszyscy właśnie ją obrali za swój cel.

Ciekawe, dlaczego? Czyżby za coś cię nie lubili?

Sean jest ostatnim, któremu udaje się ten wyczyn. I wręcz zaczyna promienieć.

– Jesteś genialna – przyznaje.

Emma dyga nisko z szerokim uśmiechem.

Nie lubię wielkich słów, ale tak – tkwi w tobie geniusz. Bo pozornie pokazałaś nam kolejną błahą sztuczkę… jednak taką, której efekty są widoczne. Namacalne. Odczuwalne, jak sam stwierdzam, kiedy w mojej głowie eksploduje miniaturowa bomba jądrowa. Nie szukam długo. Ellinor uśmiecha się szeroko i trzepocze rzęsami. Jasne.

Tak, nie dasz mi spokoju, będziesz dręczyła, aż przeklnę dzień, kiedy podszedłem do ciebie na korytarzu. Nieważne. Zrobiliśmy dzisiaj długi krok naprzód, dzięki Emmie właśnie. Bo jakkolwiek banalne wydaje się robienie wybuchów w mózgu, jest to czymś, czego nie podpowiedzieli nam nauczyciele, tylko co odkryła na własną rękę jedna z nas.

Uśmiech Emmy po chwili znika bez śladu.

– Proszę wszystkich o uwagę – mówi – Jest pewna ważna rzecz, którą trzeba sobie powiedzieć.

Spoglądam. Jaka to rzecz, skoro już zapowiedź wygłaszasz śmiertelnie poważnym tonem?

Ach, tak. Konsekwencje. Nie mylę się?

– Dotychczasowych poczynań nie musieliśmy kryć przed nauczycielami, opiekunami i całą resztą nadzorców naszego wesołego więzienia – oznajmia – Wszak to nauczyciele kazali nam podejmować próby, więc mamy zgrabne wytłumaczenie w razie pojawienia się niewygodnych pytań. Lecz od dziś trzeba powiedzieć: mielibyśmy. Bo dzisiaj granica zastała przekroczona.

Nie myliłem się. Wdepnęliśmy – i trzeba myśleć o konsekwencjach.

Jednak nie do wszystkich to dociera. Sean wygląda tak, jakby miał za chwilę się roześmiać.

– Przecież nie robimy nic zabronionego! Emmo, nie przesadzaj.

– Przesadzam? Kev, nasz tubylcu, ty też tak sądzisz?

Ten potrząsa głową.

– Sądzę, że nowymi umiejętnościami nie powinniśmy chwalić się głośno – odpowiada – A kolokwialnie, to ostatnio ulubione słowo Willa: mordy w kubeł. I podpowiada mi to doświadczenie… w Faerie nie lubią takich, którzy podskakują zbyt wysoko.

Wzrok Emmy mówi wszystko. Usłyszeliście?

– Dotychczas byliśmy wtórni – podejmuje na nowo – Odtwarzaliśmy. A teraz pierwszy raz zdobyliśmy się na oryginalność… i może nie wymyśliliśmy bomby atomowej tego świata, a przede wszystkim – jesteśmy zbyt słabi, by wyrządzić komuś prawdziwą krzywdę. Ale znaleźliśmy się na dobrej drodze – dlatego nie sądzę, żeby z dumą pogłaskali nas po głowach i pochwalili za kreatywność.

Tym razem już nikt nie protestuje.

– Kev ujął to właściwie – dodaje – Mordy w kubeł. Kolokwialnie. Jesteśmy tylko durnymi nastolatkami, wykorzystującymi dobroć starszego brata jednego z nas. Spotykamy się celem obmawiania bliźnich i opowiadania nieprzyzwoitych dowcipów. Wyryjcie to sobie w pamięci… by nikt nie wyskoczył z czymś głupim. Nalegam.

I znów żadnych sprzeciwów. Trudno dyskutować z głosem rozsądku.

Jednak mnie wciąż dręczy pewna myśl.

– Zacne środki ostrożności – mówię – Lecz czy zdadzą egzamin? Czy zwyczajnie nie przeczytają naszych umysłów?

Potrząsa głową.

– Uważa się powszechnie, że nie wykorzystują tej metody, notabene zabronionej prawem – odpowiada, jednak w jej głosie słyszę wahanie – Jak u nas na Ziemi, Will. Policja, prokurator, czy kto się tym zajmuje… przecież mogliby od każdego podejrzanego wydobyć zeznania po prostu go torturując, albo wstrzykując w żyłę jakieś serum prawdy – a tego nie robią, przynajmniej w cywilizowanej części świata. I tutaj jest tak samo. Chyba.

Ostatnie słowo burzy niestety całą pewność.

– Zwykła policja i zwykły prokurator nie – mówię – Ale, jak twierdzą filmy, niektórzy mają większe uprawnienia. Bo terroryzm czy coś podobnego.

Wybucha śmiechem.

– Aż tak wysoko zaszliśmy? Że interesują się nami służby specjalne?

– Jak nadmieniłem, wiedzę czerpię z filmów – odpowiadam – Więc i fantazja ponosi.

Ellinor już od dawna daje znać, że chce coś powiedzieć. Wykorzystuje moment ciszy.

– Emma ma rację – mówi – Zakaz jest kategoryczny, a fakt podsłuchiwania oczywiście można wykryć, więc nikt nie zaryzykuje, nawet wysoko postawiony Mistrz. Bowiem to podstawowe nasze prawo, prywatność myśli. Przestrzegane tak ściśle, że w bardzo złym tonie jest nawet skupianie Wzroku na innych, zwłaszcza w bezpośredniej bliskości… ale tym przejmować zaczniemy się dopiero po Otwarciu. Więc tym bardziej nie włamuje się do umysłów siłą – z jednym wyjątkiem: kiedy rzecz dotyczy oskarżonych o poważne przestępstwa.

Kevin postanawia błaznować.

– Czyli nas! – cieszy się – Zdrada jest nawet zbrodnią!

Dostaje w łeb, tym razem całkiem zasłużenie. A Ellinor wzdycha.

– Nie słuchajcie go – prosi – Jesteśmy tylko uczniami, niepełnoletnimi uczniami, nie stanowimy żadnego zagrożenia, dlatego nikt nie będzie zwracał na nas uwagi. I przecież mamy chroniące nas Blokady… dlatego najpewniej wystarczy zwykła ostrożność.

Emma spogląda groźnie na mnie, Kevina oraz Seana. Po kolei.

– To apel do was. Rozumiecie? Jeśli już musicie odstawiać rywalizację, który zasługuje na miano samca alfa, róbcie to w tradycyjny sposób! Dobrze?

– Tradycyjny? – pyta ostrożnie Kevin.

– Naprawdę muszę cię uczyć, jak wybija się komuś zęby? – w głosie Emmy brzmi czysta rozpacz.

Nareszcie błysk zrozumienia.

– W tej kwestii korepetycji nie potrzebuję – zapewnia – Daję uroczyste słowo.

Emma prycha.

– Dodaj jeszcze, że klniesz się na swój honor.

Nie odpowiada. Chyba się obraził.

Z Emmą nie zaczynaj. Olśniewaj – ale nie konkuruj, bo blado na tym wyjdziesz. Bije cię na głowę w każdym aspekcie, nawet w wiedzy o twoim rodzimym świecie.

Prawda, włączył się drugi tubylec, dostarczając rzeczowych informacji… zadziwiłaś mnie, Ellinor. Mówiąc: my. Wypowiadając się w imieniu nas wszystkich. Jakbyś zamierzała prawdziwie dołączyć do rewolucji turystów i farmerów.

– Zdobyliśmy pierwszy przyczółek – odzywa się Emma – Omówiliśmy zagrożenia. I teraz: grzebiemy głębiej, czy rezygnujemy?

– Grzebiemy – odpowiadam.

– Zdecydowanie – popiera mnie Lily.

– Grzebiemy, klnę się na mój honor – dorzuca Kevin.

Znów chcesz w ucho? Najwyraźniej.

– Ella, a ty? – pyta Emma.

– Przecież nie uciekłam z krzykiem. Poza tym ktoś rozsądny musi was pilnować, żebyście czegoś nie zbroili.

Kevin wybucha śmiechem.

– Ale w sensie, że ty?

– Emmo, czy możesz? – pyta Ellinor.

Kevin bezzwłocznie dostaje pod żebro.

Prawda, licencja – przypominam sobie. Kary za naruszenie praw muszą być horrendalnie wysokie.

– Mnie nikt o zdanie nie pyta – mruczy nagle Sean.

– Uwielbiasz przemoc – rzuca Emma – Więc po co pytać?

Sean wzdycha ciężko.

– Przy tobie wydaję się pacyfistą… i pamiętaj, nie możesz mnie uderzyć, bo udowodnisz, że mam rację. Jednak nie o tym chciałem. Wybuchy w mózgu to piękna rzecz, przyznaję…

– Bo uwielbiasz przemoc – wtrąca Emma.

– … lecz czy ta jedna sztuczka da nam cokolwiek? – Sean postanawia dokończyć – Pozwoli podążyć dalej? Czy w ogóle jesteśmy na właściwej drodze?

Źle, przyjacielu. Uraziłeś Emmę.

– Sztuczka, tak? – prycha – A zatem nie prawdziwa magia? Powiedz, Sean, czego się spodziewasz? Kul ognia, eksplozji, miotanych z oczu błyskawic, wodnych wirów materializujących się z niczego?

Sean woli nie odpowiadać. Jednak widać po nim, że owszem, tego właśnie oczekuje.

To trochę jak ja – przemyka mi przez głowę. Wciąż mam nadzieję na wodotryski. Na głośne i kolorowe widowisko. Nie na wytężanie mózgowych zwojów, po którym przyjaciel łapie się za bolącą dyńkę.

Rozumiem sceptycyzm Seana. On jedynie chce wiedzieć, czy twe odkrycie, Emmo, pociągnie za sobą kolejne, czy może to ślepy zaułek. I na chceniu się skończy – bo nie znamy zasad, praw rządzących magią, których nikt nie raczył nam ich wyjawić. Coś robimy, coś się dzieje, ale dlaczego – nie mamy pojęcia. To jak wykorzystywanie telefonu komórkowego do ubijania much. Działa, prawda? Wręcz idealna packa, twarda, słusznie ciężka, więc pękamy z dumy. Dopóki ktoś nie powie: debile, to służy do dzwonienia!

Więc wątpliwości są całkiem sensowne. Ale nawet Emma ich nie rozwieje. Przez drobną wadę fabryczną: nie pochodzi stąd.

– Tubylcy, przełamcie wreszcie omertę i zdradźcie, o co tak naprawdę chodzi w magii! – wrzeszczę.

– Co to jest omerta? – pyta Ellinor, wyraźnie przestraszona moim wybuchem.

– Nakaz milczenia – mówi spokojnie Kevin – Will, zrozum, jeśli ktoś miałby go złamać, to nie my… bo my naprawdę nic nie wiemy!

Słyszałem to już sto razy.

– Lecz ci, którzy ukończyli szkoły, wiedzą przecież. Dla was źródło na wyciągnięcie ręki. Rodzice. Rodzeństwo. Kevin, nigdy nie próbowałeś wyciągnąć czegoś od brata?

Wzrusza ramionami.

– Próbowałem, znasz mnie przecież. Lecz natychmiast stawał się poważny, zbywał mówiąc, że dopiero przyjdzie mój czas.

– Dzieli was siedem lat, nie siedemdziesiąt – nie ustępuję – A charakter Grega odmalowałeś całkiem trafnie… nigdy i nic mu się nie wymsknęło? Podczas zabawy? Ani jedno przeklęte zaklęcie?

Kevin wzdycha.

– Zabawy? My tutaj nie bawimy się w czarodziejów.

Co? To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałem.

– W magicznym świecie dzieciaki nie bawią się w czarodziejów i rzucanie zaklęć??? Czy ja zwariowałem? Czy to się dzieje naprawdę?

Dwoje tubylców spogląda po sobie.

– Wiem, to może wydawać się dziwne… – zaczyna Kevin.

– Może? Tylko może?

– Will, nie gorączkuj się. Jest dziwne, niech ci będzie. Ale właśnie tak to wygląda, że dzieci magii nie tykają, nawet w zabawie. Ponieważ jest czymś realnym, a nie wydumanym, jak tam, na Ziemi. Niebezpiecznym, dlatego rodzice zawczasu wybijają nam z głowy głupie pomysły.

A wy grzecznie słuchacie, tak?

– Ciekawość… – rozpoczynam.

– Kwestia wychowania – przerywa mi, role się odwracają – Innego, niż ziemskie. Czy kiedykolwiek widziałeś tu rozwydrzonego, histeryzującego dzieciaka? Nie. Jeżeli nie wolno, to nie wolno. Kropka. A skoro wzięli w karby nawet kogoś takiego, jak ja – to system działa.

Ellinor potwierdza skinieniem głowy, że zgadza się z Kevinem.

Nie przekonali mnie. A przede wszystkim – nie przekonali Emmy.

– Will ma rację, ciekawości dziecka nie pokona żaden zakaz – mówi – Jedynie ją wzmoże. I jest tylko jedno wyjaśnienie: robią wam pranie mózgu, w jakiś sposób warunkują. Inaczej to po prostu nie jest możliwe.

Kevin wybałusza oczy. Nie, zdecydowanie nie spodobał mu się ten koncept.

– U nas w sumie jest podobnie – odzywa się Sean – Dorośli raczej nie uczą swych dzieci posługiwania się bronią.

Zajrzyj do Teksasu, chłopie. Szybko zmienisz zdanie.

Emma obrzuca Seana miażdżącym spojrzeniem.

– Jeśli w magii widzisz jedynie broń, to masz spory problem.

On jednak nie zamierza ustępować.

– A do czego najprędzej użyłyby jej dzieciaki? – pyta – Do leczenia wiewiórki z poprzetrącanymi łapkami? Do opieki nad roślinką, która nie ma ochoty rosnąć? Czy właśnie do tego, żeby dopieprzyć najsłabszemu w całej klasie?

Ooo!

I to jest nasz nieśmiały Sean, który przed paroma miesiącami nie potrafił wydusić z siebie nawet jednego słowa? A teraz stawia się Emmie?

Racja, będzie później płakał rzewnie i przeklinał samego siebie, że się zapomniał. Ale fakt pozostaje faktem.

– Które dzieciaki? – głos Emmy ocieka drwiną – Ziemskie, uwielbiające przemoc? Sam sobie odpowiedz.

O tym właśnie mówiłem.

Sean, odpuść sobie, nie wygrasz. Zaczynam podejrzewać, że obdarzona jest pamięcią absolutną, więc obróci przeciw tobie wszystko, co kiedykolwiek powiedziałeś. Nie masz szans.

A poza tym muszę interweniować, bo wywołacie katastrofę.

– Oboje macie rację – mówię – Nie daje się dzieciakowi nabitego pistoletu do zabawy, prawda. Ale również nie warunkuje się go, żeby na samą myśl o nim dostawał ataku paniki.

– Nie miewałem ataków paniki! – warczy Kevin.

– Metafora, nie gorączkuj się – uspokajam go – Ale sama koncepcja, że nakłoniono cię, abyś się magią nie interesował, jest całkiem prawdopodobna – nie uważasz? Bo posiadamy inne dowody, że nie grają z nami uczciwie.

To jeszcze mocniej nakręca Kevina.

– Will, mówisz o moich rodzicach, którzy…

– Którzy pragnęli twojego dobra, do cholery! – włącza się Emma – Mieli postępować odwrotnie, niż nakazuje prawo i zwyczaj, żeby ustrzelił cię, i ich również, pierwszy napotkany urzędnik czy Mistrz? Pomyśl!

Dzięki, Emmo. Za wyratowanie z opresji. Tak, mogłem ubrać myśli w nieco inne słowa. Bardziej pilnować języka.

– Ella? Zdradzisz, jak było z tobą? – ponawia Emma.

– Podobnie. Magia nie jest dla dzieci – słyszymy od najmłodszych lat. My naprawdę szanujemy rodziców, słuchamy ich zdania. Jedno zastrzeżenie, Emmo… nie przyszło ci do głowy, że to, co nazywasz warunkowaniem, może być miłością, przejawem troski o dzieci?

Emma krzywi się. Prawda, nieznacznie.

– Przyszło – odpowiada – Ale mam problem z wiarą w idealizm.

– Twój problem.

– Mój problem – przyznaje – Tak jak wyłącznie moim problemem jest to, że okłamano mnie, zabierając tu… nie, czekaj! To problem setki dzieciaków, które każdego roku porywane są z Ziemi, nie tylko mój!

Zapowiedź kolejnej katastrofy – myślę ponuro. Mnożą się dzisiaj jak króliki. Interwencja? Nie mam wyjścia.

– Obie macie rację – powtarzam własne niedawne słowa – Nie oskarżam rodziców o złą wolę, to bzdura… ale jakoś muszą na was wpływać, świadomie czy nie. Działają zgodnie z prawidłami tego świata.

– Udziela im się jego paranoja – mruczy Emma.

Nie poddasz się, prawda? Ale z tym stwierdzeniem się zgodzę.

– Paranoja w ukrywaniu prawdy, tak – potwierdzam – Testujemy to w szkole: dać niezbędne minimum, nic więcej.

– Zasypać faktami – znów Emma – Jednak nie pokazując powiązań między nimi. Nie wyjaśniając, skąd i dlaczego.

– Przykład: magia – rzucam.

– Z ust mi to wyjąłeś. Zróbcie A, w wyniku otrzymacie B. Ale dlaczego tak to działa, tym głowy sobie nie zawracajcie.

– Żebyśmy przez przypadek nie stali się kreatywni.

– Bo to czyste zło – dodaje.

Wpatrujecie się w nas dwoje z niepokojem. Odlecieliśmy?

Chyba trochę tak. Kevin jęczy głośno.

– Przestaniecie? – pyta.

– W życiu – odpowiada mu Emma, a potem wraca do tematu – Nie sama magia, Will, cały program szkoły, cały sposób jej działania są wyraźnymi dowodami. Nie: bądźcie najlepsi, tylko: bądźcie lepsi od innych. Konkurujcie, nie ważcie się współpracować. Wspólne projekty? Zapomnij. I ciągłe kłucie w oczy ocenami, do dziś nie zdjęli z przeklętej tablicy pieprzonych wyników egzaminów. Tak, zalewa mnie radość za każdym razem, gdy na nią zerkam, pękam z dumy, w myślach nazywam pozostałych durniami. Kevin zerka i obrzuca przekleństwami cholernych prymusów… tego pragną, prawda? Skonfliktować nas.

Nader zgrabny wywód. I jedynie doskwiera to mimowolne wyznanie, za kogo nas uważasz.

– Nie chcą, żebyśmy współpracowali – niespodziewanie włącza się Ellinor – To niestety prawda, i tak jest tutaj na każdym kroku. Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden dowód: Blokady. Zapamiętałam twoje słowa, Emmo, że ich życzeniem jest, byśmy zatrzasnęli Blokady na głucho i siedzieli cicho. Mamy odciąć się od innych, żebyśmy…

– …przez przypadek nie próbowali współpracować – kończy za nią Emma – Byśmy każdego człowieka uważali za wroga, nie przyjaciela. Dobrze: konkurenta, który wyżre nam najsmakowitsze kąski. By nigdy nie przyszło nam do głów robić tego, co właśnie robimy. Tutaj. Teraz.

Rozmawiać. Wspólnie zastanawiać się, zadawać pytania i poszukiwać odpowiedzi. Urządzać przeklęte burze mózgów. Tak, Emmo.

– Z nami wyszło im kiepsko – kwituje Lily.

– Zlekceważyli potencjał tkwiący w niektórych ziemskich przybłędach – dopowiada Emma.

Mocno nadęte. A nawet ekstraordynaryjnie monstrualnie… ależ to zgrzyta! Rozpiera mnie duma. Potencjał, Emmo? Ja jestem już na etapie realizacji.

Ale nasza rozmowa pożeglowała w niespodziewanym kierunku, trzeba przyznać. Padło sporo nie tyle mądrych, co przemądrzałych słów… a my udajemy, że wiemy, co oznaczają. I z czym próbujemy się mierzyć.

Jednak to lepsze niż nieskładny bełkot o niczym. Szum wydobywający się ze zwykłych nastolatków.

Zatem jesteśmy niezwykli, tak?

– Zrobiło się cholernie poważnie – rzucam.

– Zbyt poważnie? – pyta od razu Emma.

– Nieco.

W sukurs przychodzi mi Ellinor.

– Bardzo poważnie – mówi – Czułam się mocno nieswojo, kiedy was słuchałam.

Was? Nas wszystkich, Ella – poprawia ją Emma – Ty również dorzuciłaś garść mądrości. Ponieważ i tego nie przewidzieli… że każąc nam wchłaniać w siebie miliony bzdurnych informacji sprawią, że nasze mózgi cholernie przyspieszą. Że w końcu zaczną łączyć fakty.

Kevin krzywi się.

– Mów za swój mózg.

– Mówię za nas wszystkich – stwierdza – Ty też nie milczałeś.

– Dorzucałem głupoty, nie mądrości.

Potrząsa głową.

– Skromność cenna rzecz, ale bredzisz. Głupoty? Twoje popisy krasomówcze powodują, że…

Milknie nagle. Zbyt nagle, by nie doszukiwać się znaczeń.

– Dokończ – po chwili prosi Kevin.

– Chciałbyś. Powiem ci, kiedy trochę podrośniesz.

Ooo!

Miałem rację. Dzieje się, i to jak bardzo.

– Weź pod lupę nasze dyskusje, Kev – dodaje – Czy tak rozmawiają czternastolatkowie? O takich sprawach?

– W ogóle nie rozmawiają – odpowiada za niego Lily – Ponieważ siedzą zamknięci w swoich pokojach i spoglądają wilkiem na współlokatorów… czego życzą sobie nasi władcy. A jeśli już kłapią, to o bzdetach.

Kevin przytakuje.

A Emma uśmiecha się szeroko.

– Dyskurs istotnie nam się udał – stwierdza – Więc teraz: czy nabraliście już ochoty na ćwiczenia? Czy może macie coś innego w planach?

Wtedy Kevin podrywa się na równe nogi.

– Na śmierć zapomnieliśmy… przepraszam, Emmo! Już biegnę nastawić wodę. Lily, ciastka!

I pędzi ku schodom. Ale zatrzymuje się w ich połowie.

– To twoja wina! – wrzeszczy do Emmy – I tych twoich dyskursów!

Znika, zanim Emmie udaje się rzucić czymś ciężkim.

 

 

Emma pęka z dumy, że udało się namieszać nam w głowach tak skutecznie, że niemal zapomnieliśmy o jej urodzinach. Lily rozpakowuje słodkości, Sean próbuje dobrać się do nich i co chwilę dostaje po łapach, Ellinor siedzi z tajemniczą miną, pewnie włócząc się po wyżynach zadumy, gdzie nikt nie zawraca głowy jakimiś rewolucjami. Albo zastanawia się, jakim cudem przystała do bandy zarozumiałych burzycieli ładu, i czy zdoła się z tego jakoś wyplątać.

Po kilku minutach z góry dobiega nas krzyk Kevina, dopominającego się o pomoc z kubkami. Pierwsza reaguje Emma, zaczyna drapać się na piętro. To poważnie zmniejsza szanse herbat na dotarcie tutaj w stanie umożliwiającym skorzystanie – myślę. Lecz jestem w błędzie, wkrótce oboje pojawiają się na schodach, grzeczni, uśmiechnięci, nie warczący. Cud prawdziwy.

Emma zostaje obdarzona mocą życzeń, wspólnym prezentem w postaci srebrnej biżuterii z bursztynem, a na koniec solidnie wyściskana. I możemy przejść do sedna.

Ciastka, dzieło Lily, okazują się pyszne, kruche, wypieczone w sam raz. Delektuję się, słuchając pomruków zadowolenia wydawanych przez przyjaciół, głośnych siorbnięć, odgłosów łapczywego miażdżenia słodkości. Kevin wysłany przez Lily zanosi porcję Gregowi, ze sklepu dobiegają nas jego basowe podziękowania. Znów robi mi się miło, przyjemnie, przytulnie. Niemal jak w rodzinnym domu.

– I co powiesz? – pyta mnie nagle Kevin – U was nie ma szans na takie ciastka. Wasze lepicie z trocin zmielonych na mąkę i tłuszczu wyprodukowanego w fabryce, racja? I naprawdę wolę nie zgadywać, skąd bierzecie jajka.

Z kurzej dupy, przyjacielu. Skręć trochę sarkazm.

– Już nie tęsknisz za filmami? – odcinam się – Bo to transakcja wiązana.

– Wiązana, ponieważ głupio wszystko urządziliście! Tęsknię. I przyznaję, że macie parę lśniących wynalazków, ale kiedy podliczę całość… chyba lepiej, że nie zatruliście Faerie waszą cywilizacją.

Wzruszam ramionami.

– Mnie nie brakuje gadżetów – stwierdzam – Czepiaj się Seana.

Sean akurat przeżuwa, więc nie może odpyskować, i jedynie macha rękoma na znak protestu.

– Nie ma sensu czepiać się kogokolwiek – odzywa się znów Kevin – Faerie jest bezpieczne, hordy ziemskich barbarzyńców nie zaleją naszej pięknej krainy, sprzedając telewizory w pakiecie z niejadalnymi ciastkami. Na szczęście Merlin załatwił rzecz, jak należy.

Wtedy Emma śmieje się szyderczo.

– Jak należy? Bredzisz, Kev. Już na pierwszy rzut oka widać, że owo ponoć niezwykle skuteczne odcięcie światów to cholerna fikcja!

– Fikcja? – wrzeszczy – Fikcja sprawia, że w miejsce milionowych tłumów do Faerie trafia garstka dziedziców Starszej Krwi, tak? My tę fikcję nazywamy Portalem. Który działa, Emmo!

To zapewne preludium do nielichej awantury.

Więc pozwólcie, że rozsiądę się wygodnie, uprzednio nabrawszy porządną porcję ciastek… za chwilę zaczną fruwać w powietrzu i rozbijać się na ścianach. Czy mogę prosić o stosowny podkład muzyczny?

Ale Emmie nie puszczają nerwy.

– Jakim językiem posługujecie się wy, tubylcy? – pyta spokojnie.

Kevin spogląda oszołomiony.

– Pytasz poważnie?

– Czy wyglądam na kogoś, kto żartuje? Lecz widzę, że masz kłopot, więc dam ci podpowiedź: zaczyna się na a.

Kevin obraża się, rzecz jasna.

– Prześmieszne, Emmo. Głupi tubylcy posługują się oczywiście językiem angielskim. Dostanę medal?

– A jakim powinni?

Nie takiego obrotu sprawy się spodziewał.

– Cóż… – w ułamku sekundy traci wszelką pewność siebie.

I wtedy coś rozbłyskuje w jego głowie.

– Innym – odpowiada.

– Jakim? – Emma nie odpuszcza.

Kevin zastanawia się przez moment.

– Starożytnym celtyckim… tym, którym posługiwano się tutaj za czasów Merlina. Do chwili Rozłączenia.

– W rzeczy samej – triumfuje Emma – Staroceltyckim z lekką domieszką łaciny, do czego dodać należałoby wszystkie zmiany, jakie dokonałyby się w ciągu piętnastu wieków! Bo język mówiony żyje, nie stoi w miejscu, Kev. Zmiany, jednak wynikające z wewnętrznej ewolucji, nie wpływów zewnętrznych, bo jaki wpływ wywrze setka, dwie setki przybyszów rocznie? Żaden! Wasz język powinien być dla nas, turystów, kompletnie niezrozumiały… tymczasem posługujecie się współczesnym angielskim, jak gdyby nigdy nic. I gdzie widzisz tu odcięcie? A to przecież podstawowa rzecz, język, ponieważ on jest odbiciem świata, i rzecz działa również w drugą stronę, świat jest taki, jaki jest język… więc prawda wygląda tak, że w istocie niemal wcale nie różnicie się od nas!

Od ciebie różnimy się dość mocno – myślę. Przykład? Nie rozumiemy nic z tego, co do nas mówisz. A ponoć używamy tego samego języka.

A Emma dopiero się rozkręca.

– Nawet nasi władcy przyznają jasno, że to tymczasowa sytuacja! – wypala.

Ponownie zderza się z murem niezrozumienia.

Coś kusi mnie, żeby się odezwać.

– Teraz zagalopowałaś się, Emmo – mówię – Ostatnim określeniem, jakiego można użyć mówiąc o tym świecie, jest tymczasowość. Tu nie dzieje się zupełnie nic, nie dostrzegłaś? A nasi władcy mają nadzieję na wielokroć tysiącletnie Faerie… szczerze przepraszam tubylców za to skojarzenie.

Tubylcy chyba niczego nie pojęli. Na szczęście.

Wygrałem? Coś mi mówi, że nie. Emma skupia się na mnie, gotowa skoczyć i zmiażdżyć.

– Kim jest kanclerz? – Emma w pełni opanowała sztukę wywarkiwania pytań.

Znów oczywistość. Ale ja nie dam się podejść tak łatwo, jak Kevin.

– Szefem – odpowiadam – Władcą. Kanclerz Drake jest…

– Nie Drake! Kanclerz z małej litery.

Przeczucie mnie nie myliło. Przegrałem.

– Hmmm… urzędnikiem? – strzelam.

– Właśnie – potwierdza – Królewskim urzędnikiem. Kimś, kto zarządza państwem w imieniu króla. Jak sądzę, również podczas jego nieobecności… choćby ta trwała nawet dwa, nawet trzy tysiące lat.

– Faerie wciąż czeka… na króla? – pyta Sean.

– Najwyraźniej – odpowiada Emma.

Korci mnie, żeby wybuchnąć drwiącym śmiechem.

Ale nie mam powodu. Bowiem państwami władają prezydenci, królowie, lordowie protektorzy, czy też inni tyrani, jeśli sprawy wymkną się spod kontroli – jednak nie kanclerze. Kanclerze i premierzy jedynie zarządzają bałaganem. I jest w tym jakiś sens… a przynajmniej wtedy, kiedy ty przedstawiasz całą rzecz. W swój nie znoszący sprzeciwu sposób.

Patrzę na Ellinor i Kevina, bo to oni powinni głośno zaprotestować. I nic, Ellinor milczy, natomiast Kevin…

– Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że zbyt długo i zbyt blisko obcowałaś z niejakim Tolkienem – rozpoczyna – Lecz Faerie było kiedyś monarchią, i może znacznie bliżej naszych czasów, niż przed wspomnianymi dwoma czy trzema tysiącami lat. I tylko nie ma jak tego sprawdzić.

Kevin zgadzający się z Emmą. Kevin formułujący wyważone sądy.

Zaskakujące.

A Emma kiwa głową.

– Na razie nie mamy sposobu. Ale nie będzie tak wiecznie, Kev.

Tamten uśmiecha się.

– To groźba, Emmo?

– To obietnica – pada odpowiedź.

Tak oto ponownie poszybowaliśmy w kosmos. Nawet przy ciastkach i herbacie nie potrafimy zachować umiaru. Wymądrzające się smarki.

Czas dokonać samookiełznania. Stanąć na twardym gruncie.

– A zaczęliśmy dzisiaj od zupełnie niewinnego, kłującego zaklęcia – mówię – Tak, Emmo, cześć ci i nieustająca chwała. Niemniej myślę, że Sean może mieć rację… powinniśmy sprawdzić, czy to nie jest ślepy zaułek.

– W jakim sensie ślepy? – pyta.

Wzdycham. Bronisz swego odkrycia, jakby było twoim prawdziwym dzieckiem.

– Gdy mnie trafiłaś, zabolało – mówię – I taki był twój cel, prawda? Poszukujesz broni, Emmo. Nie zamierzasz leczyć rannych wiewiórek i sprawiać, żeby ładniej kwitły kwiatki.

– Och, przejrzałeś mnie! – trzepocze rzęsami – Bo przecież moim planem jest pozabijanie ich wszystkich.

Uśmiecham się pięknie – przynajmniej mam nadzieję, że tak wyszło.

– Trzeba zatem zweryfikować, czy to najwłaściwsza metoda.

Krzywi się.

– Otaczają mnie sami psychopaci. Najwłaściwsza? Jeden strzał, kupa trupów, tak? Sean, nie szczerz się, proszę.

– To mnie otaczają sami psychopaci – stwierdza Ellinor – Czy naprawdę nie możemy zająć się leczeniem wiewiórek?

Emma prycha.

– Gdy dowiesz się, jak, zgłoś się do nas. Korzystamy z tego, co mamy, Ella. A na ten moment mamy mózgokłujkę… Will, wyznaj, jak sprawdzisz, czy jest karabinem maszynowym, czy raczej lichą procą? Zapytasz profesora?

Ponawiam uśmiech.

– Dokładnie o tym pomyślałem – stwierdzam – Spytam Robertsona.

Przewraca oczami.

– Ale o co? – nawet Kevin wydaje się być zaniepokojony.

– O użycie magii w walce – odpowiadam spokojnie.

– Postradałeś rozum – oznajmia Emma – Robertson to człek poczciwy… ale nawet on nie zdzierży takiego pytania.

Wszyscy postradaliśmy rozumy. Bo siedzimy tu próbując skonstruować mózgokłujkę termojądrową. Jeden strzał, całe mnóstwo trupów.

– Nie zadam go wprost – mówię – Nie zapytam, w jaki sposób najskuteczniej mordować ludzi… spróbuję tylko nakłonić go do puszczenia farby. Może dostaniemy jakieś wskazówki.

– Ty dostaniesz – odpowiada – Jak trafić do najbliższego Uzdrowiciela zajmującego się głową.

– Uzdrowicielki – rzucam.

– Co?! – wrzeszczy.

– Preferuję Uzdrowicielki, taki nieszkodliwy kaprys. Pójdę na terapię, zawsze jakieś nowe doświadczenie… bo co innego mi grozi? Gwardia zakuje mnie w dyby?

Wciąż krzywi się.

– Mimo wszystko pomysł mi się nie podoba!

– Niczym tak naprawdę nie ryzykuję… wyłącznie tym, że Robertson uzna mnie za popisującego się przed klasą błazna. Jak sama twierdzisz, nie odważy się mnie sondować. A Blokadę mam niezłą.

Natychmiast próbuje ugodzić mnie skupioną wiązką myśli, jednak te odbijają się od zapory nie robiąc mi żadnej krzywdy. Atak jest silny, ale nie mam najmniejszych problemów z jego zablokowaniem.

Quod erat demonstrandum – oznajmiam z szerokim uśmiechem.

– Jak sobie chcesz– mówi – Tylko potem nie płacz.

– Spokojna twoja rozczochrana. Nie usłyszysz mnie, kiedy będę łkał w podziemiach Pałacu.

Zrywa się z krzesła. Lecz zamiera, zapewne przypomniawszy sobie o zastrzeżeniach licencyjnych.

– Ella, możesz? – prosi.

Ellinor może. Ale nie uderza mnie, tylko szczypie. Bardzo boleśnie.

– Następnym razem wybiorę inne miejsce – mówi słodkim tonem.

– Z wykręcaniem? – wykazuje zainteresowanie Kevin.

Przestań. Robi mi się słabo na samą myśl.

– Z wykręcaniem zrobią mu Gwardziści – orzeka Emma.

– Gwardzistki – poprawiam ją.

– Aha. Takie z owłosieniem na piersiach.

– To wczepię się w sweterek którejś – rzucam – Zawsze jakieś nowe doświadczenie.

Kevin mocno pobladł, Sean również. Prawda, mocno niemiły widok. Nawet jeśli tylko wyobrażony.

– Jak chcesz – powtarza Emma.

– Wszak mówię, że chcę.

Tego jest już zbyt wiele dla Ellinor.

– Przestańcie! – krzyczy – Oboje!

– Ja? – Emma obrusza się – Przecież próbuję go od tego odwieść!

– Odwieść? Dla mnie to wygląda na podżeganie!

Niestety, trafiona. Nie może zaprzeczyć.

Unosi ręce.

– Już nic nie mówię – oznajmia, i zwraca się do mnie – Will, masz surowy zakaz! Słyszysz?

– Słyszysz? – wtóruje Ellinor.

Kiwam głową na znak, że owszem, słyszę.

Co nie znaczy, że się z nim zgadzam. Ale o tym potem.

Nagle Lily zerka na zegarek i podrywa się.

– Czemu nie mówicie, że już tak późno?

Sprawdzam swoje seiko. Racja, zasiedzieliśmy się nieco.

Zmyliła nas matka natura. Jeszcze niedawno przez jedyne okienko widzieliśmy zapadający mrok, a teraz mamy tam zaledwie lekką szarówkę. Cóż, nadciąga wiosna.

Zbieramy naczynia, dziewczyny biegną na górę je pozmywać, Kevin macha parę razy miotłą. Nie ma nic więcej do zrobienia; do chwili, kiedy pojawią się pierwsze nowalijki, w interesie Grega panuje błogi zastój.

Tak błogi, że właściciel znów gdzieś się zapodział – myślę, gdy wychodzimy. Obiad z piękną panną w jakiejś miłej knajpce, póki nie znikną te wrzaskliwe dzieciaki, i pięterko? Niechybnie. Niektórym się szczęści.

Właśnie znikamy, Greg.

– Zatem czwórkami do internatu marsz… wybaczcie ci, którym nie jest dane – rzuca Kevin – Kolacja już dochodzi.

Emma kręci głową.

– Miałam w planie zajrzeć jeszcze w jedno miejsce… chyba nie jest za późno.

– Biblioteka? – domyśla się Kevin z szerokim uśmiechem – Mogę ci towarzyszyć, jeśli chcesz.

Spogląda na niego z powątpiewaniem.

– A dasz radę tam wytrzymać? Nie zemdlejesz na widok aż tylu książek? Nie będziesz marudził, że ci nudno?

Zdecydowanie kręci głową.

– Zdzierżę, moja pani. Klnę się… sama wiesz, na co.

– Domyślam się – widzę uśmiech – Dobrze, chodź. Będzie mi miło.

Zatem ja również powezmę śmiały plan.

Dość boczenia się, Ellinor. Nawet jeśli moje marzenia trafił szlag. Wszak nasza znajomość rozpoczęła się od zwykłych rozmów, nie od pocałunków. Więc zachowajmy przynajmniej to, rozmowy. Wskrześmy je. Bo choć już nie milczysz, dialogów ze mną skrzętnie unikasz.

Zaryzykuję.

– Ellinor, odprowadzić cię? – pytam.

– Pewnie – uśmiecha się – Mi również będzie miło.

Dzień zaskakiwania bliźnich.

Lily spogląda na Seana.

– Wszystkim jest miło… a my zostaliśmy sami. Wrócimy przez park? Może po drodze znajdziemy jakieś wiewiórki z poprzetrącanymi łapkami?

Dzieje się, i to jak bardzo – stwierdzam w myślach.

A ty, Sean, nie szczerz się i nie wykonuj radosnych podskoków. Jeżeli Lily zauważy, wykorzysta to w przyszłości. Będziesz musiał stawać słupka, prosić i merdać ogonkiem, żeby otrzymać przysmak. A kiedy ma się prawdziwą nadzieję, że coś się wydarzy…. w chwili, gdy twoje marzenia zostaną uznane za śmieszne, zaboli znacznie mocniej.

Racja, nie wyciągajmy pożałowania godnych faktów z własnej biografii.

– Zatem do poniedziałku – mówię – Trzymajcie się.

Odpowiada mi chór głosów.

I rozchodzimy się parami we wszystkie trzy strony świata.

 

 

Przemierzamy nierówną, wyboistą ulicę. Niespiesznie, co mnie cieszy. To nie jest dla ciebie niemiły obowiązek, który trzeba odbębnić jak najszybciej. Nie mówisz sobie teraz: zgodziłam się, inaczej nigdy by się nie odczepił. Mamy zawieszenie broni.

Zatem spróbujmy rozwiązać nasz problem. Porozmawiajmy.

– Jak sprawy rodzinne? – pytam.

Kiepski początek – uznaję już po sekundzie.

– Pytasz, czy ciotka nie zmieniła zdania? – w jej głosie nie brzmią żadne groźne nuty – Wyobraź sobie, że nie, do tej pory nie. I może pozostanie tak już na zawsze.

Nie zeźliłaś się. Świetnie.

Odpowiedź również mi się podoba. Oznacza, że nie musisz kręcić, lawirować, bać się przyłapania, jak wcześniej. Dzięki temu powinnaś być w dobrym nastroju – i przecież jesteś. Chyba, że ja wchodzę ci w kadr… wtedy zaczyna zgrzytać. I może to nie zagadka na miarę dualizmu korpuskularno-falowego, niemniej byłbym szczęśliwy, mogąc ją rozwiązać. Dlaczego, do cholery, ja.

Bo uczepiłem się i nie pojmuję odmowy? Może. A może wcale nie.

– Zastanawiałem się nad tym, co powiedziałaś u Halleya – ponawiam – I doszedłem do wniosku, że coś musiało się wydarzyć pomiędzy Greene i Armstrongami, kiedyś, w przeszłości. Coś tak istotnego, że twój ród po dziś dzień żywi do nas urazę… a przynajmniej część rodu. Jednak teraz, z nieodgadnionych przyczyn, Camilla postanowiła położyć temu kres. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy.

Milczysz. Nie zaprzeczasz. W ogóle nie reagujesz, znów zmieniłaś się w Królową Lodu.

Bredzę? Wobec tego z jakiego powodu w rozmowie twoich ciotek padły nasze imiona, moje i Edwarda? Gdyby wyłącznie moje, rzekłbym, że Bernice nie spodobało się towarzystwo, w jakie wpadłaś, i dostało mi się przypadkiem, równie dobrze mógł to być Rise czy MacGregor. Jednak pojawiające się imię mojego wuja psuje całą misterną teorię. Macie coś do Armstrongów. Część z was, racja.

– Może tak jest – mówi niespodziewanie, nie zwalniając nawet – Być może istniał spór między naszymi rodzinami, a Camilla, lub raczej moja babcia postanowiła go zakończyć… czy widzisz, jak niewiarygodnie to brzmi? I dlaczego?

Niestety widzę.

– Nie wybrałaby nic nie znaczącego smarka – odpowiadam.

Potrząsa głową.

– Nie jesteś już smarkiem… swoją drogą pozbądź się tego słowa, proszę. I nie jesteś osobą bez znaczenia. Lecz masz rację, wybrałaby kogoś innego… bo głowy rodu negocjują wyłącznie z głowami rodu.

I tyle warte są moje zdolności dedukcyjne – myślę smutno.

– Camilla utemperowała ciotkę Bernice, tylko to jest pewne – dodaje – Za jej pośrednictwem w jakimś sensie nakłaniając mnie, żebym nie rezygnowała… z twojego towarzystwa. Brzmi niezręcznie, wiem.

Brzmi niezwykle niezręcznie – potwierdzam w myślach. Bo sugeruje, że próbowała wepchnąć cię w moje ramiona.

Nagle zatrzymuje się, przeszywa spojrzeniem.

– I wymyśliłeś sobie, że postanowiłam zbuntować się również przeciw temu. Żeby zrobić ciotce na złość, na przekór, postępuję teraz dokładnie odwrotnie, stronię od ciebie. Uważasz, że mnie przejrzałeś. Zgadza się?

Czasem lepiej nie dociekać prawdy. Bo drążąc można natknąć się na niemiłe niespodzianki. Eksplodujące.

Mogłem nie otwierać ust.

– Przeszła mi taka myśl przez głowę – mruczę pod nosem.

Wolę, żeby nie usłyszała. I jest oczywiste, że słyszy.

– Mylisz się – o dziwo jej głos pozostaje spokojny – Nie robię niczego, żeby dopiec ciotkom, rodzinie. Ich wojna, jeżeli toczy się jakaś, zupełnie mnie nie interesuje.

Znów rusza. Idę w jej ślady z półsekundowym opóźnieniem. Ciekawa fizyczna analogia, Ellinor… jakby łączyła nas niewidzialna guma, stąd to opóźnienie, przy starcie, przy hamowaniu – a jak cudownie wynosi Williama na zakrętach. Tak, skręcasz w lewo, potem w prawo. Tracę rozeznanie, gdzie jesteśmy. W nieznanym miejscu labiryntu uliczek Średniego Zamku – tylko tyle wiem. I jeśli mnie tu zostawisz, nie znajdę drogi bez słońca na niebie, bez znajomych gwiazd. Czy również budynki od północy porastają mchem?

Cisza źle działa na mnie. Lecz na nią również.

– Zamilkłeś – rzuca trochę oskarżycielsko.

– Nie wiem, co mógłbym powiedzieć po tym, co usłyszałem.

– A co takiego usłyszałeś?

Skoro prosisz, dostaniesz. Bardziej nie pogorszę sytuacji. Chyba.

– Przed chwilą stwierdziłaś, że alienujesz się nie z chęci zrobienia na złość ciotce, tylko z własnego, świadomego wyboru.

Potrząsa głową, jakby nie wierząc własnym uszom.

– Alienuję?

– Emma nauczyła mnie tego słowa – mówię – Ona wszystkich uczy mądrych słów, nie dostrzegłaś? Tajna misja zlecona przez Quinna.

Posłuży mi obracanie wszystkiego w żart? Mam wątpliwości.

– Nie alienuję się – stwierdza.

– Racja. Przecież przychodzisz na spotkania, włączasz się do dyskusji. Masz problem tylko ze mną.

– Doprawdy?

Ironicznymi pytaniami niczego nie załatwimy, Ellinor.

– Unikasz mnie.

– Unikam? A kto odprowadza mnie teraz do domu najdłuższą drogą, jaką potrafiłam wymyślić? Kevin? Sean?

Unikasz jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego unikałaś mnie ostatnio, mimo że podobno zniknęły wszelkie powody. Prawda, pozwoliłaś się odprowadzić, w dodatku okropnie zagmatwaną drogą. Mówi się: najokrężniejszą, zapamiętaj, Ellinor. Ale przy następnej okazji znów będziesz patrzyła na mnie z odrazą, jak na coś obrzydliwego, co przykleiło ci się do buta. Zgadza się?

– Nie ma sensu się kłócić – dodaje – Wojny pozostawmy innym.

– A toczy się jakaś? – wiem, że powinienem odpuścić, jednak nie potrafię – Nie pytam z czczej ciekawości, Ellinor. Ja… zrozum, boję się, że przez własną niewiedzę wdepnę w coś i nawet nie będę potrafił zgadnąć, z jakiej przyczyny dostałem po głowie. Dlatego spytam wprost: czy wiesz cokolwiek o wojnie pomiędzy Greene i Armstrongami?

Nie unosi się – pomyślny znak. A przecież zarzuciłem jej, że coś przemilczała. Zasugerowałem.

– Nie wiem nic o żadnej wojnie, przeszłej czy teraźniejszej – mówi po chwili – I nie, nie zapytam o nią Bernice. Jedynymi, którzy mogą mi odpowiedzieć, i jednocześnie nie wściec się, są moi rodzice. Więc jeśli naprawdę ci zależy, porozmawiam z nimi… jednak nie wcześniej, niż latem, w wakacje. Bo dopiero wtedy ich zobaczę.

Obiecujesz mi coś. To jeszcze lepszy znak.

– Chyba, że wcześniej nabroisz – rzucam – A wtedy przyjadą tu, żeby cię ratować.

Niespodziewanie uśmiecha się.

– Obiecałam sobie samej, że już będę grzeczna… dlatego powinieneś uzbroić się w cierpliwość.

Przecież nie naciskam. To twoja propozycja, nie moja.

Spogląda na mnie z ukosa.

– Poza tym nie ma sensu o tym myśleć – mówi – Czy nie lepiej korzystać z odzyskanej wolności? Cieszyć się, że wreszcie nikt nie ma nam za złe tego, że razem idziemy ulicą? Pragnienie, by wszystko pojąć… jedna Emma nam chyba wystarczy.

Wypowiada to bez złośliwości. Niemniej trafia celnie.

– Strasznie ją nosi – stwierdzam.

– Ona wciąż tęskni za rodzinnym domem – mówi po dłuższej chwili – A z drugiej strony pragnie tego świata, bo tu może wreszcie rozwinąć skrzydła. Pragnie udowodnić, że jej decyzja nie była błędem, zgoda na porwanie, jeśli na to można w ogóle wyrazić zgodę. A najlepszy dowód to pokazanie wszystkim, że nie jest bezużyteczna.

Uśmiecham się.

– Jest zaprzeczeniem bezużyteczności.

– Wiem. Lecz ona chyba o tym nie wie… absurdalne, prawda? Jednak tak bywa z naprawdę wartościowymi ludźmi, że powątpiewają w samych siebie. I nosi ją, jak to nazwałeś.

Nosi straszliwie.

– Tablica z wynikami semestralnych egzaminów jej nie wystarcza.

– Potrzebuje czegoś znacznie większego – zgadza się – I zdobędzie to.

– Tak?

– Tak – potwierdza.

Wypowiedziane z niezachwianą pewnością. A zarazem, to także absurdalne, z czymś przypominającym nadzieję.

Zaskakujące. Jak cały ten dzień pełen mądrych myśli, mądrych zdań. Sądziłem, że nie znosisz Emmy i wykorzystasz każdą okazję, żeby wbić jej szpilę – jak ona robi tobie. A potrafisz zdobyć się na tak ciepłe słowa.

Muszę przemyśleć wiele spraw.

Później. Teraz będę radował się zawartym pokojem. I tobą, Ellinor.

Nie potrafię oderwać od ciebie wzroku, taka niestety jest prawda. Proste, jasne włosy tańczące na wietrze, okalające idealny owal twarzy. I twoje oczy, w odcieniu, którego zwyczajnie nie umiem nazwać, a jedyne słowo, które przychodzi mi do głowy, to mój własny wynalazek. Są magicznoniebieskie. Właśnie tak.

Rozsądniejsza część mnie powinna wybuchnąć zjadliwym śmiechem, słysząc to określenie, a ja sam spłonąć ze wstydu. Jest beznadziejne, żenujące, przesłodzone aż do mdłości, twardziele tak nie mówią. Po prostu nie. Ale utonąłem w twoich oczach, Ellinor, jeśli już trzymamy się tej poetyki, i nie ma dla mnie ratunku, a tak w ogóle powinienem się natychmiast zamknąć. W myślach rzecz jasna. Na szczęście to wszystko dzieje się wyłącznie w moich myślach.

Nagle na powierzchnię wyrywa mnie jej głos.

– Will, obudź się! Dotarliśmy.

Potrząsam głową, spoglądam. I rzeczywiście, od domu Bernice Greene dzieli nas kilkanaście kroków.

– Zamyśliłem się – bąkam – Wybacz.

– A o czym tak intensywnie myślałeś?

Cudowny, psotny uśmiech. Czy naprawdę ktoś mógłby pomylić cię z Camillą?

– O życiu – próbuję wypowiedzieć to ze śmiertelną powagą, ale nie udaje się, parskam.

Posyła mi pobłażliwe spojrzenie.

– A nie mówiłam, że nie warto się martwić? I to nawet niemożliwe, teraz, gdy w powietrzu czuć już wiosnę.

Omiatam wzrokiem gołe konary pobliskich drzew. Chucham na próbę, z ust wypływa solidny obłoczek pary. Wiosnę, powiadasz?

– Nie czepiaj się – rzuca.

– Nie czepiam się. Jedynie podpowiadam, że nadejście wiosny świętować będziemy dopiero za dwa miesiące, w Beltaine.

– Beltaine? – słyszę niedowierzanie – Wtedy świętować będziemy nadejście lata, nie wiosny… ale tak, skąd miałbyś o tym wiedzieć. W Beltaine miewamy upały, a miłego ciepła zaznamy już za niecały miesiąc.

Skąd miałbym? Pewnie z przewodnika po Faerie, który zapomniał mi wręczyć Cameron. Ciekawym, jak wy poradzilibyście sobie pozostawieni sami na Trafalgar Square.

Nagle znów uśmiecha się, tym razem inaczej. Znacząco.

– Lecz ty masz inne plany względem Beltaine, prawda? Nasłuchałeś się Kevina i zacząłeś marzyć… nic z tego. Nie ma możliwości, żeby puścili nas do Ogrodu.

Proszę?

Mogę przysiąc, że taka myśl nie postała w mej głowie. Lecz nie uwierzyłabyś w najgorętsze nawet zapewnienia – dlatego dam dojść do głosu brudnej, ciemnej części duszy. Przynajmniej będzie krwiście.

– W słowniku Armstrongów nie występuje słowo niemożliwe – mówię – Lecz zanim zacznę opracowywać plany, muszę wiedzieć, czy warto poświęcać czas. Czy ktoś, kogo mam przemycić, naprawdę ma ochotę się tam znaleźć.

– A dlaczego nie? – odpowiada beztrosko – Ponoć w tę jedną noc pojawia się magia i bierze wszystkich w swoje władanie, więc…

To nie może dziać się naprawdę. Po miesiącach chłodu taka deklaracja? Że ty i ja?

Pułapka. Uwierzę w baśnie – i dostanę po łapach. Testujesz mnie.

– Może spróbujemy za rok? – uznaję, że tak będzie najbezpieczniej.

– Kto wie, co stanie się za rok – mówi – Wtedy będziemy się zastanawiali, dobrze?

Nie sprawia wrażenia zawiedzionej. Najpewniej udzieliłem poprawnej odpowiedzi.

– Trzymam cię za słowo – rzucam.

– A dałam jakieś? – kpiący ton.

Rozkładam ręce. Nie, nie dałaś.

I spróbuję nie wyglądać jak zmoknięty, porzucony kundelek.

Omiata wzrokiem dom ciotki.

– Dobrze się rozmawia, ale czas na mnie. Mój cerber chyba zaczyna się niecierpliwić.

Z czego wnosisz? Dojrzałaś jej czerwoną ze wściekłości twarz za firanką? Boję się sprawdzić. Ale masz rację – lepiej nie wyprowadzać jej z równowagi. Dzisiaj zmartwychwstała szansa na wiele dobrych rozmów, więc nie psujmy tego. Dlatego: do poniedziałku, Ellinor.

Na powrót odwraca się ku mnie, a dzieli nas ledwo jeden krok. I zamiera w bezruchu, kiedy spotykają się nasze spojrzenia. Zamieram i ja.

Nie. To niemożliwe.

Mam milionprocentową pewność, że to, co przeczuwam, nie ma prawa się zdarzyć, najmniejszego prawa. Ale jednocześnie wiem, że po prostu wydarzyć się musi.

Robi ten jeden mały krok. I najdelikatniej muska ustami moje, zatrzymując się na krótką chwilę, na jedną sekundę. Milion razy dłużej, niż za pierwszym razem.

– Nie obchodzi mnie, czego one chcą dla mnie – szepcze – Robię tylko to, czego ja chcę. A chcę częściej widzieć twój uśmiech. Jak teraz.

Rusza ku drzwiom. Stoję, odprowadzając ją spojrzeniem.

I uśmiecham się.

 

 

Stawiam na to, że incydent pod domem ciotki Bernice był właśnie tylko tym – incydentem. I wahadło zapewne nie wychyli się w przeciwną stronę, Ellinor nie powita mnie chłodem i obojętnością… jednak nie nastąpi żadna kontynuacja tamtego wątku.

Przeczucie nie myli mnie. Ellinor uśmiecha się na powitanie, ale nie rzuca mi się na szyję, ani nie wykonuje żadnego z gestów, które mogłyby dowodzić, że coś zaiskrzyło pomiędzy nami. Jest w doskonałym nastroju, i tylko tyle, dla mnie – aż tyle. Bo rozmowa z nią nie przypomina już przebijania się przez śnieżne zaspy, a jej odpowiedzi nie przypominają chmur ostrych jak igły lodowych sopli pędzących mi na spotkanie. Wygląda mi to na przyjaźń. Co prawda przyjacielskie pocałunki – jeśli już takowe się zdarzają – polegają na cmoknięciu w policzek, a ja doświadczyłem czegoś zgoła innego. Ale może posiadam nieaktualne dane. Albo także w tej kwestii obyczaje Faerie różnią się od ziemskich.

Po lekcjach upieram się, że znów ją odprowadzę. Zgadza się – jednak śmiejąc się zastrzega, że to wyjątek, i jeśli już koniecznie muszę, to najwyżej raz w tygodniu. Bo będziesz tracił bezcenny czas przeznaczony na naukę – oznajmia. Trzy razy, rzucam własną propozycję. Raz, powtarza. Cztery, stwierdzam, a wtedy ona obrusza się, że tak nie można, i powinienem licytować w drugą stronę. Raz! Pięć razy – brzmi moja odpowiedź. Z twoją zgodą lub bez niej, bo nijak nie zabronisz mi iść obok ciebie, a jeśli wezwiesz na pomoc Gwardzistów, powiem im, że czystym przypadkiem zmierzam w tym samym kierunku. Dwa? Trzy, Ellinor! W poniedziałki, środy oraz piątki. Nie, zaprzecza. W poniedziałki, środy, oraz w soboty po spotkaniu. I zobaczysz, szybko ci się znudzi, bo będę milczała jak zaklęta.

Milczy dość nieudolnie, kiedy odprowadzam ją w poniedziałek. Więc jestem dobrej myśli.

Jednak potem nadchodzi środa.

Wyruszam z Ellinor. I tym razem ja milczę, choć próbuję zmusić się, żeby tego nie robić. Nie udaje się – słowa nie chcą się pojawiać, z trudem ulepione utykają w połowie drogi. Głowę wypełniają myśli tak odległe od świata obok nas, ścieżki przez park, brukowanej ulicy… myśli, których nie chcę przeganiać. Ponieważ to, w jakimś sensie, szczególny dzień. Ponieważ to pierwsza rocznica śmierci ojca.

I pewnie mógłbym, pewnie powinienem powiedzieć jej o tym. Jednak nie decyduję się. Idziemy, coś mówię, staram się, i czuję ulgę, kiedy ona zabiera głos. Nie wiem, czy zauważa mój stan. Może tak, i zrzuca go na jakieś niewiadome, błahe okoliczności. Może nie. Lecz nie docieka.

Żegnamy się tak, jak zawsze. Chociaż chciałbym, aby tym razem było inaczej – by objęła mnie, przytuliła, nawet jeśli nie ma żadnej przyczyny, żeby tak postąpić. Jednak przyjaźniący się nastolatkowie nie pozwalają sobie na tego rodzaju gesty.

Zawracam. I rozpoczynam powrót do cholernego pustego pokoju.

To już rok, tato.

Przeleciał. Połowa tam, połowa tutaj. Przeleciał, choć to całkiem niewłaściwe słowo, bo zdarzyło się tak wiele. Trafiłem do świata, o którym nie zdążyłeś mi opowiedzieć, i nie, nie musiałem walczyć o życie, jednak wyzwań było sporo. Jeszcze więcej nowych doświadczeń. I pewnie dlatego nie myślałem o tobie tak często, jak powinienem był.

Czy nosiłem żałobę? Tak. Ale również uśmiechałem się, śmiałem. Nie przez pierwsze miesiące po twojej śmierci, tato. Tutaj tak. Zacząłem. Tutaj pojawił się powód.

Naiwne pragnienie, które jednak nie daje się odpędzić, pragnienie, byś mógł mnie teraz zobaczyć. Ty, i mama. Byście ujrzeli, że to wszystko nie złamało mnie, nie kazało wpełznąć do jakiegoś ciemnego kąta, że radzę sobie. Całkiem dobrze. Że zdobyłem przyjaciół. Że nie trwonię czasu. Że rozmyślam o przyszłości, nie o tym, co było. Że potrafię tworzyć w wyobraźni plany, i uśmiecham się do nich. Chciałbym, żebyście to wiedzieli.

Nigdy nie wybaczę przeklętemu losowi, że was zabrał. Lecz pogodziłem się z tym. Pogodziłem się, że nie ma cię przy mnie, tato. Nie złorzeczę. Idę. Idę naprzód, życie pochłania mnie, czasem tak bardzo, że nie myślę już o tobie. Dziś tak. Bo dziś szczególny dzień.

Do zobaczenia po drugiej stronie, za wiele, wiele lat – chciałbym móc powiedzieć, ale taka myśl znika ułamek sekundy po tym, jak się pojawia, odrzucona przeze mnie, odrzucana przez świat, w którym się znalazłem. Bo nie ma drugiej strony. Bo nie spoglądacie na mnie z góry, z wyimaginowanej niebiańskiej krainy. Jest tylko moja pamięć, zapisane tam obrazy i dźwięki, jesteście już tylko tam.

I pozostaniecie. A ja będę pamiętał, i opowiem o was, kiedyś, komuś. Przyjaciołom, i osobie, którą kiedyś spotkam na swej drodze. Jeszcze nie znam jej twarzy, tak mi się wydaje. A może mylę się. Nie wiem.

A nawet jeśli będę milczał, jeżeli nie znajdę nikogo takiego, nie będziecie zapomniani. Obiecuję, chociaż wiem, że nie możecie mnie usłyszeć.

To już rok, tato.

 

 

W czwartek otrząsam się. Udaję samego siebie.

Natomiast w piątek niczego udawać nie muszę. Jestem sobą. Metaforycznie zacieram ręce, czekając na ostatnią lekcję tego dnia, Wprowadzenie do Magii.

Które rozpoczyna się, trwa, i nie dzieje się nic wartego uwagi. Lecz Emma musi mieć jakieś złe przeczucia, bo co parę minut odwraca się do mnie i gromi wzrokiem, przekazując krótki, zupełnie jasny komunikat: ani się waż! waruj! Ellinor natomiast wygląda na całkiem nieświadomą zagrożenia, ucieka rozmarzonym wzrokiem ku światu rozpościerającemu się za oknem, jak gdyby jej jedynym pragnieniem było jak najszybsze wyrwanie się z tych murów na wolność.

Robertson sprawia wrażenie miłego, spokojnego, nadzwyczaj opanowanego człowieka. Jednak nie mam pojęcia, co tam tkwi pod tą skorupką. I mój pomysł w tej chwili już nie sprawia wrażenia tak znakomitego, jak wcześniej. W dodatku obiecałem, że będę grzeczny. Dałem do zrozumienia, że obiecuję, jeśli mamy trzymać się faktów. Jednak tego właśnie te dwie się spodziewają, tego oczekują. Że odpuszczę.

A jeśli na obraz i podobieństwo Kevina mam kategoryczny imperatyw niemoralny? I odpuścić nie potrafię?

W istocie loch niewiele różni się od pokoju na stancji, równie samotnie i klaustrofobicznie. Z jednym pozytywem: michę sami przyniosą, czyli nie będę narażał zdrowia i życia na przeklętych schodach, a to wielki plus. Więc…

Wyczekuję chwili, w której po kolejnym ćwiczeniu nauczyciel ogłosi przerwę na – jak to nazywa – przewentylowanie umysłów. I w końcu jest. Moja ręka wystrzeliwuje w górę.

– Tak, Williamie? – reaguje niemal natychmiast.

Zbyt szybko, by cokolwiek mogło mnie powstrzymać – nawet miażdżące spojrzenie Emmy, do którego po chwili dołączają inne. Nawet Kevin wygląda tak, jakby z rozpaczy miał złapać się za głowę i zawodzić żałośnie.

Emma mnie rozszarpie. Ellinor nie. Ona jedynie będzie mną zawiedziona. Czy tyle wystarczy, żeby mnie powstrzymać?

Nie. Niestety to zbyt mało.

– Chcę o coś zapytać, panie profesorze – zaczynam mocnym głosem; jest już zbyt późno na wahanie – Wierzę, że ćwiczenia, które teraz wykonujemy, są konieczne… jednak czy mógłby pan nam powiedzieć, kiedy zaczniemy nabywać bardziej praktyczne umiejętności?

Zerka bacznie.

– Co masz na myśli mówiąc: praktyczne umiejętności?

– Obronę przez zagrożeniami, profesorze – rzucam się w otchłań – Pragnę wiedzieć, czy nauczycie nas walczyć.

I padło to nieszczęsne słowo: walka.

Cała sala truchleje.

Robertson spogląda na mnie znad okularów.

– W Faerie panuje pokój, młodzieńcze – mówi spokojnie – Najstarsi żyjący ludzie nie pamiętają, czym jest wojna… nie mogą, ponieważ tutaj nie zapuściło korzeni szaleństwo, które co kilkanaście, kilkadziesiąt lat pustoszyło całe ziemskie krainy. Nie ma najmniejszego powodu, byśmy musieli zaprzątać swe myśli podobnymi sprawami. Zaufaj mi.

Unik. Cóż, lepsze to od wyciągnięcia za ucho na dywanik dyrektora. Czy powleczenia na terapię mózgu. Nie uciął pan dyskusji, nie zbył.

Skoro tak, drążmy.

Rozumiem, Faerie jest inne, znaleźliście sposób na stłumienie naszej wrodzonej agresji. Nawet jestem skłonny uwierzyć, że zna pan historię Faerie, o której milczą wszyscy, i podaje pan fakty, nie przypuszczenia. Ale nie wszystko zależy od nas, otaczający świat niekiedy pokazuje kły.

– A Pogranicze, panie profesorze? – pytam.

Robertsonowi nie udaje się odpowiedzieć, rozlega się doskonale mi znany, szyderczy głos.

– Pogranicze jest spokojne, odkąd wyłapaliśmy wszystkich zdziczałych Armstrongów – Brian nawet nie stara się ukryć.

Dobiegają mnie stłumione, rzadkie śmiechy z góry, z terytoriów okupowanych przez bandę Briana. Nawet nie odwracam się, żeby groźnie spojrzeć, wiedząc, że najgroźniejsze nawet spojrzenia nic nie znaczą. Po prostu dodaję w umyśle kolejną kreskę na ścianie, na której zaznaczam wyskoki Briana.

Kiedyś ta ściana się skończy. Pewnego dnia. A wtedy będziemy musieli zagrać w bum, co nie udało się za pierwszym razem. Lecz teraz to ja zacznę.

Profesor ucisza klasę podniesioną ręką.

– Przyznaję, tereny północnego Pogranicza bywały w przeszłości narażone na najazdy wrogich nam mieszkańców Pustkowi – rozpoczyna – Barbarzyńców, którzy wieki temu odrzucili cywilizację… jednak to, jak wspomniałem, odległa przeszłość. Bliższe naszym czasom zagrożenie stanowiły plemiona zasiedlające obszary po wschodniej stronie Gór Działowych, jednak ataki z ich strony również ustały dawno temu. Nie zapomnieliśmy o nich oczywiście, dlatego nadal istnieje Gwardia, dlatego jej żołnierze wciąż szkolą się w swym rzemiośle, żeby bronić obywateli Faerie, gdyby najazdy miały się powtórzyć. Ale na szczęście żyjemy w spokojnych czasach, i łatwo dostrzec, że Gwardziści nie mają obecnie wiele pracy. Są, jak nazwano by ich na Ziemi, Williamie, policją, nie armią.

Urywa na moment, by zaczerpnąć tchu.

– A poza samą wojną, cóż jeszcze mogłoby wam grozić? – ciągnie – Przestępczość? Ona praktycznie nie istnieje w Faerie… bo jakże miałaby istnieć, jeżeli wykrycie sprawcy jest zazwyczaj kwestią kilku chwil, jeśli nie trzeba sądów i ciągnących się latami rozpraw, aby udowodnić czyjąś winę? Występki, owszem, zdarzają się – nikt tego nie ukrywa – i dobrze, gdybyście o tej rysie nie zapominali. Ale zbrodnie przeciwko zdrowiu i życiu? W Faerie od stuleci stosowana była tylko jedna kara za zbrodnie, gorsza od śmierci. Jest nią wygnanie do Szeolu. Jak się domyślacie, perspektywa trafienia za życia do miejsca, które – jak czasem myślę – mogłoby natchnąć poetów opisujących piekło, skutecznie studzi krew tym, którzy zechcieliby uciec się do przemocy.

Wciąż wszystko jasne, profesorze. Jednak nie o to mi chodziło.

Nie mam pomysłu, jak wyciągnąć odpowiedź, której potrzebuję. Interesują mnie szczegóły techniczne, co w Faerie było odpowiednikiem miecza i karabinu. Czysta myśl, jak chce Emma, czy gromy przywoływane z jasnego nieba, jak twierdzi obfita literatura – którą trudno jednak nazwać literaturą faktu. Pragnę to wiedzieć.

I jestem w kropce. Nie wiem, jak pociągnąć to dalej.

Niespodziewanie w sukurs przychodzi mi Brian.

– A honorowe pojedynki, panie profesorze? – pyta – Zdarzały się przecież w Faerie. I używano w nich magii.

Robertson kiwa głową.

– Masz rację, Brian. Zdarzały się, dawno, dawno temu, mimo tego, że od jeszcze dłuższego czasu były zakazane… gdyż istnieją bardziej cywilizowane sposoby rozwiązywanie sporów, niż zabijanie adwersarza.

Urywa. I pogrąża się w zadumie, przynajmniej tak to wygląda. Jakby uciekał wspomnieniami w przeszłość.

– Ostatni taki incydent, o jakim słyszałem, miał miejsce ponad trzydzieści lat temu – podejmuje wreszcie – Pojedynek pomiędzy dwoma mężczyznami, szczęśliwie tylko z dramatycznym, nie tragicznym zakończeniem. W dodatku jego przyczyna była dość błaha… nie poszło im, że się tak wyrażę, o pryncypia.

Mina nauczyciela zdradza bardzo wiele.

– Zależy, kto jakie ma pryncypia – rzuca Brian.

Po sali niosą się stłumione śmiechy. Znów rezygnuję z odwrócenia się. Daruję sobie widok rozradowanej, trzepoczącej rzęsami Cathy.

A poza tym klapa.

– Panie profesorze, proszę mi wybaczyć, ale jak pan pamięta, nie wychowałem się w Faerie i nie wiem wielu rzeczy, które dla innych są zapewne oczywiste – podejmuję ostatnią, desperacką próbę – Mam rozumieć, że nigdy nie będziemy uczyli się żadnych zaklęć przydatnych do obrony, ponieważ nikt tutaj ich nie potrzebuje?

Cisza przeciąga się w nieskończoność. Czyżbym właśnie przekroczył granicę?

– Wszystko w swoim czasie, Williamie – nareszcie pada odpowiedź; mogę odetchnąć z ulgą – Owszem, zadbamy o to, byście czuli się bezpiecznie, i do metod ochrony umysłów dodamy kilka takich, których zadaniem jest obrona przez fizycznymi zagrożeniami… niezwykle hipotetycznymi, jak wspomniałem. Owe kwestie obejmuje program klasy trzeciej oraz wyższych. A gdy ukończycie szkołę, niektórzy z was trafią pod skrzydła którejś z Gildii, i od tych wyborów, jak również od waszych mentorów będzie zależało, czy powyższe umiejętności będziecie rozwijali. Jednak zapewniam, że istnieje wiele sposobów czynienia z magii lepszego użytku, niż ranienie innych istot – i gorąco zachęcam do skupienia się na nich właśnie. A teraz, proszę, wracajmy już do tematu zajęć.

I na nic moje starania – myślę z goryczą.

Sprawa jest zamknięta. Zatrzaśnięta na głucho.

 

 

Przez resztę lekcji, żeby nieco osłodzić sobie gorycz porażki, obmyślam, jak najszybciej przeczekać czas pozostały do rozpoczęcia trzeciej klasy. Umyka mi przez to sporo słów Robertsona. W końcu rezygnuję z bezowocnych wysiłków, czas skupić się na teraźniejszości. Na właśnie rozpoczynającym się weekendzie.

Wreszcie dzwonek. Tuż za progiem wpadam na oczekującego mnie Kevina, który zaczyna rzęsiście gratulować mi szaleńczej odwagi… i poniewczasie dostrzegam, że dziewczyny zdążyły się ulotnić. W ostatniej chwili migają mi platynowe włosy Ellinor znikającej za rogiem. Pozostawiając zdumionego przyjaciela biegnę na nimi, jednak w taki sposób, by przechodzący nauczyciele przypadkiem nie uznali, że właśnie gnam przez korytarz w szaleńczym pędzie. Co naprawdę nie jest łatwe.

– Zaczekajcie! – wrzeszczę za nimi, kiedy wchodzą w zasięg, lecz też niemal szeptem, aby nikomu nawet nie zaświtała myśl, że śmiałem podnieść głos.

Lily słyszy, zatrzymuje pozostałe. Czekają, aż pokonam dzielącą ich przestrzeń.

– Co tam, Will? – wita mnie Emma – Życzysz sobie, żebyśmy złożyły hołd twej nieustraszoności? Pochwaliły za złamanie słowa?

– Niczego nie obiecywałem – mówię – Jeśli umknął ci ten fakt.

Jedynie przyjąłem do wiadomości wasze zastrzeżenia… ale tak, argument nie jest właściwy, pojmuję. Mur wydaje się być coraz bardziej wrogi.

– Naiwnie założyłam, że rozsądek zwycięży – ponownie tą, która się odzywa, jest Emma; Ellinor milczy z dezaprobatą – Pomyliłam się, jednak zaskoczona szczególnie nie jestem… niemniej sedno tkwi w tym, że twój heroizm nic nam nie dał. Czy ten fakt umknął tobie?

Wciąż łapię oddech, więc trudno mi skrzywić się na jej słowa.

– Spróbowałem, nie udało się, causa finita – rzucam – Ja w innej sprawie… jest piątek, i pomyślałem, że skoro jutro znowu będziesz nas dręczyła… błagam, nie proś Ellinor, by mnie pobiła, już mam obolałą całą duszę… to może wybralibyśmy się wszyscy do Halleya, na nieco kalorii i niezobowiązującą pogawędkę?

– Dzisiaj nie możemy – odpowiada bez najmniejszego zawahania.

Zatyka mnie. My? Emma wypowiadająca się w imieniu całej trójcy? W czym rzecz?

– Dlaczego? – pytam.

– Mamy jeszcze dwie lekcje – tym razem odpowiada Ellinor.

– Macie jeszcze dwie lekcje? – powtarzając jej słowa nie daję dowodu zbytniej lotności umysłu, ale stało się – Jakie? Z jakiego przedmiotu?

– Nie masz nic innego do roboty? – wypala Lily.

Cooooo?

To nie jest odpowiedź. A raczej jest, ze specjalnej kategorii odpowiedzi wymijających. Kiedy na pytanie o uśmiercające zaklęcia nauczyciel wrzeszczy: nie garb się! Trzy mordercze, wbite we mnie spojrzenia wcale nie pomagają. Znowu zrobiłem coś nie tak, i znów nie mam pojęcia, co.

Niemniej jedno jest zupełnie oczywiste. To jest właśnie ten moment, w którym odwracam się na pięcie i czmycham.

– To ja idę – stwierdzam – Co tu będę tak stał?

Odchodzę. Żegna mnie ciężkie milczenie.

Już się nie spieszę. Docieram do schodów, schodzę na parter… a w głównym holu, tuż przy drzwiach, czeka na mnie Kevin.

– Zamierzałem namówić je na biesiadę u Halleya – wyjaśniam – Ale odrzuciły propozycję, ponoć mają jeszcze jakieś lekcje… jakie, do cholery, lekcje? Gdy o to zapytałem, dziękowałem Robertsonowi, że nie nauczył nas zabijać wzrokiem… rozmawiałbyś w tej chwili ze spalonym na popiół truchłem.

Robi zaskoczoną minę A po chwili teatralnie klepie się otwartą dłonią w czoło.

– Wszystko jasne, druhu – oznajmia – W pierwszej chwili nie skojarzyłem, lecz tak, przecież już po półroczu, więc przyszedł czas na nie. Na spotkania Klubu Jajników.

– Proszę? – jestem pewien, że się przesłyszałem – Czego?

Rozkłada ręce.

– Nie przeczę, nazwa nie spełnia wymogów stylu wysokiego, ale jakoś tak przylgnęła… tylko nie wyskocz z nią przy nich! Bo wtedy…

– Co to za lekcje?! – przerywam jego wynurzenia.

– Wyłącznie dla dziewczyn – Kevin wydaje się nieco urażony moją niecierpliwością – Magiczna kontrola nad ciałem, tak chyba brzmi oficjalne miano. Bardzo mądrze, lecz sprowadza się właściwie do jednego. Jak nie zajść w ciążę.

Czuję, że chwieję się na nogach.

– Uczą się tego w Szkole? Czternastolatki???

Druh sprawia wrażenie zaskoczonego moim zaskoczeniem.

– Lepiej za wcześnie, niż za późno, nie uważasz? A poza tym… Will, my nie doświadczyliśmy tej całej waszej ery wiktoriańskiej, cyrku z obyczajowością, że to jest źle widziane, tamto surowo zabronione, nie waż się nawet o tym myśleć… a co dopiero smakować zakazanego owocu.

Muszę mieć skrajnie niemądry wyraz twarzy.

– Ale w sensie, że… – zaczynam.

– Że naszą inspiracją jest natura, nie kazania obrońców moralności! – wypala – I jeśli dwoje młodych ludzi odczuwa chęć na coś więcej niż samo trzymanie się za ręce… to przechodzi do rzeczy! Łapiesz wreszcie? Nikt tu nie wymaga od nikogo życia w czystości przed ślubem! I innych bzdur!

Tak, chyba łapię. Wreszcie.

– Żadnego kultu dziewictwa, tak? – wolę się upewnić – I purytańskich zasad?

– W końcu dotarło! – oddycha z ulgą – Nam nie wyprali mózgów… grzechem jest odmawianie sobie, a nie korzystanie, jak sprawy mają się u was!

Potrzebuję chwili, by objąć to umysłem.

– To wy tutaj macie… po prostu…

– Raj – kończy za mnie ze śmiechem – Dla ciebie na pewno. W porównaniu z waszą Niewolnolandią.

Też ładne, uznaję. A tak zwane implikacje…

– Więc… – próbuję zacząć raz jeszcze.

– Więc jeśli będziesz miał widoki, twej wybranki nie zatrzymają wątpliwości, czy jesteś tym jedynym, i czy być może nie powinna zachować swego skarbu na lepszą okazję – znów kończy za mnie – Bo chyba o to chciałeś zapytać. A swoją drogą nie spodziewałem się, że będę musiał zajmować się edukacją seksualną takiego starego byka, jak ty.

Ostatnie słowa ignoruję. I muszę mieć wypisany na twarzy cielęcy zachwyt, bo Kevin po chwili znów zaczyna mówić.

– Jednak cieszyć się nie masz jeszcze powodu – oznajmia – Ponieważ widoki są dość odległe, i prędzej doczekasz się Robertsona zdradzającego sto siedemnaście sposobów uśmiercenia przeciwnika magicznymi pierdnięciami. Bo pierwszym, co zrobią na spotkaniach Klubu Jajników, będzie wbicie pannom do głów, że pigułki, gumki i takie tam różnorakie wasze wynalazki nie są żadnym pewnym zabezpieczeniem. A zanim wspomniane panny nauczą się skutecznie kontrolować swoje ciała, minie sporo czasu. Więc masz dwa wyjścia: albo za cel obierz sobie jakąś trzecioklasistkę, albo dalej chowaj ręce pod kołderkę i wyświetlaj sobie w głowie…

– Jesteś obrzydliwy – przerywam mu odrobinę za późno.

– Jestem szczery – odpowiada.

Oraz obrzydliwy.

Klub Jajników. Przecudne. Chichoczę pod nosem.

– Co? – pyta.

– Nic. Już nic. Idziemy?

– Idziemy.

I ruszamy. Do Halleya, na gorący placek z wiśniami. Kevina nie trzeba namawiać.

Dumam przez całą drogę i bacznie przypatruję się ludziom. Zaskoczyłeś mnie, magiczny świecie. Kolejny raz.

Nie przenoś doświadczeń z tamtej strony – znów wyświetla się napomnienie Camerona. Co ujrzałem po tej stronie? Średniowiecze. A skoro tak, to spodziewałem się religii w sojuszu z tronem, systemu autorytarnego, jednak przede wszystkim surowych zasad moralnych. Do łamania których właśnie dorastam. A tu nic. W żadnym z punktów. Nawet w tym najistotniejszym.

Zaskoczyłeś mnie. I wprawiłeś w dobry nastrój.

 

 

 

XI

 

 

 

Z każdym dniem słońce wspina się na niebie coraz wyżej, drzewa wypuszczają liście, zaczyna zielenić się trawa, zamiast krakania wron budzi mnie ćwierkanie ptaszysk innych gatunków. Pewnego dnia z westchnieniem ulgi pakuję zimową kurtkę do szafy i wbijam się w jaskrawopomarańczową prowokację, jak nazywają mój przyodziewek przyjaciele. To jej ostatni sezon – od razu stwierdzam ze smutkiem. Rękawy zrobiły się już nieco przykrótkie, a i w ramionach odrobinę pije. Rosnę.

Apetyt wciąż mi dopisuje i to nie jest wyłącznie zasługa świeżego powietrza. Ellinor w tym jednym miała rację – myślę. Dojrzewam, z dziecka zmieniam się w mężczyznę. I kiedy staję przed lustrem w łazience, zastanawiam się, czy mam szansę kiedykolwiek dorównać ojcu, który co najmniej o trzy cale przekraczał sześć stóp. A wuj Edward? Chyba mierzy tyle, co tata, jest tylko nieco szerszy w ramionach… lecz tak, to najpewniej tkwi w naszych genach. W genach Armstrongów, mama była sporo niższa. Ale musiałem spojrzeć na wasze zdjęcia, zabrane z Ziemi, żeby sprawdzić – ponieważ już nie pamiętałem. I zmartwiło mnie to.

Powinienem wrócić tam, kiedy tylko nadarzy się okazja. Pomieszkać trochę w rodzinnym domu, nie robić nic szczególnego, tylko właśnie mieszkać, jak kiedyś. Przypominać sobie tamte dni, włóczyć się bez celu zerkając w każdy kąt, spoglądać na meble, na pamiątki, fotografie, zaglądać do szaf i szuflad, by nie pozwolić wspomnieniom się zatrzeć. Za rok z kawałkiem, po Otwarciu, po ukończeniu drugiej klasy, poproszę Opiekuna o zgodę, a jeśli to nie wystarczy, zażądam – mówię sobie. A nie jestem kłopotliwym podopiecznym, więc nie powinien się wzbraniać.

Lecz potem te myśli znikają, wymazane przez codzienność.

Zmieniam się. O umysł dbają profesorowie, i ich wysiłki są bardziej niż zauważalne, natomiast ciało… cóż, moje ciało wcale nie ma zamiaru rosnąć w sposób harmonijny. Z niesmakiem zerkam na chude piszczele, a napinanie bicepsów powoduje dość komiczny efekt. Wysoki, szeroki w ramionach, wszystko prawda, ale brakuje tutaj mięśni. I albo wyhoduję je siłą woli, albo sam zmuszę się do intensywniejszych ćwiczeń, bo nikt inny tego za mnie nie zrobi. Nie wiedzieć dlaczego Scola Magna ma w nosie rozwój fizyczny uczniów. Kevin wybuchnął szyderczym śmiechem, kiedy go o to spytałem. Zajęcia z gimnastyki? Paniczowi Williamowi poprzewracało się w głowie? Chcesz wyglądać jak model, zabierz się za jakąś ciężką pracę.

Brzmiałbyś dużo bardziej przekonująco, gdybyś nie był posiadaczem pokaźnego bojlera. Przesiąknięty hipokryzją kotletożerco. Ja nie zamierzam się tak zapuszczać, życzę sobie zgrabnego sześciopaku na brzuchu. I pojmuję, że dziesięć minut ćwiczeń po wstaniu to stanowczo za mało. Przydałby się najprostszy chociaż sprzęt – stwierdzam z goryczą. Kolejny punkt, który Emma powinna dopisać do listy pożytecznych rzeczy, jakich brakuje w Faerie: siłownie.

Składam obietnicę, że dołączymy to do postulatów naszej rewolucji. Dzięki temu zyskamy poparcie tych, którzy samą masą mięśni zmiotą naszych wrogów. I zwyciężymy.

Bawię się takimi myślami, durnymi, mało sensownymi. Bo pozwalają oderwać się przynajmniej na moment od bieżących spraw. Tych trudnych, z którymi jakoś sobie radzę. I tych nierozwiązanych.

Takich, jak kwestia Ellinor.

Ellinor, która pozostaje zupełnie nieodgadniona, której przeniknąć nie potrafię. Nie przez własne niedostatki intelektualne, jak mi się zdaje. To jest jej wybór, jej świadome zabiegi: robić wszystko tak, żebym nigdy nie zrozumiał jej myśli, intencji i planów. Nie ucieka przede mną, to prawda. Nie wzbrania się, kiedy trzy razy w tygodniu staję u jej boku, żeby odprowadzić na Azaliową. Nie milczy, często wybiera nieco okrężniejszą drogę, co sugeruje, że wspólne spacery sprawiają jej przyjemność. Lecz na koniec żegna się krótkim, suchym do jutra i znika w otchłani domu ciotki; fajerwerki, których doświadczyłem w noc Samhain, a później w dniu, gdy zawarliśmy na nowo pokój, a ona kazała mi częściej się uśmiechać, już się nie powtarzają. Najwyraźniej nie zamierza robić nawet jednego kroku więcej.

Codziennie zderzam się z murem. Choć po prawdzie już nie próbuję go forsować.

Naciskając tylko pogorszyłbym sprawę. Domagając się jasnej odpowiedzi za wszelką cenę. Raz spróbowałem – i skończyło się to miesięcznym milczeniem. Lepiej odpuścić. Może coś z tego wyniknie, może nie, może docenisz mój upór oraz wierność, i któregoś dnia powiesz: dobrze, Will, skoro koniecznie musisz być moim chłopakiem, bądź nim. Ale pospieszać cię nie zamierzam. I nie chcę nawet tego robić, naprawdę wystarcza mi to, co mam. A mam wiele. Mogę łowić uchem twoje słowa, obserwować cię, gesty, miny, w chwilach, kiedy nie jesteś świadoma, że jakiś zwyrodnialec pożera cię wzrokiem, w lekcyjnej sali, na szkolnym korytarzu. I mogę cieszyć się, błagam, niech nikt nigdy nie odczyta tych myśli, twoim dotykiem, muśnięciami, dłonią mierzwiącą mi włosy, gdy wyrwie mi się coś szczególnie idiotycznego, miękkim ciężarem, kiedy zatrzymuję się nagle i wpadasz na mnie, i bijącym od ciebie ciepłem, zaprzeczającym bzdurnym mitom o wrodzonym chłodzie Greene. Mogę stawać przed tobą i wpatrywać się w magicznoniebieskie oczy, gdzie pośród błękitu znajduję plamki zieleni i brązu – są najdoskonalszym dziełem natury. Wiem, że bredzę. Jak zakochany po uszy nastolatek. I nawet domyślam się przyczyny.

Bo jestem beznadziejnie zakochanym nastolatkiem.

Cierpliwie czekam na jakiś pomyślny znak. Tymczasem wiosna na dobre rozgaszcza się w Faerie, wkrótce nawet lekka kurtka okazuje się zbędna, temperatury w południe przekraczają dwadzieścia stopni. Znów mocno podejrzewam, że nie sama natura odpowiada za ten stan rzeczy: ponieważ deszcze zdarzają się wyłącznie nocą, natomiast dni są nieodmiennie słoneczne, wraz z nadejściem świtu chmury znikają z nieba jakby rozpędzone machnięciem magicznej różdżki. I tak właśnie jest – dumam, choć tutaj nikt magicznych różdżek nie używa. Wystarcza sama myśl, prawda? Pytał głośno nie będę, raz już mi to objaśniono. Zbliża się Beltaine. Gildia Mocy znów ma pełne ręce roboty.

A w mojej głowie bez przerwy tłucze się jedno pytanie: czy powtórzy się nasze Samhain. Nie próbuję odpowiadać, nie szukam odpowiedzi spoglądając na Ellinor. Po prostu cierpliwie czekam.

 

 

Kwiecień dociera do połowy i mija ją.

W czwartek szesnastego Brown kończąc kolejną lekcję łaciny oznajmia, że już najwyższy czas, by klasa wybrała się na wycieczkę do Ogrodu wraz z profesorem Robertsonem, który przybliży nam sekrety tego miejsca. I mam nadzieję, że skorzystają nie tylko ci, którzy niedawno pojawili się w Faerie – dodaje. Liczę, że dla wszystkich wyprawa okaże się cenną lekcją.

Kevin ponownie nie wytrzymuje. Nie ścierając z paszczęki szerokiego uśmiechu pyta, czy to oznacza, że najbliższe lekcje Wprowadzenia do Magii nie odbędą się… na co Brown, obdarzając go jednym z najcięższych swoich spojrzeń oznajmia, że nie ma żadnego powodu odwoływania jakichkolwiek lekcji, ponieważ wycieczka odbędzie się w sobotę. Kevin flaczeje, bezwładnie osuwa się na ławkę.

Druhu, interpretujesz niewłaściwie. Gdyż właśnie uzyskałeś zwolnienie z zajęć na zapleczu sklepu Grega, które dla Emmy stanowiły doskonały pretekst do znęcania się nad tobą. Spójrz, ona to pojęła, dlatego zalewa się teraz łzami rozpaczy.

A mnie osobiście jest wszystko jedno, czy to piątek, czy sobota, czy jakikolwiek inny dzień. Bo zawsze to okazja wyrwać się z klitki, odetchnąć świeżym powietrzem w towarzystwie przyjaciół.

Ellinor, słyszałaś, najdroższa? Jedziemy na wycieczkę!

 

 

Staje się oczywiste, że nie my jedni uznajemy Plac Zegarowy – przecież nie centralny punkt miasta – za najlepsze miejsce zbiórek. Profesor Robertson nakazuje nam przybyć tam właśnie. O dziewiątej. Zapewne to rekompensata, godzina snu więcej na otarcie łez za zniewolenie w sobotę.

Docieram na plac niemal pół godziny za wcześnie, z banalnego powodu: budzę się dokładnie o tej samej godzinie, co w dzień powszedni, a wszelkie desperackie próby zamarudzenia na niewiele się zdają. Przez to pojawiam się u celu jako jeden z pierwszych. A konkretnie, trzeci. Nick, jeden z członków bandy Briana, obrzuca mnie krzywym spojrzeniem. Pupilek Fred w ogóle nie zauważa mojego pojawienia się, pogrążony w lekturze. Perfekcyjni kompani do rozmowy. Gdyby ktoś kazał mi zdecydować, do którego wolałbym podejść, bez wątpienia zdechłbym jak ów osiołek między dwoma kupkami siana. W tym przypadku skrajnie toksycznego.

Po minucie lub dwóch spostrzegam nadchodzącą Clarissę, nieśmiałą dziewczynę, z którą od początku roku zamieniłem niewiele ponad dziesięć zdań; jeśli poproszono by mnie o określenie jej jednym słowem, nie miałbym z tym najmniejszego problemu: Clarissa jest nijaka. Nie posiada własnego zdania, nie potrafi dokonywać wyborów, nie chce się angażować. Sumiennie wykonuje polecenia – to jedyna rzecz, jaką potrafi robić. Waham się przez chwilę, prawie decyduję się ją przywitać… w ostatniej chwili rezygnuję, odwracam wzrok. Zdaję sobie sprawę, że w klasyfikacji bycia miłym tym postępkiem nie zapunktuję, jednak naprawdę nie mam pojęcia, o czym moglibyśmy rozmawiać. A jeśli uzna, że to jest zachętą, by dołączyła do naszej szóstki? Albo nieustanna męka przez lata, albo konieczność zranienia jej. Dlatego lepiej siedzieć cicho. Clarissa ma swój własny świat i przecież nie wygląda na nieszczęśliwą – tłumaczę sobie.

A sumienie tymczasem kąsa boleśnie.

Po kolejnych kilku minutach zjawia się Brian; jego widok stanowi paskudny zgrzyt na rozpoczęcie tak pięknego dnia. Jednak nie dane mi jest gryźć się zbyt długo, bowiem już nadciąga mój anioł, Ellinor, a jej nadejściu towarzyszą dźwięki chórów pomniejszych aniołków, tych, co fruwają sobie w niebiesiech i wydają z siebie, a jakże, anielskie pienia. Racja, jestem beznadziejny. Ale naprawdę dobrze, że cię widzę. I wiesz? Byłoby cudownie, gdybyś podeszła i cmoknęła mnie w policzek na powitanie. Tak, to niemożliwe. Dlatego użyłem trybu warunkowego.

Co tam? – pyta, wyhamowując przede mną.

A nic – odpowiadam. Czekam, aż cmokniesz mnie w policzek, żeby Brian popluł się ze złości i zazdrości.

Przenigdy w życiu nie cmoknę cię w policzek – oznajmia. Z tak błahej przyczyny? To byłoby żenująco głupie.

I wtedy czuję na wargach muśnięcie jej ust, trwające znów o ułamek sekundy dłużej od poprzedniego. Tracę kontakt z rzeczywistością. W ostatnim przebłysku świadomości posyłam pogardliwe spojrzenie Brianowi skazanemu na towarzystwo głupawego Nicka. Pokaż, że również tak potrafisz – rzucam mu wyzwanie. Nick czeka. Nie? Naprawdę? I kto jest zwycięzcą?

Ale to nie było przywidzenie, prawda, Ellinor?

Powoli odzyskuję przytomność.

Nie dostaję niestety wiele czasu na napawanie się triumfem. Wkrótce horyzont ciemnieje: to nadciąga chmara mieszkańców internatu. Odrywam się od hipnotyzujących oczu Ellinor, przybijam piątkę z Kevinem, żółwika z Seanem, a potem udaję, że zamierzam wziąć w ramiona i wyściskać Emmę. Natychmiast odsuwa się z potworną odrazą w spojrzeniu, co wystarcza za cały komentarz. Kevin puka się w czoło, więc w odpowiedzi bezradnie rozkładam ramiona. Nie warcz, przyjacielu. Rozochocono mnie przed momentem, nie ja ponoszę winę.

Słyszę głos profesora Robertsona nakazujący, byśmy ustawili się w podwójny szereg i dali się porachować.

Zegar na wieży wybija dziewiątą.

 

 

Czekamy, bo nie ma kompletu. Wreszcie pojawia się zguba, dyszący jak kowalski miech Richard. Kwaśny Robertson znacząco zerka na tarczę zegara: dziesięć minut spóźnienia, chłopcze. A potem daje znak, że wyruszamy… i rodzi się mały problem. Bo Horda Emmy chce iść na samym końcu. I Banda Briana też.

Dochodzi do szarpaniny, w sumie takiej mikroskopijnej, pada parę wiązanek krewkich słów. Robertson dostrzegłszy, że ogon pochodu nadal tkwi w miejscu, zawraca, widać po nim, że jest mocno zirytowany. Dociera w porę, zanim na bruk zaczynają się sypać zęby. Rozdziela nas – a potem stwierdza, że peleton winien zamykać ktoś wyważony i rozsądny, kto zapewni porządek. I spogląda przy tym na Emmę. Stojący obok mnie Kevin dostaje straszliwego ataku śmiechu. Zupełnie nie wiem, z jakiego powodu.

Wygraliśmy. Drugie zwycięstwo, a dzień dopiero się rozpoczął. Czy los nie jest dla mnie zbyt łaskawy?

Przemierzamy Centralną Aleję, aby za murami obrać znaną mi ścieżkę prowadzącą wprost do siedziby Camerona. Galopujące stado przed nami wzbija w powietrze tumany kurzu, ale nic sobie z tego nie robimy. Emma triumfuje, emanując radością na wszystkie strony. Najrozsądniejsza i najbardziej wyważona? Zacny żart, profesorze. Ellinor wygląda na znacznie mniej zadowoloną, już nie przypomina istoty, która chwilę wcześniej powitała mnie tak upojnie. Moje starcie z Brianem wyraźnie nie przypadło jej do gustu… okazuje to dumnym milczeniem i wystawianiem podbródka. Zastanawiam się, jak wytłumaczyć jej, że cokolwiek by się działo, samce pozostaną samcami, koniec, kropka. To nasze reguły. I nasz świat. Więc zżymać się na nas to tak samo, jak złościć się na słońce, że świeci.

W końcu porzucam te rozważania. Przejdzie ci. Samo z siebie.

Zatrzymujemy się dwieście jardów przed główną bramą pałacu z białego marmuru. Niezbyt skupiam się na słowach nauczyciela, bo ten powtarza niemal słowo w słowo to, czego dowiedziałem się od Mistrza pół roku wcześniej. Elfy żyły tutaj, wzniosły te parę dziwacznych klocków, a następnie uprzejmie rozpłynęły się w powietrzu pozostawiając ludziom we władanie całą wspaniałą krainę… i to właściwie wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Robertson zbywa nas, tak jak wcześniej postąpił ze mną Cameron.

Dlaczego? – mam straszną ochotę wywrzeszczeć to pytanie, jak i wiele innych. Dlaczego zniknęły? Czy przez to, że znudził im się biały marmur i ogromne drzewa? Nie miały ochoty dłużej sprzątać Ogrodu? I kiedy to się stało, przed tysiącem, czy dziesięcioma tysiącami lat? Dokąd odeszły? I czy istnieje choćby minimalna szansa na to, że powrócą? By upomnieć się o swoje? Oczywiście na żadne z tych pytań nie otrzymałbym odpowiedzi, tego akurat jestem pewien.

Rzucam okiem na Emmę. Tak, w niej również aż się gotuje.

Ruszamy, po chwili odbijamy w lewo. Wyniosłe budynki znikają, ich miejsce zajmują rzadkie drewniane chatki wyrastające wśród poletek zapełnionych rozmaitymi roślinami, od niskich krzaczków po drzewa sięgające kilkudziesięciu stóp. Plantacje – wyjaśnia profesor. Zatrzymujemy się tu i ówdzie, Robertson tłumaczy, sypie z rękawa łacińskimi nazwami, objaśnia przeznaczenie. Emma oczywiście łowi każde jego słowo i zapisuje w pamięci, jednak Kevin drepczący u jej boku nie wygląda na szczęśliwego. Również nudzę się straszliwie, więc dla zabicia czasu obserwuję z zapałem Ellinor, jej każdy ruch, każdy krok. I stwierdzam, że nawet na tych błotnistych ścieżkach, w zwyczajnym ubraniu wygląda jak królowa. Emanuje dostojeństwem.

W końcu nawet i to przestaje cieszyć, więc w pewnej chwili daję jej znak, ruchem głowy wskazuję kępę krzaków. Śmieje mi się w twarz, jednak nie szyderczo, to jest tylko czyste rozbawienie, że ktoś może mieć aż tak naiwne rojenia. Z uśmiechem wzruszam ramionami. Wiedziałem, że plan nie zadziała, ale przecież trzeba próbować.

Bo nawet te najbardziej nieustępliwe w końcu pękają.

Kończą się Plantacje, wkraczamy w gęstwinę. I tu niemal każde napotkane drzewo jest dokładnie opisywane przez profesora… a skoro Ellinor ogłosiła niedostępność, skupiam się wreszcie na słowach Robertsona. Które uświadamiają mi coś, czego nigdy bym nie podejrzewał: że na pierwszy rzut oka najzupełniej zwyczajny las może być źródłem tak wielu materiałów i substancji wykorzystywanych w Faerie. Belki konstrukcyjne, parkiety, drewno opałowe, włókna, żywice, oleje, wyciągi z kory, owoców, szyszek i korzeni, zastosowania i sposoby ich pozyskiwania wirują mi w głowie. Po chwili profesor przechodzi do leśnego poszycia, kolejne nazwy, mchy, porosty, grzyby, trawy, kwiaty. Moja głowa puchnie, i nawet Emma wygląda tak, jakby kończyła się pojemność jej twardego dysku. W końcu Robertson oznajmia pogodnym tonem: to tyle tytułem wstępu, natomiast szczegóły będziecie poznawali w następnych klasach. Drugi żart w jego wykonaniu – ten, niestety, zupełnie nieudany.

Ponieważ to nie jest żart?

Żart, uznaję w końcu. Rewanż za scysję na Placu.

Lecz czy na pewno?

Po chwili przyczepia się Kevin i z głupkowatym uśmiechem pyta, czy moim zdaniem wszystko, co usłyszeliśmy, będzie obowiązywało na egzaminie na koniec roku. Nie trudzę się z werbalizowaniem odpowiedzi, po prostu rzucam się na niego, i Sean, Emma oraz Lily mają spory kłopot, żeby nas rozdzielić. Emma warczy – chyba zbyt mocno przejęła się rolą najrozsądniejszej. Kevin warczy, że zepsuła nam świetną zabawę. Natomiast Ellinor niczego nie zauważa, pochłonięta bez reszty obserwowaniem ćwierkających kwiatków i kwitnących ptaszyn. Czy jakoś tak.

Wkrótce podążamy dalej.

Wąska, kręta ścieżka, którą kroczymy, przecina się z szerokim traktem, na którym bez problemu mogą mijać się największe nawet wozy. Zatrzymujemy się w tym miejscu. To trakt prowadzący w głąb Ogrodu, ku Nieskończonej Drodze – oznajmia profesor. Ku łącznikowi przerzuconemu pomiędzy niezliczonymi krainami, z których niektóre, jak Faerie, związane są z Ziemią, kolebką ludzkości – natomiast inne, odleglejsze, są światami istot zupełnie niepodobnych do człowieka, obcych i niezrozumiałych. I gdzieś tam, daleko, znajduje się wejście do Szeolu, wypalonej nieprzyjaznym słońcem krainy smaganej huraganami, którą wiele kultur i ras uczyniło więzieniem dla popełniających najcięższe zbrodnie. To ścieżka do Szeolu, świata, do którego można z łatwością wejść, lecz nie sposób wyjść – droga prowadząca z powrotem otwiera się tylko raz na sześć tysięcy lat, na krótki moment. Ale to także trakt prowadzący do krain zamieszkałych przez przyjazne nam ludy, do Valhalli, Atlantydy, Lyonesse, Olimpu, Zaświata, i wielu innych.

Niewiele wykracza to ponad informacje, które przekazał mi Opiekun Ogrodu. Lecz przecież każdy okruch wiedzy jest cenny… a jak dostrzegam, niektórzy nie mieli dotąd nawet tyle, bo słuchają słów Robertsona w niemal nabożnym skupieniu.

Robertson zmienia temat, zaczyna opowiadać o strażnicach Gwardii rozmieszczonych w leśnej głuszy, mających na celu strzec granic Faerie i bronić dostępu wrogim istotom. Wtedy Sean wyraźnie się ożywia, nastawia uszu. Moja reakcja jest zgoła inna: przypominając sobie niedawne słowa Robertsona, że jesteśmy absolutnie bezpieczni, zastanawiam się, czy nie należałoby opatrzyć ich wielkim cudzysłowem. Ten chyba znów czyta w myślach, bo niemal natychmiast oznajmia, że od niepamiętnych czasów nie odnotowano żadnej próby zbrojnej napaści na Faerie niejako od wewnątrz, z wykorzystaniem Nieskończonej Drogi… a Strażnice stoją, ponieważ stały tu zawsze, i najpewniej na zawsze już pozostaną. Starożytna tradycja, nic poza tym.

Wciąż jednak nie jestem całkiem przekonany, a Sean najwyraźniej podziela moje zdanie. Choć zapewne coś innego ma na myśli.

Trafisz tam do nich, przyjacielu – przebiega mi przez głowę. Kiedyś. Czuję, że tak się stanie.

Maszerujemy dalej tą samą ścieżką, biegnącą na zachód. Robertson informuje, że bliżej oczywiście byłoby, gdybyśmy skręcili w poprzeczny trakt, rzecz jasna w prawo, nie lewo – ale prowadzi on na tyły Pałacu Elfów, a Mistrz Opiekun Ogrodu nie lubi, kiedy ktoś zakłóca spokój w samym sercu jego królestwa. Dlatego wybieramy inną, okrężną trasę.

Mętne tłumaczenia – myślę. Cameron nie jest potworem, a my bandą dzikusów wrzeszczących do zupełnego zdarcia gardeł. Cóż brzydkiego znajduje się na tyłach Pałacu, że trzeba to przed nami ukrywać?

Wkrótce drzewa zaczynają się przerzedzać, pomiędzy pniami pojawiają się pierwsze przebłyski błękitu, aż wreszcie docieramy do granicy lasu, którą tutaj stanowi brzeg jeziora. Wąski pas piasku, może nie tak złotego, jak w reklamach morskich plaż, niemniej kusi i zachęca do wypróbowania go. Za jakiś miesiąc – stwierdzam w duchu. Powietrze już w sam raz, woda musi dojść.

Nie ja jeden mam takie myśli.

– Panie profesorze, czy można się tu kąpać? – pyta ktoś odważny.

Robertson uśmiecha się pod nosem.

– Kąpiel w jeziorze jako taka nie jest zabroniona – odpowiada – Lecz w tym miejscu zdecydowanie tak… ponieważ uczniowie nie mają wstępu do tej części Ogrodu. A pokusa jest wielka, gdyż plaże leżące bliżej Caisleán są zazwyczaj niezwykle zatłoczone. Jednakże dorośli dosyć rzadko zapuszczają się w te rejony… inaczej spora liczba uczniów Scola Magna byłaby z niej wyrzucana jeszcze przed ukończeniem trzeciej klasy.

Obrzuca nas długim spojrzeniem.

– Oczywiście w żadnym wypadku nie traktujcie mych słów jako przyzwolenia. I jeszcze drobna uwaga na przyszłość: dno na tym brzegu jest piaszczyste i schodzi łagodnie… lecz jak we wszystkim, trzeba zachować umiar i zdrowy rozsądek. A teraz wracajmy już do Caisleán.

Ledwo zauważalny uśmiech błąka się na jego obliczu. Najwyraźniej powraca do jakichś pięknych wspomnień.

Trudno uwierzyć… ale tak, wszystko wskazuje na to, że również pan kiedyś był młody. I chyba właśnie wyjaśniła się tajemnica, dlaczego wybraliśmy tę ścieżkę. Gdzieś w pana duszy przetrwał ślad rozbrykanego chłopaka.

Miło wiedzieć, profesorze.

Idziemy brzegiem jeziora, aż docieramy do skraju Ogrodu. Tam odbijamy lekko na wschód, przemierzając ścieżkę przecinającą łąki. Czuję w nogach zmęczenie. Kiedy wkraczamy na plac, zegar wybija czwartą.

Owszem, to stanowczo obiadowa pora. Ale mimo wszystko odprowadzę cię, Ellinor, niech pani Pilch wścieka się i pomstuje. Zniosę to i wiele więcej. Dlaczego się upieram? Ponieważ na wzór Robertsona pragnę mieć na starość piękne wspomnienia. Uwielbiam, kiedy tak się uśmiechasz. I nieważne, że uważasz mnie za strasznego głupka.

Po prostu chodźmy.

 

 

Spokojnie przemija jeszcze jeden szkolny tydzień.

Żaden z nauczycieli nie wpada na pomysł organizowania kolejnych wycieczek – dlatego w sobotę zgodnie z tradycją spotykamy się na zapleczu sklepu Grega. A mamy powód znacznie istotniejszy, niż zazwyczaj: właśnie tego dnia Ellinor obchodzi urodziny. Mając za nic gromkie protesty Emmy, rozpoczynamy spotkanie od ich świętowania.

Pomysł był doskonały – myślę, zatapiając zęby w kolejnym ciastku. A przynajmniej twierdzi tak pięć szóstych hordy. Jedna szósta jest innego zdania, i niewątpliwie zechce się nim podzielić już wkrótce.

Wkrótce następuje dość szybko. Gdy biesiada ma się ku końcowi, Emma ze wszystkich sił próbuje nas zdyscyplinować i zagonić do pracy – lecz jej wysiłki odnoszą bardzo mizerne skutki. Wypchani nadzieniem ciastkowo-herbacianym siedzimy leniwie trawiąc, udając, że nie słyszymy jej wrzasków. Pomysł z odwróceniem kolejności był beznadziejny? Tylko ty jedna tak twierdzisz, Emmo.

I jest jeszcze jeden powód, o którym boję się wspomnieć głośno. Taki oto, że wałkowanie setny raz tego samego wszystkim nam wychodzi już bokiem, a jak dotąd nie udało ci się wpaść na żaden nowy pomysł, który dorównałby blaskiem twemu pierwszemu odkryciu: jak żgać myślą bezbronne umysły bliźnich. Bo tego nie chciałabyś usłyszeć, prawda? A jednak sama jesteś świadoma, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, i starania niejakiego Williama, który swego czasu próbował pociągnąć za język Robertsona, były nie od rzeczy. Jednak takie wyznanie nie przeszłoby ci przez gardło.

Poddaje się po kwadransie, gdy sytuacja na pokładzie robi się napięta – i niewiele brakuje do wybuchu buntu, który zapewne skończyłby się skrępowaniem jej sznurami i wrzuceniem do jakiejś ciemnej komórki, imitacji morskiej otchłani. Skąd nie wydostałby się twój wdzięczny, syreni śpiew. Taki drobny eufemizm. Spodobałby ci się, Emmo – gdybym nie był takim tchórzem i podzielił się nim na forum.

Korzystając z tego, że dziewczyny tworzą kółeczko i zaczynają raczyć się plotkami, przestając reagować na otoczenie, zabieramy się za własne ćwiczenia. Bo Sean wyniósł był z internatu swój miecz, chyba pragnąc podzielić się umiejętnościami władania nim… i już wkrótce cała trójka na przemian przymierza się do morderczego narzędzia, zadając nieskoordynowane cięcia i pchnięcia, na widok których ktoś obeznany z białą bronią bez wątpienia wybuchłby niepohamowanym śmiechem. Sean ze smutkiem orzeka, że wiedza czerpana z książek to trochę za mało, i potrzebny mu prawdziwy nauczyciel, na co jednak, przez brak środków, nie ma najmniejszych szans. Dziewczyny długo nie zwracają uwagi na nasze wygłupy i dopiero strącony przez Kevina mosiężny moździerz, który z brzękiem toczy się po podłodze, przywraca je rzeczywistości. Na szczęście Greg albo nie słyszy, albo wielkodusznie ignoruje hałas. Kevin stąpając na paluszkach zagląda do sklepu, a po powrocie oznajmia, że chyba najwyższy czas zniknąć z zasięgu wzroku i słuchu Grega. Sprzątamy, Sean na powrót owija oręż w maskujące szmaty i udając, że tak naprawdę wcale nas tu nie było i wciąż nie ma, przemykamy ku drzwiom.

Rzecz jasna odprowadzam Ellinor, jak zwykle nie pamiętającą o złożonej obietnicy, że będzie milczała, aż się znudzę i poniecham wysiłków. Przeczuwam, że wściekłabyś się, gdybym naprawdę zrezygnował, tak bardzo przyzwyczaiłaś się do tego rytuału – myślę. I jesteś gotowa poprosić o więcej. Ale ja nie jestem gotowy. Bo musiałabyś zaproponować coś w zamian, tak, najmilsza, teraz to ja dyktuję warunki. Zyskałem nad tobą władzę. Miło jest snuć takie naiwne marzenia.

Kiedy docieramy do celu, oświadczam, że z okazji jej urodzin należy mi się solidny pocałunek. Wybucha śmiechem. Do poniedziałku, Will. Rozumiem, że wolisz przełożyć to na Beltaine, bo wtedy będziemy mogli pozwolić sobie na więcej? – rzucam pytanie, kiedy już przekracza próg. Wciąż się zaśmiewa.

Kropla drąży skałę – powtarzam w duchu wracając na stancję.

Niedziela jak zwykle jest nędzna. Jednak w poniedziałek w szkole zaczyna się tumult, a to ze względu na zbliżające się wielkimi krokami Beltaine. W rozgorączkowanych głowach rodzą się różne dzikie pomysły… z którymi bardzo szybko rozprawia się Brown. Na zakończenie lekcji łaciny oznajmia grobowym głosem, iż radosna atmosfera święta nie jest powodem, dla którego młodzi ludzie mieliby rezygnować z odpowiedzialności, a obrzędy odprawiane w Ogrodzie przeznaczone są wyłącznie dla osób pełnoletnich – i dlatego wszelkie próby opuszczenia przez nas murów miasta wspomnianego dnia będą karane z całą surowością. Po jego minie widać wyraźnie, że gdyby zależało to od niego, zakazałby wszelkich zabaw, a najchętniej już w środę wtrącił nas wszystkich do najgłębszego lochu i wypuścił dopiero – dla pewności – w poniedziałkowy ranek. Niestety nie jest Robertsonem, który całkiem niedawno odkrył przed nami ludzką twarz.

Potrafi pan zepsuć humor. Jednak święta nie zepsuje nam nikt i nic. Nam. A przede wszystkim mnie.

Nikt nie odbierze mi radości z Beltaine.

 

 

Czekam, odliczając dni i godziny, nieustannie zerkając ukradkiem na Ellinor, pragnąc odczytać z jej oblicza, czy przynajmniej trochę podziela mój entuzjazm. I odnoszę wrażenie, że tak – dlatego pogodny nastrój rozkwita z każdą chwilą. Po ostatnim czwartkowym dzwonku naładowany energią biegnę na stancję zrzucić z siebie jarzmo plecaka, i raz jeszcze zapewnić panią Pilch, że niczego mi nie trzeba, bo stołował będę na mieście. I tak, wrócę wcześnie, raczej na pewno przed pierwszą w nocy. Nie wyśpię się? Zapewne – jednak nie ja jeden. Urządzimy sobie leniwy piątek. Żegnam się, podążam na plac.

I Beltaine od samego początku nie spełnia moich oczekiwań.

Pierwszy powód: rozpoczynamy zbyt wcześnie. Po ulicach przetaczają się tłumy, złożone także z tych, którzy wieczorem zamierzają udać się do Ogrodu, gdzie mają odbywać się główne uroczystości. Niepoliczone tłumy ludzi przepychających się łokciami, nie sami miejscowi, lecz również całe setki przyjezdnych, którzy częstokroć – jak twierdzi Kevin – przybywają do Caisleán jedynie raz do roku, właśnie tego dnia. Zawłaszczają przestrzeń, wyżerają co lepsze kąski ze straganów, wlewają w siebie całe garnce napojów, są hałaśliwi, nieuważni, a całe hordy ich dzieci plątają się pod nogami powodując jeszcze większy chaos. Po dwóch godzinach nieustannej ulicznej walki nasza szóstka ma serdecznie dość.

Stanowimy wściekłą, ponurą, burczącą gromadkę. Pierwsza otrząsa się Ellinor, proponuje, byśmy ruszyli na dziedziniec Szkoły, w to samo miejsce, w którym wylądowaliśmy na zakończenie Samhain. Wyłącznie tam mamy szansę znaleźć odrobinę spokoju – mówi. I stamtąd będziemy mieli doskonały widok na rozpustę dziejącą się w Ogrodzie.

Nikt nie wnosi protestu. Nikt nie wypowiada drwiącej uwagi, że z takiej odległości nie dojrzałaby nawet parzących się olbrzymów, a co dopiero zwyczajnych ludzi. Pomysł mimo wszystko wydaje się najrozsądniejszym wyjściem.

Przynajmniej dla mnie. Bo chociaż zabawa wyciągnęła kopyta, wciąż jest szansa kontynuowania tradycji rozpoczętej pół roku temu. Tradycji miłych zakończeń święta. Ale żeby mogła się spełnić, potrzebujemy przynajmniej jednej garści dobrego nastroju… a gdzie nabyć go, jak nie na dziedzińcu, miejscu, w którym wydarzyło się tak wiele magicznych chwil.

Za chwilę jesteśmy z powrotem – oznajmiam, pociągając za sobą Kevina. Po chwili wyjaśniam mu, że winniśmy zorganizować przynajmniej odrobinę prowiantu, coś do przegryzienia i zwilżenia gardła, żeby humory nie siadły do końca. Widzę zrozumienie i akceptację. Bezpardonowo przeciskamy się przez ciżbę do najbliższego straganu. Nie zwlekając, uśmiecham się szeroko do siwowłosej, niskiej kobiety rozdzielającej biesiadnikom dobra wszelakie, prezenty na igrzyska od Kanclerza. Nagrodą za uśmiech jest cały sznur precli, które ta wydobywa spod lady; w tym czasie Kevin podkrada się od tyłu i bez cienia zażenowania zgarnia sporą bańkę z chlupoczącą miło zawartością. Kubki mamy własne – tą kwestią nie musimy się martwić.

Wracamy do przyjaciół i wespół pokonujemy drogę pnącą się w górę pełni nadziei, że ten dzień zacznie nareszcie przypominać święto. Że odnajdzie się jego zagubiony sens. Dziewczyny zaczynają nawet podśpiewywać coś nieśmiało i pod budynek Szkoły docieramy w całkiem przyzwoitych nastrojach.

Dziedziniec jest zapchany po brzegi.

Nasze najświętsze miejsce, z najlepszym widokiem, zostało bezczelnie zajęte przez kilkunastoosobową grupę przynajmniej piątoklasistów. Nie ma nawet najmniejszej szansy wyproszenia tamtych, czy przegonienia siłą – pomimo tego dziewczyny patrzą na nas ze wzrokiem oznajmującym, że my, płeć naładowana testosteronem, powinniśmy coś zrobić. Nawet Ellinor, tak przeciwna wszelkiej agresji – stwierdzam z przekąsem. Już mam zaproponować Kevinowi i Seanowi, żebyśmy jednak rzucili się samotrzeć na ów wraży tłum – ale ten pierwszy mruczy pod nosem, że chyba czas znaleźć sobie inną miejscówkę.

Ruszamy na jej poszukiwania. Nawet nie muszę spoglądać na Ellinor, bo emanuje zawodem na wszystkie strony. Jego fale docierają do samych granic Wszechświata. Może miałaś jakieś niecne plany, a może chciałaś jedynie miło spędzić czas. I nie wyszło, przez problemy z przeludnieniem. Tak, najwyraźniej dotarło nawet do tej zapadłej dziury.

Powiedz, najdroższa, czy powinienem był z nimi negocjować?

Zapada zmierzch.

Za swój cel obieramy najciemniejszą, najbardziej oddaloną od gwaru część parku rozpościerającego się przed Szkołą, siadamy na samotnej ławce. Lecz w żadnym z nas nie pozostał nawet ślad dobrego nastroju, więc rozmowy nie kleją się, i niewiele brakuje, żebyśmy zaczęli na siebie warczeć. W ciszy przegryzamy precle, popijamy sokiem. Kevin mruczy coś o tym, że warto byłoby przejść się z powrotem na plac i jak ostatnio znaleźć jakieś źródełko piwa, które rozruszałoby nas trochę – jednak nikt nie okazuje odrobiny zainteresowania tym pomysłem. Z każdą minutą robi się coraz gorzej, a przecież to dopiero początek wieczoru. Lily zaczyna głośno narzekać, że jest jej zimno i źle, Sean znajduje jakiś kamień, kopie go z wściekłością ganiając w tę i z powrotem, Ellinor milczy, Emma siedzi naburmuszona. We mnie tli się jeszcze iskierka nadziei, że Kevin miał rację, i po zmroku zrobi się luźniej, więc w pewnej chwili wlokę się na dziedziniec sprawdzić, czy okupujący go natręci znaleźli sobie inne miejsce. Niestety, wciąż tam tkwią. Wracam, na nieme pytanie odpowiadam wzruszeniem ramion. Nikt nie podejmuje już nawet prób rozruszania towarzystwa. Po paru minutach pytam Ellinor, czy może ma życzenie być odprowadzona do domu. Bez namysłu potwierdza. Nikt nie protestuje przeciw tej rejteradzie. Raczej wyglądają na wdzięcznych, że odważyłem się powiedzieć to, co myślą wszyscy: że ten dzień okazał się zupełnym niewypałem.

Żegnamy się krótko i rozchodzimy – czworo w jedną stronę, dwoje w przeciwną – w zupełnym milczeniu. Pokonuję z Ellinor park. Ulice wciąż są zapełnione biesiadnikami, pomimo że część z nich zapewne dotarła już do Ogrodu. Denerwuje mnie wszystko, ścisk, dzikie wrzaski, nawet zaciekawione, natrętne spojrzenia, i nie jestem w tym osamotniony, w Ellinor wręcz gotuje się, widzę, że z trudem trzyma nerwy na wodzy. Po kilku minutach docieramy pod dom ciotki Bernice.

Paskudny dzień – mówi. Odpowiadam, że owszem, nawet bardzo paskudny. A ja nie lubię kiepsko kończyć paskudnych dni – dodaje. I wiem, że powinnam zaprosić cię do środka, wiem, że zastanawiasz się, dlaczego nigdy wcześniej tego nie zrobiłam, ale zwyczajnie nie chcę, bo wtedy ciotka zaczęłaby myśleć byle co. Miałaby powód? – pytam, ważąc się na odwagę. Uśmiecha się tylko, nie odpowiada.

Bo sama nie znasz jeszcze odpowiedzi.

Zatem będę uciekał – oznajmiam. A co z dobrym zakończeniem paskudnego dnia? – pyta mnie. Potrząsam głową. Po tak paskudnym dniu nie wystarczyłoby to, co zdarzało się pomiędzy nami do tej pory, a nic więcej zdarzyć się nie może, ponieważ jesteśmy jedynie przyjaciółmi.

Nie bądź na mnie zły – mówi cicho i brzmi to jak prośba. Nie jestem zły na ciebie, tylko na paskudny dzień – odpowiadam. Zawiedziony nim. Ale jutro nie będę już o niczym pamiętał, i znów odprowadzę cię, i pożegnamy się w o niebo lepszych nastrojach. Możemy się tak umówić?

Kiwa na znak, że tak. Więc do jutra, Will.

Do jutra, Ellinor.

Wracam na stancję, zatrzaskuję się w pokoju. Pani Pilch wyszła dokądś, więc nie ma szans na prawdziwą kolację. Co też mnie złości, choć to przecież ja zawiniłem, zapowiadając buńczucznie, iż wrócę dopiero po północy. Złości mnie nawet to, że w istocie wcale nie jestem głodny.

Po prostu jestem zmęczony. Każdą porażką tego dnia.

Jednak tyle nie wystarcza, bym zdołał zasnąć, mimo że odwlekałem chwilę, w której znajdę się w łóżku. Może dziesiąta dwadzieścia trzy to zbyt szybko – stwierdzam wściekle. Przewracam się z boku na bok, przeszkadzają mi krzyki dochodzące z ulic i placów, a może nawet z samego Ogrodu. Przeszkadza nawet tak nikły blask rozpalonych tam ognisk. Dokucza świadomość, że wstanę potwornie niewyspany. Boję się zerkać na zegarek, jednak mam wrażenie, że niebo zaczyna już lekko jaśnieć, zanim wreszcie odpływam w niebyt.

Wstaję półprzytomny. Z trudem wlokę się do szkoły.

Nie udało się – kwituje Emma, kiedy stajemy w kółeczku na pierwszej przerwie. Ale mam dla was dwie wiadomości, i jak zazwyczaj bywa, jedna jest dobra, druga zła. I zacznę od tej drugiej: do egzaminów pozostały niecałe dwa miesiące, więc najwyższy czas wyrzucić z głów wszelakie pierdoły i zabrać się za pracę. I zanim dokonacie na mnie linczu, wygłoszę tę dobrą wiadomość: do wakacji zostały niespełna dwa miesiące, a potrwają ponad dwa, nie jedno popołudnie i wieczór, jak wczorajsze Beltaine. Więc nawet jeśli coś nie zagra raz czy dwa, całość i tak wypadnie koncertowo. Wakacji nikt nam nie spieprzy. To po prostu niewykonalne. Prawda?

Prawda, Emmo.

Najważniejsze jest widzieć sprawy we właściwym świetle – myślę, odprowadzając Ellinor. Nawet jeśli pożegnania nie są takie, jak sobie wymarzyliśmy.

Tak, do jutra. Jak zawsze.

 

 

Postanawiamy, że tym razem, zamiast dusić się na zapleczu, zorganizujemy sesję plenerową w jakimś miłym, ustronnym miejscu – oczywiście jeśli aura dopisze. I, rzecz jasna, nie dopisuje. Od samego rana leje jak z cebra.

Dlatego zamiast do opustoszałego parku rozciągającego się w pobliżu Stajni bez wahania za cel obieram sklep Grega, mniemając, że pozostali postąpią identycznie. I tak jest. Kevin już czeka, po minucie widzę żeglującą ku nam parasolkę, pod którą skrywa się Ellinor. A po kolejnych dwóch dołącza schowana pod kapturem Emma.

Mam dylemat – informuje. Bo gotuję się w tej kurtce, jest stanowczo za ciepło na deszcz. A jednocześnie nie znajduję w sobie odwagi pójścia w ślady Elli, ponieważ – jak słyszałam – prostaczka przyłapana z tak fikuśnym wynalazkiem jak parasolka skazywana jest na publiczne batożenie. Ella, nie warcz. Z innych ważkich wieści: Lily i Seana dzisiaj nie ujrzymy. Mają jakieś pilne, nie cierpiące zwłoki sprawy, każde z nich, tak brzmiały ich zeznania na przesłuchaniu… a na pytanie poparte przypalaniem gorącym żelazem, czy zmówili się, zaprzeczali, przysięgając na wszystkie świętości, że nie, absolutnie nie. Co wzbudziło moje ogromne wątpliwości. Ale później zaniosłam się gromkim śmiechem. Lily i Sean? To zwyczajnie niemożliwe. Prawda?

Oczywiście, że to niemożliwe, odpowiadam. Bardzo dziwne pomysły przychodzą ci do głowy.

A jeśli? – mruczy Kevin.

Właśnie: co, jeśli? – zadaję sobie pytanie. To burzyłoby cały mój świat, wzniesiony z takim trudem. Sean, ten nieśmiały chłopak, chociaż na myśl ciśnie się zupełnie inne określenie, jeszcze przed kilkoma miesiącami niezdolny do wymówienia na forum nawet jednego słowa. Oraz Lily, której brakuje całych mil do przebojowości Emmy, cicha, zamknięta w sobie, taką ją pamiętam, nawet jeśli i ona poczyniła spory postęp.

I nagle trafia człowieka grom z jasnego nieba. Oni są parą!

Są, bo nikt normalny nie uwierzyłby w ich tłumaczenia – dziwię się, Emmo, że zapodziałaś gdzieś swój sceptycyzm. Są, i to przekracza moją zdolność pojmowania. Lecz nie tylko moją. Kevin, co powiesz teraz? Ponoć Sean miał nigdy nie wyrosnąć na ludzi. I właśnie zostałeś przez niego pokonany. Pokonany? Ha! Upokorzony.

Ja też zostałem. Zgadza się. Mógłbym tłumaczyć się, że mur, w który waliłem głową, był znacznie grubszy, lecz przecież nikt nie bronił mi wybrać twierdzy łatwiejszej do sforsowania. Zatem kto jest naszym mistrzem? Tak, jest nim Sean. I odtąd aż po wszystkie czasy właśnie w ten sposób będę się do niego zwracał. W myślach oczywiście, aby biedakowi nie poprzewracało się w głowie. Na pokłony do samej ziemi również nie ma co liczyć.

Spojrzałbym w twe oczy, Ellinor, pytając, dlaczego jesteś tak nieustępliwa, jednak i mi braknie odwagi. Może później. Kiedy wreszcie wylezę z otchłani zawstydzenia.

Szczęśliwie Emma nie zamierza gonić nas do ćwiczeń. Już po chwili oznajmia, zaskakując nas, że jej zdaniem osiągnęliśmy granicę możliwości, jeśli chodzi o magiczne sztuczki, którymi się do tej pory paraliśmy. A na przekroczenie wspomnianej granicy, wdrapanie się na wyższy poziom wtajemniczenia, nie mamy co liczyć bez pomocy kogoś, kto ów poziom już osiągnął. Skończyły mi się pomysły – stwierdza. Póki ktoś nie nakieruje mnie przynajmniej, nie podpowie, w jakim kierunku podążyć, dalsze mielenie tego samego zwyczajnie nie ma sensu.

I może żywi naiwną nadzieję, że któreś z nas radośnie wykrzyknie, że zna sposób wybrnięcia z tej patowej sytuacji… jednak nic takiego się nie zdarza. W porównaniu z tobą jesteśmy marnym pyłem – myślę z rezygnacją – i jeśli ty nie potrafisz, my nie mamy najmniejszych szans.

Ze spokojem przyjmuje nasze milczenie. Nie oskarża o bycie beznadziejnymi. I nawet – na moje oko – wygląda odrobinę tak, jakby miała ochotę pochlipać sobie gdzieś w kąciku. Wyraźnie potrzebuje pocieszenia, za co po chwili zabiera się Kevin, i o dziwo, nie dostaje po łapach. Ellinor nawet nie próbuje podejść, utulić w ramionach, bowiem w jej szczere intencje Emma nigdy by nie uwierzyła. Ja natomiast ograniczam się do głośnego stwierdzenia, że tylko dzięki niej w ogóle ruszyliśmy z miejsca, a cała reszta szkoły nawet nie dorasta jej do pięt. Co mile łechce Emmę i w końcu rozchmurza się.

Kichać na magię, Blokady, mózgokłujki i inne tym podobne bzdety – oświadcza. Mamy poważniejszy problem do obgadania. Cóż takiego, waszym zdaniem, robią w tej chwili Lily i Sean? I czy to jest właśnie to, o czym w tej chwili myślę, pąsowiejąc jak dwunastolatka pierwszy raz bawiąca się w doktora?

Porównanie do cna zdeprawowane, Emmo. Natomiast tamtych dwoje… zgaduję, że potwornie pieką ich teraz uszy. A przez okropną czkawkę nijak nie mogą się całować, co skutecznie zapobiega przejściu do kolejnych czynów niemoralnych. I dobrze! Są na to stanowczo zbyt młodzi.

Ale Sean??? Naprawdę??? Świat już nigdy nie będzie taki, jak wcześniej. Jednak nie, Emmo, nie robią nic z tego, co sugerujesz. Patrzą sobie w ślepka, przeciągle wzdychają, czasem łapka dotknie łapki, a wtedy przeszywa ich dreszcz rozkoszy. I tyle. Masz okropne, zwichrowane myśli, dziewczyno. Czy może podsuwa ci je twój własny apetyt?

Kevin, strzeż się. Sam na sam z tą panną? Szalenie ryzykowne.

Czuję nagle, że Ellinor świdruje mnie wzrokiem. W dodatku ukradkiem – tak, abym niczego nie zauważył, bo kiedy zerkam, odwraca oczy, udając, że niezwykle interesuje ją zawartość regałów. Odwraca, jednak nie dość szybko. Mimo tego ignoruję ją, nie dając po sobie poznać, że przeszkadza mi bycie doświadczalnym zwierzątkiem. W końcu się nacieszy i zakończy eksperyment.

Lecz po kilku minutach nadal czuję jej spojrzenie na sobie. Co zaczyna nieco doskwierać – głównie przez to, że nie znam przyczyny. Dlatego postanawiam zrewanżować się tym samym.

Rozpoczyna się milczący pojedynek na gały. I trwa. Widownia milknie, wstrzymując oddech.

– Will? – Ellinor odzywa się w końcu.

Wygrałem? Prawdopodobnie.

Tylko dlaczego w tej chwili patrzą na mnie wszyscy?

– Tak?

– Zdaje mi się, że masz na brodzie… kłaczek… – z trudem wypowiada słowa – …i że on… chyba tam… rośnie?

Powstrzymuje się ze wszystkich sił, ale w końcu nie daje rady, wybucha opętańczym śmiechem, do którego zaraz przyłącza się Emma.

Czuję, że zalewa mnie fala gorąca, że moje policzki płoną, i próbuję ratować się naciągając sobie bluzę na połowę twarzy, lecz to na nic, wywołuję jedynie kolejne salwy śmiechu. Jedynie Kevin pozostaje niewzruszony… chociaż i on przerwał przeżuwanie ciasta.

– Dajcie człekowi spokój – mówi wreszcie, gdy dziewczyny nieco się uspokajają – A ty, Will, natychmiast rusz tyłek, gnaj do łazienki i doprowadź się do porządku. Przez ciebie straciłem cały apetyt.

Podrywam się w mgnieniu oka.

Tak, to ma sens. Zniknąć wam z oczu.

 

 

Wkraczam w przeklętą dorosłość – myślę, patrząc na swoje odbicie w lustrze.

Racja, jeden kłaczek brody nie czyni, lecz proroctwo jest dość jednoznaczne. Więc może to znak, że czas uczynić kolejny krok?

Ku byciu dorosłym właśnie. Brzmi żałośnie, wiem, ale i tak…

Zmieniamy się wszyscy. Jak Sean, który wprawił mnie w zdumienie. Wydawało mi się, że prowadzę ucieczkę, a okazuje się, że jestem daleko w peletonie, może nawet na szarym końcu. Mit o Williamie Zdobywcy musi upaść. Sean zastosował lepszą strategię? Bynajmniej. Obrał sobie lepszy cel. Realistyczny. Tylko tyle.

Czy Ellinor cechuje się zerowym realizmem? W pewnym sensie tak. W innym nie.

Nie jestem naiwny. Rozumiem, że jedno w żadnym wypadku nie jest nam pisane: spędzenie ze sobą życia. Zabłąkany syn Armstrongów, choć licznego i liczącego się rodu, jak twierdzi Kevin, to zbyt mało dla panny Greene stojącej tak blisko szczytu. Nie wiem nawet, czy chciałbym tego. Nie wiem, bo zwyczajnie nie myślałem o tym. Z dwóch przyczyn. Pierwszej – żaden nastolatek, poza wyobrażaniem sobie, że zostanie strażakiem, ewentualnie kosmonautą jako opcja rezerwowa, nie zapuszcza się myślami w przyszłość. W te mroczne lata, kiedy on i ona, już na zawsze. I z przyczyny drugiej – nie zwykłem rozważać rzeczy nieprawdopodobnych. To marnotrawienie czasu. Zasady rządzące tą krainą są nieubłagane, zrozumiałem to niezwykle szybko. Brawo ja.

Lecz moja ukochana dyscyplina, fizyka, podpowiada mi, że czasami rzeczy dzieją się zbyt szybko, aby Wszechświat mógł dostrzec, że łamane są jego zasady, i to moja szansa. Bo pragnę niewiele, Ellinor. Być przez pewien czas – krótki czas – uważany przez lud za twego chłopaka. Spędzać razem czas, trzymać się za ręce. Może uszczknąć coś więcej.

Chcę uszczknąć coś więcej. Nie, nie teraz. Kiedyś.

Czy to niemożliwe do zrealizowania marzenie, Ellinor? Słowa mojego przyjaciela, przecież nie konfabulacja: Faerie nie przykłada żadnej wagi do przydarzających się epizodów. Nie ciągną się za człowiekiem latami, nie są po latach wyciągane, żeby go utrącić, coś mu odebrać. Brzmi jak cholerna sielanka, nieprawdaż? Ale naprawdę wam się udało, i to moja szansa. Pragnę, pragnę tak cholernie mocno, Ellinor, by taki epizod trafił się nam. W jakiejś przyszłości bliższej lub dalszej, raczej dalszej, tylko z tej jednej rzeczy mogę być prawdziwie dumny: że wiem, iż jeszcze nie nadszedł czas. Bo dziś jestem dzieciakiem, pomimo pojawiających się znaków znamionujących rychłą dorosłość. Bo dzisiaj wyszłoby śmiesznie, pokracznie, żałośnie. Więc nie teraz. Kiedyś. Kiedyś tak.

Chciałbym. Cóż z tego? To jedynie baśń pisana w mojej głowie. Tak niekiedy myślę, gdy przestaje mi się chcieć być Armstrongiem.

Lecz potem nastaje nowy dzień i znów pragnę być upartym osłem.

Sto drobiazgów, młodzieńcze, sto kroczków we właściwym kierunku, tyle trzeba, aby epizod mógł zaistnieć, tak, ona nie jest zainteresowana robieniem ani jednego… ale ty przecież się nie poddasz, prawda? Nawet jeśli setny raz odmówi pójścia gdzieś tylko we dwoje, gdy uśmiechnie się i powie, że nie zamierza rezygnować z towarzystwa nas wszystkich, rozmów, kłótni nawet, bo tak różne życie od tego, na które skazana byłam wcześniej. Porządny, mocny argument… i do reszty idiotyczny. Jakbyśmy nie mogli urwać się w czasie wolnym.

Wybieg – tak myślę, a nawet jestem pewien. A z drugiej strony rozumiem ją. Bo i dla mnie ta przeklęta horda jest wszystkim.

To wy sprawiliście, że wreszcie mocno stanąłem na nogi, że ta kraina nie przytłoczyła mnie. Wy spowodowaliście, że zacząłem nazywać ją domem. Do czego oczywiście nie przyznam się głośno, bo żadne społeczeństwo, nawet najbardziej tolerancyjne, nie akceptuje łzawych wynurzeń czternastoletnich młodzieńców. Lecz nie Cameronowi, nie nauczycielom w szkole, nawet nie pani Pilch i jej odbierającym mowę obiadom zawdzięczam, że nadal chce mi się wstawać. Zawdzięczam to wam, cholerna dzika bando. Tylko wam.

Dorastam, o czym informuje mnie przeklęty kłaczek na brodzie. Po którym zjawią się następne. Więc dobrze byłoby pójść kawałek dalej, tak sądzę, Ellinor. Do rozważenia. Nie naciskam.

Ale dość już idiotycznych myśli. I dość już tkwienia przez lustrem, za moment moi współlokatorzy stwierdzą, że urządzam sobie narcystyczną orgię. Czas wreszcie zabrać się za podręczniki.

Może olśnię Ellinor erudycją tak mocno, że poniecha oporu?

Sto kroczków, Williamie.

 

 

Wyruszamy w kolejną poniedziałkową podróż na Azaliową.

I cóż, dumna panno, na jakie skały wpadniemy dziś, zanim przybijemy do portu, gdzie ty wysiądziesz, a ja odpłynę w siną dal patrząc, jak żegnasz mnie machając chusteczką? Tak, coraz gorzej z moim mózgiem. Został stanowczo przeładowany – a efekt widać jak na dłoni.

Owszem, znów idziemy razem, lecz od jutra posucha trwająca aż do piątku. Bo nie poprosiłaś, żebym zintensyfikował – cóż za piękne słowo, Emmo, byłabyś dumna – swe wysiłki. Stałem się elementem krajobrazu, megalomania podpowiada, że przyjemnym dla oka, ale jak twierdzą mędrcy, piękno w nadmiarze powoduje przesyt. Dzisiaj zadziwiam samego siebie. Jednak do sedna, bo ucieka: mimo że idziemy razem, jestem dla ciebie tym, kim są wszyscy z paczki. Przyjacielem.

Towarzyszę ci właśnie ja. Pierwszy spośród równych.

Ale…

Wydawało się, że istniało pewne ale. Coś działo się, coś, czego nie da się chyba zrzucić na wrodzoną rozwiązłość tej krainy. A oprócz tego dobrze się nam rozmawia, lubimy ze sobą przebywać, pragnę wierzyć, że oboje tak myślimy. To niezły fundament.

– Milczysz – nagle rzuca oskarżycielsko.

– Dumam – odpowiadam.

Nie dodaję niczego więcej.

Strategia działa – stwierdzam. Widzę, że czekasz na ciąg dalszy, jednak dziś nie będę ci ułatwiał. Dzisiaj ty zmierzysz się z potęgą focha.

– A o czym dumasz? – poddaje się po jakiejś minucie.

Z trudem powstrzymuję parsknięcie.

– O życiu?

Marszczy się, spogląda groźnie.

– Jeśli nie powiesz, wstrzymam oddech, aż zsinieję! – oznajmia.

– Wy również znacie ten sposób? Emma miała rację, że odcięcie naszych światów jest fikcją. Na pozór trafia tu garstka, a jasno widać…

– Mów! – przerywa mi zaciemniający wywód.

Ech. Będę musiał – odgrywanie nadąsania zupełnie mi nie wychodzi. To kwestia płci, czy charakteru, powiedz, Ellinor? Nie spytam. Mogłabyś nie zrozumieć żartu.

Przerażające. Że zaczynam się hamować, że powstrzymuję się, by nie urazić cię nieopatrznym słowem. Że wkładam maskę. Rezygnuję z bycia sobą. A jestem straszliwie popieprzonym chłopakiem o dziwacznym poczuciu humoru, i wcale nie chcę zostawać kimś innym. Więc może to naprawdę nie ma…

– Bardzo milcząca wypowiedź – informuje mnie.

W istocie, Ellinor.

Więc może wreszcie zacznę.

– Dumam, bo się martwię – mówię.

– Czym?

– Tym, że już nie jestem dla ciebie wyjątkowy.

Zerka uważnie.

– A dlaczego wcześniej miałbyś taki dla mnie być?

– Bo jestem wyjątkowy – oświadczam.

Kopnęłaś mnie w kostkę? Dziecinne zachowanie, moja miła.

Teraz będę miał spory problem z odprowadzeniem cię, zdajesz sobie z tego sprawę?

– Jesteś wyjątkowy – słyszę po chwili – Co prawda nie masz pojęcia, z jakiego powodu, ale jesteś.

Nie mam pojęcia? Wystarczy, że stanę przed lustrem.

– Lecz mimo to wszystkich was traktuję jednako – dodaje – Nie mogłabym inaczej.

Wspominałaś.

Co nie oznacza, że nie zauważam żadnych luk.

– Jeszcze nie znam zwyczajów Faerie zbyt dobrze – mówię – Czy tutaj to powszechne, że wystarczy być tylko przyjacielem, by na powitanie lub pożegnanie otrzymać pocałunek?

Zwalniam kroku, by uchronić kostkę. Naprawdę z nią kiepsko.

A jednak tym razem nie wyprowadza ataku. Co więcej, patrzy, chyba zastanawiając się, z jakiej przyczyny zostaję z tyłu.

– Całujemy, gdy sobie zasłużą – odpowiada.

Czym? Bezpiecznym odprowadzeniem do domu w ciemną noc? Radosnym merdaniem ogonem na widok swej pani? Smutne myśli.

– Prościej byłoby dać smaczek – stwierdzam.

– Smaczek?

Czy wy tu nic nie wiecie o życiu?

– Przekąska, którą nagradzamy psa, kiedy zrobi coś dobrego. Ugryzie nielubianego krewnego, nasika mu do buta, zeżre kapeć.

Duma przez chwilę.

– Warte zastanowienia. Jakiego rodzaju smaczki lubisz?

Mogłem się nie odzywać.

– Wiesz, co lubię – mówię.

– Wiem, co lubisz – odpowiada – Jesteś tak przewidywalny. Wystarczają ci proste, banalne rzeczy.

Twoich pocałunków nie da się nazwać banalnymi.

– Czy to źle? – pytam.

– A czy nie mógłbyś mnie zaskoczyć?

Jestem zbyt dobrze wychowany, moja panno.

Może kiedyś znajdę sposób. Taki, który nie wzbudzi protestu i zniesmaczenia, tylko zachwyci.

– Zaskoczę Kevina – rzucam – Gdy całusem nagrodzę go za nasikanie Brianowi do buta. Kolejny już raz.

Parska śmiechem.

– Jestem pewna, że będzie oszołomiony.

Ja również. A po chwili przyjdzie mi pożegnać się z integralnością ciała. Wciąż będę wyjątkowy. Choć w odmienny sposób.

– Czyli innych też witasz i żegnasz pocałunkiem? – pytam.

– Inni dotąd nie zasłużyli.

Celna riposta. I powinienem cieszyć się, że nie dodałaś do niej niczego więcej… moje pytanie mocno trąciło żenadą.

– Nie zrozum mnie źle – mówię – Jestem dumny z posady twego odprowadzacza i cenię sobie wyrazy wdzięczności, jednak to niebezpieczna oraz odpowiedzialna praca…

– Niebezpieczna?

Nie wierzysz? Zapytaj moją kostkę.

– …więc niekiedy mam ochotę na więcej – kończę.

– Na więcej? – tak szerokiego uśmiechu jeszcze nie widziałem – Czy ty proponujesz, że będziesz przenosił mnie na rękach?

Ładne, Ellinor. Mimo, że w stylu Greene.

– Nie marzę o awansie na tragarza – mówię – Ja tylko…

– Zatem uważasz, że jestem za ciężka, tak?

Płeć plus charakter. Synergia. I otrzymujemy tę perfekcję.

– Na pewno nie tak ciężka, jak skrzynki z owocami w sklepie Grega… liczę, że nie uznają porównywania ich z tobą za krzywdzące – rzucam.

Odebrało dech, prawda? William dziś się zbiesił.

– Nareszcie! – jej reakcja jest bardzo zaskakująca.

– Ale co?

– Odciąłeś się boleśnie. W końcu. Bo wiesz? Ostatnio jesteś strasznie wyważony. Jak nie ty. Jakbyś próbował…

– …a mam cię zaskakiwać – dopowiadam.

Opuszczam kilka zdań. Ale oboje wiemy, jak brzmią.

– Masz mnie zaskakiwać – powtarza.

Próbuję – uwierz mi, Ellinor. Zaskakiwać, olśniewać, wprawiać w zachwyt. Wspinam się na wyżyny własnych możliwości. Początkowo działało, teraz nie. Staram się zbyt mocno? I wychodzi karykatura?

Za dużo myślę. I zbyt mądrze, choć mi nie przystoi.

Jakimś sposobem znów zawędrowaliśmy w zupełnie nieznane mi rewiry. Znów prowadzisz mnie cholernie okrężną drogą, ale dlaczego, nie wiem. Czy na obraz i podobieństwo Emmy, której do życia potrzeba plugawego języka Kevina, tobie niezbędne jest moje wierne oddanie?

Przecież wyraźnie widzisz, co ze mną. Wiesz, co myślę, czego pragnę, na co mam nadzieję. Wiesz i nie naśmiewasz się, bo to najbardziej zwyczajna rzecz pod słońcem. I naturalna.

Zerkają na nas, widzisz? Mijający nas przechodnie. I uśmiechają się, nie ukradkiem, otwarcie, jakby ten widok sprawiał przyjemność. Dwoje młodych ludzi, piękna panna, całkiem do rzeczy chłopak, może jeszcze nie para, lecz niewiele brakuje, bo pasują do siebie. Czy tak myślą?

– Żałuję, że inni nie zasłużyli – oznajmia nagle.

Ha!

– Ja za rzadko cię zaskakuję? – pytam – I nuda?

– I nuda – potwierdza – Przydałyby się jakieś nowe bodźce.

– Jakieś świeże mięso – dorzucam.

I za to też nie dostaję. Bardzo dziwne.

Powinienem być bardziej krwisty? Dosadny? Przecież nie – poznałem cię, wiem, co lubisz, a czego nie znosisz. Nieco przybrudzić się – tak, ale nie wskakiwać z impetem w błoto i chlapać na wszystkie strony.

– Ale bardziej Kevin? – dopytuję – Czy Sean?

– Dlaczego miałabym ograniczać się do nich dwóch?

Racja. Nie ma żadnego powodu.

– Równoległe klasy? Pewnie lepiej sięgnąć wyżej.

Spogląda pobłażliwie i z naganą.

– Tylko przyjaciele, zapomniałeś?

Tak. Zapomniałem. A twymi jedynymi przyjaciółmi jesteśmy my.

Chyba nie chciałbym być w twojej skórze. Dźwigać przeklętego bagażu bycia trzecią czy czwartą osobą w kolejce do przywództwa rodu. Wysokiego Rodu. Nieustannie pytać: dlaczego ten, ta, pragną być blisko mnie? Co chcą zyskać? Czy chcą?

Wiesz, Ellinor, że również my możemy być tacy? Wyrachowana strategia, aby cię zwieść: mówić prawdę, kpić z ciebie, nie okazywać szacunku, byś pomyślała, że jesteśmy bezinteresowni. Totalna paranoja. Jednak pokazałaś swą podatność na paranoje. Czy niekiedy, w paskudnych chwilach zwątpienia, podejrzewasz także nas?

Dość. Dość już o tym.

– Więc Kevin, czy Sean? – ponawiam.

Prycha.

– Przecież już pytałam: dlaczego tylko oni? Czy Lily przestała istnieć? I Emma? Wtedy byłbyś niepocieszony. A na niepocieszonego wcale nie wyglądasz.

Wyglądam na zdruzgotanego. Tak mi się zdaje.

– Wy, Ziemianie, macie tak ograniczone horyzonty – dodaje.

Bolesne. Jednak mijające się z prawdą.

– Po prostu… – zaczynam.

– Nie tłumacz się, dzikusie z Ziemi – przerywa mi.

Po prostu nie wziąłem tego pod uwagę. Tej możliwości.

Dzikus z Ziemi. Może tak. Nieco.

Jednak staram się wyjść na człowieka. Wszyscy się staramy, ziemskie dzikusy. Bo nam zwyczajnie zabiera więcej czasu coś, co tutaj już się dokonało – a dokonało się, dowód parokrotnie miałem przed oczami. I niemądrą minę, że to tak zwane średniowiecze wcale nim nie jest. Przynajmniej w tej kwestii.

Ta kraina zwyczajnie nie ma prawa istnieć. Ile razy powtarzałeś to sobie, Williamie? Za każdym zaskoczeniem, a było ich trochę.

– Nic nie powiesz, dzikusie? – pyta.

– Bul. Bul. Bul – mówię.

– To znaczy?

– Topię się w oceanie zażenowania – wyjaśniam.

Uśmiech. Spodobało się.

Czasami potrafię cię zaskoczyć. Olśnić nawet.

– Więc Emma ani Lily też sobie nie zasłużyły? – pytam.

– Emma trochę tak. Jednak prosiła, żeby nic ci nie mówić.

Bum!

W mojej burcie wywaliło dziurę wielką jak stodoła. Teraz nieodwołalnie idę na dno.

Wystarczy, Ellinor. Już po mnie. Opadam sobie powoli, wyszczerzone od ucha do ucha rekiny z zainteresowaniem trącają mnie nosami. Zagrzebie mnie muł, tam znajdę ukojenie.

Choć właściwie popełniłaś błąd. Mogłaś powiedzieć: Lily.

– Emma? Cudowna baśń – stwierdzam – Jesteście takimi marzycielami, wy, Faerianie.

Mówimy na to: kontratak nieboszczyka.

Jak odpowiesz?

Wyprzedza mnie, staje, zastępując drogę, więc też muszę się zatrzymać. Krok przed nią. Pół kroku.

– Naprawdę uważasz, że nie umiałabym przekuć marzeń w rzeczywistość? – pyta.

Lekko ochrypły głos wibruje, wywołując sięgający najgłębszych zakamarków ciała dreszcz.

Gdy teraz patrzę na ciebie, wiem, że odpowiedź brzmi: potrafiłabyś. Przyszłoby ci to bez najmniejszego trudu.

– Właśnie – kwituje, i rusza dalej.

Robię to samo. A właściwie wlokę się u jej boku, rozbity i zmiażdżony. Kontrataki nieboszczyków rzadko się udają, Williamie. Już powinieneś to wiedzieć.

Ale wierzgnę raz jeszcze. Bo dlaczego nie.

– Emma, mówisz? Kopiujesz moje własne marzenia.

– Nikt nie ma monopolu na marzenia o niej – oznajmia spokojnie.

Cudowne, Ellinor.

– Doszło do konsumpcji? – prowokuję raz jeszcze.

– Zazdrość jest brzydkim uczuciem, Williamie.

Już nie raz prosiłem, żebyś nie nazywała mnie Williamem.

Nie doszło. Znam Emmę. Mimo deklarowanej otwartości to stuprocentowa dzikuska z Ziemi. Nie poważyłaby się posmakować nawet w celu zaspokojenia ciekawości. Jednak skoro ciebie, Ellinor, nie znam wcale, może i z nią jest podobnie?

– Dlaczego właśnie Emma? – kolejne moje pytanie.

Cóż za rozmarzony wzrok. Jeśli to gra, bijesz na głowę najwybitniejsze aktorskie kreacje.

– Przeczuwam, że z Emmą byłoby niesamowicie – odpowiada – Ma tak namiętne, pełne, piękne usta.

– Cała jest piękna – rzucam.

Kostka nagle znów zaczyna okropnie doskwierać.

Sam się prosiłem.

Źle, ponieważ powrót na stancję rysuje się w coraz ciemniejszych barwach. Zawędrowaliśmy naprawdę daleko. Tu nawet ludzie wyglądają inaczej. I zachowują się inaczej. Uśmiechają się szeroko na widok kuśtykającego młodzieńca.

– Więc tylko przeczuwasz – mówię – To trochę smutne.

– To rozdzierająco smutne – poprawia mnie.

Nie mam pewności.

Wy dwie razem? Musiałybyście zapomnieć o uczuciach, jakie do siebie żywicie. Nie próbuję ich nazywać, są zbyt skomplikowane, żeby wystarczyła jedna metka… lecz istoty jak wy raczej urywają nawzajem głowy – a nie padają sobie w ramiona. Gdyby jednak miało się zdarzyć… sprowadziłybyście na ten świat sto lat smutku. Miliony facetów utraciłoby sens dalszego istnienia. I przynajmniej parę dziewczyn też.

Tylko baśń, wiem to, jestem pewien. Pozostaje pytanie, dlaczego dziś taka jesteś, radosna, prowokująca, przekorna. Zastanawiam się. Oglądam. Rachuję. Aż w końcu uznaję, że chyba znalazłem odpowiedź.

To twoje Beltaine. Trwa właśnie dziś.

By zapomnieć o tamtym, prawdziwym, zupełnie nieudanym. Wyrzucić je z pamięci, zastąpić czymś, co pamiętać będzie się chciało. A że nie będą zgadzały się daty? Kogo to obchodzi.

Chcę wierzyć, że to wyjaśnienie jest prawdziwe. Bo nagłe przeskoki jak ten odrobinę niepokoją mnie, Ellinor. Są zbyt częste, zbyt intensywne, a najgorsze, że nie umiem dostrzec powodu, dlaczego się dzieją. Jakbyś nie umiała zdecydować się, jaka pragniesz być. Jakby dwa różne głosy ścierały się w tobie.

Myślę za dużo. Wiem.

Jakimś cudem nie dotarliśmy do muru oddzielającego Średni i Niski Zamek. Chyba nieustannie kluczymy, zataczamy okręgi, jednak pewności mieć nie mogę. Ponieważ przez cały ten czas patrzyłem wyłącznie na ciebie.

Niewątpliwie dorastamy, lecz wciąż tkwimy w zawieszeniu pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Co umożliwia nam ta wielokroć przeklinana szkoła. Dostaliśmy te parę lat. A kiedy dobiegną końca, powrócimy do świata, który jest nam pisany. Ty do niego powrócisz.

– Ktoś jest ci przeznaczony, prawda? – pytam.

Rozpromienia się.

– Wreszcie! Pierwszy poprawny wniosek. Owszem, jest.

Ja?

Kalasz racjonalizm, Williamie. Bierzesz rozbrat z rozumem. Lecz teraz nie tamten kroczy u twojego boku, tylko ja. Dlaczego? Może wysnuję drugi już poprawny wniosek.

– Wyznaczyła go rodzina?

– Rodziny mają paskudny zwyczaj wkładania paluchów w nie swoje sprawy – mówi – Czasem im się udaje… a czasem paluchy zostają boleśnie przytrzaśnięte – a wtedy ich właściciele zaczynają zastanawiać się, czy warto nadal się upierać. Kiedy obiekt cechuje się szczególną krnąbrnością.

Właśnie opisałaś siebie.

Zatem twoja rodzina czyni zabiegi, ale ty nie zamierzasz zgadzać się na ich wybór, dobrze rozumiem? Liche to przeznaczenie. Bo zazwyczaj uciec przed nim nie sposób.

I ty nie uciekniesz, prawda? Wszyscy miewamy naiwne pragnienia. Nadejdzie dzień, gdy na powrót przywdziejesz maskę i wypowiesz oczekiwane przez wszystkich: tak.

Co wcale nie przekreśla szans na to, że ty i ja. Na krótki moment.

– Mogę zapytać, kim jest?

– Nie możesz – odpowiada.

Wiem, że nie mogę.

Niemniej grzeszna i zepsuta istota z ciebie.

– Jest daleko – mówię – Tymczasem ty całujesz przyjaciół na powitanie i pożegnanie.

– Miałabym odmówić sobie korzystania z uroków życia? To przecież byłoby nierozsądne.

– I próbujesz zdobyć Emmę – dorzucam – Która cię nie chce.

Kiwa głową.

– Nie chce – potwierdza – Jednak w końcu zechce. Przekonasz się. A wtedy dam jej tak wiele, że będzie rozpaczała nad utraconymi dniami beze mnie. Pytała niebiosa, dlaczego nie zgodziła się wcześniej… ale ja ją wtedy pocieszę. W sposób, który koi każdy żal. I odbiera dech.

Chyba nieco się rumienię. Kiedy wyobraźnia podsuwa obrazy.

Dostrzega to. Zanosi się śmiechem. Dźwięcznym, głośnym, niosącym się echem w wąskiej uliczce, aż spojrzenia dwojga ludzi nadchodzących z przeciwka zatrzymują się na niej. Skąd ten wybuch triumfu? – pytają.

To triumf młodości – odpowiadam. Triumf życia, przepełniającej cię energii. Jesteś na wskroś wyjątkową istotą… choć raczej powinienem powiedzieć, że bywasz nią, Ellinor. W momentach, w których zrzucasz sztywny, krępujący ruchy kostium panny Greene. Jak teraz. Cieszę się, że jestem tu, że mogę być świadkiem, uczestnikiem. Już nie dbam o to, że przejrzałaś mnie, domyśliłaś, że potrzebuję niewiele, że wystarczą takie chwile, jak ta – jeżeli nie jest mi przeznaczone dostać więcej.

Ale nie usłyszysz, że byłem bliski uwierzenia ci. Nie byłem. Miałabyś nieco większe szanse, gdybyś nie upierała się przy Emmie. Lecz prowokować potrafisz – to przyznać muszę.

– Zbyt dużo przebywasz z Kevinem – mówię – Zaraził cię obyczajową zgnilizną.

Prycha tylko.

Spodobało się, prawda? Obyczajowa zgnilizna.

Zatrzymuje się nagle.

Dostrzegam, dlaczego. Jakimś niewiarygodnym sposobem dotarliśmy do celu. Ostatnie kilka minut uciekło mi całkowicie.

Stoi przede mną, znów blisko.

– Nie można nie znać kogoś bardziej, niż ty nie znasz mnie – mówi.

Ponownie tym nieco ochrypłym głosem, który oszołomił, dźgnął duszę i rozpędził serce. Nie stracił nic ze swej skuteczności.

Robi krok do przodu, i teraz jest już stanowczo za blisko.

Wspina się na palce. Jej usta zbliżają się do moich, jednak zatrzymują się w ostatniej chwili, o grubość włosa; sekunda, dwie, trzy, czuję gorący oddech, a potem niespodziewane muśnięcie, delikatne, i już policzki ocierają się o siebie.

– Masz pewność, że zawinił Kevin? – szepcze mi prosto do ucha – Że to nie jestem prawdziwa ja?

Opada, odsuwa się nieco.

Próbuję przełknąć ślinę. Udaje się dopiero za trzecim razem.

– Jesteś pewien? – ponawia.

– Już niczego nie jestem pewien – odpowiadam z trudem.

Uśmiecha się.

– To doskonale – stwierdza – Bo życie musi nas nieustannie zaskakiwać.

Twoje recepta. Na życie właśnie.

A jednak nie wierzysz w swoje własne słowa, że jestem dzikusem, bo po takim kuszeniu dzikus dałby się ponieść, schwycił cię, przyciągnął do siebie, i odebrał to, co według niego mu się należy. Ja tego nie robię.

Dam się ponieść marzeniom, Ellinor. Lecz tym skromniejszym. Że ty i ja, kiedyś, za rok, za dwa lata, za trzy, na jedną chwilę. Żeby potem rozejść się, i niekiedy mijać na trakcie do Caisleán, czy w samym mieście, w szczególne dni, może w Beltaine, w Samhain. Nie dam się ponieść tym wielkim.

– Bardzo okrężna droga – oznajmiam.

– Nie ostatnia nasza – odpowiada.

To dobrze. Aż spełnią się moje skromne marzenia.

– Do jutra, Ellinor.

Uśmiecha się. A ja odwracam się i odchodzę.

 

 

W pewnej chwili stwierdzam, że maj dobiega kresu.

Szkoła dość boleśnie daje mi odczuć, że zbliża się koniec roku szkolnego. Kadra dwoi się i troi, by podopieczni nawet na sekundę nie zapomnieli, że oto nadchodzi chwila najważniejszej próby. Śrubują rekordy w liczbie zadań domowych, sprawdzianów, powtórek. Efekt? Zaczynam myśleć o sobie jako o cyborgu, nie człowieku.

A jednak nie poddaję się – jak i reszta hordy. Ponieważ z cotygodniowych spotkań na zapleczu sklepu nie rezygnujemy, choć to sprawia, że parę godzin mniej spędzamy nad podręcznikami, że któremuś fragmentowi wiedzy nie udaje się zadomowić w mózgu. A znając złośliwość losu właśnie o ten przeoczony fragment zapytają na egzaminie – myślę, słuchając wrzasku Emmy, że nie da się zmienić w robota. Tobie to nie grozi, moja droga. Wszak jesteś superkomputerem przyobleczonym w ludzkie ciało. Całkiem kształtne, ten fakt należy podkreślać nieustannie.

Już nie chronimy się u Grega przed deszczem i chłodem, jak wcześniej – teraz uciekamy tam przed upałem i palącym słońcem. Z pewną dozą zaskoczenia konstatuję – nie śmiej się, Emmo, zamierzam zdobyć sprawność dżentelmena – iż wiosna w Faerie jest cieplejsza niż najgorętsze nawet angielskie lato. A zaplecze sklepu, ze swymi grubymi ścianami, z podłogą umiejscowioną o dobre dwie stopy poniżej poziomu gruntu, w takie dni okazuje się najdoskonalszą kryjówką przed szalejącą na zewnątrz pożogą.

Tajemny klub, nasz najgenialniejszy pomysł – dumam, przekraczając próg, witając się z Gregiem. Odprężenie po godzinach spędzonych w szkole, odpoczynek od surowych spojrzeń nauczycieli, od rygorów, zasad i zakazów. Tutaj żyjemy prawdziwym życiem. Tu nie boimy się marzyć, a przede wszystkim rozmawiać, o wszystkim, co doskwiera i co nas cieszy, o świecie i okolicach. Niekiedy o magii – chociaż przyznaję, ostatnio coraz rzadziej. Mur wciąż opiera się naszym wysiłkom, nadal stoi niepokonany.

Rozsiadamy się, Kevin zgodnie z tradycją bieży na piętro zaparzyć herbatę, mimo że picie jej w takich warunkach powoduje wystąpienie siódmych potów. Zaczynamy niezobowiązującą pogawędką, która nader szybko traci lekkość i nurza się w tematyce coraz bliższych egzaminów. Oceniamy swe szanse, zastanawiamy się, jakich niespodzianek należy się spodziewać. Rozmawiamy, lecz tylko w pięcioro, gdyż Emma niemal od początku prawie się nie odzywa, niechybnie pogrążona w jakichś niezmiernie ważnych rozmyślaniach. Zapytana, odpowiada burknięciami, więc szybko dajemy jej spokój. Nawet Kevin odczepia się od niej.

Właśnie do niego zwraca się niespodziewanie.

– Kev, czy mogłabym zapytać o coś twojego brata? – pyta.

– Jasne – odpowiada – Mam go poprosić tutaj, czy wolisz załatwić rzecz bez świadków?

Potrząsa głową.

– To żadna tajemnica.

– Mówisz i masz – podnosi się z zydelka, podchodzi do drzwi prowadzących do sklepu i wrzeszczy przez próg – Greg, jakaś młoda dama ma sprawę do ciebie!

Nie zdzierżyłeś. Jednak nie porzuciłeś rozsądku, zawczasu oddaliłeś się wystarczająco i młoda dama nie ma szans. Rozchlastać pazurami. Zasadzić piąchę. Nawet celny rzut butem jest mocno wątpliwy.

Po kilkunastu sekundach pojawia się Greg – wyraźnie zaciekawiony, czego może chcieć od niego czternastoletnie pacholę płci żeńskiej.

– Panie Rise… – zaczyna Emma.

– Już mówiłem, jestem Greg – przerywa jej natychmiast.

Skinięcie.

– Dobrze. Greg – wyraźnie ma problem ze zwracaniem się do tego olbrzyma po imieniu – Nurtuje mnie pewna kwestia, i może ty będziesz znał odpowiedź. Zastanawiam się… czy mój opiekun po tym, jak ukończę Szkołę, może zażądać ode mnie spłaty długu? W sytuacji, gdyby nie udało mu się odzyskać pełnej należności od moich rodziców?

Zaskakuje wszystkich tym pytaniem. Mnie na pewno.

Naprawdę nie masz większych problemów, Emmo? Od wejścia komornika na chatę dzieli cię pięć lat. A wątpliwe jest, czy w ogóle się zdarzy.

Greg zastanawia się przez chwilę.

– Nie, o niczym podobnym nie słyszałem – odpowiada wreszcie – Choć jak się zapewne domyślasz, nie jestem najwłaściwszym adresatem takiego pytania.

– Bo co nieokrzesani prostaczkowie z Faerie mogą wiedzieć o problemach Ziemniaków – mruczy pod nosem Kevin.

Wystarczająco głośno, aby usłyszeli go wszyscy. Jednak – co dziwne – w oczach Grega zapala się uznanie. Czyżby uważał swego brata za ponuraka? I cieszył go każdy, najdrobniejszy nawet dowód, że jest inaczej?

– System wydaje się prosty – podejmuje Emma – Obywatele Faerie, którzy odnaleźli na Ziemi dzieci Starszej Krwi, zostają ich opiekunami i do uzyskania pełnoletności ponoszą koszt ich utrzymania, opłacają czesne Scola Magna. W teorii ma to być działalność pro publico bono…

– A w praktyce odbierają należność co do pensa od naszych rodziców – tym razem przerywa jej Sean – Święcie przekonanych, że to czesne kanadyjskiej szkoły, do której trafiły ich pociechy.

Emma znów kiwa głową.

– Zgadza się – potwierdza – Ale moje wątpliwości budzi owo: co do pensa. Skąd mam wiedzieć, czy naprawdę biorą tylko tyle, ile potrzeba? Czy ktokolwiek to kontroluje? Nie jestem przekonana.

I masz rację – potwierdzam w duchu. Dobrze zapamiętałem rozmowę Camerona z dyrektorem Wilsonem, nieprzytomne oczy i słowa tego drugiego… nie mam złudzeń, że dla wyszkolonych mieszkańców Faerie wymieszanie Ziemianom w głowach jest banalnie łatwe. Mogą naciągać rodziców na sumę znacznie większą od potrzebnej, i nikt…

– Opiekunowie nie oszukują – odzywa się Greg – Wciąż myślisz na ziemski sposób, Emmo – a tam jedynym honorowanym dowodem jest podpisany dokument. Natomiast w Faerie dowody mamy tu, w naszych umysłach.

– Niech będzie – zgadza się – Ale ta druga możliwość? Jeśli, przypuśćmy, moi rodzice wpadną w finansowe tarapaty, przestaną opłacać raty czesnego… co dzieje się wtedy? Przecież nie wyrzucają dzieciaków ze Scola Magna i z samego Faerie, więc pewnie opiekun proponuje coś w rodzaju kredytu studenckiego… i chciałabym wiedzieć, czysto teoretycznie, czy może się tak zdarzyć, że w dniu ukończenia szkoły oprócz świadectwa wcisną mi w dłoń drugi papier, wezwanie do zapłaty!

Zapada dość długa cisza.

– Czysto teoretycznie? – odważa się zapytać Kevin.

– Tak! – odpowiada zdecydowanie – Kiedy porzucałam rodziców, opływali we wszelkie dostatki… ale zawsze coś może się posypać, prawda? I wolę być przygotowana. Na przeklęty wszelki wypadek.

Trochę powątpiewam. Zbyt stanowczo zaprzeczasz.

Ale niech ci będzie, Emmo.

– Tym bym się nie martwił – mówi Greg – To opiekunowie ponoszą wszelkie ryzyko – co moim zdaniem oznacza, że nie mają prawa żądać niczego od swych podopiecznych, jeśliby, po podsumowaniu słupków, wychodził minus… a przynajmniej nie formalnie. Jednak nie sądzę, by któregoś dotknął taki problem. A wiesz, dlaczego?

Emma rozkłada ręce.

– Bycie opiekunem to niezwykle intratne zajęcie, mimo faktu, że nie pobierają żadnych opłat za swą jakże szlachetną misję. Ponieważ ich pobudki dalekie są od szlachetności, Emmo. Na obu światach funkcjonują różne waluty, i ziemskie pieniądze są tu bezużyteczne, trzeba oczywiście je wymienić. A jak to zrobić? W kantorze? Nie znajdziesz ich w Faerie. Jest tylko jeden sposób: handel. Zakup ziemskich towarów i zbycie ich tutaj. Sposób wprawdzie zakazany, a przynajmniej bardzo niemile widziany przez naszych władców… jednak właśnie opiekunowie otrzymują zezwolenie na takową działalność, po to, by mogli prowadzić misję sprowadzania tu dzieciaków z Ziemi – niezwykle szlachetną, jak nadmieniłem. A że zyski z transakcji, jakich dokonują, po wielokroć przekraczają koszty utrzymania podopiecznych… to przecież nie ma nic do rzeczy.

Greg wypowiadając ostatnie słowa uśmiecha się szyderczo.

Istotnie, niezwykle szlachetne pobudki.

– Żyła złota – Kevin wyraża to zwięźle.

– Nie dokładają do interesu, to pewne – potwierdza Greg – Dlatego nie sądzę, by wszczynali raban z powodu nawet stu czy dwustu brakujących w mieszku funtów.

Emma kiwa raz jeszcze. Wydaje mi się, że widzę w tym ślad ulgi… lecz może to tylko wrażenie.

– Choć jeden potencjalny problem z głowy – mówi – Dzięki. Greg.

Greg kłania się paradnie.

– Zawsze do usług. A poza tym… drobna rada – urywa na moment, uśmiecha się – Młoda damo, uwierz mi – czas na mierzenie się z problemami, wydumanymi czy rzeczywistymi, dopiero nadejdzie. Za wiele lat.

Młoda dama warczy. Och, przylgnie to do ciebie – stwierdzam. Sam z rozkoszą będę korzystał.

Jednak Greg zupełnie nie zważa na nią.

– Więc proszę, nie przerażaj mnie bardziej, niż do tej pory przerażaliście mnie wszyscy – ciągnie – Macie tu doskonałą miejscówkę,.. a po co przychodzicie? Żeby się uczyć! Boję się, że kompletnie zepsujecie mi brata. A może już to zrobiliście? Kevin! Czy to wciąż ty?

– Nie, to nie ja – oświadcza Kevin – Ja jestem cycastą blondynką z tyłkiem o smaku lodów waniliowych.

Aż podskakuję na te słowa. Wszyscy zamierają.

Lecz reakcją Grega jest śmiech.

– A wiesz, że też widziałem ten film, rok, może dwa lata temu? Muszę napisać do wuja Iana, by następnym razem, gdy zabierze cię na Matkę Ziemię, pilniej baczył, co oglądasz.

– Ale jatka w końcówce miała moc, co? – pyta Kevin.

– To był majstersztyk – przyznaje Greg – Lecz dość już o tym, obowiązki czekają.

Kevin chichocze.

– Obowiązki?

– Kiedyś przeciągniesz strunę, braciszku. I wtedy opłata za wynajem wzrośnie… co ty na to?

Greg z szerokim uśmiechem znika za drzwiami.

– Ktoś powinien wyszorować ci paszczę drucianą szczotką! – syczy Emma.

Kevin wzrusza tylko ramionami.

Gest mówi: szkoda tłumaczyć. I tak niczego byś nie zrozumiała.

– Jaki to był film? – odzywa się Sean.

Udaje mi się ubiec przyjaciela.

Przygody Seana w Krainie Czarów – oznajmiam – Część druga: O tym, jak zrezygnowałem ze spotkania na zapleczu i ze śniadoskórą pięknością włóczyłem się po parku szukając wiewiórek z poprzetrącanymi łapkami.

Teraz to Sean zaczyna warczeć. I nie wiedzieć czemu Lily również.

Natomiast Kevin wygląda na zachwyconego.

– Przydługie, ale błyszczy – stwierdza, co czym odwraca się w stronę drzwi do sklepu – Hej, Greg, słyszałeś? Nie dosyć, że ja sam nie zdziadziałem, to jeszcze natchnąłem innych, aby byli moimi godnymi następcami, gdy mnie już nie stanie! Dzięki, Will.

Wzdycham ciężko, rozpaczliwie.

Ten dobór słów… przyjacielu, jesteś absolutnie nie do pobicia. Mogę jedynie zabiegać o zaszczytne drugie miejsce.

Tymczasem Emma przebija spojrzeniem Seana.

– Cooo? – ten pyta wreszcie, nie wytrzymawszy.

– Zaintrygowała mnie ta Kraina Czarów – odpowiada – Więc wyznaj mi szczerze, jak tu trafiłeś. Bo ponoć to było coś króliczego, długiego i ciemnego… jednak nie nora. Czy to prawda?

Szanse na drugie miejsce dogorywają – uświadamiam sobie z żalem. Konkurencja jest zbyt silna.

Lily powstrzymuje Seana, gotowa sama rzucić się Emmie do gardła. Sean uspokaja się, ale tylko po to, by długo marudzić – bo Kevin za żadne skarby nie chce zdradzić tytułu tamtego filmu.

Czyżby niemożliwa do zaspokojenia tęsknota za ruchomymi obrazkami? – zastanawiam się. Najpewniej. Przecież nie za wyżej wymienionymi atrybutami – myślę, patrząc na obejmującą tamtego Lily. Trafiłeś na prawdziwy skarb, chłopie.

A William musi obejść się smakiem.

Ha!

 

 

Maj zmienia się w czerwiec, koniec roku szkolnego zbliża się wielkimi krokami. Jednak moje życie nie zmienia się ani na jotę.

Impas z Ellinor trwa w najlepsze. Zgodnie z duchem i literą umowy trzy razy w tygodniu odprowadzam ją do domu – ale pożegnania na powrót ograniczają się do rzucenia zdawkowego cześć. Scena kuszenia nie ma ani jednego mizernego dubla. Więc nawet nie trwanie na zdobytych pozycjach, tylko krok wstecz – mówię sobie, wracając na stancję, wyszukując kamieni, które mógłbym kopnąć ze wściekłością. Sean twierdzi, że to pomaga. Mi nie pomaga. Może nie potrafię być wystarczająco wściekły.

Ze spotkań na zapleczu nie rezygnujemy. To ostatnia nić, która łączy nas z normalnością – powtarza Emma. Jeśli zerwiemy również ją, czeka nas upadek w otchłań szaleństwa. Tak, pojmuję, stanęliśmy przed murem, nie posuwamy się naprzód i pożyteczniej byłoby spędzić ten czas z podręcznikiem w dłoni – ale nawet ja zaczęłam odczuwać przesyt.

Nie poznaję cię, Emmo.

Tymczasem zaczyna się lato, jeszcze nie to kalendarzowe… ale pogodowe z pewnością. Gorące dni, ciepłe noce, przelotne deszcze, a przez większość czasu bezchmurne niebo. I chyba ta aura sprawia, że w kolejny piątek, dwunastego, Emma nie wytrzymuje.

– Kev, nie obraź się, ale mam dość ciemnego zaplecza – oznajmia, kiedy po ostatniej lekcji przystajemy na dziedzińcu – Po kokardę dość!

– W sensie, że wypowiadamy najem? – pyta Kevin.

– W sensie, że jutro urządzamy sesję na łonie natury! – odwrzaskuje.

Co spotyka się z eksplozją entuzjazmu pozostałych.

Gorzej idzie z ustaleniem czasu i miejsca. Emma upiera się przy dziesiątej, Kevin protestuje, że za wcześnie, ale ostatecznie to ona stawia na swoim. I nie w dzikim parku za Stajniami – rzuca Lily. Dziwnie tam jakoś, kręcą się różne podejrzane typy. Skąd wiesz? – natychmiast pyta Emma. Czyżby przeszkodzili wam w diagnozowaniu wiewiórek? Lily zaczyna się pieklić, Sean płoni się, Kevin coś bąka, że to najpewniej popularne miejsce schadzek, i tych dwoje chce oszczędzić pozostałym przykrych widoków. Więc gdzie? – pyta nieco zniecierpliwiona Ellinor. Nasz park – odpowiada Lily. Emma stwierdza, że to oklepane. Banalne. Ale niech będzie. Jeśli mnie znudzicie, będę miała blisko do szkolnej biblioteki. Nudno nie będzie – postanawiam dorzucić coś od siebie. W ostateczności Lily z Seanem będą odgrywali rodzajowe scenki: co robiliśmy, kiedy nas nie było. Szczegóły mile widziane. Żebyśmy także my czegoś się nauczyli. Teraz to Sean wrzeszczy, a Lily się rumieni. Chyba. Bo przy jej karnacji niewiele widać.

Kłótnia wkrótce gaśnie. Odbijamy i żeglujemy ku swym portom.

 

 

Wstaję w doskonałym nastroju, biorącym się stąd, że mogę zagrać na nosie wszystkim podręcznikom i zeszytom. Co niezwłocznie czynię. Pochłaniam śniadanie, wypraszam od pani Pilch parę kanapek na wynos, i ruszam. Jednak nie na miejsce spotkania, tylko pod dom Ellinor.

Sprawię ci niespodziankę. Jak zareagujesz? Dobre pytanie. Zapewne zechcesz podpisać Traktat o Przyprowadzaniu Cię, na wzór istniejącego o odprowadzaniu. Przecież nie godzi się pozostawiać tak ważkich spraw na pastwę kaprysów Williama. Wykluczone.

Reaguje wyśmienicie – przynajmniej przez pierwsze chwile. Widzę piękny uśmiech zaskoczenia. Przyszedłeś po mnie? Och, to miłe, Will. Naprawdę. Jednak otrząsa się szybko. Idziemy? – pyta.

Idziemy. Choć mogłabyś rzucić mi się na szyję, prawda? Ale nic się nie zmienia, wciąż mam tylko to jedno. Słowa, słowa, słowa.

Lecz nie potrafię martwić się jej uczynkiem, czy raczej jego brakiem, dzień jest na to zbyt piękny. Czerwcowe słońce stoi już wysoko, jednak nie odczuwa się upału, skórę chłodzą lekkie powiewy wiatru. Po niebie przepływają śnieżnobiałe obłoczki, idealne warunki, żeby zlec na trawie i wpatrywać się w nie leniwie. Wypróbuję niezawodnie już za moment. Tymczasem Ellinor szczebiocze wesoło o drzewkach, ptaszkach i innych okolicznościach przyrody. Rozkoszuję się agonią ciszy, która jest moją nieodłączną towarzyszką każdego popołudnia, każdego wieczora, każdego poranka.

Pozostała czwórka czeka już na dziedzińcu szkoły. Spoglądam na zegarek – nie, nie jesteśmy spóźnieni. Tamci zjawili się przed czasem.

Skoro tak się niecierpliwicie, ruszajmy przyziemić.

Wybieramy pierwszą z brzegu ścieżkę, zagłębiając się między drzewa. Szukamy polanki, albo chociaż większego spłachetka trawy… i od razu dostrzegamy, że będzie z tym pewien problem. Spłachetków napotykamy całkiem sporo – ale już zajętych. To przez pojedyncze egzemplarze żaczków, to przez pary czy nawet trójkąty. Przykra sprawa: nie w celach korzystania z łona natury. Wszyscy bez wyjątku zatopieni są w lekturze. Bynajmniej nie literatura piękna – jestem gotów na zakład w każdej wysokości. Podręczniki. Natomiast ten wszechobecny szum to wcale nie szelest liści poruszanych wiatrem… to połowa Szkoły trzęsie portkami przed egzaminami. Ładne! Udało mi się.

– Nie wiem, czy powinniśmy – rzucam – Cały park obsiadły Emmy.

– Ella? – reakcja jest natychmiastowa.

Ta jednak kręci głową.

– Już go nie biję. Jest tak spragniony mego dotyku, że po ciosie prosi o więcej. Przez co kara staje się swym przeciwieństwem.

Prześmieszne. Doprawdy.

Emma wzdycha tak rozdzierająco, że pęka serce.

– Kev?

– Nie biję przyjaciół! – oburza się.

– A za całusa?

– Will, wybacz mi, przyjacielu.

Jeszcze prześmieśniejsze – moja kreatywność cwałuje.

Niestety, muszę cię powstrzymać, druhu.

– A zapytałeś, od kogo dostaniesz owego całusa?

Kevin niepokoi się.

– Emmo, od kogo?

– Oczywiście, że od Willa! Cóż to za impertynenckie pytanie!

Tak, jak myślałem. Kevin, nie wymiotuj, proszę.

– I tu jest pewien kłopot – mówię – Bo nie całuję się z osobami, które mnie biją. Oprócz Ellinor, ona stanowi wyjątek.

– Całujecie się? – Emma jest wniebowzięta – Pokażcie!

– Znajdźmy jakieś miejsce w cieniu – orzeka Ellinor – Biedak dostał udaru słonecznego i bredzi.

Skoro to ma pozostać tajemnicą, niechaj pozostanie.

– Marzeń nie można snuć? – pytam.

I wreszcie znajdujemy stosowne miejsce, już blisko skraju parku. Kevin rozkłada przywleczony ze sobą koc; mówi, że to dla dziewczyn, żeby nie pobrudziły sukienek trawą. Miło – stwierdza Emma. Chociaż jestem zaskoczona… myślałam, że będziesz chciał kleić się do mnie. Ale nie, ty opracowałeś lepszy plan – dodaje po chwili. Zamierzasz usiąść naprzeciwko, licząc na piękne widoki. Czy tak? Kevin coś tam pomrukuje pod nosem, że wcale nie. Najpewniej nikt mu nie wierzy.

Rozciągam się jak długi na trawie, pod głowę podkładając plecak, nie dbając, czy coś sobie pobrudzę. Bo widzisz, Emmo, niektóre samce są kompletnymi dzikusami, nie straszne im zielone plamy na tyłku, byle tylko mogli chłonąć wzrokiem i duszą bezmiar błękitu nad głową. Przekładając to zajęcie nad zerkanie na wasze majtki… co jest dowodem na zupełne zdziczenie obyczajów. Masz rację.

A zerkał będę ukradkiem.

Płyną rozmowy, nierzadko przeradzające się w przekrzykiwania – w czym oczywiście celuje Emma. Kiedy w pewnej chwili proszę, żeby nieco skręciła głośność, bo płoszy obłoczki, prycha. Mam w nosie twoje obłoczki! Chcę cieszyć się życiem. I w nosie mam żaczków, którzy przybyli tu wtłaczać wiedzę, licząc na odrobinę spokoju. Grobowej ciszy nie zaznają, tę zapewnia czytelnia albo szkolna sala. Tam ich miejsce! Kevin parska. Najczystsza hipokryzja – kwituje. Bo sama ganiałabyś z siekierą wszystkich, którzy przeszkadzaliby ci w nauce. Nie muszę – Emma odpowiada z uśmiechem. Ponieważ już umiem wszystko.

Obłoczki przetaczają się z wolna, nie zamierzając układać się w złowróżbne kształty. Ellinor co jakiś czas trąca mnie stópką, bym raczył na nią spojrzeć. Spoglądam. Na nią, ale też na dwa pozostałe egzemplarze. Nieco je ze sobą porównując. Brzydka prawda, niemniej prawda. Nie zamierzam tkwić w hipokryzji jak Emma.

Trzy długonogie boginie, dwie jasnowłose i jasnoskóre, jedna ciemnoskóra o czarnych włosach. W głowie wyświetla się myśl: brakuje tu różnorodności. Przydałby się jakiś piegowaty rudzielec na przykład. Szatynka z rozbrajającym uśmiechem i ogromnymi oczami. Może jasnoskóra brunetka w typie Connie, mojej pierwszej niemal dziewczyny? Niemal, bo trzynastolatkowie przeciwnej płci pałają do siebie nienawiścią, a ja, choć byłem wyjątkiem, i szczęściarzem traktowanym wyjątkowo, nie dostałem wystarczająco wiele czasu, żeby rzecz przyklepać. Gdyby nie porwano mnie tu, kto wie, co by zaszło? Ale przecież nie straciłem, trafiając tutaj. Jest Ellinor, prawda, kobiece kształty to ostatnie, o co można ją oskarżyć, najwyższa z całej trójki, ale przy tym chudziutka, delikatna, waży najmniej, tyle, co piórko. Jest Emma, chłopczyca, jednak śliczna chłopczyca, teraz bardziej z charakteru, gdyż powłoka zewnętrzna mocno zmieniła się przez ostatni prawie już rok. I jeśli wyznałbym, że widok twojego tyłka opiętego przez obcisłe dżinsy jest dla mnie inspiracją i lekiem na całe zło świata, nie prosiłabyś Ellinor o interwencję, tylko sama rzuciła mi się do gardła. Jest Lily, której sukienka wydaje się przyciasna w paru miejscach, w jednym, podwójnym, nawet dość mocno – lecz to przecież nie wina sukienki, i nietrudno stwierdzić, o jakich skarbach myśli teraz Sean.

Moje myśli również są brudne i oślizgłe. Lecz – jak już powiedziano – jestem tylko zdziczałym samcem.

Taką rolę postanowiłem grać. Kto mnie osądzi? Nikt.

To prawdziwie piękny sen… tak, to przecież tylko sen. Moje własne, osobiste dzieło. Wszystko, czego doświadczam, jest moim dziełem. Istoty, które mnie otaczają, i ten świat, podobny do oryginału, czasami obcy – a niekiedy na odwrót. Lecz zawsze piękny i zaskakujący. Nie przypuszczałem, że obdarzony jestem tak bogatą wyobraźnią. A jednak. A jednak.

Jakim sposobem uniknąłem błędów, nieścisłości, niekonsekwencji? Czy jestem geniuszem? A może jest ich mnóstwo, tylko ja ich nie zauważam? Może tylko wydaje mi się, że wszystko z tym światem w porządku. Może to nieuniknione. Że twórca jest ślepy na swe dzieło. Może błękit nad głową wcale nie jest tak błękitny, a obłoki tak śnieżnobiałe. Cóż za absurdalne stwierdzenie. Są takie. Ponieważ jedynie wyświetlają się w moim umyśle.

– Will! – błogą ciszę przerywa skrzekliwy głos Emmy.

Aż się otrząsam.

– Czego? – warczę.

– Nie śpij – odpowiada – Bo prześpisz egzaminy.

Zgrzytliwy śmiech. Ale przecież właśnie taką cię stworzyłem.

Musiałem mieć jakiś powód, prawda?

– Tak, siostro – odpowiadam.

– Siostro? Czy ty próbujesz mnie znieważyć?

Wzruszam ramionami. Wychodzi marnie – leżę. Nie ma w tym geście siły.

– To udar słoneczny – słyszę diagnozę Kevina.

Kreacja najlepszego przyjaciela również jest doskonała.

– To udar? – pyta Emma, chyba mnie.

– To coś znacznie poważniejszego – odpowiadam.

Zaintrygowałem cię. Naturalna reakcja, dokładnie taka, jak powinna być. Odczuwam prawdziwą dumę z samego siebie.

– Co takiego? – pyta.

– Nie mam pojęcia. Myślisz, że łatwo to stwierdzić, gdy człowiek leży nieprzytomny na intensywnej terapii?

Niemal podrywa się z koca.

– Proszę?!

– To jedyny sposób, by ten świat mógł istnieć. Jest wytworem mojej wyobraźni – mówię spokojnie.

Ellinor szczypie mnie w bok. Wyobrażam sobie, że niezwykle boleśnie, i udaje się – boli jak diabli. Pobłażliwie uśmiecham się pod nosem. To ma byś sposób na przekonanie mnie, że jesteście realni?

– Podejrzewam, że Higgins zaszedł mnie od tyłu i przywalił w czerep gazrurką – zaczynam tłumaczyć – Zawieźli mnie do szpitala, ale niewiele mogli zrobić. Źle to wygląda, przynajmniej dla nich, bo na pozór mózg pracuje, jednak nie ma ze mną żadnego kontaktu. Chyba nie rokuję. Tak uważają. A ja przecież jestem świadomy. Zamknięty w więzieniu bez wyjścia. Przerażony. Wołam, jednak nikt mnie nie słyszy.

Jaka cisza. Czy dociera do was prawda? Jej implikacje? Czy zaczynacie kwestionować własną realność?

– Żeby nie zwariować, wymyśliłem sobie ten świat – ciągnę – Magiczną krainę, do której dostaje się przez błękitny portal. Wypełniłem ją ludźmi. Udaję, że mieszkam na stancji, uczę się w Scola Magna, mam przyjaciół… czasem tak głęboko wchodząc w tę wizję, że zapominam, iż jesteście tylko moją kreacją. A potem powraca świadomość – i próbuję dać jakiś znak, wrzeszczę, że tu jestem, licząc, że może ktoś mnie usłyszy. Ktoś prawdziwy. Że wciąż żyję, wciąż myślę, nie stałem się warzywem. Aby mnie nie odłączano.

Wciąż milczą. Obrazili się? Niewykluczone. Nikt nie lubi mierzyć się z prawdą. Taką prawdą.

Zerkam na Emmę. Współczująco kiwa głową.

– Zaczynam rozumieć siostrę – mówi – Wsadzić ci nowy cewnik?

Niesmaczne.

– Zejdź ze słońca, Will – słyszę Ellinor, głos jest zatroskany.

– To już nie wystarczy – orzeka Lily – Trzeba zajść od tyłu i walnąć go czymś w łeb.

– Czemu wymyśliłeś mnie takim brzydkim? – docieka Kevin.

I udało mi się zasiać ferment.

Jeden Sean ma wszystko w nosie. Słusznie.

– Najgorsze, że nie da się dowieść, iż to tylko bełkot szaleńca – po dłuższym czasie oświadcza Emma.

– Wiem! – mówię z dumą – I, niestety, nie da się udowodnić czegoś przeciwnego. Że to prawda.

Pokazuje palcem, gdzie mnie boli.

– Wiesz, jak nazywa się to zaburzenie? – pyta.

– Racjonalnym postrzeganiem rzeczywistości?

– Solipsyzmem.

Termin nie jest mi obcy. Bo widzisz, dużo czytałem w dzieciństwie, Emmo. Dopiero tutaj zszedłem na psy.

– Nas możesz zachwycać – dodaje – Ale uważaj. Tego typu twierdzenia oznajmiane publicznie źle się kończą.

– Wariatkowem?

– Ziemią.

Ziemią? Jest spełnieniem moich marzeń. Czy wspominałem wam już o jaguarach, tych czterokołowych? A to tylko jedna z miliona pasji, których nie da się realizować tu. Tam tak.

Dobrze, dłużej nie naciskam. Przemyślicie rzecz później, w spokoju. Czy ten świat, taki świat, ma prawo istnieć. I czy istnieje.

Tymczasem wracam do błękitu nad głową.

Niebo w większości przetarło się, obłoczki stały się rzadkością. Z radością witam pojawienie się kolejnego. Dziewczyny pomrukują, może obgadują mnie, może zastanawiają się, jak przyjmę propozycję udania się po fachową pomoc. Mogę tylko zgadywać.

– Jakie macie plany na wakacje? – pyta nagle Kevin.

Emma nie zastanawia się nawet chwili.

– Zostaję tu, wszak jestem skazana na Caisleán – odpowiada – Jednak siedzieć na tyłku przez dwa miesiące nie zamierzam… dowiedziałam się, że na Plantacjach potrzebują w tym czasie dodatkowych rąk do pracy przy zbiorach. Kieszonkowe mam liche, na przelew od rodziców raczej nie powinnam liczyć, a tam płacą całkiem nieźle – dlatego decyzja nie była trudna. Wczoraj zgłosiłyśmy się. Lily i ja.

Aż odrywam się kontemplowania przestworzy. Proszę?

Muszę mieć wielkie oczy. Jednak Kevin ma znacznie większe.

– I nic nam nie powiedziałaś? – pyta, a jego głosie brzmi pretensja.

Niestety Emma słyszy ją. Mierzy go przyciężkim spojrzeniem.

– Nam, czy konkretnie tobie?

Woli nie odpowiadać. Zapada się w sobie. Wygląda na straszliwie zawiedzionego, rozgoryczonego. Aż mam zamiar wrzasnąć: chłopie, panuj nad mimiką i mową ciała, bo ta panna cię zmiażdży!

Właśnie się do tego zabiera.

– Sądziłeś, że przez całe wakacje będziemy we dwoje obskakiwali po kolei okoliczne karczmy i delektowali się jadłem? – ciągnie – Odpowiem w taki sposób: jeśli znalazłeś ów obiecany garniec ze złotem, wciąż mogę zmienić plany. Lecz jeśli nie – wybacz, zamierzam nieco podreperować budżet.

– Pudło… nie miałem zamiaru włóczyć się po okolicy – Kevin odpowiada cicho, bezbarwnym tonem – Wracam na wakacje do domu. Jak słusznie zauważyłaś, to pora zbiorów. Będę tam potrzebny. Ale pomyślałem… cóż, nieważne.

Zmiażdżony. Rozjechany na placek. Aż przykro patrzeć.

Nietrudno się domyślić, co chodziło ci po głowie. Liczyłeś, że zdołasz namówić Emmę, by pojechała z tobą do Astbury… celem robienia różnych interesujących rzeczy. Jak wspólne zrywanie jabłek. Wydłubywanie ziemniaków. I plan w w jednej chwili legł w gruzach.

Mogłaś zrobić to odrobinę delikatniej, Emmo. Nie rozrywać mojego przyjaciela na strzępy.

Jeszcze gorzej, że trochę cieszy mnie drobna mściwa satysfakcja, jaką odczuwam. Że nie tylko ja doświadczam brutalnego ściągnięcia na ziemię. Spoglądam na ciebie, Emmo – i nie widzę niczego, co powinno tam być, żadnych rozterek, śladu uczuć wyższych, choć bez wątpienia domyślasz się, co roił sobie Kevin. Kolejny cios w jego serce. Zerkam na ciebie, Sean, bo wyglądasz, jakby słowa Emmy, wszak dotyczące nie tylko jej, ale i Lily, nie były dla ciebie zaskoczeniem. Najmocniej zainteresowani zwykle dowiadują się ostatni… ty miałeś szczęście. Kevin nie.

I rzucam spojrzenia tobie, Ellinor, czekając aż oznajmisz, że wakacje oczywiście spędzisz w swoim domu – och, przepraszam: w zamku – a los wzdychających do ciebie młodzieńców jest ci zupełnie obojętny. Jednak milczysz. Czyżby zabrakło odwagi?

Wiem. Czepiam się niepotrzebnie. Dom jest domem. Po prostu.

– Ja także poczyniłem już plany – przedłużającą się ciszę przerywa Sean.

– Wyruszysz w szeroki świat na poszukiwania mistrza miecza, który zechce cię uczyć – głos Kevina wręcz ocieka sarkazmem; chyba ciężko znosi porażkę sprzed chwili.

– Coś w tym rodzaju – spokojnie mówi Sean – Byłeś całkiem blisko.

Kevin raczej nie spodziewał się takiej odpowiedzi, więc zatyka go na dobre parę sekund. Natomiast Sean nie kwapi się z udzielaniem bliższych wyjaśnień.

– Tak jak Kevin, wracam do domu – słyszę Ellinor – Czego zapewne nie powinnam ogłaszać głośno… w sytuacji, gdy wam tego zabroniono.

– Przestań – odzywa się Emma – Miałabyś zrezygnować ze spotkania rodziców w imię solidarności z nami? To dopiero byłoby głupie.

– Egoizm nie jest powodem do dumy – odpowiada Ellinor – Bo robię to wyłącznie dla siebie… będę odtruwać się z wpływu mojej najulubieńszej ciotki. Może dwa miesiące wystarczą.

Emmo, chyba masz ochotę powiedzieć, że egoizm jest dobry. Bo jest.

I musi istnieć coś ważniejszego, by z niego zrezygnować. A w naszym przypadku nie istnieje, dlatego odpuśćcie sobie te pytające spojrzenia. Tak, moi mili – pomimo tego, że uparcie łączyliście moją skromną osobę z tą dziewczyną, prawda jest zupełnie inna. Nie łączy nas nic poza przynależnością do jednej paczki.

Racja, znów uruchomił się się tryb desperowania. Łączy nas przyjaźń. Piękna rzecz. Ale odrobinę za słaba, żeby zmieniać zamiary.

– Nie mam pojęcia, co będę robił w wakacje – mówię – Wszyscy wyśmiewają moje plany, więc przestałem je tworzyć.

– Może były nierealistyczne? – sugeruje Ellinor.

To zabolało, najdroższa.

– Może wyśmiewający je ludzie pozbawieni są fantazji? – odcinam się.

Tylko krótkie potrząśnięcie głową.

– Czyli zamierzasz leżeć wentylem do góry przez dwa miesiące – odzywa się Sean.

– Ależ skąd! Nabędę komplet podręczników do drugiej klasy i będę pilnie je studiował, żeby nie wyjść z wprawy.

Zabrzmiało jeszcze bardziej absurdalnie, niż zakładałem. Zapewne dlatego wszyscy milczą.

– Moim marzeniem jest dorównać Emmie! – deklaruję.

Kevin rechocze. Bardzo zgrzytliwie.

– Co? Nie mam szans? – pytam go.

– Musiałbyś jeszcze raz się urodzić i codziennie wstawać o czwartej rano – odpowiada.

– Serio? To wymaga aż takich poświęceń?

– To ledwo początek, mój przyjacielu.

– Zatem oświeć mnie i wyjaw, jaka jest dalsza droga, mój mistrzu.

Emma wreszcie nie wytrzymuje.

– Zejdźcie ze mnie, okay? – wrzeszczy.

Spoglądam na nią z dezaprobatą.

– Nie ekscytuj się tak, młoda damo.

Krzywi się w grymasie. Byłem pewien, że zadziała.

– Will, powiedz mi jedną rzecz – prosi.

– Tak?

– Czy, oprócz wyimaginowanego ataku Higginsa, doznałeś kiedyś jakiegoś urazu głowy? Może ktoś pomylił ją z piłką?

W sensie, że szwankuję na umyśle? Czy raczej jest to podchwytliwe pytanie?

– Nie przypominam sobie – odpowiadam ostrożnie.

– A masz ochotę tego doświadczyć?

Teraz wszystko jasne.

Jednak dobrze, że wyjaśniliśmy sobie, co nam w duszy gra. Choć nie wszyscy wyglądają na zadowolonych – prawda, Kevin? Trzeba być jak Sean: roić coś sobie, ale do tych rojeń nie włączać innych. Bo jeśli spróbujemy, prędzej czy później dostaniemy boleśnie po łapach.

Dwa miesiące w Caisleán, dwadzieścia cztery godziny na dobę w pokoiku na stancji. Pięknie. Cudownie. Może i ja najmę się do pracy na Plantacjach?

Zrobiłbym tak. Gdyby mi się chciało.

Nurzam się w tych czarnych myślach, próbując dosięgnąć dna. Jednak już po paru chwilach wraca beztroski nastrój, znów zaczynam włączać się do dyskusji, znów walczę na noże z Emmą i Kevinem o palmę pierwszeństwa w zbrukanym oratorstwie. Dzień jest zbyt piękny, by się przejmować.

Siedzimy w parku do późnego popołudnia; sygnał do odwrotu daje Kevin, informując, że jeszcze kwadrans, a obiad ucieknie bezpowrotnie.

Odprowadzam Ellinor pod sam próg jej domu. Jak zwykło się czynić dla kumpeli z paczki, z którą lubi się rozmawiać i przebywać – przebiega mi przez głowę. I żegnamy się tak, jak zwykło dwoje przyjaciół. Cześć. Do poniedziałku. Trzymaj się.

Poigraliśmy sobie – powtarzam, maszerując na stancję. A teraz najwyższy czas odzyskać rozsądek.

 

 

Na wtorkowej lekcji łaciny odnoszę wrażenie, że profesor Brown wyjątkowo natarczywie przeszywa spojrzeniem właśnie moją osobę. I przez długą chwilę głowię się, co może być powodem… ostatecznie konstatując, że najpewniej wielce nieprzyzwoity wyraz twarzy. Nic na to nie poradzę, profesorze – przesyłam umysłem wyrazy ubolewania. Taki już się urodziłem.

Przeczucia okazują się trafne. Po dzwonku Brown zatrzymuje mnie, gdy zmierzam ku drzwiom. Zatrzymuje, wymawiając moje nazwisko, nic poza nim. Po czym niczego nie dodaje – dlatego czekam, odprowadzając wzrokiem żaczków wychodzących z sali. Chce mi przekazać coś, czego tamci słyszeć nie powinni, powód wydaje się oczywisty.

Dostaję kilkadziesiąt sekund na wyhodowanie w głowie naręcza głupich myśli i doprowadzenie się do stanu przedzawałowego. Wreszcie ostatni uczeń znika za progiem.

– Mistrz Opiekun Ogrodu poprosił mnie o przekazanie wiadomości – oznajmia Brown pozbawionym jakichkolwiek emocji tonem – Oczekuje cię dzisiaj w Pałacu Elfów o godzinie szesnastej. Oto przepustka, która pozwoli ci opuścić mury miasta.

Tylko tyle? A ja już niemal…

Podaje mi złożony na cztery kawałek papieru.

– To wszystko – stwierdza – Możesz iść na następną lekcję.

Ha! Czuję się brutalnie odprawiony.

A jednak nader grzecznie kłaniam się Brownowi, dziękuję, żegnam się. Wychodzę z sali.

Na korytarzu nie potrafię powstrzymać się od spojrzenia na pismo. Otwieram papier: pierwszym, co rzuca się w oczy, jest ogromna, czerwona pieczęć i nieczytelny, zamaszysty, ekstrawagancki podpis – jak mniemam, samego Mistrza Opiekuna, ponieważ zaczyna się od stylizowanej litery C. Szybko odcyfrowuję trzy linijki tekstu.

Jednorazowa przepustka, ważna wyłącznie tego dnia, wystawiona na niejakiego Williama Armstronga. A kto to taki?

Celne pytanie.

I szkoda, że jednorazowa. Naprawdę musieliście umieszczać tutaj tę głupią datę? Miałem nadzieję na więcej. Na bezterminowy glejt upoważniający do nieskrępowanego podróżowania po całym Faerie oraz jego okolicach? Owszem. Dla samej radości posiadania – przecież donikąd się nie wybieram.

Czego może chcieć ode mnie szacowny Opiekun? I co jest aż tak ważne, że wymaga fatygowania nieszczęsnego Browna? Czy nie łatwiej było przysłać Jonesa, jak zawsze? I może zamiast snuć hipotezy, lepiej zaczekać te kilka godzin? Otóż to.

Ruszam ku schodom, muszę wdrapać się na przeklęte trzecie piętro. Kiedy jestem w połowie drogi, rozlega się dzwonek, dlatego redukuję i daję po gazie. Co niemal nie wystarcza – profesor Travis właśnie otwiera drzwi sali. Nie mogę podzielić się wiadomościami z hordą. Hordą, która rzuca pytające spojrzenia: czego chciał od ciebie Brown? Will, wylatujesz?

Niedoczekanie wasze.

Zajmuję miejsce. Travis rozpoczyna rozprawę ze zbiorami, kwantyfikatorami i wartościami logicznymi – wyciszam myśli, skupiając się na temacie. Powtórek przed egzaminem nigdy dość.

Lekcja przelatuje szybko. Spokojnie pakuję plecak, wychodzę na hol. Tam już czeka zaczajone na mnie stado przyjaciół.

– Coś się tak zadumał? – pyta Kevin – Brown podał ci zagadnienia i zastanawiasz się, czy powinieneś je nam pokazać? Nie wahaj się!

W odpowiedzi wręczam mu przepustkę.

Kevin długo ogląda ją, cmoka, drapie się po głowie, przygląda pieczęci głośno zastanawiając się, czy na pewno jest autentyczna – dopraszając się o strzał w ucho. Pozostali zerkają mu przez ramię; w końcu zniecierpliwiona Emma wyrywa Kevinowi papier z dłoni.

– Ładne oraz cenne – orzeka – Pożyczysz na parę dni? Skoczę na Ziemię, zeskanuję, obrobię w programie graficznym zamieniając nazwisko i pozostawiając puste miejsce na datę.

Wzdycham. Gdzie twoja nadęta powaga, Emmo?

A przede wszystkim: gdzie podziała się umiejętność logicznego myślenia?

– A jak wyjdziesz z miasta, żeby dostać się do Portalu, bez przepustki? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– Udam, że jestem tobą.

– Nie zdołasz mnie odegrać – oznajmiam – Jestem zbyt ładny.

I co, Emmo? Zabrakło słów?

Ellinor potrząsa głową, wyraźnie zdegustowana.

– Zamiast zachwycać się sobą, powiedz, dlaczego Mistrz cię wzywa – mówi.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Kevin chichocze.

– Zapewne zamierza powiadomić swego podopiecznego, że jest zwolniony z egzaminów.

– Przestań straszyć Williama! – wypala Emma.

I sama zanosi się śmiechem.

Pomyśleć, że liczyłem na jakąś mądrą radę z waszej strony. Płonne nadzieje.

Zerkam na zegarek: dochodzi trzecia. Czas ruszać, jeżeli chcę zdążyć wstąpić na stancję, zostawić tam brzemię plecaka, a przede wszystkim powiadomić panią Pilch, że tym razem mam solidne usprawiedliwienie nieobecności na obiedzie. Będzie mnie zachęcała, żebym coś przegryzł, ale nie uśmiecha mi się trucht z pełnym brzuchem. Co oznacza konieczność negocjowania.

Tak czy owak, na mnie już czas. Więc trzymajcie się, pa, pa. Dzięki, ja również będę się trzymał.

Do jutra.

 

 

Mistrz Cameron tym razem przyjmuje mnie w swym ogromnym gabinecie. Każe usiąść, wypytuje o szkołę, o wyniki w nauce, stopień przygotowania do egzaminów… zwyczajne pytania kierowane do podopiecznego przez troskliwego opiekuna. W dodatku zadawane miłym, lekkim tonem.

A potem następuje cios obuchem w łeb.

Williamie, wiem, że odczuwasz tęsknotę za Ziemią, za rodzinnym domem – oznajmia nagle. I niebawem zdarzy się okazja, aby ową tęsknotę zaspokoić: po egzaminach zabiorę cię tam. Jest kilka nie cierpiących dalszej zwłoki spraw, którymi trzeba się zająć – jednak w tej chwili nie ma potrzeby wprowadzania cię w szczegóły. Teraz chcę tylko uprzedzić cię, żebyś nie robił żadnych planów na początek wakacji… zapewne to zbytek ostrożności, bo jeśli miałbyś takowe, poinformowałbyś mnie o nich, prawda, Williamie? Wezwę cię jeszcze, wtedy omówimy niezbędne kwestie. A teraz wracaj do miasta, powtarzaj materiał. Liczę, że wyniki twoich egzaminów okażą się bardziej niż tylko dobre.

Wracam do miasta zdegustowany i uszczęśliwiony. Jakież to sprawy? Nie będziesz zanudzał mnie szczegółami, Mistrzu? Zburzyłeś cały mój spokój. Teraz aż do dnia wyjazdu będę zastanawiał się, cóż takiego wymaga mojego osobistego stawiennictwa na Ziemi. A sam pomysł wycieczki – przyznaję, w punkt. Ponieważ tęsknię, tego ukrywać nie zamierzam. Tęsknię za domem, którego nie widziałem od ponad roku. Za moim pokojem, łóżkiem, jękiem sprężyn, kiedy rzucałem się na nie z impetem, poskrzypywaniem obrotowego fotela przy biurku, za półkami pełnymi książek. Za szumem wentylatorów w komputerze, gdy wyciskałem z procesora i grafiki siódme poty. Za miękkością sofy w salonie i ruchomymi obrazkami na ekranie telewizora, pojawiającymi się za sprawą magii prawdziwszej, niż ta w Faerie. Za schodami na piętro, których pokonywanie nie groziło śmiercią. Za ogrodem i cieniem rzucanym przez rząd świerków. Za całym tamtym miejscem. Domem, który odebrał mi los.

Cieszę się. Bo wyprawa będzie lekarstwem nie tylko na nostalgię, lecz również na nudę, nieuchronną w przypadku pozostania tutaj. Jeśli tylko Cameron nie przykuje mnie łańcuchem do kaloryfera, pozostawi trochę swobody.

A nawet gdyby nie – mam przecież książki i komputer. Z progu pokoju jakoś dojrzę telewizor w salonie, trzeba tylko dopaść pilota, zanim założą obrożę. Zawsze byłem niezwykle kreatywnym dzieciakiem.

Owszem – zabieram się za podręczniki, jednak nie potrafię skupić się na nich na sto procent. I kiedy kładę się wreszcie, myśli kłębiące się pod czaszką długo nie pozwalają mi zasnąć.

 

 

Nazajutrz okazuje się, że na przyjaciół mogę liczyć. Na niektórych, jeśli chodzi o ścisłość. Jak również na ich niecierpliwą ciekawość.

Wypluwa mnie park. Widzę Kevina przed drzwiami szkoły. Dziwne – do dzwonka pozostało ponad dwadzieścia minut, a on jest z podgatunku tych, którzy zjawiają się na ostatnią chwilę.

– Gadaj! – wrzeszczy na powitanie.

Równie dziwne. Czekałeś na mnie?

– Zorganizowano mi wakacje – odpowiadam spokojnie – A przynajmniej ich część.

Wybałusza oczy.

– Ale w sensie?

– Cameron zamierza zabrać mnie na Ziemię – wyjaśniam – Nie mam pojęcia, na jak długo ani w jakim celu. Powiedział mi tylko, że konieczne jest załatwienie kilku spraw… a ja nie odnalazłem w sobie odwagi, żeby wypytywać go o szczegóły.

– Odwagi? Przecież…

– Stań kiedyś przed nim, druhu – przerywam mu – Sam spróbuj wyciągnąć z niego coś, czego nie chce wyjawić.

Podnosi ręce w geście poddania. Dobra, nie naciskam.

Po prawdzie ja powinienem był nacisnąć. Czternastolatkowie mają prawo grymasić i tupać nogą; w najgorszym razie zostałbym usadzony. A tak nie wiem nic. O celu wyprawy i o tym, w jaki sposób Cameron ma zamiar uchronić mnie przed nieuniknionym ponoć szaleństwem – spotykającym na Ziemi dzieciaki, które nie wychowały się tutaj i nie przeszły jeszcze przez Otwarcie.

– Kiedy wyruszasz? – pyta znów.

– Zaraz po zakończeniu roku, w dniu rozdania świadectw. Przeklętego pierwszego dnia wakacji. Sprawy nie cierpiące dalszej zwłoki – cytat z Camerona.

Zasępia się dość mocno.

– Straszny pośpiech – kwituje – Cameron nie żywi wielkiej nadziei, że będziesz miał powód oblewania dobrych ocen na cenzurce?

– Prześmieszne, przyjacielu. Robisz się zgryźliwy jak Emma.

– Staram się ze wszystkich sił. A ważne sprawy oznaczają zapewne jakieś kwestie spadkowe… któryś sędzia musi naocznie przekonać się, że naprawdę istniejesz. Bo cóż innego? Więc głowa do góry, Will.

Prycham śmiechem słysząc ostatnie słowa.

– Pocieszasz mnie? Czy ja wyglądam na przybitego perspektywą wycieczki na Ziemię?

Wzrusza ramionami.

– Uspokajam cię na wszelki wypadek… ale rozumiem, nie ma potrzeby. Boś spokojny jak głaz. Jednak na zupełny wszelki wypadek informuję cię, że nie spędzisz tam zbyt długiego czasu, biorąc pod uwagę znane ci ograniczenia. Cameron zapewne będzie cię chronił – że tak się wyrażę – mentalnie, jednak dłużej niż kilka dni na Ziemi nie zdzierżysz. Chyba, że pragnie, byś nieco poigrał z szaleństwem.

Stanowczo zbyt wiele czasu przebywasz z Emmą.

Ogromnie liczę na uniknięcie szaleństwa, przyjacielu. Jak i ewentualnej nudy, gdyby pobyt miał się przedłużyć. Bo będę tam sam – na odszukanie dawnych kumpli raczej nie powinienem liczyć. To mogłoby się okazać nieszczególnie dobrym pomysłem. Przez rzeczy, które stały się z moją głową. Przez miejsce, w którym teraz mieszkam.

– I tego właśnie się trzymajmy – mówi znów – Że wygnanie nie potrwa dwóch miesięcy, tylko znacznie krócej.

Proszę? Dlaczego?

Cóż takiego wykluło się w twoim spaczonym umyśle?

– Czy zamierzasz mi coś powiedzieć? – pytam.

– Zamierzałem złożyć ci propozycję nie do odrzucenia – przyznaje – Zwlekałem z tym, racja. I niespodziewanie Cameron wyskoczył z pomysłem od-porwania cię, jeśli mogę użyć takiego neologizmu, jednak, jak wspomniałem, po niedługim czasie zostaniesz od-od-porwany, więc…

– Do sedna!

– Do sedna. Chcę, żebyś po powrocie z Matki Ziemi niezwłocznie załadował dupsko na kozioł i przybył do Astbury, na naszą farmę. Celem spędzenia pozostałej części wakacji ze swym serdecznym druhem i jego wesołą rodzinką.

Aha.

Czy muszę codziennie być zaskakiwany? To jakieś fatum?

– W sezonie Greg wysyła przynajmniej dwa razy w tygodniu wóz po plony, zatem z transportem nie będzie problemu – dodaje – Jedyne, co musiałbyś załatwić, to pozwolenie Camerona.

Rzecz wygląda naprawdę obiecująco. To stokroć lepsze, niż spędzenie ponad połowy wakacji sam na sam z czterema ścianami pokoju na stancji. Z tobą nudzić się nie sposób. A pozostaje jeszcze twoja rodzina. Wesoła, jak twierdzisz.

Widzę tylko jedno ale.

– Brałbym w ciemno – mówię – Jednak jak miałoby to wyglądać? Wpaść można z krótką wizytą, a nie siedzieć i obżerać gospodarzy przez miesiąc. Chyba, że…

Milknę.

Czemu wyglądasz jakbyś chciał zdzielić mnie w czajnik?

– Zaraz strzelę cię w czajnik! – wrzeszczy – Masz nierówno pod sufitem, jeśli sądzisz, że moi rodzice przyjmą od ciebie jakiekolwiek pieniądze. Poza tym jest haczyk.

– Zawsze jest jakiś haczyk – wzdycham – A jaki?

– Taki otóż, że nie będziesz obżerał nas za darmo. Należność spłacisz pracą, pomożesz nam w polu, sadzie i ogrodzie… coś dobierzemy dla delikatnego paniczyka. Chyba, że już miękniesz. I wolisz samotnie kisić się w Caisleán.

O paniczyku porozmawiamy później. Teraz sedno.

– Nie: wolę – odpowiadam – Ale tak, to właśnie zakładałem. Zanim pojawiły się tak zwane perspektywy.

Wypad na Ziemię najpewniej potrwa tylko kilka dni, a w takim wypadku kisiłbym się samotnie niemal przez dwa miesiące. Gdyż Emma i Lily po dziesięciu godzinach pielenia roślinek zapewne nie będą skore do spacerów w świetle księżyca. Alternatywą jest własnoręczne pielenie roślinek… cóż, ciężkiej pracy w teorii się nie boję, w dodatku nauczyłbym się czegoś pożytecznego. Wszak kiedyś – niewykluczone – sam będę gospodarzył w Abbottshire. Do tego towarzystwo niezawodnego Kevina.

Tyle, że mój przyjaciel…

Otóż to.

– Powiedz szczerze: zamierzałeś zaproponować to Emmie – mówię.

– Powiem szczerze: miałem zamiar zaproponować to wam obojgu – odpowiada bez namysłu – Już dawno chciałem poprosić Grega, aby wybadał rodziców, czy wydziedziczą mnie, jeśli pojawię się z dwojgiem wykolejeńców. Znaczy – z wami. Jednak Emma, jak się okazało, mając mój dobrostan w bardzo brzydko woniejącym, ciemnym miejscu, poczyniła już nader ambitne plany… dlatego zapytam tylko ciebie. I trzeba coś postanowić do jutra, ponieważ braciszek wybiera się do domu właśnie w ten weekend. Więc musisz powiedzieć, czy masz na to ochotę. Już teraz.

– Mam – zapewniam zdecydowanie – I mówię to już teraz. Oraz zawsze, kiedy mnie o to zapytasz. Nareszcie sensowne wakacje.

Kevin uśmiecha się.

– Kiedy wieczorem będzie ci pękał kręgosłup po całym dniu wydłubywania kartofelków z czarnej matki ziemi, przestaniesz się tak cieszyć. Mówię to, byś potem nie płakał, że nie ostrzegałem.

– Przekonamy się, który pierwszy wymięknie – mówię hardo.

– A w czym będziecie rywalizować? – słyszę zza pleców głos Emmy – Chociaż nie! Wycofuję pytanie. Jadłam niedawno i nie chcę zwrócić.

Uśmiecha się zjadliwie. I towarzysząca jej Lily również.

Wszyscy jesteście prześmieszni.

Pragniesz wiedzieć, Emmo, po co wezwał mnie Cameron? Wołałbym milczeć, uwierz. Mimo że drwisz ze mnie nieustannie, nie lubię łamać ci serca.

Zobaczę Ziemię. A ty, która pragniesz tego stokroć mocniej – nie.

Później, Emmo. Później. Zaraz dzwonek, musimy iść. I zbliża się ta, której dylematy nas, turystów, w ogóle nie obchodzą.

Proszę, jest także Sean. Więc chodźmy.

 

 

Emma jest rozgoryczona. Mocno i długo. Oczywiście nie ma pretensji do mnie – złorzeczy na los, lecz bardziej pod nosem, niż głośno. Rozumiem przyczynę. Gdybyśmy mieli zacząć licytować się, które ma więcej szczęścia w życiu, przegrany byłby oczywisty.

Tak, Emmo. Mam dokąd wracać, jednak nie mam do kogo.

Naciska, żeby zrezygnować z sobotniego spotkania, rzecz jasna nie z powodu rozgoryczenia. Od egzaminów dzielą nas dni – mówi. Dlatego przysiądźmy nad notatkami. By móc po ukończeniu szkoły zażywać wolności rozdzielania zadań pomiędzy podwładnych, zamiast biegać z wywalonym ozorem na każde skinienie przełożonego.

Jej wizja ma w sobie moc, więc spotkanie zostaje odwołane.

Postanawiam zastosować się do rady Emmy. W sobotę zrywam się naprawdę wcześnie, nie marudzę ze śniadaniem, zaraz po nim zasiadam przy biurku. Niestety: ledwo udaje mi się sięgnąć po pierwszy podręcznik, słyszę pukanie do drzwi. Zirytowany podnoszę się, idę otworzyć.

Widzę szeroko uśmiechniętego Jonesa. Zapraszam go do środka, jednocześnie wydając bezgłośne, przeciągłe westchnienie. Domniemywam, że nie przyszedł pan zasilić mojej sakiewki, prawda? Czas się nie zgadza. Już teraz sięgać po buty, czy wstrzymać się jeszcze na dziesięć sekund? A poczyniłem tak ambitne plany.

– Widzę, że nie próżnujesz – mówi, kiedy spostrzega rozłożone na biurku książki – Niestety, będziesz musiał zrobić sobie przerwę. Mistrz Opiekun znowu chce cię widzieć.

Przerwę? Zabawne. Nawet nie zdążyłem zacząć.

Kevin, jak brzmiał ten durny dowcip, który wydaliłeś z siebie ostatnio? Że Cameron zwolni mnie z egzaminów? Wręcz odwrotnie, przyjacielu: nawet nie pozwoli mi się do nich porządnie przygotować.

Jednak głośno nie wypowiadam nawet słowa, podejrzewając, że Jones mógłby nie zrozumieć moich rozterek. Wzdycham powtórnie, chwytam buty i zaczynam je wzuwać.

Nie kłopoczę się z informowaniem pani Pilch, że wybywam, Jones musiał już ją powiadomić. Wychodzimy na rozpaloną słońcem ulicę. Mężczyzna znów rusza sprinterskim wręcz tempem, muszę przebierać cholernie szybko, aby za nim nadążyć. Na mecie będę mokry od potu.

– Bardzo urosłeś – mówi, gdy mijamy gwardzistów w bramie – Jesteś już taki wysoki, że pewnie przepuściliby cię, nawet gdybyś był sam.

– Raczej nie, panie Jones – odpowiadam – Ostatnio musiałem pokazywać przepustkę.

Uśmiecha się.

– Pewnie sam podszedłeś do nich z papierem w dłoni? Gdybyś kroczył ku bramie bez wahania, nawet nie mrugnęliby okiem.

Po sekundzie mityguje się.

– Nie, żebym coś ci podpowiadał… to tylko takie gadanie.

Cóż, postaram się zapamiętać pańską sugestię. Na bezczelnego – jak wcześniej myślałem. Ta metoda zawsze skutkuje.

Resztę drogi pokonujemy w milczeniu. Długo zastanawiam się, czy nie zapytać Jonesa, w jakim humorze jest Mistrz – i ostatecznie rezygnuję. Przecież nie jestem drżącym ze strachu, zasmarkanym dzieckiem. Poza tym nie przychodzę z prośbą, więc jego nastrój nie ma znaczenia. Jedyne życzenie, jakie mógłbym mieć, to takie, żeby zostawiono mnie w spokoju.

Cameron czeka już w gabinecie – i na pierwszy rzut oka daleko mu do burzowej chmury. Czy utniemy pogawędkę przy filiżance herbaty, jak zwykli czynić ludzie w sobotnie poranki? Cóż, aż tak daleko bym się nie posunął.

Wskazuje mi krzesło ustawione przed ogromnym biurkiem zasłanym papierzyskami. Siadam posłusznie.

– Przykro mi, Williamie, że odrywam cię od nauki – słyszę – Jednak jest jedna niezwykle ważna kwestia, którą musimy się zająć, jeżeli nasza wyprawa ma dojść do skutku. Przyznaję, powinienem był pomyśleć o niej wcześniej… lecz jeśli zabierzemy się solidnie do pracy, zdążymy.

Szepty w głowach powracających na Ziemię turystów, domyślam się, że o nie chodzi. I okazuje się, że znacie sposób, by nas przed nimi uchronić. Ha! Emmo, nie miałaś racji. I nie miał jej również Kevin – żadnego niańczenia, Cameron nie otworzy nade mną ochronnego parasola. Będę musiał radzić sobie sam.

– Ziemia już nie będzie dla ciebie taka sama, jak onegdaj – mówi – Z tej przyczyny, że jej mieszkańcy nie posiadają Blokad, a twój umysł nauczył się już odbierać myśli innych… jednak na skutek faktu, że trafiłeś do Faerie tak późno, nie potrafi bronić się przed nimi, jak umysły ludzi, którzy spędzili tu całe swe życie. I jeśli pokonałbyś Portal nieprzygotowany, nieustannie słyszałbyś ogłuszający, bolesny, nieznośny gwar, który nie pozwoliłby ci się skupić nawet na sekundę, nie dałby ci zasnąć, doprowadzając w przeciągu niewielu dni do utraty zmysłów. Musisz nauczyć się go blokować, wyćwiczyć tę umiejętność tak, żeby ów proces odbywał się bez udziału twojej woli, a nawet świadomości. W przeciwnym wypadku miła wycieczka może zmienić się w katastrofę.

Milknie na moment. Co pozwala mi zebrać myśli.

Miła wycieczka, tak? Czyżbyś mimowolnie zdradził się, Mistrzu? Ponoć mieliśmy załatwiać pilne sprawy nie cierpiące zwłoki, a podpisywanie papierów spadkowych nie należy do kategorii rzeczy miłych. Zamierzasz mnie zaskoczyć?

Ale wciąż nie znajduję w sobie odwagi, żeby zapytać wprost.

– I trzeba ci wiedzieć, że zazwyczaj wyszkolenie owych umiejętności zabiera wiele tygodni… jednak okoliczności zmuszają nas do pokaźnego skrócenia tego czasu – podejmuje – Podążymy na skróty, młodzieńcze. I mniemam, że z pomocą moich rad będziesz w stanie opanować sposób obrony przed zalewem myśli Ziemian w ciągu kilkunastu godzin.

Mam mieszane uczucia.

Poznam sekrety, którymi nie szafujecie na prawo i lewo, niewątpliwy plus. Będę mógł pochwalić się tym przed przyjaciółmi… przed Emmą, tak, to o nią ci chodzi, podpowiada ciemniejsza strona Williama. Aby ujrzeć jej wściekłość, nadąsanie, zawód – coś z nader bogatego repertuaru.

Będę mógł – ale nie zrobię. Co innego obrzucanie się złośliwościami, podkładanie świń i dokuczanie, co innego ta sprawa. Związana z powrotem na Ziemię, jej pragnieniem, które spełnić się teraz nie może. Przyjaciele, nawet tak żrący się jak my, nie sprawiają sobie bólu. Poinformuję ją, będę musiał – jednak chełpić się nie zamierzam.

I jest druga strona medalu. Mistrzu, czy nie mogłeś nieco wcześniej przypomnieć sobie, że należy mnie przeszkolić? Kilkanaście godzin – zatem przepadnie cały dzień dzisiejszy, cała niedziela, i pewnie jeszcze ze trzy popołudnia. A na stancję będę wracał tak wyżęty, że nie znajdę sił, żeby przynajmniej zerknąć w podręczniki. Tak, Kevin – Cameron zwolni mnie z egzaminów. Oczywiście.

Ty jak coś palniesz… człowiek nie wie: śmiać się czy płakać.

– Rozpoczniemy od sprawdzenia, jak w chwili obecnej radzisz sobie z powstrzymywaniem niechcianych myśli – oznajmia – Stworzysz Blokadę, Williamie, najszczelniejszą, jaką potrafisz, i zajmiesz się rozwiązywaniem prostych zadań matematycznych, podczas gdy ja zasypię twój umysł myślami, setkami różnorakich myśli, symulując warunki, jakich doświadczysz na Ziemi.

Uśmiecha się. Nieco drwiąco.

– Wyczaruję otaczający cię ogromny tłum, tłum ludzi nie posiadających Blokad. To nader pożyteczna sztuczka. I przekonamy się, czy zdołasz obronić się przed nawałą.

Chwyta jeden z arkuszy leżących na biurku, podaje mi go. Zerkam. Widzę szlaczki cyfr i symboli, od banalnych mnożeń do układów równań. Proste zadania? Ha!

Czy możemy uznać to za przedtermin z matematyki, Mistrzu? Przynajmniej jeden przedmiot miałbym z głowy. Nie? Tak właśnie sobie pomyślałem.

– Pamiętaj, musisz je rozwiązać… w rozsądnym czasie – dodaje – Zaczynamy!

Sięgam po kartkę i ołówek, co rozprasza moją uwagę, i nie zdążam z wzniesieniem porządnej Blokady. Czuję spiętrzoną falę myśli rozbijającą się o barierę mojego umysłu… stanowczo zbyt słabą barierę. W jednej chwili nawałnica kruszy ją i przedziera się do środka wywołując ostry ból i oszołomienie. Kupiłeś chleb, Caleb? I wtedy ona powiedziała mi, że Mary wcale nie ma ochoty… Podasz mi wreszcie ten młotek? Chyba nie ma sensu nawet próbować… Nie powinieneś czasem już iść, John? Pamiętam, wtedy strasznie lało. Keira, zawołaj dzieciaki, czas już ruszać! Nawet sobie nie wyobrażasz, co wtedy ci zrobię, głupcze. Bogowie, dlaczego znowu ja? I znowu to samo, mam dość tego miejsca. Dziesiątki myśli rozbrzmiewających jednocześnie, zlewających się we wrzask, a jednocześnie dających się odczytać. Czyste szaleństwo.

Muszę je natychmiast zatrzymać.

Wzmacniam Blokadę, wznosząc grube, mocne, wytrzymałe ściany, poświęcając temu wszelkie dostępne siły, starając się jak nigdy wcześniej – bo nigdy wcześniej nie mierzyłem się z tak wielkim wyzwaniem.

Udaje się. Zalewający mnie potop znika w ułamku sekundy. Nastaje cisza. Błoga cisza.

Teraz mogę pracować – stwierdzam w duchu. Już po chwili zaczynam odczytywać pierwsze symbole z kartki, ołówek idzie w ruch. Trójka przed nawias. Podzielić obie strony przez x. Trzysta sześćdziesiąt pięć razy pięć. Napór na umysł nie słabnie – jednak nic nie przedostaje się do środka, Blokada trwa, czuję, że nie muszę się nią zajmować, kontrolować, wyszukiwać słabych miejsc… ponieważ i bez tego wytrzyma. Notuję kolejne odpowiedzi, aż docieram do samego końca listy. Już. Odkładany ołówek stuka o blat.

Wtedy nawała myśli ustaje.

Unoszę głowę. Cameron sprawia wrażenie prawdziwie zaskoczonego.

– Niezwykle skuteczna bariera – mówi w końcu – Wygląda na to, że jesteś obdarzony ogromnym talentem, młodzieńcze.

W duchu ślę Emmie gorące podziękowania. Gdybyś nie cisnęła nas tak mocno, być może nie przepadłbym z kretesem – ale na pewno nie zadziwiłbym Camerona. A widok jego miny wart jest miliony.

– To nie talent, Mistrzu – wyrywa mi się – Dużo ćwiczyłem z przyjaciółmi.

Brwi Opiekuna znów wędrują w górę.

– Ćwiczyłeś z przyjaciółmi wzmacnianie Blokady, Williamie? Byłem bez reszty przekonany, że w dzisiejszych czasach młodzież w Faerie spędza wolny czas wyłącznie na próżnowaniu… i jak widać, pomyliłem się. Ale to nader miła pomyłka. Jednak zanim wbijesz się w dumę, proponuję, byśmy spróbowali raz jeszcze. Zgoda?

Próbujemy. Jeden, a potem drugi, trzeci i czwarty. Kolejne arkusze, zadania tekstowe, rozrośnięte krzaczki równań, czterocyfrowe liczby do pomnożenia. Utrzymuję najwyższe skupienie, starając się podać rozwiązania jak najszybciej, lecz tak, by ustrzec się błędów – i czuję, że idzie mi wręcz doskonale. Czuję też, że Opiekun nieco testuje moją siłę i wytrzymałość – za każdym kolejnym podejściem nacisk jest nieco większy. Ale wciąż wytrzymuję mentalne ataki.

Aż Cameron uznaje, że już dość. Po szóstym arkuszu.

– Dalsze testy nie są konieczne, Williamie – oznajmia – Jak również wzmacnianie twych umiejętności… mam pewność, że już w tej chwili jesteś w pełni przygotowany do podróży na Ziemię.

Proszę?

– Sądziłem, że potrzeba… czegoś bardziej wyrafinowanego, Mistrzu – mówię.

Cameron potrząsa głową.

– Tymczasem remedium okazało się banalnie proste: skuteczna Blokada. Jednak nie bagatelizowałbym jej wartości, młodzieńcze. Nie przesadzałem, gdy mówiłem, że odpowiednie wyćwiczenie Blokady zajmuje tygodnie. Ty jednak wyręczyłeś mnie w tej pracy, sprawiając ogromną niespodziankę. I jeśli twój rozwój wciąż będzie postępował w tym tempie – twój, i jak przypuszczam, twoich przyjaciół – to nie tylko mnie, ale także całe Faerie już za kilka lat czeka ogromne, niezwykle miłe zaskoczenie.

Teraz nadąłem się już jak balon, Mistrzu. I podobnie będzie z resztą hordy, kiedy tylko…

Cholera jasna!

Nie upilnowałem ozora. A po twojej minie, Opiekunie, widzę, że będziesz chciał dowiedzieć się, kim są owi nadzwyczajni przyjaciele. Oraz co, gdzie, i w jaki sposób ćwiczymy. Niech to diabli.

Dureń!

Emma przecież wyraźnie i dobitnie ostrzegała – przebiega mi przez głowę. A dałem podpuścić się jak dzieciak. Prawda, miała na myśli inne sytuacje: ostrzegała, żeby zwykłe, nudne mordobicie nie zmieniło się w obrzucanie przeciwnika zaklęciami. Co bynajmniej mnie nie usprawiedliwia. Bo sam powinienem wiedzieć, że pogawędki z osobami pokroju Camerona nigdy nie są niewinne i bezpieczne. Jak mniemam, Wielcy Mistrzowie znają mnóstwo sposobów wywleczenia z delikwenta prawdy. Nawet takie zupełnie bezbolesne. Jak ten.

Lecz cóż, stało się. Jaką obrać strategię? Jedną chyba: Robertson namawiał nas, byśmy samodzielnie ćwiczyli to, co pokazywał nam na zajęciach Wprowadzenia. I tak, chętnie sięgnęlibyśmy po więcej, ale nie wiedzieliśmy, jak. Pokazać, że nasze intencje nie są kryształowo czyste. Nie przesadzić.

Jednak ten gorączkowy myślociąg okazuje się zupełnie niepotrzebny. Cameron nie zamierza zadawać żadnych dociekliwych pytań.

– Skoro nie musimy zajmować się twoją magiczną edukacją, Williamie, możesz wrócić na stację – mówi tylko – Przygotowuj się do egzaminów. Życzę ci powodzenia… choć przeczuwam, że tego nie potrzebujesz, że pójdzie ci doskonale. Pamiętaj, wyruszamy dokładnie za tydzień, w sobotę. Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy. Pan Jones przybędzie po ciebie… niech to będzie czternasta. Zgoda?

Czternasta? Żebym wytrzeźwiał trochę po opijaniu sukcesu? Wtedy musiałbyś posłać po mnie w niedzielę, Mistrzu. Wieczorem.

Racja. Słabe.

– Będę gotowy – zapewniam – A teraz, czy…

Opiekun domyśla się, w czym rzecz.

– Możesz wrócić do Caisleán sam – oznajmia – Gwardzistom, jeśli zapytają, powiedz, że takie było moje polecenie. I do zobaczenia, Williamie.

– Do widzenia, Mistrzu Opiekunie.

Kłaniam się i wychodzę.

Gwardziści pełniący wartę przed bramami nie pytają mnie o nic.

Proste.

 

 

Wracam, zasiadam nad podręcznikami. W niedzielę postępuję identycznie – napuchnięty z dumy, że okazuję się tak pilnym uczniem. Wszak sam Mistrz Opiekun Ogrodu George Cameron kategorycznie twierdzi, że wcale tego nie potrzebuję. Bowiem na obraz i podobieństwo Emmy wiem już wszystko.

I tylko jeden drobiazg mąci spokój myśli. Co powiedzieć hordzie?

Wyznania pełnej prawdy o czekających mnie wojażach nie uniknę, prędzej czy później wyszłaby na jaw. Spędziłeś na Ziemi dwa tygodnie? Jakim sposobem wytrzymałeś tak długo? Właśnie. Powinniście, musicie wiedzieć, że kluczem są Blokady. Już przez was wyćwiczone, co spowoduje jeszcze większe rozgoryczenie, lecz morze łez wylało się już wcześniej – gorzej być nie może. Ale czy informować ich o moim potknięciu? Nie sądzę, żeby pociągnęło za sobą jakiekolwiek konsekwencje, jednak przyzwoitość nakazuje…

Co może się stać? Emma nawrzeszczy, ja odpyskuję, że nie zdradziłem niczego istotnego. Ćwiczyć Blokadę może każdy uczeń, za to nie wywalają ze szkoły na zbitą twarz. Powiedzmy, że twarz – tak brzmi ładniej i grzeczniej.

Zatem wykażę się przyzwoitością, postanawiam ostatecznie.

Nie zwlekam, relacjonuję wszystko już na pierwszej przerwie, kiedy stajemy w kółeczku przy oknie. Przyjmują wieści nadzwyczaj spokojnie, włącznie z Emmą, najbardziej skłonną do emocjonalnych i niewyważonych reakcji. Odnoszę niejasne wrażenie, że nie dotarł do nich sens moich słów. Może winę ponosi przedegzaminacyjna gorączka. A może przeceniam znaczenie tej sprawy. Wiedzy w tym momencie dla nich całkiem bezużytecznej.

A poza tym nikt nie zarzuca mi, że mam zbyt długi język.

Powracamy gremialnie do przejmowania się egzaminami. Udaje mi się wytrwać w tym stanie do środy, do osiemnastej trzydzieści cztery. Bowiem dokładnie w tej chwili spływa na mnie oświecenie: odczuwanie strachu pozbawione jest jakiegokolwiek sensu. Wszak nie ma żadnych szans, żebym przerżnął egzaminy całkowicie, promocja do następnej klasy jest niezagrożona. A czy na cenzurce ujrzę szóstki, piątki, czy zaledwie tróje – to już przestało mnie obchodzić. Zbyt mocno upodobniłem się ostatnio do Emmy. Wystarczy.

Zamykam książki, uprzątam zeszyty i wychodzę na samotny wieczorny spacer. Ale nie spotykam żadnej znajomej duszy, mimo że zaglądam nawet na dziedziniec, na jeden krótki moment.

Trochę szkoda – myślę.

W czwartek beztroski nastrój utrzymuje się; siedzę w ławce odprężony, głuchy na dobiegające zewsząd nerwowe szepty. Identycznie jest w piątek, kiedy punkt ósma zasiadam do pierwszego egzaminu. Nic nie może zburzyć spokoju, który rozgościł się w mojej duszy, nawet najbardziej podchwytliwe pytania, nawet te, na które nie znam odpowiedzi. Po ostatnim egzaminie wychodzę z przyjaciółmi na zewnątrz – odrobinę zaskoczony ich podnieceniem, swarami i przekrzykiwaniem się. Tym razem półtorej godziny oczekiwania na wyniki mija w mgnieniu oka. Przynajmniej dla mnie.

W końcu staję przed tablicą ogłoszeń.

Poprawiłem się z łaciny, reszta jest bez zmian, jeśli pamięć mnie nie myli. Bez wątpienia nie myli mnie w innej kwestii: z piątej lokaty awansowałem na czwartą, detronizując Freda, w istocie durnego cyborga zapamiętującego fakty – i nic więcej. Tylko jedno miejsce dzieli mnie od Ellinor. Już czuje na plecach mój gorący oddech. Okropność, prawda?

Przecież mówiłem, że nie warto się przejmować. I mniemam, iż można uznać te oceny za sukces. Czyż nie? A ty, Emmo, nie rób tak rozradowanej facjaty. Wszyscy przestańcie się szczerzyć. Nieco umiaru, proszę.

Zatem oficjalnie: żegnaj, pierwsza klaso.

I witajcie nam, wakacje.

 

 

Maszeruję dziarsko do szkoły, by dopełnić ostatnich formalności.

Pożegnalna przemowa Mistrza Wiedzy Quinna szczęśliwie okazuje się dość krótka, a rozdawanie świadectw przebiega niezwykle sprawnie. Pół gildii musiało ślęczeć nad nimi przez całą noc – myślę, przypatrując się starannie wykaligrafowanym literom własnej cenzurki. Będzie piękną pamiątką na starość, gdy zawiśnie na ścianie oprawiona w ramki.

Wiem, bredzę. Dlatego uciekajmy już stąd. Mamy dwa miesiące na uleczenie umysłów.

Uciekamy. Jednak przystajemy tuż za progiem szkoły.

Internatowa czwórka próbuje namówić mnie, abym chociaż na dwie, trzy godziny wyrwał się z nimi do Halleya albo inne miejsce, gdzie znajdzie się jakiś wolny stolik. Starają się nakłonić do tego Ellinor. Ale odmawiam, chociaż ogromnie kusi, by dać się porwać. Wiem jednak, jak częstokroć kończą się takie wypady: spóźnieniem. Które jest ostatnią rzeczą, na jaką mogę sobie pozwolić. Cameron wściekłby się – a wyprawa na Ziemię ze wściekłym opiekunem, od którego będę stuprocentowo zależny, to kiepski pomysł. Przecież zamierzam wytargować nieco czasu dla siebie, i nie tylko czasu… powodzenie owych planów zależy niestety od dobrego humoru Mistrza. Więc wybaczcie mi, ale nie – odpowiadam, trwając w swoim postanowieniu.

Odmowa przychodzi mi tym łatwiej, że i Ellinor rezygnuje. Z przepraszającym uśmiechem, który – jak mi się wydaje – jest stuprocentowo szczery. Niestety, wyruszam w drogę za parę chwil – mówi. Właściwie już teraz powinnam wsiadać do powozu, by zdążyć do Oldecastle przed północą. Ciotka na pewno piekli się, że jeszcze mnie nie ma. Ale poczeka, ile trzeba. Chcę porządnie pożegnać się z przyjaciółmi.

I zaczyna żegnać się, nader porządnie, nikt nie zostaje pominięty, nikt nie unika solidnego wyściskania. Jak nie ty – myślę. A może naprawdę perspektywa rychłego ujrzenia rodziców tak cię nakręca, może prawdziwie potrzebujesz tego, po roku spędzonym z Bernice w tej samej klatce, choćby nie wiadomo jak pięknie ją przystrojono. Już wierzę, że jesteśmy dla ciebie ważni – lecz wiem także, że rodzice są dla ciebie ważniejsi. I tak właśnie powinno być.

Korzystam z okazji, żegnam się również, ze wszystkimi poza Ellinor. Odprowadzić cię? – pytam. Z uśmiechem odpowiada, że będzie jej miło.

Ruszamy na wprost parkową alejką, pozostali skręcają w lewo. Długo ścigają mnie ich wykrzykiwane napomnienia. Pilnuj się, Will. Nie namieszaj w umysłach wszystkim Ziemniakom. I nie popsuj Portalu! Na koniec słyszę jeszcze krzyk Kevina: gdy wrócisz, natychmiast melduj się u Grega! I widzimy się w Astbury!

W odpowiedzi unoszę wysoko rękę. Jasne, przyjacielu.

Idziemy przez park. Ożywienie Ellinor już po chwili zapodziewa się gdzieś. Milczy, ja też nie znajduję żadnych słów szczególnie wartych wypowiedzenia. Bo stanowimy mocno pogmatwaną parę młodych ludzi – przebiega mi przez głowę. Działo się wiele, i bezpieczna ścieżka zrobiła się naprawdę wąska. Mały krok w bok i wejdziemy na minę… a nie warto, zwyczajnie nie warto, teraz, gdy czekają nas dwa miesiące tęsknoty, westchnień i łkania w poduszkę. Jak sądzisz, Ellinor?

– Zatem wybierasz się na Ziemię – odzywa się nagle.

– Decyzja Camerona, nie moja – mówię.

– Nie masz ochoty?

Lekko wzruszam ramionami.

– Przypomnieć sobie dawne życie? Mam. Ale wracam do miejsc, nie ludzi, więc trudno obiecywać sobie zbyt wiele.

Chyba zabrzmiało straszliwie ponuro.

– Może Opiekun zapomni mnie odebrać? – próbuję wymazać to wrażenie – Przynajmniej wy skorzystacie. Odetchniecie z ulgą.

– Przestań! – w jej głosie brzmi przygana i złość.

O tym mówię, Ellinor. Że macie ze mną problem. Nie umiem nawet wymyślić porządnego, śmiesznego żartu.

Przecież nie zapytam, czy tęskniłabyś. Lepiej uchodzić za żałosnego osobnika, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości.

– Wrócę – oświadczam – Wszak dogadałem się z Kevinem.

– I będziesz bawił się w farmera.

– Nie inaczej. Lepsze to od spędzenia całych wakacji na stancji.

Dobra, a przy tym pożyteczna zabawa, moja miła. Wszak najpewniej to właśnie czeka mnie w przyszłości, zabawa w farmera w Abbottshire. Taką rolę do odegrania dał mi los. A inni wcielają się w zimne księżniczki, wnuczki głów Wysokich Rodów.

Niepotrzebne myśli, wiem. I nawet jeśli nie wypowiedziałem ich głośno, to i tak: wybacz.

– Natomiast ty wyjeżdżasz do Oldecastle – rzucam.

– Lepsze to od spędzenia lata w domu ciotki Bernice – odpowiada, wykorzystując moje niedawne słowa.

Uśmiecham się pod nosem. Lepsze, jednak nie idealne. Bowiem – oboje to wiemy – nie sami rodzice czekają tam na ciebie.

– Zamiast Bernice będziesz miała babcię – stwierdza.

– Cierpienie uszlachetnia – mówi natychmiast – A co nas nie zabija, wzmacnia nas. Tak mówią.

Oooch! Rozdzierająco smutne, Ellinor. Moja dusza krwawi.

– Nie dbam o to, co zrobi Lynette – dodaje po sekundzie – Będzie miała tysiąc zastrzeżeń do mnie, do mojego prowadzenia się, zachowania… a rodzice i tak mnie wybronią.

Dobrze jest mieć rodziców, prawda. Zwłaszcza takich, którzy staną za tobą murem. Jednak nie wszystkim się trafia. Niestety.

I znów grobowe tony. Tak, biorę się w garść.

Wydostajemy się z parku, przemierzamy uliczki. Już w milczeniu. Bo nie potrafimy swobodnie rozmawiać ze sobą, Ellinor, taka jest prawda. Kiedyś zrobiliśmy o jeden krok za dużo. I co nam pozostaje? Obrzucić się uszczypliwościami, jak wcześniej z resztą hordy? Nie wysadź Portalu w powietrze, Will. Wracając spal ubranie, bo będzie całe przesiąknięte ziemskim smrodkiem. Oszczędzaj sługi, Ellinor, nie smagaj ich batem zbyt często. W końcu mamy wakacje, czas odpoczynku – a to wyczerpujące zajęcie. Babcia pewnie nie raz ci powtarzała, żebyś nie biła pana, bo się spocisz.

Ani nie użyjesz tej poetyki, ani nawet jej nie zrozumiesz. Spójrzmy wreszcie prawdzie w oczy: jesteś nieco drętwa. W ogóle nie pasujemy do siebie. Moją dziewczyną powinien zostać Kevin.

Nie wytrzymuję, parskam śmiechem.

– Co??? – prawie wrzeszczy.

Kręcę głową.

– Hoduję głupie myśli – wyjaśniam – Głupie i śmieszne, żeby poprawić sobie nastrój.

– A potrzebujesz tego? Przecież zaczęły się wakacje.

– Może potrzebuję.

I oto dopływamy do celu. Mówiłaś prawdę: powóz już tkwi pod domem… nie widać tylko wściekłej ciotki. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Nie wywołujmy ciotek z lasu.

Tak, lepiej przystanąć już tu. W bezpiecznej odległości.

Jednak pomimo tego wszystkiego nie powinienem zważać na słowa. Niech będzie krewko, z dąsem, ze śmiertelną urazą. Byle nie mdło.

– Zatem nie zobaczymy się aż przez dwa miesiące – mówię.

– To zbyt długo?

– To nasze najdłuższe jak dotąd rozstanie – odpowiadam.

Kiwa głową, doceniając celność stwierdzenia.

– Nie zrezygnujesz, prawda? – pyta.

– Z wymyślania bon motów? Nigdy.

I z naszej gry – nawet jeśli mam pewność, że jest skazana na porażkę. Przynajmniej nie zanudzimy się na śmierć, moja panno.

– Miłych wakacji – mówi – I wróć tutaj, nie zapomnij, dobrze?

Mamy przełom? Raczej nie.

– Wrócę – zapewniam – Kto, jeśli nie ja, miałby odprowadzać cię do domu ciotki? Tobie też wspaniałych wakacji… i widzimy się pierwszego września.

– Pełni nowego zapału do nauki – mruczy.

– I do spacerowania z koleżankami po szkole.

Uśmiecha się.

Za moment wyjrzy zniecierpliwiona ciotka. Więc jeśli zamierzasz coś zrobić, to ostatnia okazja, Ellinor. Czy przypomną ci się tamte nasze pożegnania? Czy znów dasz się ponieść?

Nie. Widzę, że jednak nie.

– Do zobaczenia, Ellinor – mówię, unosząc dłoń.

Nie czekam na jej odpowiedź, odwracam się na pięcie, ruszam ulicą.

Wystarczy. Bo to żałosne.

Po kilku dziesiątkach kroków przystaję, zerkam za siebie. Lecz Ellinor już nie ma; widzę tylko zamknięte drzwi.

To brzmi jak requiem dla twoich naiwnych rojeń, nieprawdaż? Zdaje się, że tak.

Czas ostatecznie odzyskać rozum.

 

 

Docieram na stancję, gdzie natychmiast zdzieram z siebie oficjalny strój. Wydobywam z szafy najbardziej powyciąganego, żałośnie spranego t-shirta. Będziesz musiał jakoś znieść jego widok, Mistrzu. Jest bowiem moim manifestem – oznajmiającym, że trwające niemal rok nadludzkie wysiłki Scola Magna próbującej zmienić mnie w dobrze ułożony automat, spełzły na niczym.

Pakuję plecak, a potem schodzę na dół, gawędzę przez kilka minut z panią Pilch. Będę tęskniła za tobą, Williamie – mówi w pewnej chwili.

To tak jak ja. Ale żaden nastolatek nie przyzna czegoś takiego głośno.

Żegnam się z nią, wychodzę przed dom, tam przysiadam wygodnie na wypchanym, miękkim plecaku. I czekam.

Jones zjawia się punktualnie co do minuty.

 

 

 

XII

 

 

 

Przejście przez Portal okazuje się równie nieprzyjemne jak za pierwszym razem. Czerń, pustka, uczucie zagubienia, strach. Na szczęście trwa to tylko kilka sekund. Pięć, może sześć kroków.

Rozbłyskuje przytłumione światło. Stoję dokładnie w tym samym miejscu, z którego przeniosłem się do Faerie niemal rok wcześniej: na małej, porośniętej trawą polance wśród drzew całkiem słusznej wysokości – choć w porównaniu z Ogrodem wydają się karzełkami. Żadnych kamiennych łuków, żadnych konstrukcji, a jednak Portal łączy ze sobą te same punkty na obu światach. Nie da się wyskoczyć na Piccadilly Circus. Przez co znów czeka nas przejażdżka.

Ale za to jaka – przemyka mi przez głowę na widok czarnego jaguara xf o nieskazitelnie błyszczącym lakierze, jakby ostatni rok spędził w komorze próżniowej. I jest tam kierowca – z niejakim trudem odnajduję w pamięci jego imię: Tom – próbujący ukradkiem zgasić papierosa, co wygląda komicznie, bo z nosa i ust wciąż buchają mu kłęby sinego dymu.

– Na bogów, Tom! – w głosie Camerona brzmi skrajna dezaprobata – Czy mało ci jeszcze trucizn unoszących się w ziemskim powietrzu?

Mężczyzna nie odważa się spojrzeć, stoi z opuszczoną głową, jak nastolatek przyłapany na czymś zdrożnym. Muszę się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem.

– Upewnij się, że nic się nie tli – dodaje Mistrz – Pożar lasu to ostatnia rzecz, jakiej nam potrzeba.

Tom kiwa głową, a potem zabiera się za wgniatanie butem niedopałka w ziemię, tak energicznie, jak gdyby zamierzał przebić się na drugą stronę globu. W końcu schyla się, wydłubuje niedopałek, zawija go w papierową chusteczkę i wpycha do kieszeni, co spotyka się z wyraźną aprobatą Camerona. Ukradkiem wrzuca do ust miętówkę, doskakuje do samochodu, żeby otworzyć Mistrzowi drzwi.

Ja muszę obsłużyć się sam. Jak rok wcześniej.

A może jednak wskoczę do bagażnika, Opiekunie? Stałem się kolekcjonerem nowych doświadczeń. Tak, rozumiem, że powinienem poniechać. W rewanżu ze złością trzasnę drzwiami, dobrze?

Ruszamy ścieżką przez las; nieco buja na wertepach, jednak jest nieziemsko przyjemnie. Znów gładzę dłonią tapicerkę, znów upajam się zapachem skóry i drewna, znowu moszczę się na miękkim siedzeniu, znajdując najlepszą pozycję. Cameron zerka na mnie pobłażliwie – a ja w ogóle nie dbam o to, co myśli.

Skraj lasu. Samochód wystrzeliwuje naprzód, gdy opony łapią przyczepność na gładzi asfaltu, krajobraz po chwili zlewa się w zielonobrązową plamę. Po dwóch, może trzech minutach docieramy do skrzyżowania; jeśli dobrze pamiętam, droga w lewo prowadzi ku niechlubnej szkole z internatem, w której spędziłem niemal pół roku. Ale nie – mkniemy dalej prosto. Nie ma się czemu dziwić, że nie jedziemy tam. Nie nabroiłem aż tak mocno, by Cameron pragnął mnie zwrócić. A może nie przyjmują zwrotów po tak długim czasie? Niestety, Williamie: przeterminowałeś się. Jesteś już nieświeży. Podśmierdujesz nawet.

Zmierzamy w jakieś inne miejsce. Jakie, nie wiem. Niechaj to będzie niespodzianką – wciąż w moich uszach dźwięczą twoje słowa, Mistrzu. Odpowiedź, którą usłyszałem, kiedy zebrałem się na odwagę i zapytałem o cel podróży. Nienawidzę niespodzianek. A ty, skoro mienisz się moim opiekunem, winieneś już to wiedzieć.

Ale Mistrza najwyraźniej nie interesują moje rozterki. Nie wygląda również na zainteresowanego pogawędką, więc pozostaje mi zerkać za okno i podejmować skazane na niepowodzenie próby odgadnięcia, dokąd zmierzamy. Szanse są zerowe: nie znam tych okolic. Ojciec chyba z rozmysłem nie zabierał mnie tu – przebiega mi przez myśl. Może obawiał się, że bliskość Portalu skłoni go do przedwczesnego wyjawienia tajemnicy o moim, o naszym pochodzeniu. Że jest jakiś inny świat, do którego trafię pewnego dnia.

Żałuję, że tego nie zrobiłeś, tato. Mogłeś machnąć ręką na nakazy i zwyczaje. Naprawdę mogłeś.

W pewnej chwili czuję na sobie spojrzenie Camerona. Williamie, czy wszystko z tobą w porządku? Nie dokuczają ci szepty umysłów? Potrząsam głową. Nie. Są, jednak prawie ich nie słyszę – może przez to, że od chwili przejścia pilnuję Blokady, jak mi nakazałeś, Opiekunie.

Cameron wydaje się usatysfakcjonowany odpowiedzią.

Wkrótce znikają drzewa na poboczach, zastąpione przez sznury domów stających wzdłuż ulicy, porządnie utrzymanych, ze sporymi ogrodami. Zaczynam przypatrywać się baczniej. Zakręt. Łuk. Jeszcze jeden zakręt. A później długa prosta. Nagle widzę częściowo skryty za drzewami masywny budynek z rzędami kolumn na froncie. Jedziemy szybko, obraz mignął mi tylko… ale był bardzo znajomy.

Wtedy domyślam się, co jest celem.

Patrzę na Camerona i widzę w jego oczach potwierdzenie.

– Tak, Williamie – mówi – Tylko na krótki czas… ale naprawdę wracasz do domu.

Jakaś kula rośnie w moim gardle. Nie potrafię nic odpowiedzieć.

Ponownie odwracam się w stronę okna, by Mistrz nie mógł zobaczyć mojej twarzy.

 

 

Samochód wjeżdża na szeroki podjazd. Wysiadam – wyskakuję niemal, gdy tylko koła przestają się toczyć.

Serce znów łomocze w piersi, bo to przecież mój dom, miejsce, w którym spędziłem trzynaście lat życia. Tak dobrze zapamiętany, że chociaż minęło półtora roku, odkąd widziałem go ostatni raz, wystarcza mi rzut oka, żeby dostrzec zmiany. Drobne zmiany, które psują pielęgnowany w umyśle obraz. Kolorowe firanki w oknach. Metalową huśtawkę w ogrodzie, przy bocznej ścianie. Włochatą, brązową wycieraczkę rozpostartą przed drzwiami.

Drobiazgi. Ale mocno niepokojące.

– Czy ktoś tutaj mieszka? – pytam Camerona, który zdążył już wysiąść z samochodu.

Kiwa głową.

– Wasz dom od roku wynajmuje pewna rodzina – odpowiada – I zanim zaczniesz na mnie krzyczeć, Williamie, pozwól, że wyjaśnię: to dość powszechna praktyka, jeśli można mówić o powszechności przy tak nikłej garstce przypadków, gdy posiadający tutaj nieruchomości obywatele Faerie powracają na ojczysty świat, jednocześnie nie chcąc całkowicie zrywać więzi z Ziemią. Otóż zamieszkane budynki paradoksalnie mniej niszczeją… chociaż z pozoru są jedynie martwymi przedmiotami. Jakby obecność ludzkich istot dodawała im sił. Dlatego tacy ludzie wynajmują swe domy, na rok, na dwa, na dziesięć nawet lat.

Nie zamierzałem krzyczeć, Mistrzu. Lecz moje myśli nie do końca są jasne i piękne… co pewnie widać po moim obliczu.

– Jest i druga korzyść, dotycząca również ciebie, Williamie – ciągnie Cameron – Pieniądze za wynajem trafiają na twoje konto, i bez wątpienia będą przydatne, jeślibyś po zakończeniu Szkoły postanowił powrócić na Ziemię. Można je zresztą spożytkować na wiele sposobów… wciąż żyjemy na nie do końca idealnych światach, jak zapewne dostrzegłeś.

Nie umknął mi ten fakt, Mistrzu.

– Jednak… – zaczynam.

– Jednak podjąłem decyzję bez twojej wiedzy – Opiekun wchodzi mi w słowo – Aby cię odrobinę uspokoić, już teraz powiem, że nie cały dom jest do dyspozycji najemców. Wyjątkiem jest twój pokój – nikt obcy nie ma do niego wstępu. Jak również strych, gdzie trafiły wszystkie przedmioty mające – pozwól, że się tak wyrażę – wartość emocjonalną.

Pamiątki, które mają potencjał wyciśnięcia łez z moich oczu. Chyba rozumiem, Mistrzu.

Poza tym dziękuję, że oszczędziłeś mój pokój.

– Czy rozwiałem wszystkie twoje wątpliwości? – pyta.

– Tak – mówię, jednak zbyt szybko, bo o jednej sprawie zapomniałem – Chociaż nie: skoro tu ktoś mieszka…

Cameron śmieje się oszczędnie.

– Zostaniesz potraktowany jak nieproszony gość? Nie obawiaj się: owa rodzina spędza w tej chwili wakacje na kontynencie, bodaj we Francji. I zapewniam cię, Williamie, po powrocie nawet nie zauważą, że ktoś ich tu zastąpił choćby na chwilę.

W to akurat dosyć łatwo mi uwierzyć – stwierdzam w duchu. Jesteście specjalistami od grzebania w umysłach.

My – poprawiam się. My nimi jesteśmy. Faerianie.

– Jeśli nie masz kolejnych pytań, proponuję, byśmy weszli – w głosie Camerona pobrzmiewa wyraźna nuta ironii.

Szczękają klucze w zamku.

 

 

Tom zostaje wysłany do pobliskiego sklepu po składniki na kolację. Mam ogromną ochotę zabrać się wraz z nim, lecz Cameron mówi, że na wyprawy po okolicy przyjdzie jeszcze czas, gdy nieco się zaaklimatyzuję. Przypomnę sobie ziemskie realia. Słowa brzmią zdecydowanie, więc nawet nie podejmuję próby polemiki. Szybko przyznaję mu rację – odwykłem. I lepiej nie ruszać się, póki nie opanuję odruchu rozdziawiania się na widok byle świecidełka. Zdzierżę wiele – lecz nie chichot zza pleców: spójrzcie, wieśniaka pierwszy raz wpuszczono do wielkiego miasta. Zatem poczekam.

Po powrocie Tom zabiera się za przyrządzenie kolacji. Natychmiast ruszam wspomóc jego wysiłki – tego Cameron nie może mi zabronić. A wszystko jest lepsze od towarzystwa milczącego Opiekuna okupującego fotel i pogrążonego w jakichś tajemnych myślach. Zapewne zbyt ważnych, by przerywać je wrzaskiem wydobywającym się z telewizora. Tak, zasadniczo jestem tutaj gospodarzem. I zasadniczo boję się nawet odezwać – a cóż dopiero udawać pana domu. Smutna konstatacja.

Tom na szczęście nie jest milczkiem. Pyta, a wypytywany odpowiada – więc kucharzenie upływa w przyjemnej atmosferze. Lecz później znów zapada półgodzinna cisza, kiedy zasiadamy do posiłku. Cameron nawet słowem nie zdradza, jakie ma plany wobec mnie… a przecież chwila jest wręcz idealna, by porozmawiać o najbliższej przyszłości.

Kończymy. I wtedy rozwiązuje się przynajmniej kilka kwestii.

Williamie, zostaniesz tu sam – oznajmia Cameron, do słów dodając lekki uśmiech. Bo chociaż – jak mniemam – chętnie zaproponowałbyś mi gościnę, wolę spędzić noc w swym rodzinnym domu. Wydajesz się być spokojny i opanowany… sądzę, że nie podejmuję wielkiego ryzyka. Jednak nalegam, byś nigdzie nie wychodził. Zobaczymy się jutro rano.

Trzy minuty później już ich nie ma.

Dobrze zrobiłem, udając najspokojniejszego chłopca na świecie – myślę, wdrapując się po schodach z kluczem w dłoni wręczonym mi przez Camerona. To najpewniej był test. Gdybym zaczął grymasić, ciągnął za język, upierał się, że chcę wyjść, rzecz mogła skończyć się zupełnie inaczej. A tak zyskałem odrobinę spokoju. Niezwykle cenną. I owszem, jestem z siebie dumny.

Otwieram drzwi swojego pokoju. I faktycznie, jest nietknięty – wygląda tak, jakby naprawdę ani razu nie był otwierany od ponad roku: całkiem gruba warstwa kurzu przykrywa wszystkie meble. Chyba nie istnieje magia, która mogłaby temu zapobiec – stwierdzam. Natychmiast schodzę do kuchni po ściereczki i coś do konserwacji drewna… a potem zabieram się za pracę. Choć pora jest dość późna, chcę mieć to z głowy. Jestem nie tylko najgrzeczniejszy, Opiekunie, ale również nieludzko odpowiedzialny – myślę, odkurzając kolejne regały.

Potrzebuję całej godziny – lecz efekt jest bardziej niż zadowalający.

Czuję, że zasłużyłem na nagrodę. Jednak nie mam ochoty na te najoczywistsze – na telewizor w salonie, komputer stojący przy biurku. Wybieram łóżko, swoje własne, miękkie, cudownie wygodne łóżko. A może całkiem zwyczajne, i liczy się tylko to jedno: własne.

Wyciągam się na wznak, zaplatając ręce pod głową. Po chwili zastanowienia dokładam poduszkę, i robi się jeszcze piękniej. Leżę bez ruchu, zerkając tylko na ściany, na półki, szafy, rzędy książek za szkłem, przypominając sobie wszystkie lata, które spędziłem w tym pokoju. Cudowne, wspaniałe lata. Gdzieś w zakątku duszy wciąż tli się złość na Camerona, że pozwolił zamieszkać w tym domu obcym – ale z drugiej strony rozumiem go. Jak i to, że decyzji nie skonsultował ze swoim podopiecznym… z dzieciakiem, no cóż, właśnie nim jestem. Lecz jest jeszcze strona trzecia: zamknął przed tamtymi ten skrawek przestrzeni, nie wpuścił ich do mojego pokoju. Za co powinienem być szczerze wdzięczny – i jestem. A pieniądze za wynajem? Przydadzą się, wiem dobrze. Wie to każde dziecko. Bo taki jest ten świat – i pewnie każdy inny również.

A potem dumam o kolejnym dniu, zastanawiając się, co przyniesie, jakimi kolejnymi niespodziankami zaskoczy mnie Opiekun. Ponieważ zgoda, żebym zamieszkał tu na jakiś czas, była tylko pierwszą z nich – myślę. A pozostają owe niewiadome sprawy, główny powód wizyty na Matce Ziemi. Wszak nie jest nim sprawienie mi przyjemności – podejrzewam Camerona o rozmaite wynaturzenia, ale przecież nie o posiadanie empatii. Zapewne dowiem się już jutro… zostanę dokądś zabrany, coś podpiszę, odciskiem palca potwierdzę, że ja to ja, a kiedy wszystko będzie dopięte, posłusznie przeniosę się w Mistrzem z powrotem do Faerie – i spędzę tam bez skargi kolejne pięć lat.

Lecz przecież kiedyś tu powrócę. Do swego domu.

Co miałoby mnie zatrzymać po drugiej stronie? Odległe Abbottshire z jego żyznymi glebami i cichym cmentarzem skrytym w cieniu potężnych drzew? Gospodarzy w nim Orwell z rodziną, wrośli w tamto miejsce, i niełatwo byłoby ich stamtąd wyrwać. Przyjaciele, przyjaźń z Kevinem? Szkolne przyjaźnie dogorywają, gdy przebrzmiewa ostatni dzwonek – nie żywię już złudzeń. I najpewniej będzie mi brakowało jego ciętych, a czasem ciężkich dowcipów, niewykluczone, że zatęsknię za odbierającą dech furią Emmy, być może będę wspominał dumny chłód Ellinor, ale…

To zbyt mało. Ponieważ tutaj stoi mój dom.

Minuty i kwadranse przemijają niepostrzeżenie. Wciąż leżę w bezruchu próbując odgadnąć przyszłość, i tę najbliższą i tę bardzo odległą. Nadchodzi głucha noc… lecz nie udaje mi się zgasić światła.

Zasypiam w ubraniu, tak, jak leżę.

 

 

Zwlekam się z łóżka po dziewiątej, mimo że obudziłem się znacznie wcześniej. Po prostu nie miałem ochoty wstawać – tłumaczę się przed samym sobą… i przecież nikt nie walił do drzwi, nie wrzeszczał, że obowiązki i powinności, nie czekał żaden sprawdzian, żadne zadanie domowe nie szeptało do ucha: odrób mnie. Zatem leżałem, dopóki pozwalało mi sumienie. Oraz pęcherz.

Przemierzając korytarz niucham jak nieodżałowanej pamięci Maximus – pewnie spoglądasz na mnie z góry, piesku; ty jeden cieszysz się, że wróciłem – lecz żadne smakowite zapachy przygotowywanego śniadania nie chcą dobiec z parteru. Czy dlatego, że pozwoliłem Cameronowi uciec i zabrać ze sobą Toma – może nie najlepszego kucharza, ale zawsze? To wyjaśnienie wydaje się najbardziej prawdopodobne.

Wzdycham, sikam, myję się. I schodzę na dół własnoręcznie przygotować strawę. A nie można było wypożyczyć z Faerie pani Pilch na te kilka dni, Mistrzu?

Nie – odpowiadam sobie, wgryzając się w kanapkę. Ponieważ stwierdziłaby, że do przygotowania posiłku potrzeba jadalnych składników, i ona poddaje się. Co mówił mój przyjaciel? Mąka z trocin, mięso produkowane w fabryce. I jajka niewiadomej proweniencji, w domyśle jeszcze ohydniejszej niż kurzy odwłok. Zżymałem się wtedy, jednak poniewczasie przyznaję mu rację. Może są w tym jakieś kalorie. Może przyswajalność jest nieco większa niż trawy i kory z drzew. Jednak jednej ważkiej rzeczy odnaleźć nie potrafię, choć wytężam wszystkie siły.

Smaku.

A jednak wpycham w siebie kolejne kanapki, przekonując, że potrzeba odrobiny czasu, żeby na powrót przyzwyczaić się do ziemskich specjałów. Przełykam właśnie ostatni kęs przedostatniej, kiedy coś łomocze do drzwi.

Nie coś, stwierdzam, otwierając je. Toż to Cameron, opiekun mój, we własnej osobie. Przypomniałeś sobie o moim istnieniu, Mistrzu?

Cameron wchodzi, jednak odmawia zaproponowanej herbaty, kawy, jak i wszelkich innych napitków. Usiąść również nie chce.

– Pragnąłem jedynie sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku, Williamie – oznajmia – Jest kilka spraw, którymi muszę się zająć… dlatego zostaniesz tu sam przez nieco dłuższy czas.

Hm.

Wszak mogłem się spodziewać. Tom został w samochodzie – i gdyby nie obecność naczelnego ekologa Faerie, zapewne nawet nie zgasiłby silnika. Jednak…

– A sprawy dotyczące mnie? – odważam się zapytać – Te nie cierpiące zwłoki?

Cameron uśmiecha się szeroko – i drwiąco, mógłbym przysiąc.

– Gdyby istotnie były takie, nie czekałbym z nimi do rozpoczęcia wakacji, prawda?

Jeśli tak na to spojrzeć… cóż.

Lecz nieładnie traktować biednego Williama w taki sposób. Zwłaszcza, że znów jestem na Ziemi, miejscu, gdzie czternastolatkowie jak ja posiadają prawa – włącznie z konstytucyjną ochroną przed robieniem ze mnie durnia. Tylko komu miałbym się poskarżyć? I co powiedzieć? Że rok temu porwali i zniewolili mnie potomkowie elfów?

Kosmici zaglądający mi w odbyt brzmieliby wiarygodniej. Niestety.

– Zostaniesz sam – powtarza – Chcę cię prosić tylko o jedno: abyś na razie nie wychodził z domu. Poza tym rób wszystko, na co masz ochotę.

Wszystko?

Zatem mogę porozpruwać poduszki, wytarzać się w pierzu, i upstrzyć wszystkie ściany nieprzyzwoitymi bazgrołami? Doskonale. Nie musisz powtarzać tego dwa razy, Mistrzu.

– Oczywiście, Opiekunie – zapewniam.

Odpowiedzią jest samo skinienie.

Wierzysz mi. Tak, dostrzegasz we mnie cholerną odpowiedzialność. I przykra sprawa: nie mylisz się.

Cameron krótko żegna się, nie informując nawet jednym słowem, jak długo potrwa jego nieobecność. I znika za progiem, pozostawiając swego podopiecznego w stanie dość solidnego zaskoczenia.

Uporam się z nim. A tymczasem cały dom należy do mnie.

I co zrobić z tym fantem?

Telewizor w salonie kusi znacznie bardziej niż poprzedniego wieczora, jednak opieram się pokusie rzucając zaklęcie odpychające. Nie zaczynajmy od trwonienia czasu – mruczę pod nosem, wspinając się po schodach. A jeśli już, to znajdźmy pożyteczniejsze sposoby jego marnotrawienia. Komputer? Moja wola niemal łamie się… ale nie, buszowanie w cyfrowym świecie również przełożymy na później. Wieczór jest stosowniejszą porą na sieciowe rozgrywki, czyż nie?

Dlatego zamiast flirtu z technologią wybieram inwentaryzację zasobów swego pokoju. Co oznacza głównie myszkowanie w szafach. Nie szukam niczego konkretnego – może poza ulubionymi ubraniami, z którymi musiałem przymusowo pożegnać się półtora roku wcześniej. I tak, odnajduję je wszystkie… problem w tym, że zdecydowana większość okazuje się zwyczajnie za mała. Za krótka, zbyt obcisła, za wąska. Nastolatkowie nie stoją w miejscu – myślę nieco smutno, ostrożnie uwalniając się z kolejnego t-shirta. Niewykluczone, że jestem już niemal tak wysoki, jak tata – w pewnej chwili przemyka mi przez głowę.

Nader celne spostrzeżenie, Williamie.

Ruszam do sypialni, którą onegdaj zajmował ojciec. Wszak Opiekun wyraźnie powiedział, że mogę robić wszystko, na co przyjdzie mi ochota, prawda? – tłumaczę w duchu swój śmiały i niezbyt ładny postępek. Zaglądam do garderobianej szafy zajmującej całą długość ściany. I tak, w jej wnętrzu znajduję mnóstwo ubrań, męskich i kobiecych… jednak nie rozpoznaję żadnego z nich. Co było do przewidzenia – stwierdzam poniewczasie. Dobytek nowych lokatorów. Cholernych intruzów, tak, moje sądy z każdą chwilą stają się coraz mniej wyważone. Może gdyby należność za wynajem fizycznie wypychała mój portfel, myślałbym inaczej – jednak nie widzę jej, i nie ujrzę przez następne cztery lata. Nie potrafię być Emmą, spoglądać tak daleko w przyszłość.

Co stało się z poprzednią zawartością? Jedynym miejscem, do którego mogła trafić – a która przychodzi mi do głowy – jest poddasze.

Mam naprawdę wielką nadzieję, że nie śmietnik. Bo wtedy osoba odpowiedzialna za ten czyn poniesie konsekwencje… chociażby okazał się nią sam Cameron.

Na korytarzu sięgam po drabinkę, rozkładam, wdrapuję się na górę. Strych jest niemal w całości zapchany kartonami – natomiast kilka szaf, rzecz jasna znacznie mniejszych od garderoby w sypialni, po brzegi wypełniają różnorakie ubrania. Natychmiast rozpoznaję rzeczy mamy i ojca.

Zatem do mistrzobójstwa jednak nie dojdzie – stwierdzam. Z ulgą. Z lekkim żalem.

Kto tam wie.

Skupiam się właśnie na zawartości wspomnianych szaf, kartony pozostawiając na później. Ubrań mi nie brakuje, ale szukam czegoś, co należało do taty – czegoś, co mógłbym teraz nosić. Swoistej pamiątki. Nie dbam, jak dotkliwie moje motywacje wykpiliby inni.

Nie ma cię tu, Emmo. I dziękuję za to bogom. Nie ma nikogo, i nikt nie ujrzy przeklętej łzy ściekającej po moim policzku. Nikt nie usłyszy szlochu, który wydaje się już całkiem nieodległy. Jeszcze trochę i pęknę, i znów będę słał w pustkę pytania, dlaczego odebrano mi to wszystko, nie tylko ten dom, ale najważniejsze osoby. Mamę. Tatę.

Nikt nie odpowie. A ja powinienem wziąć się w garść.

Powracam do przetrząsania szaf. Już po chwili natrafiam na bardzo znajomy, szary sweter z szorstkiej owczej wełny. Pomimo panującego na poddaszu upału przymierzam go – i tak, rękawy można podwinąć, lecz cała reszta jest zwyczajnie zbyt obszerna. Jeszcze rok, może nawet dwa, uznaję. Mimo tego decyduję, że zabiorę go ze sobą już teraz. Kto zagwarantuje mi, że wrócę tu w kolejne wakacje? Nikt. Tak jak nikt nie postawiłby złamanego pensa na to, że trafię na Ziemię w te. Faerie może być do cna przewidywalną krainą – jednak moje osobiste życie najwyraźniej wymyka się temu schematowi.

A potem wpada mi w oko marynarka Argyll ojca, jak znalazł do kiltu, który otrzymałem w prezencie. Ona również jest nieco za szeroka w ramionach i cal, półtora za długa – ale do niej dorosnę znacznie wcześniej. Co być może jest tylko pobożnym życzeniem, a może wcale nie. Uśmiecham się, przymierzając znalezisko. Zatem do kompletu potrzebuję jeszcze jedynie pasa, sporranu, przyzwoitej koszuli, pasującego krawata, butów, podkolanówek… po prostu nie warte uwagi drobiazgi – chichoczę w duchu. Ale jestem dobrej myśli. I żywię cichą nadzieję, że przynajmniej jakąś część znajdę w rzeczach taty.

Zatrzaskuję drzwi ostatniej szafy. Ale nie udaje mi się dobrać do kartonów, bo nagle wydaje mi się, że słyszę dobiegający z dołu przytłumiony dźwięk dzwonka. Zamieram, odczekuję podejrzewając, że rozgrzane, duszne powietrze na strychu mogło wywołać omamy. Lecz nie. Dzwonek brzmi ponownie, intruz nie zamierza rezygnować.

Kto zacz? – pytam w duchu, pospiesznie pokonując drabinkę, niemal zabijając się przy tym. Listonosz? Jacyś krewni obecnych lokatorów, nie poinformowani o ich zagranicznych wojażach? Czy zwyczajnie Cameron uświadomił sobie, że niektóre ze spraw naprawdę nie ścierpią dalszej zwłoki?

Jeszcze jeden przeciągły dźwięk. Dobiegam do drzwi.

A za nimi stoi wuj Edward.

Mrugam – lecz obraz nie chce zniknąć. I stoję tak, zamurowany, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, do wypowiedzenia choćby jednego marnego słowa.

– Wpuścisz mnie? – w końcu pyta, kiedy już stracił – jak się wydaje – wszelką nadzieję na to, że jego bratanek sam z siebie odzyska przytomność.

Bratanek budzi się wreszcie. I daje krok w tył, robiąc przejście.

– Dzień dobry, wuju – wykrztuszam z siebie.

– Dzień dobry, Williamie – słyszę w odpowiedzi.

Głos jest przesiąknięty wesołością. Jak cały Edward – promieniujący wręcz świetnym nastrojem. Takiego wuja nie widziałem od dawna. Od wielu, naprawdę wielu lat.

Nie dowierzam świadectwu własnych oczu. I niczego nie rozumiem. Czuję się jak pierwszego dnia w Faerie – choć to przecież moja planeta. Mój dom.

Wuj podejmuje kolejną próbę uporania się z moim oszołomieniem.

– Czy pozwolisz mi usiąść, zaproponujesz jakiś napitek? – wciąż te wesołe, niemal kpiące nutki – A może to ja powinienem zmusić ciebie, byś usiadł? Wyglądasz tak, jakbyś miał zemdleć, bratanku.

– Nic mi nie jest – oznajmiam z trudem.

– A ja pomimo tego uspokoję cię. Otóż Mistrz Cameron wie o mojej wizycie. On sam poprosił mnie, bym cię odwiedził.

Powoli dochodzę już do siebie, wuju. Samodzielnie. Co bynajmniej nie oznacza, że czuję się lepiej… umysł wreszcie łączy fakty. Dostrzegam, że rzecz była zaplanowana od samego początku. Pilne sprawy? Miałem przeskoczyć na Ziemię – bowiem tego zażyczył sobie Edward Armstrong. Cameron spełnił jego prośbę, ze swego podopiecznego robiąc durnia. Mimochodem. A przynajmniej taką mam nadzieję.

Jednak to mój dom. Wejdę w rolę gospodarza, bez obaw.

– Zechciałbyś usiąść, wuju? – pytam – I co mogę ci podać? Sok, herbatę, piwo? Nie jestem pewien, lecz mniemam, iż Tom… mam na myśli kierowcę Mistrza… zadbał o wszystko.

– Piwo wydaje się przyzwoitym pomysłem, nie zamierzam już dziś prowadzić – odpowiada – I wreszcie brzmisz jak William, jakiego spodziewałem się ujrzeć.

Szybko podnoszę się po nokaucie. Metaforycznym. Jak dotąd żadnego prawdziwego nie doświadczyłem. Nie to, że chciałbym.

Tymczasem Edward rozsiada się w fotelu.

– Zaproponowałbym, żebyś wziął również dla siebie… jednak sądzę, że czternaście lat to odrobinę za wcześnie – dodaje – Prawda?

Pytanie wonieje retorycznością, więc nic nie odpowiadam. Po prostu ruszam do kuchni. Wracam do salonu już po kilkudziesięciu sekundach, z oszroniałą butelką, szklanką i talerzykiem pełnym słonych precelków – który to widok wywołuje na twarzy Edwarda uśmiech ukontentowania.

– Siadaj, Williamie. I odpręż się – zapewniam, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Posłusznie siadam naprzeciwko wuja.

Odprężyć się? Nie jestem zdenerwowany. Nieco wściekły za zrobienie ze mnie głupca… poza tym pełne opanowanie.

– Mistrz Opiekun przez najbliższy czas będzie dość mocno zajęty – ciągnie – Co daje nam przynajmniej kilka dni dla siebie, bratanku. Wykorzystajmy je dobrze.

Pomożesz mi mazać graffiti na ścianach, wuju?

Chyba nie. A ja być może jestem jednak zdenerwowany. Dopuszczam taką możliwość.

– Taki był twój plan? – pytam.

– Oczywiście, Williamie. Jednak z pewnych powodów, które wkrótce ci objaśnię, wolałem, żebyś nie był w niego wtajemniczony. Poza tym nie potrafiłem odmówić sobie radości sprawienia ci niespodzianki. Miłej, mam nadzieję.

Przede wszystkim zaskakującej. Ale na tym właśnie polegają niespodzianki. Prawda?

Nie musisz odpowiadać.

– Dobrze cię widzieć, wuju – mówię tylko.

– I nawzajem, bratanku. Po zbyt długiej, nieplanowanej przeze mnie przerwie.

W tych słowach brzmi szczerość. Absolutna szczerość.

Twarz Edwarda jest niezwykle poważna.

– Twe życie nie potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami – mówi – Nie George miał przeprowadzić cię do Faerie, tylko twój ojciec. Jego powinność, obowiązek, zaszczyt, odpowiedzialność… przejść z tobą przez Portal, nauczyć tamtego świata, opowiedzieć prawdziwą historię, twoją i jego własną, i rodu Armstrongów z Abbottshire. Dawać oparcie w pierwszych latach. Jednak życie potoczyło się innym torem.

W lekkim uśmiechu Edwarda jest sporo goryczy.

– Nie Patrick, tylko Opiekun Ogrodu zabrał cię na ziemskie wakacje po pierwszym roku nauki. Jednak pytanie, które pragnę ci zadać, pozostaje takie samo. Domyślam się, że osoba pokroju George’a użyłaby bardzo podniosłych słów… uśmiechasz się, Williamie, zdążyłeś go już poznać. On zapytałby, czy po roku spędzonym po tamtej stronie czujesz się już pełnoprawnym obywatelem Faerie – dowód prawdziwości twierdzenia, że nie tylko wywieramy wpływ na sprawowany urząd, lecz i urząd wpływa na nas. Ja zapytam wprost: jak ci się tam powodzi, bratanku?

Pospiesznie staram się zebrać myśli, by opisać to, co czuję.

– Dobrze, wuju – idzie nie najlepiej – Na początku byłem oszołomiony, zdezorientowany, ale to dawno minęło. Odnalazłem się w Faerie. Mam przyjaciół, pochodzących i z tej, i z tamtej strony, przyzwoicie radzę sobie w szkole… jest mi dobrze w Faerie.

Powtórzenie chyba nie pomaga – Edward nie wygląda na całkowicie przekonanego.

– Nie tęsknisz za tym światem? Za Ziemią?

Tak. Ma wątpliwości.

Zastanawiam się nad odpowiedzią. Jeszcze tak niedawno – może tylko mam wrażenie, że to było niedawno – kiedy zamknięty w pokoju na stancji omiatałem spojrzeniem puste ściany, najprostsze meble, niekiedy w duszy rodził się protest. Niech diabli porwą tę zgrzebność. Ja chcę domu, do którego przywykłem, z elektrycznością, wypełnionego gadżetami. Chcę takiego świata. Chcę móc zaspokoić głód muzyki płynącej ze słuchawek, głód migających obrazków na ekranie, pragnienie zimnej coli wyjmowanej z lodówki. Zaspokoić chęć przejażdżki luksusowym samochodem czy nawet zwyczajnym autobusem, pociągiem, kaprys skorzystania z suszarki, kuchenki mikrofalowej, czajnika, elektrycznej maszynki do golenia. Potrafiłem wyliczać w nieskończoność.

Szybko mi przechodziło. Bo to kaprysy właśnie? Czy raczej racjonalizowałem: skoro świecidełka są niedostępne, lepiej się nie nakręcać. Potem przeszło mi na stałe, gdy wszystko udowadniało, że ziemskie wynalazki nie są nam niezbędnie potrzebne.

– Williamie? – pogania mnie.

– Tęskniłem na początku – zaczynam wreszcie – Chociaż nie, nie na początku, tylko wtedy, gdy już minęło pierwsze… zauroczenie?… nowym światem. Teraz myślę, że to nie miało za wiele wspólnego z Faerie, wuju. Tęskniłem za dawnym życiem. Byłem zawiedziony, że już nie powróci. Ale ty pytasz o coś innego, prawda?

Widzę tylko lekkie skinienie.

– Brakowało mi Ziemi – uśmiecham się – Cudownych wynalazków, gdy wieczorem gapiłem się w sufit, bo nie mogłem znaleźć sobie zajęcia, a na kolejną lekturę nie miałem sił. Kiedy nie było czym zająć rąk… miałem strugać figurki z drewna?

Kopiuje mój uśmiech, jest rozbawiony.

Tak, wuju – nie tylko spełniam twe oczekiwania, ale nawet przewyższam je, prawda? Bratanek dorósł w dobrą stronę.

– W końcu ten brak przestał doskwierać – ciągnę – Pojąłem, że gadżety są przydatne, ale nie niezbędne. Nie są niezastąpione.

Kiwa głową. Chyba właśnie takich słów oczekiwał.

– Co je zastąpiło? – pyta.

Nieustanne trenowanie mózgu sprawiające, że nawet gdybym chciał, nie mógłbym, przez zwykły brak czasu? Pomogło. Ale niczego nie zastępowało.

Odpowiedź zabrzmi… dziwnie. A mimo to jest prawdziwa.

– Ludzie – mówię.

Jeszcze jedno skinienie.

– Tak, bratanku – potwierdza – Ludzie współdzielący z tobą tę pozorną niedolę: brak telewizora i porywających seriali, nieistnienie telefonu, przez co nie mogłeś natychmiast podzielić się przemyśleniami z kolegą na drugim końcu ulicy, i wreszcie brak komputera, na którym rozegrałbyś przygodę w magicznym świecie.

Odpowiedź jest jak najbardziej prawdziwa. Innej nie ma.

Serial wyświetlał się wszędzie dookoła, a ja byłem jednym z jego aktorów. Znajomy przychodził do mnie albo ja biegłem do niego, gdy sprawa była na tyle ważna, żeby podjąć taki wysiłek. Natomiast magiczny świat otaczał mnie, i był lepszy od wszelkich wymyślonych scenariuszy. Ponieważ istniał naprawdę.

– Mieszkańcy Faerie nie utracili tego jednego, szczególnego rodzaju wolności – mówi Edward – Nie uzależnili się od pozornie ułatwiających życie wynalazków – jak stało się tutaj – i cieszę się, że to dostrzegłeś. I że sam owo uzależnienie pokonałeś. Faerie nie jest najlepszym z możliwych do wyobrażenia światów, nie panuje na nim powszechna równość, można wiele zarzucić systemowi społecznemu i samym władcom… jednak pomimo tego wszystkiego ludzie mogą być tam szczęśliwi. I są, najczęściej są szczęśliwi. Taki świat zamierzali ofiarować ci twoi rodzice, Williamie.

Nieco bardziej krytyczna opinia niż ta, którą przedstawiał Brown, wychwalający Faerie pod niebiosa – stwierdzam w duchu. Jednak wciąż na plus.

Przez co rodzi się jedno ważkie pytanie.

– Więc dlaczego ty wybrałeś Ziemię, wuju?

Pytanie, którego najwyraźniej nie powinienem był zadawać. Przez oblicze wuja przebiega grymas gniewu.

– Ponieważ jest moim światem – mówi nagle, z naciskiem – Ponieważ jestem człowiekiem, a kolebką człowieka jest Ziemia, nie Faerie. Ponieważ tutaj zabrzmiało pierwsze nasze słowo, tu wznieśliśmy pierwszy nasz dom, i stąd mieliśmy wyruszyć ku gwiazdom na spotkanie inteligentnych ras, silni samodzielnie zdobytą wiedzą i mądrością. Odnaleźć je, będąc im równymi.

Aż boję się poruszyć. Nawet drgnąć.

Skąd ta pasja w głowie, wuju? I nagła zmiana poglądów? Bo ledwo przed momentem nazywałeś Faerie cennym darem.

– Odnaleźliśmy drogę zbyt wcześnie? – znajduję w sobie odwagę.

– O całe tysiąclecia zbyt wcześnie, bratanku.

Najwyraźniej wiesz coś, o czym ja nie wiem. O czym zapomniano poinformować mnie na lekcjach w Scola Magna.

Tysiąclecia. Więc gdybyśmy się nie pospieszyli, mielibyśmy dziś elektryczną szczoteczkę do zębów i broń jądrową… ale nie magię.

– A umiejętności, które zyskaliśmy przez zmieszanie krwi? – czuję kolejny przypływ śmiałości.

– Czy naprawdę sądzisz, Williamie, że ich zalążki nie tkwiły w nas wcześniej? Że nie wzrosłyby z czasem, samodzielnie, bez wątpliwej pomocy istot z obcych światów?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Teraz próbuję tak zrobić – ale znacznie więcej uwagi poświęcam innej kwestii. Co oznacza słowo wątpliwa.

Moja niewiedza ustanawia kolejne rekordy.

– Tak, jestem potomkiem dwóch ras, i to rzecz nie podlegająca mojej woli oraz wyborom – ciągnie po chwili – I onegdaj wierzyłem, że my, ludzie obdarzeni domieszką Starszej Krwi, stworzymy w Faerie coś większego i trwalszego, niż feudalne państewko… jednak okazało się, że myślących w podobny sposób jest zbyt mało. I moje wycofanie się na Ziemię spowodowane było pojęciem tej prawdy. Albo można je nazwać nieco tchórzliwą ucieczką.

Finał sprawia, że prawie podskakuję w fotelu.

Nie takich słów się spodziewałem. Nie głośnego, wyraźnego potwierdzenia tego, czego domyślałem się już od dawna: że wziąłeś, wuju, rozbrat z Faerie, że twoja przedłużająca się nieobecność spowodowana była czymś więcej niż tylko kaprysem lub też nawałem obowiązków – wersja, którą próbował mi sprzedać Cameron.

A zatem uciekłeś? Czy raczej zmuszono cię do wyjazdu, ucieczki, jak zwał, tak zwał? Wolałbyś, by sprawy potoczyły się inaczej? Dużo pytań. Oraz kwestie, domagające się wyjaśnienia, pociągające za sobą konieczność ponownego wstąpienia na grząski grunt.

Coś powstrzymuje mnie od pytania wprost. Ostrożność, którą wykształciłem w kontaktach z Mistrzem Opiekunem.

Otrzeźwiej – napominam się. Siedzi przed tobą brat twego ojca.

– Czy to było powodem, dla którego nie ty przeprowadziłeś mnie przez Portal? – podejmuję decyzję.

Mam rację. Gromy nie uderzają.

– Nie, Williamie – odpowiada spokojnym tonem – Mistrz Opiekun zabierając cię do Faerie wyznał prawdziwy powód: bardzo ważkie przedsięwzięcia zatrzymały mnie daleko stąd. I to nie jest czcza wymówka.

Tobie jestem skłonny wierzyć.

Edward uśmiecha się.

– Poza tym… cóż, sprawy nie stanęły jeszcze na ostrzu noża, bratanku. Jestem gościem zaledwie niemile widzianym w Faerie, i jedynie przez niektórych – nie banitą. Wyrażano by dezaprobatę, ostentacyjnie odwracano wzrok, nie zapraszano do wspólnego biesiadowania. Nic ponad to. Koszty bycia niepokornym… wręcz nieuniknione jest, że w końcu boleśnie nastąpisz komuś na odcisk.

Miło wiedzieć, że nie otrzymałeś wilczego biletu.

Przede mną jeszcze pięć lat szkoły, i świadomość, że jest tam, blisko mnie, ktoś twojego pokroju i formatu, wuju, pomogłaby mi niepomiernie. Prawda – radziłem sobie sam. Jednak dla odmiany chętnie doświadczyłbym czegoś innego.

Lubiłem cię, a ty lubiłeś mnie, przecież nie ulepiłem sobie fałszywych wspomnień. Może nie było w tobie wielkiego ciepła, może wydawałeś się nieco szorstki, nie umiałeś okazywać serdeczności – ale nigdy nie traktowałeś mnie jak natrętnego dzieciaka, którego obecność znosi się z najwyższym trudem i oddycha z ulgą, kiedy już się odczepi. Nie byłeś dla nas obcym, pojawiającym się na chwilę raz czy dwa razy do roku. Więc jeśli nie masz nic przeciwko, wróćmy do tego, wuju. Czy to możliwe?

– Z całą mocą pojmuję, że to było moją powinnością, wręcz obowiązkiem – zaczyna znów – To właśnie ja powinienem był przeprowadzić cię do świata, z którego wywodzi się nasz ród… a wcześniej roztoczyć nad tobą prawdziwą opiekę, sam, nie wyręczając się innymi. Żałuję, że z tego obowiązku się nie wywiązałem. I do mnie należało zabranie cię do Abbottshire, miejsca, w którym się urodziłeś… najpewniej to stanowi mój największy grzech. Że nie byłem twym przewodnikiem po ziemi naszych pradziadów.

Znów siedzę jak sparaliżowany.

Nie z powodu tego wyznania winy, lecz kolejny fakt, którego nie znałem, a który, choć nieprawdopodobny, najwyraźniej jest prawdą.

Przecież w moim akcie urodzenia czarno na białym tkwi: Londyn. Ta jedna fraza opanowała cały mój umysł.

Nie?

Jest fałszywy?

Zatem mylili się ci, którzy obdarzali mnie mianem przybłędy. Co niczego nie zmienia, nie staję się przez to kimś innym. Po prostu tkwię w ciężkim szoku. Potrzebuję trochę czasu na oswojenie się z tą myślą.

– Nie wiedziałem o tym – mówię – Że urodziłem się w Faerie.

– Miałeś dowiedzieć się tego od ojca, w dniu, w którym zabrałby cię na drugą stronę – odpowiada – Patrick miał wyjawić ci wszelkie tajemnice, skrywaną przez lata prawdę. Po jego śmierci ów obowiązek przeszedł na mnie – i szczerze pragnąłem go wypełnić, wierz mi, Williamie. Niestety musiałem zdać się na Camerona, przez co umknęło ci wiele faktów i opowieści… jednak teraz jestem tutaj, i postaram się zrekompensować ci wszystko, co straciłeś.

Wór z tajemnicami wreszcie pęknie.

Lecz czy zdążymy?

– Zostaniesz dłużej, wuju? – pytam.

– Kilka dni, jak mówiłem – odpowiada, i uśmiecha się – Oczywiście jeśli twój obecny opiekun nie wyrazi sprzeciwu. Jeżeli nie uzna, że moje towarzystwo wywrze zgubny wpływ na jego podopiecznego.

Akurat.

Zrobisz, co zechcesz, wuju. Taka jest prawda. A Cameron ewentualne obiekcje będzie mógł sobie wsadzić w…

W kieszeń, chłopcze. W kieszeń. Zaczynam przerażać samego siebie. I żywię nadzieję, że nie czytasz w moich myślach… jednak prawa Faerie na Ziemi nie obowiązują, więc rodzą się wątpliwości. Dlatego powinienem kontrolować się nieco bardziej.

Zbyt często przebywałem z Emmą. A jeśli ktoś ma na mnie zgubny wpływ, to właśnie ona.

– Wtedy, półtora roku temu, sprawy nabrały zbyt szybkiego tempa – głos Edwarda cichnie – Dla mnie, jednak przede wszystkim dla ciebie, bratanku. Śmierć Patricka… widzę po tobie, że ten czas wystarczył, żebyś zdołał pogodzić się z utratą ojca. A to jedyne, co mogłeś uczynić. Pogodzić się, zaakceptować, że tak jest, że nic tego nie zmieni… i iść dalej. Pamiętając.

– Pamiętam oboje – mówię równie cicho – A pierwszym miejscem, do którego poszedłem, kiedy dotarłem do Abbottshire, był ich grób.

Kiwa głową.

– Byłeś już tam. To dobrze.

– Mówisz o cmentarzu, wuju? – upewniam się.

– Tak, o nim – potwierdza – Lecz również o samym Abbottshire, naszym domu. Naszym dziedzictwie, bratanku. Mogę być ciągłym nieobecnym w Faerie… jednak nie zapominam, skąd pochodzę. I ty, ty możesz być chłopakiem, który spędził całe swe dzieciństwo na Ziemi… ale to w Faerie, w Abbottshire stoi twój dom. Prawdziwy dom.

Ostatnie słowa wypowiada z naciskiem. Wręcz dźwięczą.

– Pan Orwell dba o wszystko, i… – zaczynam.

– Orwell jest jedynie dzierżawcą – przerywa mi i jego głos wciąż jest twardy – Kimś, kto mieszka tam jedynie przez zbieg okoliczności, nikim więcej. Na tamtejszym cmentarzu, mój bratanku, spoczywa piętnaście pokoleń Armstrongów… i Abbottshire na zawsze pozostanie gniazdem Armstrongów. Nie Orwellów.

Nadal mówi cicho, ale najgłośniejszy nawet krzyk nie byłby bardziej dobitny, nie znoszący sprzeciwu.

Dlatego nie protestuję.

– Czy wrócisz do Faerie? – pytam – Do Abbottshire?

– Powrócę – odpowiada – Gdy okoliczności znów zaczną nam sprzyjać, powrócę.

I nagle jego oblicze łagodnieje. Ton również.

– Lecz teraz porzućmy już poważne tematy… chciałbym, byś opowiedział mi o wszystkim, Williamie. O tym, co działo się z tobą przez te półtora roku, jak dawałeś sobie radę, i tu, i tam. Pragnę posłuchać o twojej pierwszej minucie w Faerie, i pierwszym dniu, o Szkole, nauczycielach, o miejscu, w którym zamieszkałeś, o twoich przyjaciołach. Pragnę spojrzeć na tamten świat, mój świat, który niestety zaczynam już zapominać, twoimi oczami. Czy ofiarujesz mi to, bratanku?

Prośba nie jest zaskakująca. Jednak sposób jej wyrażenia, użyte słowa, trochę tak. Zapamiętałem nieco innego Edwarda.

Lecz nie mam nic przeciwko spełnieniu życzenia wuja. Czuję nie tylko ochotę, ale i potrzebę wyrzucenia z siebie wszystkiego, co narosło we mnie przez rok.

Dlatego zaczynam mówić.

 

 

Rozmowa, w istocie będąca bardziej moim monologiem, trwa długo, niezwykle długo. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio wypowiedziałem tak wiele słów naraz, i czy w ogóle. Ale pomaga – i wyłącznie to ma znaczenie. Balast spada z duszy. Czuję ulgę. Ogarnia mnie spokój. Pomimo tego, że nie dostaję wszystkich odpowiedzi i wyjaśnień, jakich pragnę.

Przyjdzie na to czas – myślę. Wuj potrzebuje czasu, by obmyślić strategię postępowania z bratankiem, który bardzo się zmienił, mocno dorósł. A poza tym, jak się zdaje, musi odetchnąć. Moja spowiedź wyczerpała i jego.

Kończymy, i zabieram się za przygotowywanie posiłku – obiadu, który w Faerie nazywany byłby wieczerzą. Edward uznaje moją inicjatywę za coś zupełnie naturalnego, siedzi i czeka, nie wykazując żadnej ochoty na przyjście z pomocą. Ale nie krzyczy, nie pogania. Jak to wypaczeni przez humanitaryzm właściciele niewolników mają w zwyczaju – stwierdzam, próbując nie poparzyć się tłuszczem pryskającym z patelni. I jeszcze raz wielkie dzięki, tato, że zmuszałeś mnie do asystowania podczas twoich kuchennych zmagań. W przeciwnym razie byłbym teraz całkiem bezradny.

Jemy w niemal całkowitym milczeniu, jeśli nie liczyć kilku komplementów, jakie padają z ust Edwarda. Wątpię, czy prawdziwie szczerych, dobrym kucharzem nie jestem. Strawne oraz kaloryczne, to wszystko, co można rzec o moim dziele – dumam, zajęty poszukiwaniem utraconego smaku.

Portal go nie przepuścił, odpowiadam sobie. Pozostał w Faerie.

Gdy po uprzątnięciu stołu wracam z kuchni, Edward siedzi rozparty w fotelu ze szklaneczką złocistego trunku w dłoni. Nieładnie grzebać w barku pod nieobecność gospodarza, wuju – burczę pod nosem. Co teraz? Jeśli umknę na górę, możesz poczuć się urażony. Lecz nie mam ochoty siedzieć bezczynnie i obserwować, jak sączysz whisky. Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeżeli odnowię urwaną tak nagle przyjaźń z telewizorem?

Wuj nie protestuje, nie reaguje nawet, ani na fakt włączenia, ani na treści płynące z ekranu. Czasem tylko podnosi wzrok znad gazety, zerka, i może zastanawia się, czy ścielący się gęsto trup jest odpowiednim widokiem dla czternastoletniego bratanka. A bratanek siedzi bez ruchu wpatrzony w migające, wielobarwne obrazki, zauroczony, zafascynowany, niemal w innym świecie. Zdaję sobie sprawę, że muszę wyglądać jak po zażyciu jakichś silnych substancji psychoaktywnych – jednak Edward nie wszczyna alarmu, więc nie przejmuję się. Chłonę.

Rozpasana uczta zostaje nagle przerwana. Rozbrzmiewa dzwonek do drzwi.

Listonosze nie zjawiają się o takiej porze – myślę, podrywając się z sofy. Jest tylko jeden człowiek, który może nas teraz nachodzić… choć przecież miało go nie być. Mina wuja mówi mi, że się nie mylę. Więc idę, żeby otworzyć Mistrzowi Opiekunowi.

Dobry wieczór, Mistrzu. Miło cię widzieć.

Co cię sprowadza? O to oczywiście spytać nie mam śmiałości. I szybko okazuje się, że odpowiedzi nie poznam, bowiem Edward prosi, bym zostawił ich samych. Kiwam tylko głową i ruszam ku schodom. Tego rodzaju rozkazom zwyczajnie się nie odmawia, choćby było się gospodarzem. Nawet, gdy opakowane są w ładne słowa i udają szczere prośby.

Będziecie debatowali o mnie? Łup, łup, łomoczą moje stopy na stopniach, jedyny sposób wyrażenia skrajnej dezaprobaty. Byłem całkiem grzeczny przez ten rok, więc chyba nie czas na gromy i błyskawice. Przyczyna może być zgoła inna: nie widzieliście się od długiego czasu, i macie sobie sporo do powiedzenia. A ja z niewiadomego powodu przeczuwam, że nie będziecie obdarzać się komplementami.

Skąd ten pesymizm, młodzieńcze? – pytam samego siebie, wchodząc do pokoju. I z rozmysłem nie zamykam za sobą drzwi. Owszem, podsłuchiwanie jest ohydnym występkiem, ale…

W tym rzecz.

Ellinor też musiała być tego świadoma, lecz nie powstrzymało jej to. Więc nie widzę powodu, by postąpić inaczej. Choć z drugiej strony…

Waham się przez chwilę, czy stanąć tu, przy samych drzwiach, przykleić do framugi, nastawić uszu. I jednak wybieram łóżko. Dumny z własnej moralnej niezłomności sięgam po jedną z książek stojących na półce, na chybił trafił.

Otwieram ją. Przebiegam wzrokiem akapit po akapicie. Niestety, feralne drzwi pozostały uchylone, i początkowo na górę dociera jedynie niewyraźny szum, mówiący mi tylko tyle, że tamci rozmawiają. Lecz po jakimś czasie głosy stają się coraz wyraźniejsze, wzmagają się, czuję, że atmosfera na dole zagęszcza się. Trafnie przewidziałem – myślę z satysfakcją. Macie wiele do powiedzenia, dużo cierpkich słów, i tylko przyczyny nie potrafię odgadnąć. Nie, to jeszcze nie są krzyki, choć w istocie nie spodziewam się, by faktycznie miały się pojawić – nie wyobrażam sobie ani wuja, ani Camerona, wrzeszczących na siebie w zacietrzewieniu. Nie jesteście ludźmi takiego pokroju.

Ciotki Ellinor też nie. A jednak czasem człowieka ponosi.

Dyskusja przygasa, żeby po chwili znów wybuchnąć z wielką mocą. A ja za diabła nie potrafię skoncentrować się na książce, tracę wątek i muszę powracać do przeczytanych ledwo przed momentem fragmentów. Prawda, najprostszym rozwiązaniem bezsprzecznie byłoby zatrzaśnięcie drzwi, obłożenie się poduszkami, albo założenie na głowę słuchawek i puszczenie czegoś z dudniącymi basami… jednak nie potrafię się do tego zmusić. A w chwili, kiedy bez cienia wątpliwości dociera do uszu wypowiedziane przez Camerona moje imię, poddaję się.

Wybacz mi, moje sumienie.

Bezszelestnie podnoszę się z łóżka, na palcach podchodzę do drzwi. Boleśnie świadom, że samo najcichsze nawet skradanie niewiele zdziała. Bo nie planuję mierzyć się ze zwyczajnymi ludźmi, których jedyną obroną jest słuch – tylko z mieszkańcami Faerie, dziedzicami Starszej Krwi. Kimś, kto wyposażony jest w inny zestaw zmysłów. Solidnie wyćwiczonych, co do tego nie mam wątpliwości. I istnieje tylko jeden sposób, by pozostać niezauważonym.

Raz jeszcze dziękuję w duchu Emmie, która zmuszała nas do ćwiczeń nie bacząc na własne zdrowie i życie. Nie próby przed przeskokiem na Ziemię u Camerona, ale właśnie ta chwila będzie prawdziwym sprawdzianem. Zwyczajnej mocy Blokada, taka, jaką umieją wznieść przeciętni nastolatkowie, nie wystarczy przeciwko tym dwóm mężczyznom, którzy szlifowali swe umiejętności dziesiątki lat. Lecz może jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej.

Wyobrażam sobie sferę szczelnie otaczającą moją głowę, jednak tym razem jej wewnętrzna powierzchnia lśni jak lustro odbijając moje myśli, nie przepuszczając żadnej z nich. Znikam dla obserwatorów, żywię taką nadzieję – choć z każdą sekundą wierzę w to coraz słabiej. Ale sygnał jest słabszy, przynajmniej tyle… więc może pomyślą, że zasnąłem? Z szaleńczo bijącym sercem wysuwam się na korytarz. Błagam, aby pod stopą nie zaskrzypiała żadna deska.

Wciąż znajduję się zbyt daleko, by słyszeć wyraźnie, co mówią, ale teraz przynajmniej rozpoznaję niektóre, pojedyncze słowa. Jednak nie są wszystkim… naprawdę wiele daje się wyczytać z tonu głosów.

Mówią o mnie właśnie. Moje imię, William, powtarza się niemal co chwilę. Wyłuskuję fragmenty, niekompletne urywki, starając się poskładać je w całość, co niestety nie udaje się. Chronić. Trzymać z daleka. Zbyt wcześnie. Niefrasobliwość władców. Największa nasza pomyłka. Nie masz mojej zgody, Edwardzie. Cameron jest stroną atakującą, nie mam co do tego żadnych wątpliwości – zaś wuj twardo się broni, z pasją odpowiada na zarzuty Opiekuna. Mijają minuty, zmagania trwają. Bój wciąż pozostaje nierozstrzygnięty.

Wtedy słyszę słowa, wypowiedziane przez Edwarda mocnym, silnym głosem. Ich nie mogę nie zrozumieć.

Wbrew naiwnym pragnieniom wielu to nie jest wyłącznie martwa od stuleci legenda, George. Nadchodzi czas.

Po tej frazie zapada martwa cisza.

Czekam na ripostę Camerona – ta jednak nie następuje. Jakby ciężar tych dwóch zdań całkowicie go przytłoczył. Ważnych, niezmiernie ważnych zdań, najpewniej najistotniejszych z całej rozmowy. Tak przeczuwam. Dałbym wszystko, aby móc poznać kryjącą się w nich tajemnicę… lecz wiem, że jest już za późno. Klucz do niej tkwił we wcześniejszych frazach, które zdążyły przebrzmieć.

Przesuwam się w stronę schodów jeszcze o jard.

– Nie pozwolę, byś wciągnął w to chłopaka, Edwardzie – słyszę bardzo wyraźnie Opiekuna.

– On już jest wciągnięty! – pada gniewna odpowiedź – Przez sam fakt, że nosi nazwisko Armstrong! I moja wola…

Głos zamiera, ucięty w pół.

Pojmuję, że właśnie w tej sekundzie Edward wyczuł moją zbyt bliską obecność. Że zamiast tkwić zamknięty w swym pokoju, czaję się w korytarzu przy schodach. Wyłącznie w moich naiwnych rojeniach ta Blokada była perfekcyjna.

Już nie dbam o to, czy pod stopą zaskrzypi podłoga, cofam się do pokoju, zamykam drzwi, ciężko opadam na łóżko. I czekam. Na co? Sam nie mam pewności. Niemniej przepływające przez głowę myśli nie tchną optymizmem.

Mogliście nie wodzić mnie na pokuszenie – powtarzam w duchu, bardziej smutno niż wściekle. Wyjść gdzieś, choćby do ogrodu. Bo cholerny William ma ledwo czternaście lat, i wiara, że będzie stosował się do zasad, jest mocno na wyrost. Jak pragnienia, o których wspomniałeś, wuju. Chciałbym wiedzieć, co miałeś na myśli… jakież to martwe od stuleci legendy mają zamiar zmartwychwstać? Jednak nie stawiałbym na to, iż uznacie, że skoro mleko już się wylało, to można wyznać mi całą prawdę. Wasza reakcja będzie zgoła inna, dostanę po uszach. Tylko jak dotkliwie?

Czy powinienem się już pakować?

Po paru minutach słyszę kroki na schodach. Uprzedzam wypadki, podnoszę się, otwieram drzwi. Jak się okazuje, przed Cameronem.

Wszystko we mnie wrzeszczy, że za moment się zacznie.

I nie zaczyna się.

– Wyjeżdżam z Londynu na kilka dni – głos Mistrza brzmi niezwykle spokojnie – Pozostawiam cię pod opieką wuja, Williamie… jak mniemam, wam obu potrzebny jest ten czas.

Ani jednego słowa o tym, co zaszło. Żadnych wyrzutów, że zachowałem się jak dzieciak, że okazałem się niegodny pokładanego we mnie zaufania.

Chyba czujesz, że postąpiłbyś tak samo.

– Od dawna pragnąłem tego, Mistrzu – odpowiadam bez wahania.

Cameron kiwa głową.

– Kilka dni, może tydzień – mówi – Wrócę po ciebie, kiedy uporam się z własnymi sprawami.

Niezbyt wierzę w ich istnienie.

Są dobrą wymówką, by pozostawić nas samych. Sprzeczną z rozsądkiem – po kłótni, której tematem najwyraźniej był mój los, powinieneś raczej natychmiast zabrać mnie do Faerie, żeby odciągnąć jak najdalej od wuja. Czy i jemu postanowiłeś zaufać? Przecież nie poddałeś się, nie zrezygnowałeś z własnego zdania.

Mamy spędzić te kilka dni razem. I wcale nie dlatego, bym zaspokoił tęsknotę za rodziną, nie, przestałem wierzyć w baśnie. Powód jest inny. Jaki? Tego odgadnąć nie umiem.

Lecz dostałem czas na rozwikłanie zagadki. Wspomniane kilka dni.

Podążam za Mistrzem na parter, żegnam się. I tym razem nie ja odprowadzam Camerona do drzwi. Robi to Edward.

Przed progiem zamierają, spoglądają sobie w oczy.

– Opiekuj się chłopakiem, Edwardzie.

– Bądź spokojny, George.

Dziwna prośba. Posiada sens, gdy oddaje się bratanka w ręce obcego człowieka – nie w odwrotnej sytuacji. Zapewne również w tych słowach tkwi komunikat, którego rozszyfrować nie potrafię.

Mistrz wychodzi w mrok.

Edward zamyka za nim drzwi, wraca. A ja czekam, czekam na wymówki, zerkam, niemal dopraszając się ich. Miejmy to już za sobą. Jednak wuj najwyraźniej nie ma zamiaru czynić mi żadnych wyrzutów.

Po prawdzie, nie wygląda na zainteresowanego wypowiadaniem czegokolwiek. Zupełnie i zdecydowanie nie. Najlepszym wyjściem jest chyba zniknięcie mu z oczu.

Wspinam się do pokoju, sięgam po książkę. Poczytam przed snem. Może tym razem uda mi się zrozumieć chociażby jedno zdanie.

Może.

 

 

Mrugam powiekami. Zdaje się, że to ranek.

Nawet dość późny ranek – doprecyzowuję po zerknięciu na tarczę zegarka. Wakacje rozleniwiają mnie w sposób niemal zbrodniczy. Ale z jakiegoś powodu nie mam ochoty martwić się tym.

Tak jak nie mam ochoty przejmować się wczorajszą wpadką, jak i samą podsłuchaną rozmową. Bo jej echa już milkną, sen przegonił z głowy wszelakie czarne myśli. Nie zamierzam do tamtego powracać. Zamartwiać się na zapas. Gmerać w rzeczach, o których nie wiem zupełnie nic, bo trudno nazwać wiedzą dwa przypadkowe, wyrwane z kontekstu zdania.

I jest jeszcze coś… trwają wakacje. A podczas wakacji nastolatkowie z zasady nie używają mózgu.

Odwiedzam łazienkę, ubieram się i schodzę. Salon okazuje się pusty. Ty również zaspałeś, wuju? Dźwięki płynące z kuchni informują, że to błędne przypuszczenie. Podążam tym tropem. I już w wejściu zderzam się z całkowicie nierzeczywistym obrazem: opasany kolorowym fartuszkiem Edward przygotowuje posiłek. Kontrast z wełnianymi spodniami z idealnym kantem i elegancką koszulą jest tak ogromny, że nadludzkim niemal wysiłkiem zduszam parsknięcie.

Gdybyś był moim rówieśnikiem, w tej chwili dostałbym w mazak. Za drwiący wyraz twarzy. Na szczęście nie jesteś… a w dodatku zupełnie nie przejmujesz się tym i innymi kontrastami.

Ruszam mu na pomoc.

Tym razem jemy w kuchni; kiedy kończymy, oferuję, że posprzątam, co spotyka się z uśmiechem wdzięczności. Bez wyrzutów sumienia ładuję brudną zastawę do zmywarki. Skoro zostaniemy tutaj dłużej, nie ma sensu chlapać w zlewie. To nie jest Faerie.

Tutaj władzę sprawuje cywilizacja.

Parę machnięć ściereczką i kuchnia odzyskuje blask. Kontent z rezultatu powracam do salonu. Edward na powrót okupuje fotel… ale tym razem nie jest zajęty przeglądaniem gazety. Oczekuje.

Tak jak ja – przemyka przez głowę. Czekasz na rozmowę, która pewnie nie jest czymś koniecznym, tylko po prostu naturalnym. Po trwającej półtora roku rozłące mam kilka pytań. Nie zacznę od tych najważniejszych, niemniej zacznę. Porozmawiamy. Tak zwyczajnie.

– Mistrz naprawdę wyjechał? – zaczynam.

Otwarcia nigdy mi nie wychodziły.

– Tak sądzę – odpowiada – Rozumiem, że byłeś nieco skonfundowany jego wczorajszym pojawieniem się tutaj.

Skonfundowany. Cóż za cudaczne słowo.

Ale owszem, byłem. Gdyż już rankiem obiecał, że znika. Co zapewne miało na celu skonfundowanie Williama.

– Zauważyłem, że zwracasz się do Mistrza… po imieniu – ciągnę.

Edward śmieje się.

– Tutaj, na Ziemi, jest tylko zwyczajnym człowiekiem, nie uważasz?

– To prawda, choć… – próbuję kontrować, lecz wchodzi mi w słowo.

– Widzisz w tym brak szacunku – mówi – Bo również tutaj ja, szary obywatel Faerie, przebywający obecnie na wygnaniu, winienem korzyć się przed majestatem Wielkiego Mistrza… rzecz w tym, że ów majestat dla mnie nie jest tak oczywisty, bratanku. Rzecz w tym, że doskonale pamiętam czasy, kiedy w ogóle nie istniał. Gdy obaj byliśmy uczniami tej samej klasy Scola Magna.

Aha.

Cóż, to wiele tłumaczy.

– Coś, co zaczęło się od zwykłej znajomości, dość szybko przerodziło się w przyjaźń – ciągnie – Przyjaźń, która przetrwała, chociaż nasze drogi, kiedy szkołę ukończyliśmy, rozeszły się. Co było nieuniknione.

Widzę uśmiech. Uśmiech do własnych myśli.

– Umiejętności i potencjał George'a dostrzeżono natychmiast – już w dniu, w którym stanął na dziedzińcu z dyplomem w dłoni, Gildia Ogrodników dokonała bardzo zuchwałego porwania, obiecując nagrody oraz zaszczyty… i danego słowa w pełni dotrzymała. Moja ścieżka musiała być inna – poza faktem, iż byłem bodaj odrobinę mniej zdolny od George'a, to na dodatek w mej duszy płonął ogień niemożliwy do okiełznania. Nie dla mnie były więzy, jakie nakładają na swych podopiecznych gildie, wołał do mnie świat, mnogość światów, jakie otrzymaliśmy w darze. George zatrzymał się w Faerie, zdobył godność Wielkiego Mistrza… natomiast ja pozostałem Armstrongiem, podróżnikiem, włóczęgą, lekkoduchem. Odrobinę dzikim, nieokrzesanym, czasem nieobliczalnym. Prawdziwym Armstrongiem, chciałoby się rzec. Zgodnym z legendami o nas.

Milknie na moment.

Jeżeli któryś z nas przywraca do życia legendy, to właśnie ty, wuju – myślę. Ojciec był zupełnie inny.

– Czy zazdrościłem mu? – podejmuje znów – Tak, odrobinę. Nie stanowiska, nie zaszczytów – gdy pojąłem, że nikt nie zasługuje na nie mocniej. Bowiem wcześniej bywało, że odczuwałem zazdrość, widząc, jak niemal od niechcenia błyszczy wśród nas, uczniów jednej klasy, jednego rocznika. To niełatwe, wiedzieć, że tuż obok ciebie siedzi ktoś, kogo nigdy nie dościgniesz w biegłości, umiejętnościach… i na dodatek jest twym najlepszym przyjacielem.

Natychmiast przychodzi mi na myśl Emma.

Zgadza się – potwierdzam w duchu. To skrajnie niełatwe.

Choć ona nie jest przecież przyjacielem, tylko rozwrzeszczaną, rozpaskudzoną, wredną nastolatką. Stanowczo zbyt śliczną.

– Zazdroszczę mu stałości, opanowania, wyważenia – kontynuuje – Cech, których nigdy nie posiadłem. Jednak gdybyś zapytał George'a, czego brakuje jemu – zapewne odparłby, że iskry szaleństwa, impulsywności, spontaniczności… tego, co dostrzegał we mnie. I chyba to jest powodem, dla którego nasza przyjaźń przetrwała długie lata.

Uśmiecha się.

– A przecież wszystko mogła zniszczyć zazdrość właśnie. Postawiony w sytuacji, w jakiej ja się znalazłem, posiadasz dwa wyjścia, bratanku: albo pogrążysz się w zawiści i całą swą energię poświęcisz na bezskuteczne próby dorównania swojemu rywalowi, co rychło zmieni go w twego największego wroga… albo sprawisz, żeby stał się – i pozostał – twym najlepszym przyjacielem. Aby uczyć się od niego, lecz również pozwalać, żeby on uczył się od ciebie. Wspólnie podążać, wybacz górnolotność – drogą ku doskonałości. Ku zrozumieniu. Ku oświeceniu. Tak, w ustach George'a te słowa zabrzmiałyby naturalniej.

Jednak nie udało mi się powstrzymać lekkiego grymasu. Prawda, wcale nie brzmisz jak Armstrong, wuju. Dziki i nieco nieokrzesany.

– Sedno jest takie, że miałem – co przyznaję z niejaką dumą – wystarczająco wiele oleju w głowie, żeby wybrać to drugie rozwiązanie – dopowiada – I wierzę, że obaj odnieśliśmy korzyść… żaden człowiek nie posiądzie doskonałości we wszystkim.

Co każe zadać pytanie: czego ode mnie mogłaby nauczyć się Emma? Niestety, nic nie przychodzi mi do głowy.

Jest dwunożną, mobilną encyklopedią, magia wydaje się dla niej rzeczą niemal naturalną, wiedzę pochłania w tempie dla nas zwyczajnie nieosiągalnym. Najpewniej jedynym, co wychodzi mi lepiej, jest lewy podbródkowy – lecz i w tej kwestii Emma szybko zmniejsza dzielący nas dystans.

Chyba zaczynam pojmować, skąd te dosyć obco brzmiące frazy, wuju. Pasujące bardziej do twego brata. Nie zastąpisz go – i pewnie nawet nie zamierzasz na dłuższą metę próbować. Chcesz jedynie mojego ojca poudawać. Odrobinę. Żeby uprzyjemnić mi pobyt na Ziemi, bym poczuł się tu jak w domu.

A twą opowieść w wolnej chwili przetrawię – rady wydają się cenne. Tylko nie wypełnij nimi całego czasu, jaki dostaliśmy. Bądź Armstrongiem, nie Cameronem.

Niewypowiedziana prośba skutkuje. Edward zmienia temat.

– Miłe miejsce, Williamie – słyszę – Zupełnie jak nie Londyn, prawda? Cisza, przyzwoicie oddalone od siebie domy… do tego żadnych wypełniających ulice tłumów, których myślom musiałbyś się opierać. Jednak słyszałem, że w tym akurat jesteś doskonały.

Nie: zmienia. Modyfikuje.

Teraz będziemy grzebali w mojej duszy.

– Tak twierdzi Mistrz Opiekun – przyznaję – Do tej pory nie miałem wielu możliwości sprawdzenia się. Nie przejeżdżaliśmy przez centrum, a tu…. ledwo widzę dom sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Te parę szeptów to żadne wyzwanie.

Edward kiwa głową.

– Na pozór tak. Ale dla niektórych, przy odpowiednio długiej ekspozycji, mogłyby stanowić problem. Nie dla ciebie… George wspomniał, że oparłeś się jego atakowi. Atakom. Był prawdziwie zaskoczony. Mówił też, że poczuł pokusę sprawdzenia, ile jesteś w stanie znieść, gdzie leży granica twoich możliwości… szczęśliwie powstrzymał się w porę. I niewątpliwie uważa cię za jednego z najzdolniejszych uczniów, jacy trafili w ostatnim czasie do Scola Magna.

– Gruba przesada – bąkam – Są tacy, którzy zmiotą mnie w sekundę.

To wyznanie wzbudza zainteresowanie Edwarda.

– Zatem i ty masz w klasie swojego George'a Camerona?

– Mam – odpowiadam ponuro – Mój nazywa się Emma Holmes.

Reakcją jest szczery śmiech.

– Prawda, wspominałeś mi o pannie Holmes wczoraj. I muszę przyznać, że to niezwykle interesujące, bratanku. Jestem ogromnie ciekaw, jak ty poradzisz sobie w takiej sytuacji… podobnej, a jednak odmiennej.

Pytasz, czy zostaniemy przyjaciółmi na całe życie?

Jak, w jaki sposób, jeśli jej widok sprawia, że mam ochotę dać dowód czegoś więcej, niż samej przyjaźni? I coś musiało wyciec, kiedy ci o niej opowiadałem, nie udało mi się ukryć, że fascynuje mnie nie tylko jej umysł. Zastanawiasz się, jak wybrnę.

Nici z przyjaźni, dopóki kręci się przy niej ten zazdrośnik Kevin. Tak, jego święte i niezbywalne prawo. Musiałbym go zniknąć. Bo Emma jest, niestety – przepraszam za paskudne słowo – zajęta. Niech będzie, jedynie zarezerwowana… chociaż to brzmi jeszcze paskudniej. Właśnie przez mojego najlepszego przyjaciela. Nic nie zdziałam. Nic.

A skoro już tak zboczyliśmy – może poruszę sprawę, której wczoraj tknąć nie odważyłem się.

– Trzymamy się razem, w szóstkę, jak już wiesz – rozpoczynam – Jakimś cudem dobraliśmy się, mimo że jesteśmy zupełnie inni… czworo stąd, dwoje z Faerie. A tych dwoje to syn farmera, oraz wnuczka głowy Wysokiego Rodu… chyba dość niespotykane połączenie.

Odczekuję chwilę, jednak żaden komentarz nie pada.

– Ellinor Greene, wspominałem również o niej… czy znasz ród Greene, wuju? – przechodzę do sedna.

Naiwnie spodziewam się jakiejś reakcji, zmieszania, zaskoczenia. Nie następuje. Edward nawet nie drgnął.

– Nie ma chyba w Faerie człowieka, który nie słyszałby o rodzie Greene – odpowiada – Jednak czy znam go lepiej, niż inni? Nie sądzę. Nigdy nie poznałem rodziców Ellinor – a samą Lady spotkałem jeden raz w życiu, wiele lat temu.

Spokojna, wyważona odpowiedź.

Oraz monstrualnie wymijająca. Zwyczajnie to czuję.

Sam też jestem spokojny. Daleko mi do wykrzyczenia: chodzi mi o Camillę! Jakie ciemne sprawy łączą cię z nią, że przybyła, zobaczyła, i zdmuchnęła gniew innej ciotki na swoją siostrzenicę? Za bratanie się z Armstrongami, na których punkcie Greene mają psychiczny uraz – dlaczego, wuju? Jestem gotów wypowiedzieć te pytania spokojnym, wyważonym tonem.

Lecz stwierdzam, że się nie odważę. Spędzimy razem kilka dni, lepiej nie zaczynać od konfliktu. Bo zwyczajnie nie chcesz o tym mówić. Prawda?

A poza tym historia z Ellinor jest już zakończona. Jeśli będę omijał Azaliową, Greene pozwolą mi żyć.

Prawdopodobnie.

– Pozornie tak różni, a jednak połączyła was przyjaźń – odzywa się – To dobrze, że nie jesteś sam… co brzmi zaskakująco w ustach kogoś, kto często często zdawał się o tym nie pamiętać. To dobrze, Williamie – bowiem człowiek nie może stać samotnie przeciw wszystkim, nawet gdyby był najsilniejszy i najmądrzejszy.

Przeciw wszystkim? – powtarzam w myślach.

– I cieszy mnie, że George zdecydował się wziąć cię pod swoje skrzydła, mieć na ciebie baczenie – mówi – Jego pozycji w Faerie nikt nie może lekceważyć. Dbaj, żeby nie zawiódł się na tobie – a zyskasz potężnego sojusznika.

Raz jeszcze padły słowa pasujące do świata, gdzie walki, konflikty, są czymś powszednim… a ponoć Faerie jest szczęśliwą krainą nie znającą wojny – przebiega mi przez głowę. Nadal doskonale pamiętam tamtą notabene pamiętną lekcję Wprowadzenia do Magii, moje nieporadne próby i solenne zapewnienia profesora Robertsona. Czy dorośli, może nie wszyscy, może jakaś ich część, znają gorzką prawdę, i chronią nas przed nią? Czy dobre samopoczucie zapewnia nam fałsz?

Nie wiem. Powinienem zapytać, skoro rozmowa wtoczyła się na ten tor, jednak coś mnie powstrzymuje. Może przeświadczenie, że w odpowiedzi ujrzę tylko nieco drwiący uśmiech. Odmowny. Jaki stosują dorośli, kiedy trzeba powściągnąć zbyt dociekliwe dzieciaki… ale w taki sposób, aby nie zorientowały się, że trafiły. To niepoważne pytanie, drogi chłopcze.

Popadam w paranoję? Zapewne.

– Wuju, czy mogę zaufać Mistrzowi Opiekunowi? – zadaję inne pytanie.

Edward wbija we mnie spojrzenie.

– Mistrz Cameron jest dobrym człowiekiem, i mam pewność, że będzie ci pomagał, wspierał, bronił w miarę potrzeby – mówi – Jednak ty pytasz o bezgraniczne zaufanie, prawda?

Kiwam głową na potwierdzenie.

– Odpowiedź nie spodoba ci się, bratanku. Ponieważ brzmi ona: nie, nie możesz. Zaufać bezgranicznie, w pełni, nie możesz nikomu. Nawet członkowi twego klanu, innemu Armstrongowi… gdyż Utherowi niekiedy drogę zastępuje Eamon.

Jestem wstrząśnięty. Umysł nie daje wiary, pod czaszką gotuje się.

Nikomu? Klanowemu bratu?

I jeszcze dwa imiona, które słyszę pierwszy raz w życiu. A coś podpowiada mi, że będąc Armstrongiem powinienem je znać.

– Uther i Eamon? O kim mówisz, wuju?

Edward potrząsa głową. Nieznaczny ruch, a jednak zdecydowany.

– Wspomniałem o nich zbyt wcześnie, bratanku… uznaj, proszę, że te słowa nie padły. Otrzymasz odpowiedź, obiecuję. W stosowniejszym czasie.

Uznać, że nie padły? Jak miałbym to zrobić?

Ale nazbyt wyraźnie widzę po twojej twarzy, wuju, że dalsze drążenie jest absolutnie niewskazane. Wstąpiłem na jakąś przeklętą minę. Zupełnie nieświadomie.

Jak to z minami bywa, czyż nie? Orientujesz się poniewczasie.

Zgadza się, jestem zawiedziony, trochę, a nawet nieco więcej, niż trochę. Że igrasz ze mną w taki sposób. Błyskasz przed oczami świecidełkiem… a potem chowasz je na powrót. Odmawiasz wyjaśnień.

Martwi mnie to. Dlatego, że nie znam przyczyny.

– Nie bądź na mnie zły, bratanku – Edward właściwie interpretuje moje przedłużające się milczenie.

Nie jestem. Tylko będę boczył się jeszcze przez chwilę.

Bo całe życie w Faerie, moje, naszej szóstki, to czekanie na stosowniejszy czas. Niekiedy mamy dość. Tylko niekiedy – zazwyczaj zaciskamy zęby i chwytamy, co pochwycić się da, węszymy, dłubiemy, z uporem zadajemy pytania. I czasem doczekujemy się odpowiedzi.

Dobrze – udam, że nic się nie stało. I zacznę drążyć z drugiej strony.

– Powiedziałeś wczoraj, wuju, że kiedyś marzyłeś o tym, by zmieniać Faerie – mówię.

Edward uśmiecha się. Może zadziałało moje pytanie… może fakt, że bratanek dość szybko przestał się dąsać.

– Jak chyba każdy młody człowiek obdarzony szczątkowym chociażby rozumem, nieprawdaż? – rozpoczyna – Nie byłem wyjątkiem, bratanku. Dostrzegałem prawdę, że Faerie z każdą upływającą chwilą coraz wyraźniej podupada, kurczy się, wyludnia, traci swą energię… zdążając ku temu, co spotkało tak wiele krain Wieloświata. I marzyłem, że my, młodzi, kiedyś sprawimy, że ów trend się odwróci, że Faerie znów urośnie w siłę, zacznie sięgać tam, skąd onegdaj uciekło, a potem jeszcze dalej… że rozbłyśnie dla nas promyk nadziei, że nie skończymy jak wymarłe – albo właśnie wymierające – światy wzdłuż Nieskończonej Drogi, jak Atlantyda, Olimp, Nawie… i wiele, wiele innych.

Wykorzystuję moment przerwy na zadanie pytania, które zwyczajnie muszę zadać.

– Odwiedziłeś je, wuju?

Edward wolno kiwa głową.

– Tak, wiele spośród nich. Podążając śladem rodziców, a czasem wybierając własną ścieżkę. Poznałem je nieco bardziej, niż tylko powierzchownie – co, jak sądzę, daje mi prawo do wystawiania oceny naszemu światu… a ta jest bardzo surowa, Williamie.

Wbrew własnym słowom wciąż lekko się uśmiecha.

– Młodość minęła, rozsądek uspokoił emocje, i przestałem wierzyć w sprawczą moc pragnień. Wysiłki garstki marzycieli nie na wiele się zdadzą – pojąłem tę prawdę. Faerie zamiera, jest całkowitym przeciwieństwem Ziemi, duszącej się od nadmiaru ludzi, budynków, samochodów, ferm, fabryk… wszystkiego. I rozwiązaniem byłaby zamiana miejsc zamieszkania ich populacji – wtedy moje marzenia odzyskałyby sens.

Byłoby to jakieś wyjście. Jednak dostrzegam pewien problem.

– Faerie nie pomieściłoby tylu miliardów – mówię.

Reakcją jest cichy śmiech.

– Czy jesteś tego pewien, Williamie?

Śmiech sugeruje, że nie powinienem być. Jednak dlaczego nie miałbym bronić swego zdania? Armstrongowie z natury są uparci.

Aż kończą na szubienicy, zgadza się.

– Z Caisleán do granicy jest, w zależności od kierunku, sto pięćdziesiąt, dwieście, najwyżej dwieście kilkadziesiąt mil – zaczynam – I nawet jeśli dodamy do tego powierzchnię Pustkowi, to nadal…

– A czy wiesz cokolwiek o wyprawach dawnych podróżników, bratanku? – Edward nie pozwala mi dokończyć – Czy słyszałeś o ekspedycji Stuarta, która przed trzema wiekami zapuściła się na północne Pustkowia, przemierzyła ugór i dotarła do leżących odłogiem żyznych krain, odległych, wedle przybliżonych szacunków, o niemal dwa tysiące mil od ówczesnej granicy Faerie?

Kręcę głową. Nie, nie słyszałem… dwa tysiące?

Naprawdę?

Widzę jeszcze jeden szeroki uśmiech wuja.

– Sprawnie rachujesz – wynikiem są miliony. Mamy do dyspozycji niezliczone miliony mil kwadratowych, a może znacznie więcej… ponieważ tyle mielibyśmy, gdyby Faerie było planetą, swego rodzaju magicznym odbiciem, duplikatem Ziemi. A przecież bez żadnych wątpliwości tym nie jest.

Ten cios wgniata mnie w ziemię. Miażdży.

Jeszcze raz. Tylko bardzo powoli, wuju. Nie jest planetą?

Cooo?

– To niemożliwe! – niewiele brakuje do wrzasku – Faerie musi być planetą, jak Ziemia – przecież jest jej częścią, wszak na jego niebie świeci taki sam księżyc, i gwiazdy są te same, więc…

Milknę, bo brakuje mi słów.

Nie jest zwykłym fragmentem Ziemi, jakąś zagubioną wyspą na którymś z oceanów – to rzecz oczywista, na mapach nie pozostały już żadne białe plamy… lecz jej częścią być musi, właśnie z powyższych powodów. Lądem skrytym za zasłoną, powstałym dzięki Zderzeniu, tak, za zasłoną, którą uchyla przed nami Portal, lądem zawieszonym w jakimś innym wymiarze. Ale jest powierzchnią planety!!!

Nie jest?

Lekki wyraz drwiny nie znika z oblicza wuja.

– Pewien bardzo światły człowiek zapytał kiedyś: czy księżyc istnieje, kiedy na niego nie patrzymy? Niezwykle celne pytanie, bratanku… chociaż pozornie w żadne sposób nie związane z tematem.

– Nie rozumiem! – wydają z siebie jęk.

– Dlatego porzucimy tę koncepcję, skupiając się na namacalnych faktach. A są takie, że w Faerie widzimy nad naszymi głowami księżyc, identyczny, jak ziemski… ale on nie jest prawdziwy. Nie może być naturalnym satelitą obiegającym planetę, naszym Księżycem, pisanym wielką literą. Dlaczego? Ponieważ Faerie bez wątpienia nie jest Ziemią. Nie jest planetą krążącą wokół słońca, kulą o promieniu rzędu kilku tysięcy mil. To wiedza zepchnięta na margines, niechętnie przywoływana, nie poznasz jej wczytując się w powszechnie dostępne księgi. Ale jest prawdziwa. Bowiem kolejny, bezsprzecznie stwierdzony fakt brzmi: pomiary prowadzone na dostępnym nam obszarze wskazały, że Faerie posiada ujemną krzywiznę.

Proszę?

Uruchamiam wyobraźnię. Lecz obrazy, które podsuwa, są pokraczne. Absurdalne.

– Zatem wydaje się, że Faerie jest czymś na kształt odwrotności kuli – mówi – Jakim sposobem? Tego wytłumaczyć niestety nie potrafię, sam jedynie cytuję słowa mędrców. Lecz może przyjmując je bezkrytycznie popełniamy błąd – może zbudowaliśmy nasz maleńki świat na dnie krateru wybitego przez monstrualny meteor, krateru o średnicy wielu tysięcy mil?… chociaż w takim przypadku planeta musiałaby być tak ogromna, że zabiłaby nas jej grawitacja. A kiedy już mowa o grawitacji… czy wiesz, że w Faerie nie jest ona stała? Że eksperyment wykonany daleko na Pustkowiach da inny wynik, niż ten z Caisleán?

Słowa wuja przytłaczają mnie. Powinna tu siedzieć Emma, nie ja.

A jeszcze nie skończył. Chyba dopiero się rozgrzewa.

– Może być również tak, że Faerie jest kulą, a raczej sferą, a my żyjemy w jej wnętrzu – natomiast słońce, gwiazdy i księżyc są tylko obrazami wyświetlanymi przez bogów na jej powierzchni, nad naszymi głowami… lub jest czymś innym, co przekracza możliwości naszego pojmowania. Lecz nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy zrozumieć próbowali – mówiłem sobie, kiedy zderzałem się w tymi zagadkami po raz pierwszy. Aż stało się to moim marzeniem: znalezienie rozwiązań wszelkich tajemnic świata, w którym przyszło mi żyć.

Spogląda mi w oczy.

– Wiem, o co chciałbyś mnie zapytać: dlaczego o nim zapomniałem – mówi po chwili.

Takie pytanie przemknęło mi przez głowę – przyznaję bezgłośnie.

I za moment poznam odpowiedź.

– Otóż nie, bratanku – słyszę – Nie zapomniałem o żadnym ze swoich marzeń… jedynie przełożyłem ich realizację. Na nieco później.

Myśli wirują w głowie.

Nie myliłem się, już od samego początku. I Emma nie myliła się, inni również. Edukowano nas w dumnej Scola Magna przekonując, że jesteśmy wybrańcami, że posiądziemy wiedzę niedostępną profanom, wtłaczając do umysłów tysiące faktów… lecz omijano najważniejsze pytania. Robiono wszystko, byśmy ich nie zadawali, zbijając z tropu, mącąc, zapobiegając nawet naszym próbom ich formułowania. Faerie miało być naszym domem – prostym, nieskomplikowanym światem bez tajemnic. A najwyraźniej jest czymś zupełnie innym.

Trafiła mi się szansa – siedzi przede mną człowiek, mający za nic nakazy władców. I muszę wykorzystać ją do ostatniego okruszka.

– A gdyby Faerie naprawdę było wydrążoną kulą? – pytam – Jaką miałaby średnicę, gdyby wziąć pod uwagę wielkość tej zmierzonej krzywizny?

– Niespełna dwieście milionów mil – odpowiada – W sam raz, żeby utworzyć sferę otaczającą słońce, sferę, której wewnętrzna powierzchnia znajdowałaby się w odległości idealnej dla powstania i trwania życia. Interesująca zbieżność, nieprawdaż?

Bardzo interesująca. Niepokojąca.

Jednak…

– Chyba jedynie zbieżność, wuju – mówię – Gdyby to naprawdę była sfera, nie widzielibyśmy nocą gwiazd.

Edward śmieje się.

– Czy cywilizacja, która zdolna byłaby do stworzenia takiego dzieła, nie mogłaby pozostawić większości powierzchni sfery idealnie przezroczystą, aby istoty mieszkające na małym jej fragmencie nie domyśliły się prawdy? Pomyśl, Williamie: gdyby dano nam zaledwie jeden promil powierzchni owej sfery, mielibyśmy do dyspozycji świat większy od miliona planet. I do tego piękne, gwiaździste niebo nocą.

– Więc skoro nurtowało cię to, wuju, dlaczego nie wybrałeś się, żeby sprawdzić, jak jest naprawdę?

Mój wybuch skwitowany zostaje śmiechem.

– Skala, bratanku! Nie bierzesz pod uwagę skali. Proszę, wysil umysł i oblicz w pamięci, jaką drogę musiałbym pokonać, by dotrzeć do krawędzi, gdybym stał dokładnie w centrum kwadratu mającego powierzchnię równą… załóżmy, że jednemu promilowi całkowitej powierzchni wspomnianej sfery.

Oblewam się zimnym potem. Rachunki w wakacje, wuju? Błagam.

Jednak zaczynam. Promień – przyjmijmy dla równego rachunku – sto milionów mil. Sto razy sto, dziesięć tysięcy. Czego? Milionów milionów. Czyli… hmmm… bilionów, tak? Promil z dziesięciu tysięcy daje… niech to diabli, zapomniałem o reszcie wzoru. Pi razy cztery, w zaokrągleniu dwanaście. Zatem jedna tysięczna razy dziesięć tysięcy razy dwanaście… człowieku, na pewno istnieje prostszy sposób. Sto dwadzieścia bilionów, mamy powierzchnię kwadratu. Pierwiastkujemy, zgadza się. Mniej więcej jedenaście… tylko czego? Milionów, tak, ich właśnie.

Proszę? Bogowie, wuj miał rację. Bok ma jedenaście milionów mil, a jego połowa to…

– Pięć i pół miliona mil – odpowiadam – W przybliżeniu.

– Już rozumiesz?

Owszem, rozumiem. To raczej nie wygląda na wyprawę, którą dałoby się odbyć w weekend… niejaki Kolumb miał odrobinę łatwiejsze zadanie.

Już po chwili w umyśle rozbłyskuje kolejna wątpliwość.

– Ci gwiezdni budowniczowie musieliby poradzić sobie z jeszcze jedną rzeczą – mówię – Z grawitacją. Jak na tym świecie sfery zapewnić grawitację, wuju? Przenośnymi generatorami?

Edward nie wygląda na zdeprymowanego.

– Jeśli skonstruujesz takowy, natychmiast daj mi znać, bratanku… obiecuję, że znajdę na nie zbyt, i obaj zostaniemy miliarderami – oznajmia – Lecz przecież nie trzeba generatorów grawitacji! Nie musisz sprawiać, by na całej powierzchni sfery istniało przyciąganie o akceptowalnej dla nas wartości – właśnie przez jej rozmiar, przez te tysiące miliardów mil kwadratowych do dyspozycji. Wystarczy wspomnianą sferę wprawić w ruch obrotowy, z odpowiednią prędkością kątową. Nie, nie obawiaj się, nie każę ci jej teraz obliczać, bratanku! A wtedy pas, nazwijmy go przez analogię równikiem, zyska grawitację równą ziemskiej… a im bliżej biegunów, czyli punktów wyznaczających oś obrotu, tym grawitacja będzie coraz słabsza – aż do stanu nieważkości. Okropne marnotrawstwo przestrzeni, prawda? Lecz ostatecznie bez znaczenia… gdyż i tak pozostaje całkiem spory kawałek ziemi zdatnej do zamieszkania.

Całkiem spory. Jak przed chwilą zostało obliczone.

Wtedy Edward uśmiecha się szeroko.

– I koncepcja sfery wyjaśniałaby stwierdzone w Faerie różnice wartości przyspieszenia grawitacyjnego, nie uważasz, bratanku?

Tak. Chyba tak.

Nie mogę stwierdzić tego z całkowitą pewnością… zbyt mocno rozbolała mnie głowa.

– Mieszkamy we wnętrzu sfery otaczającej słońce? – stać mnie tylko na tyle.

Edward rozkłada ręce.

– Jak dostrzegłeś, jest sporo argumentów za. To jedna z możliwości. Jednak jak sprawy się mają, będziesz musiał przekonać się sam. Wyruszyć, żeby dotrzeć do granic pustki… lub powrócić do punktu wyjścia.

Ja?

Ale niech ci będzie. Kiedy zdarzą mi się naprawdę długie wakacje.

Znów czuję jego przenikliwe spojrzenie.

– To tylko jedna z tajemnic tamtego świata – mówi nagle, ściszonym głosem – A ja chciałbym podzielić się z tobą wieloma innymi.

Chciałbym. Nie: chcę.

Zrozumiałem różnicę. Przekonuje mnie cisza, brak dalszego ciągu.

– Dlaczego tego nie zrobisz? – pytam.

– Trafnie odgadłeś: nie zrobię – uśmiech wuja jest nieco smutny – Z obawy, Williamie. Nie o siebie – ja jestem poza zasięgiem ludzi, którzy władają Faerie, tych, których powołaniem jest utrzymywanie ludu w nieświadomości. Z obawy o ciebie, bratanku.

Zabrzmiało strasznie poważnie.

– Obawy? Czy groziłoby mi…

– Och, nie – przerywa mi – Nie spowodowałoby to żadnego zagrożenia zdrowia czy życia. Jedynie utratę beztroski. Beztroski przynależnej młodości, której nie zamierzam ci odbierać. Czy też pozwalać, by ją odebrano, kiedy do niewłaściwych uszu dotrą twe niebacznie wypowiedziane słowa.

Dusza protestuje.

– Pilnuję języka – oznajmiam – A swym przyjaciołom ufam.

– Bezgranicznie? – natychmiast pyta.

Celna kontra, wuju.

Bezgranicznie ufać nie mogę nikomu – to twoje słowa. Ale twierdzisz też, że nie ryzykowałbym niczym szczególnie dotkliwym. Wyrwaniem ze stanu bezmyślnego szczęścia… ładną parafrazę beztroski wymyśliłem? Władcy uprzykrzaliby mi życie – w jaki sposób, tego wyobrazić sobie nie potrafię – jednak od surowych spojrzeń, niechęci i podstawiania nóg zazwyczaj się nie umiera. Może złamiesz się? Nie sądzę, żebyś pragnął dla bratanka życia wypełnionego przedrostkiem bez. Bezmyślności, bezrefleksyjności, bezsilności, bezowocności… zatem, koniec końców, beztroski. Edwardzie?

Na nic moje rozważania, nie skłonię cię do mówienia. Decyzja zapadła.

Tylko dlaczego w ogóle zaczynałeś? Dlaczego wyjawiłeś, że tajemnice naprawdę istnieją? I dlaczego Mistrz Cameron zgodził się na nasze spotkanie wiedząc, że mój niepokorny wuj pilnować języka nie zamierza? Sporo pytań. I przydałby mi się tu jakiś Holmes. Jakaś.

Opiekun pragnął, żebym poznał prawdę. A przynajmniej dowiedział się, że to, co za nią uchodzi w Faerie, prawdą nie jest. Będąc Wielkim Mistrzem, otwierać oczu mi nie mógł, nie dopuszczając się zdrady stanu. Wykorzystał swego przyjaciela, sam pozostając czysty i kryty.

Odleciałem w krainę fantazji. Niemniej trafiłem, zgadza się?

Mógłbyś przynajmniej uśmiechnąć się porozumiewawczo.

– Czy poznam kiedyś te tajemnice? – pytam wprost.

Nie czekam długo na odpowiedź.

– To zależy wyłącznie od ciebie, młodzieńcze. Przecież jesteśmy obdarzeni wolną wolą. I żadne prawa, żadne zakazy nie mogą jej zdusić.

Co w wolnym tłumaczeniu oznacza: odczekaj nieco. I jeśli nie zgaśnie w tobie ciekawość, zadasz mi te pytania powtórnie za jakiś czas. Wtedy usłyszysz odpowiedzi.

Kiedy? Gdy już znajdę się poza zasięgiem istot mogących obrzydzić mi życie? Poczekam długo. Ty wyrwałeś się całkiem niedawno, prawda?

Znienacka uderza otwartymi dłońmi w skórzane oparcia fotela. Rozlega się ostry trzask.

– Dość, bratanku! – niemal wykrzykuje – Dość zgryzot i nurzania się w trudnych tematach… wszak trwają twoje wakacje. Jesteśmy na siebie skazani, lecz ja nie mam zamiaru spędzić tych dni w zamknięciu czterech ścian. Powiedz mi, czy masz ochotę na przejażdżkę?

Czy mam? Zadajesz tak trudne pytania, wuju, że przy nich egzamin u Browna wydaje się igraszką.

– Oczywiście! – i ja pozwalam sobie na wrzask.

– Zatem zbieraj się! Bowiem w mojej głowie narodziło się już kilka pomysłów, i…

Reszty nie słyszę. Moje stopy zbyt głośno łomoczą na stopniach.

Minutę później z plecakiem na ramieniu przekraczam próg. Gdy wuj zamyka dom, zaczynam rozglądać się po ulicy. Przejażdżka implikuje istnienie samochodu, nieprawdaż? Nauczyciele byliby dumni, że formułuję tak przemądre zdania. Czym teraz jeździsz? Jeśli nie zapomniałem, ostatnio był to mercedes sl… lecz pamiętam również, że auta zmieniasz częściej niż garnitury. Więc może mnie zaskoczysz.

Szczęka ostatni zamek.

– Zaparkowałem nieco dalej – zostaję poinformowany.

Co tłumaczy pusty podjazd. Nie wyjaśnia twojej decyzji.

Maszerujemy wzdłuż ulicy, mijając co kilkadziesiąt jardów kolejny zaparkowany samochód. Granatowe mondeo kombi… cóż za absurdalny pomysł. Srebrny vauxhall – tak samo. Czarne bmw trójka, odrobinę cieplej, ale również nie, jeszcze jeden ford. Stanąłeś na drugim brzegu Tamizy, wuju? Czarna acura, hmmm… nie, kolejne pudło, potem popielaty mercedes e klasa, dla młodych duchem inaczej.

I niemal całkowicie schowane za nim to cudo.

Wzdycham głośno.

Chyba nie ma potrzeby pytać, czy ten czarny jaguar xk należy do ciebie, wuju. Muszę użyć wielkich słów: kwintesencja piękna. I szybkości, mam obowiązek dodać, kiedy dostrzegam literki rs pod spojlerem. Nie uznajesz kompromisów.

Odebrało mi dech. Czy też mogę takiego dostać?

Nie? Dla odmiany zrobiło mi się potwornie smutno.

I w tym momencie dociera do mnie, że w wyborze wuja nie ma żadnego przypadku. Że piękno pięknem… jednak klucz tkwi w tym, że jego przyjaciel też jeździ jaguarem. Wspaniałym, o przepięknej linii, wszystko prawda. Ale nie takim.

Jaguarem xf. Ciężkim, wielkim krówskiem, wybaczcie mi bogowie, w porównaniu z lekkością tego coupe.

Ładnie tak postępować, wuju?

– Bezbarwne sedany wybierają sztywni, dobrze ułożeni dżentelmeni – oznajmia Edward, upewniając mnie, że trafiłem – Nudni urzędnicy, Mistrzowie Gildii, i im podobni. Lecz nie ja.

A potem śmieje się szczerze.

– Wstrząśnięty, Williamie? Wyglądasz niemal tak, jak nieszczęsny George w chwili, w której ujrzał go pierwszy raz. Był dogłębnie poruszony, używając stylu wysokiego. Natomiast mówiąc kolokwialnie – straszliwie się na mnie wściekł. On! Wyobrażasz sobie?

Parskam śmiechem. Bo nijak nie potrafię sobie tego wyobrazić.

– Postępuję bardzo niepedagogicznie uświadamiając ci, że dorośli, stateczni mężczyźni zdolni są do takich wybryków – ciągnie – Ale z tobą pragnę być szczery. George'owi należał się prztyczek w nos… zresztą to nader przyzwoite auto, nie uważasz?

Nie ma sensu odpowiadać.

Przyzwoite? Tak mówią zimni Angole, wuju. Ono jest przecudne.

– Jak widzisz, zaparkowałem poza zasięgiem wzroku George'a – dodaje – Dość już wycierpiał. Na co czekasz, bratanku? Wsiadaj!

Wsiadam. Słyszę zadziorne mruczenie silnika. Moszczę się w fotelu, wbijam plecami w oparci.

Nader słuszna decyzja. Wyrywamy do przodu.

Jak pocisk z lufy Browninga M2, błagam, wybaczcie porównanie, ale to oczywisty elekt tego, że mój mózg przez przyspieszenie rozpłaszczył się na wewnętrznej powierzchni mojej czaszki, powierzchni mogącej być całkiem udanym modelem sfery, na której tkwi pryszczyk Faerie… czy tak to leciało, wuju? Nie mam już pewności, pęd porwał wszelkie sensowne myśli.

Jest zwyczajnie bosko.

 

 

Już po trzech dniach odnoszę wrażenie, że zajrzeliśmy w każdy zakamarek wart odwiedzenia. Wszystkie należały do kategorii: nieistniejące w Faerie. Wszystkie zaspokajały mój głód Ziemi.

Kina, restauracje, przydrożne bary, londyńskie muzea, teatr, centra handlowe i malutkie sklepiki z duszą w wąskich uliczkach – wszystko jakimś niepojętym sposobem wciśnięte w szesnaście godzin będących do dyspozycji każdego dnia. Rajdy jaguarem, ścisk metra, rejs łodzią motorową po Tamizie, zabrakło tylko wzbicia się w przestworza na pokładzie samolotu. Kręgielnia, piłkarski stadion oraz plaża nad jeziorem na terenie ekskluzywnego klubu. Edward w kąpielówkach. Zamiast wywołać śmiech, ten widok wzbogacił moją kolekcję kompleksów. Czterdziestoparolatkowie nie powinni posiadać takiej muskulatury, zdajesz sobie sprawę, wuju? Młode panny, zamiast interesować się mną, wodzą wzrokiem za tobą. Jednak to nie przesłania mi całości. Jest wspaniale.

Zadowolony? – pyta w pewnej chwili. Nie sądziłem, że wakacje na Ziemi mogą okazać się tak nudne – odpowiadam, i przez moment wydaje mi się, że wuj pójdzie w ślady Emmy i zasadzi mi kuksańca w bok.

Lecz tylko uśmiecha się.

 

 

Nasze rozmowy niemal nie milkną, jednak omijamy z daleka wszelkie poważne i istotne sprawy. Pragnę nacieszyć się wakacjami – wuj chce ofiarować mi taką możliwość. Trudne pytania nie padają, nie rozpoczynają się opowieści o straszliwych tajemnicach. Może za rok – myślę niekiedy. Gdy będę o rok starszy, mądrzejszy, lepiej przygotowany. Już po Otwarciu zmieniającym sposób patrzenia na świat. Może wtedy przyjdzie czas na prowadzenie dyskusji o pryncypiach. Może nie będę musiał naciskać, drążyć – tylko ty sam otworzysz się przede mną, wuju.

Takie myśli znikają po chwili, dzieje się zbyt wiele, zbyt intensywnie, a ja wciąż nie odczuwam przesytu. I niestety za szybko przemijają dni. W sobotnie popołudnie Edward oznajmia, że nasz wspólny czas dobiega końca. To już nasz ostatni wieczór, bratanku. Jutro wyjeżdżam, również mnie wzywają pilne przedsięwzięcia, prawdziwe, nie wydumane. Niezmiernie ważkie.

Staram się nie okazać po sobie zawodu, jednak tak właśnie się czuję: zawiedziony. Prawda, od samego początku i ty, i Opiekun zastrzegliście, że to będzie tylko kilka dni, ale miałem nadzieję, że zmienicie zdanie. Bo to licha rekompensata za półtora roku twojej nieobecności. I nie o nasze szaleńcze rajdy po mieście mi chodzi. Wcześniej rzadko miałem okazję rozmawiać z tobą tak, jak teraz – rozumiem, byłem dzieciakiem, żadnym partnerem do dyskusji. Dziś jest inaczej. A ty uciekasz już po niecałym tygodniu, i nie zobaczę cię wcześniej, niż za rok. Trudno w takiej sytuacji udawać radość.

Powstrzymuję się, głośno nie mówię nic.

Niemal w zupełnym milczeniu zjadamy kolację. Kiedy stół zostaje uprzątnięty, Edward proponuje, byśmy wyszli na taras. Pożegnalna rozmowa – tak, rozumiem. Zgadzam się bez wahania.

Staję obok wuja. I znów długo nie odzywa się żaden z nas. Obaj oparci o balustradę, dwie nieruchome sylwetki. Chyba podobne. Bardziej, niż byłbym gotów przyznać. Ale nie posiadam już innych punktów odniesienia, jesteś nie tylko najbliższym krewnym, ale też jedynym, jakiego znam. Tylko z tobą mogę się teraz porównywać.

Mam tak wiele pytań. I tak niewiele czasu, żeby móc zadać je wszystkie. Może właśnie dlatego wciąż nie zaczynam. Nie pomaga błoga cisza, rodząca się noc, ciepła, nieruchome powietrze, które nie zdążyło jeszcze ostygnąć po dosyć gorącym, jak na ten świat, ten jego punkt, dniu. Nie ułatwia rozleniwiający bezruch.

Niemniej zacząć muszę. Moja ostatnia szansa.

– Czy w Faerie są jacyś inni Armstrongowie? Nasza rodzina? – pytam.

– Oczywiście, że tak – odpowiada, nie odwracając głowy ku mnie, wciąż wpatrzony w dal – Armstrongowie są wszędzie, po jednej i drugiej stronie Portalu, choć częstokroć starano się nas wyprosić. Ale przetrwaliśmy, i w Faerie, i tutaj, i w Szkocji, i rozrzuceni po całej Ziemi. Nas nie krępują żadne granice. Nie zapominaj, bratanku, że to my zdobyliśmy Księżyc.

Uśmiechasz się teraz. Chociaż nie patrzę na ciebie, wiem.

Ja również się uśmiechnę. Księżyc!

– Wiem, że klan zamieszkuje Dolinę Hollows… pytam, czy z tamtymi łączy nas bliskie pokrewieństwo.

– Mój ojciec nie miał braci, i jego ojciec również – słyszę – Znalazłbyś w Dolinie co najwyżej rodziny swoich prapradziadków, z naprawdę wieloma pra. Spotkałbyś niezwykle odległych kuzynów. Jednak nie ma znaczenia, czy pokrewieństwo jest bliskie, czy dalekie, Williamie. Jesteśmy Armstrongami. Klanem Armstrong.

Jakbyś cytował mojego ojca, swego brata. Zuchwała duma, że należymy do tak niepokornego rodu, dla mnie od zawsze trochę niepojęta – od dzieciństwa znałem tylko dwóch Armstrongów, was właśnie. Tata nigdy nie dał mi odczuć, że jesteśmy częścią jakiejś większej wspólnoty. Był obcy na tym świecie, wiem to teraz.

Chciałbym odczuć tę dumę bardziej realnie. Mieć więcej powodów do jej odczuwania, więcej, niż jeden zuchwały rozbójnik sprzed stuleci, jeden prawdziwy, chociaż wciąż nieobecny wuj, i jeden przyszywany, ten, który zdobył Księżyc. A w tej chwili to znacznie łatwiejsze.

– Mieszkam w Faerie – zaczynam – Sto kilkadziesiąt mil od naszego gniazda. Ledwie tyle. Czy mógłbym wybrać się do Doliny, wuju? Nie w te wakacje oczywiście, ale kolejne… chciałbym poznać klan. Ujrzeć więcej, niż jednego Armstronga naraz.

Jakimś szóstym zmysłem wyczuwam, że Edward usztywnia się już po pierwszych słowach – stąd żart na koniec, dla rozładowania atmosfery.

Niestety, nie pomógł.

– Nie powinieneś teraz tego robić, bratanku – słyszę – Zdaję sobie sprawę, że nie zrozumiesz mojego sprzeciwu, jego przyczyn, których wyjaśnić ci nie mogę, i znów będziesz boczył się na mnie… mimo tego uważam, że dokonuję słusznego wyboru. Kiedyś poznasz odpowiedzi i pojmiesz, że miałem rację.

Ten sam mur, który napotykałem już tak wiele razy.

Ale postaram się zachować spokój. Nie zrażać się, nie obrażać. Przekonać samego, że musisz mieć ważne powody. Ufać, że dotrzymasz słowa i pewnego dnia je poznam.

Przypominam sobie inne pytanie, które miałem zadać wieki temu.

– Już następnego dnia po przybyciu do Faerie dowiedziałem się, że Armstrongowie zamieszkują Dolinę Hollows – zaczynam – A później Opiekun rzekł mi, że są tam od przynajmniej kilkunastu stuleci… co jest zwyczajnie niemożliwe. Próbowałem go wypytać – ale niczego nie chciał objaśnić, odsyłając do ciebie właśnie.

– I oto trafiła się okazja – głos Edwarda przesiąknięty jest wesołością.

– Wytłumaczysz mi, wuju, jak ród, który liczy sobie nawet nie tysiąc lat i nie istniał w chwili, w której Merlin zamykał przejście między światami, może żyć w Faerie od kilkunastu wieków? – kończę.

Edward uśmiecha się szeroko.

– Uważasz, że chronologia jest nierozwiązywalnym problemem?

– Bo jest! – odpowiadam z naciskiem – I myślę, że Opiekun mógł się mylić, i dopiero w średniowieczu jeden z Armstrongów trafił do Faerie, nie kilkanaście, tylko kilka wieków temu, gdy już nosiliśmy to miano. Przez Portal. Ale z drugiej strony szansa, że jeden człowiek dał początek rodzinie liczącej tysiące…

Urywam. Teraz twoja kolej, wuju.

– Temu człowiekowi, a także jego z konieczności licznym synom, i nie mniej licznym wnukom, musiałoby się wciąż niezmiernie szczęścić, prawda, Williamie? Szansa istotnie niewielka… ale czasem los uśmiecha się do nas niesprawiedliwie często.

Wygląda na to, że skończył.

I to tyle? Jesteśmy nieprawdopodobnymi szczęściarzami?

Popełniam błąd.

– Jednak los nie był dla nas tak łaskawy, a twoje wątpliwości są uzasadnione – podejmuje – Pomyliłeś się w jednym: chronologia jest jak najbardziej właściwa, a błędne było inne założenie, kierunek. Armstrongowie nie przywędrowali do Faerie z Ziemi. Było odwrotnie.

Proszę?!

Niczego nie rozumiem. Nic się nie zgadza.

– Przecież to nazwisko powstało tutaj, na Ziemi, wuju! Ojciec wiele razy opowiadał mi, że według legendy pochodzimy od Fairbairna, który w bitwie ocalił życie szkockiemu królowi…

– Mój chłopcze! – przerywa mi – Jeżeli przez tak długi czas nie zapomniałeś imienia tamtego, zapewne pamiętasz również, że owa legenda twierdzi, iż Fairbairn był giermkiem króla Malcolma… syn duńskiego króla, władca Northumbrii, miałby być zwyczajnym giermkiem? Sam przyznasz, że brzmi to odrobinę niewiarygodnie.

– Więc legenda kłamie?

Na twarzy wuja wciąż błąka się uśmiech.

– Mogło zdarzyć się tak, iż giermek Malcolma, czy też poprawniej – Máel Coluima, uratował życie swemu władcy… i otrzymał nawiązujące do tego czynu miano. Ale przecież nie brzmiało ono Armstrong – twierdzenie, że szkocki władca posługiwał się językiem angielskim byłoby dosyć karkołomne… czy nie tak, bratanku?

– To tylko tłumaczenie na angielski – mruczę.

– Owszem, w tym masz rację. Jednak nadużyciem byłoby utożsamiać gaelickie Fairbairn z francuskim Fortinbras, znaczącym dokładnie tyle, co Armstrong… odbiegłem zbyt daleko od sedna, jak się zdaje. A sedno jest takie, że wcale nie Siward Fairbairn, wedle legendy noszący przydomek Armstrong, dał początek rodowi noszącemu to miano. Narodziliśmy się po drugiej stronie, Williamie. Jesteśmy dziećmi Faerie.

Zbyt wiele nazw.

A poza tym moje najświętsze przekonanie rozpada się w proch – jasno widzę, że solidnie przyłożyłeś się do poszukiwań, i nie mam żadnego powodu nie ufać w twe słowa.

Jesteśmy dziećmi Faerie. Ha! Przez co ja sam jestem jeszcze bardziej prawdziwym Faerianinem, być może prawdziwszym od mojego druha Kevina. Być może prawdziwszym od dumnej panny Ellinor.

Interesująca, i niezwykle niebezpieczna koncepcja. Pozostawmy ją w sferze teorii.

– Wobec tego moje pytanie wciąż pozostaje aktualne, wuju – mówię – Ale teraz brzmi nieco inaczej: skąd wzięliśmy się w Szkocji? My, Armstrongowie?

Edward kręci głową.

– Tego nie wiem, Williamie. Nie wiem, chociaż przyznam, że również mnie nurtowała ta kwestia, i próbowałem odkryć prawdę… jednak moje starania spełzły na niczym. I mogę wysnuć wyłącznie ten wniosek: któryś z nas, Armstrongów, sto, może dwieście lat po czasach znanego nam z legendy króla Malcolma, musiał pokonać Portal i przybyć na Ziemię, na Pogranicze – gdzie osiadł, znalazł żonę i płodził dzieci… a jego potomkowie nie usłyszeli Wezwania, i pozostali tam, dając początek ziemskiemu odłamowi naszego rodu. Tak być musiało, bowiem niezaprzeczalne jest to jedno: że Armstrongowie z Faerie poprzedzają tych, których ojczyzną była Szkocja. Nasze miano powstało właśnie tam, w tamtej magicznej krainie, piętnaście, nawet dwadzieścia wieków temu. Nie tutaj.

Właśnie dlatego chciałbym mieć cię przy sobie. Przez kolejne piętnaście, dwadzieścia stuleci… byś odpowiadał na każde moje dociekliwe pytanie.

– Jacy byli moi dziadkowie? – oto kolejne z nich.

Lekki skurcz przemyka przez twarz Edwarda.

– Mam nadzieję, że pytasz o Armstrongów – mówi, jednak nie czeka na potwierdzenie – Moi rodzice, twoi dziadkowie, byli ludźmi ogromnej dobroci oraz mądrości, a jednocześnie pełnymi pasji i ciekawości świata. Jestem pewien, że nie mogli dać nam – Patrickowi i mnie – więcej. Że nie mogli być lepszymi rodzicami. W twoim ojcu zaszczepili rozsądek i niezłomność, we mnie pragnienie odkrywania, poszukiwania odpowiedzi. A oni posiadali wszystkie te przymioty, byli podróżnikami, cierpliwymi badaczami, odkrywcami. Wciąż odczuwasz lekki żal do ojca – lecz przecież nie oszukał cię, a jedynie ukrył przed tobą prawdziwe cele ich wypraw. Byli badaczami krain powstałych, a może tylko odnalezionych przez ludzi po Zderzeniu. Jednak nie pragnęli przekonać się – jak większość innych – co leży dalej, poza zasięgiem wzroku, tam, dokąd nikt jeszcze nie dotarł. Nie próbowali sprawdzać, co kryje się za Pustkowiami, ani tego, do jakich tajemniczych światów zdoła doprowadzić ich Nieskończona Droga. Pragnęli czegoś innego: prawdziwie zrozumieć te, które wydawały się doskonale znane. Nieodległe nam światy, łączące się z naszym dzięki Ogrodowi… i właśnie tam znaleźli śmierć. W Ogrodzie.

Słowa sprawiają, że przypominam sobie wyprawę do Abbottshire.

– Odwiedziłem cmentarz, poszedłem na grób rodziców – mówię – Jednak nie zauważyłem grobu dziadków.

– On tam jest, bratanku – słyszę cichy głos wuja – Niemal na samym końcu centralnej alei, w otoczeniu grobowców innych Armstrongów z Abbottshire. Lecz myślę, iż dobrze się stało, że dzierżawca nie pokazał ci tego miejsca… wizyta na grobie moich rodziców wymaga dłuższej opowieści, którą powinieneś usłyszeć z ust Armstronga. Żywię nadzieję, że tą osobą okażę się ja… że kiedyś pojedziemy tam razem.

Kilka dni temu złożyłeś obietnicę. Dotrzymasz jej?

– Czy przybędziesz do Faerie, wuju? – pytam.

– Nie wiem, Williamie. Zapewne nie stanie się to w najbliższej przyszłości.

– Szkoda – zdobywam się tylko na taki komentarz.

Tym razem nie odpowiada nic.

I znów stoimy w ciszy, oparci o balustradę. Na wprost nas wschodzi księżyc, powoli wynurza się zza ściany drzew rosnących naprzeciwko. Piękny. Prawdziwy. Ten zdobyty przez Armstronga.

– Potrzeba ci tam czegoś, Williamie? Pieniędzy? – pyta.

Zaprzeczam ruchem głowy.

– Nie, wuju. Dostaję od Opiekuna dwa funty miesięcznie… która to kwota sprawia, że w Faerie jestem prawdziwym bogaczem.

Śmieje się cicho.

– Ale jest inna rzecz, która… – ciągnę, ale zacinam się na moment – Wiesz, wuju, że mieszkam na stancji, daleko od przyjaciół. Sam w pokoju… niekiedy miewam wrażenie, że za moment stracę rozum. Wolałbym być z nimi w internacie.

Czekam kilkanaście sekund na odpowiedź.

– Samotność jest czasem trudna do zniesienia – przyznaje – Jednak uwierz mi, bratanku – decyzja, że nie zamieszkasz z pozostałymi uczniami, nie była przypadkowa, posiada głęboki sens. Niestety, znów muszę prosić, żebyś nie pytał teraz, jaki.

Nawet nie spróbuję tego zgadnąć. Na pozór wspomniana decyzja nie ma żadnego sensu… ale i w tej sprawie pozostaje mi wiara, że widzisz dalej i wyraźniej, niż ja.

Powiesz mi. Kiedy nadejdzie czas.

– Nie jesteś przeciętnym czternastolatkiem, Williamie – słyszę – Jak sam bez wątpienia zauważyłeś.

Czy zauważyłem? Tak onegdaj sądziłem… później moja wiara została wystawiona na próbę. Lecz do czego zmierzasz?

– Jednak tyle nie wystarczy – ciągnie – Będziesz musiał szybko dorosnąć. Być starszy, dojrzalszy, mądrzejszy, niż wynika to z metryki. Zdobyć umiejętność godzenia się z tym, że nie wszystko będzie szło po twojej myśli – to także.

Nie mówisz o stancji – ta sprawa to banał. Masz na myśli coś większego, ważniejszego, jednak co, nie wiem, i tego nie odgadnę.

Faerie jest wyzwaniem, ale radzę sobie. Dużo więcej musiałoby spaść mi na głowę, bym się poddał. Więc bądź spokojny, wuju. Nie martw się o mnie. Okażę się wystarczająco dorosły.

Księżyc szybuje już wysoko, złoty rogalik na czarnej płachcie nieba. Wuj spogląda na zegarek.

– Wracajmy do środka, już późno. Czas spać.

Wchodzimy. Starannie zamykam za nami drzwi. A potem rozglądam się przez dłuższą chwilę po ciemnym pokoju, który za kilka dni, za tydzień, na powrót zaludnią jakieś obce istoty. Rodzina. Lecz to nigdy nie będzie ich rodzinny dom. Był, i pozostanie moim.

Kiedyś do niego powrócę. Może nie na zawsze – ale odzyskam go. By móc zajrzeć tu w każdej chwili, kiedy tylko poczuję, że tego mi trzeba.

Czeka na mnie w korytarzu.

– Pamiętasz, wspominałeś przedwczoraj o prezentach, które dostałeś od swych przyjaciół… dostrzegłem także marynarkę Patricka w twoim pokoju. Dlatego ja również mam coś dla ciebie.

Sięga do torby stojącej na podłodze. I wyjmuje z niej szeroki skórzany pas i sporran z tego samego materiału.

Na ten widok odbiera mi mowę.

– Mniemam, iż właśnie tych rzeczy brakowało ci, bratanku – słyszę – Jestem pewien, że będziesz prezentował się wspaniale… i liczę na to, że kiedyś zobaczę cię w tym stroju.

– Dziękuję – mówię z trudem – Obiecuję, że tak będzie.

Klanowy strój. Wiem, że muszę dotrzymać danego słowa.

– Może nie do końca będą pasować do siebie – mówię – Bo od przyjaciół dostałem oficjalny, ośmiojardowy kilt, ale…

– Williamie – przerywa mi – Czy sądzisz, że szkocki wojownik albo Armstrong z Doliny sprzed kilku stuleci idąc do bitwy przejmował się tym, że któryś element stroju nie przystaje do pozostałych?

Nie, wuju. Na pewno nie.

– Uhonorujesz swych przodków, ich wierność i odwagę, skupiając się na tym, co naprawdę ważne – dodaje – Nie na błahostkach.

– Przepraszam.

Szczerze. Nie tak mnie wychowano, zapomniałem się. Na moment.

– I jeszcze jedno – Edward podaje mi wypchany mieszek.

Mocno wypchany. Oraz naprawdę ciężki.

– Wuju, mówiłem ci… – zaczynam.

– Że George dba o ciebie, wypłacając spore kieszonkowe – nie dane mi jest dokończyć – Ono pokrywa wszelkie twoje spodziewane wydatki. Ja pragnę przygotować cię na te niespodziewane – i w taki sposób potraktuj mój prezent. Nie wydawaj na zbytki, tylko pozostaw go na sytuacje awaryjne.

Kiedy trafi się jakiś dom na Wysokim Zamku w okazyjnej cenie? – pytam w myślach. Ta sakiewka waży przynajmniej dwa funty, i nie sądzę, żeby wypełniała ją miedź. Ale niech ci będzie, wuju. Tak zrobię.

Edward spogląda na mnie.

– Wyjeżdżam o świcie, Williamie… zatem musimy pożegnać się już dziś. Cieszę się, że mogliśmy się spotkać, rozmawiać, że dostałem szansę poznania cię lepiej. Nie zawiodłem się na tobie. Jestem dumny z tego, jakim człowiekiem się stałeś… i twój ojciec także byłby ogromnie dumny. Wracaj do Faerie. Nie poddawaj się, sięgaj samych gwiazd. I zawsze pamiętaj, kim jesteś: Armstrongiem z klanu Armstrong.

Ściskamy się mocno.

– Do zobaczenia, wuju.

– Do zobaczenia. Pewnego dnia.

 

 

Rankiem okazuje się, że Edward mnie nie zwodził.

Kiedy budzę się i schodzę na parter, nie ma po nim śladu. W zamian niemal zderzam się z Opiekunem. Czy jest już tak późno? I dlaczego pozwoliłem umysłowi wyzbyć się wszelkiej ostrożności, że nie zaalarmowało mnie twoje wtargnięcie? Jestem na siebie zły. Ale krótko.

Bo powód najpewniej jest inny: użyłeś cholernej magii.

Cameron po chwili pyta, czy jestem zadowolony z tygodnia spędzonego z wujem. Odpowiadam, że tak. Całkowicie zgodnie z prawdą.

I z jego prezentów także – dodaję w duchu. Z mieszka, w którym naliczyłem pełne pięćdziesiąt sztuk pięciofuntówek, ponad uncja czystego złota każda. Fortuna. Musiałaby zdarzyć się naprawdę poważna awaria, żeby ją wykorzystać, lecz kto potrafi przewidzieć przyszłość? Dziękuję, wuju. Chociaż skoro już byłeś dla mnie tak szczodry, mogłeś dołożyć parę tutejszych banknotów. Nie zamierzam wracać do Faerie z pustymi rękoma, a to złoto należy nazwać lokalnie niewykorzystywalnym – cóż za potworek, aż pękam z dumy.

I dlatego…

Rozpoczynam od zadania zasadniczego pytania: Mistrzu, czy już dziś wracamy do Faerie? Jutro rano – pada odpowiedź. Czekam na ważne dokumenty, do których odbioru zobowiązał mnie twój wuj, a które nadejdą popołudniem, najpóźniej wieczorem. Dlatego – niestety – musisz pogodzić się z moją obecnością.

Przyjdzie mi to z wielkim trudem, Opiekunie. Jednak najistotniejsze jest coś innego: informacja, że mam czas.

Po śniadaniu długo się waham, udając, że zbieram się na odwagę, wypatrując stosownego momentu. Ten jednak nie zamierza nastąpić, Cameron tkwi jak przyklejony do fotela, z nosem utkwionym w gazecie, butelką whisky oraz szklanką w zasięgu ręki – i nie zdradza najmniejszej ochoty na przerywanie tego jakże zajmującego zajęcia. A zegar tyka, powoli zbliża się południe.

W lepszy nastrój już się nie wprawisz, Mistrzu – stwierdzam w końcu. To właśnie jest właściwy moment.

Ruszam do salonu. Moje pojawienie się, a ściślej mówiąc wyhamowanie dokładnie naprzeciw fotela, sprawia, że Cameron unosi głowę.

– Mistrzu, mam do ciebie ogromną prośbę – mówię.

– Słucham, Williamie?

Odpowiesz mi, czemu tak się pocę? Nie, moje pytanie brzmi inaczej.

– Wspominałeś pierwszego dnia, Mistrzu, że pieniądze za wynajem tego domu trafiają na konto – zaczynam – I chcę cię zapytać, czy dałoby się uszczknąć z niego pewną kwotę… potrzebną mi na kilka drobiazgów dla siebie – takich, których najpewniej nie znalazłbym w Faerie… a także na prezenty dla przyjaciół.

A bezgłośnie dodam, że ciężko znoszę odmowy.

Jednak Mistrz nie wygląda na zdegustowanego tym pomysłem.

– Ile ci potrzeba? – pyta rzeczowo.

– Pięciuset funtów, Opiekunie – odpowiadam śmiało.

W porównaniu z sumą otrzymaną od Edwarda ta kwota wydaje się śmiesznie mała. Gdyby nie ten przeklęty przelicznik, przez który liczba przeraża każdego porządnego obywatela Faerie.

Jednak reakcja jest zgoła inna. Pierwszy raz widzę Camerona śmiejącego się z taką ekspresją. Jak nie on!

– Williamie, przypominam ci, że nie możemy przejechać przez Portal ciężarówką. Będziesz musiał przenieść wszystko we własnych rękach.

– Nie zamierzam kupować niczego wielkiego ani ciężkiego – zapewniam – To naprawdę będą drobiazgi.

Więc na cóż ci aż pięćset funtów, chłopcze? Czy tak brzmi kolejne pytanie? Oto odpowiedź: aby dołożyć je do niemal setki znalezionej w szufladzie. Tak, pragnę zaszaleć.

Cameron nie pyta. Kiwa głową i sięga do marynarki po portfel.

– Dobrze. Ufam w twój rozsądek.

Plik banknotów jakby dopiero przed momentem wyjętych z maszyny drukarskiej. Bo może… nie, lepiej nie zagłębiać się w temat.

– Dziękuję, Mistrzu – nawet kłaniam się lekko – Czy mogę teraz wybrać się na zakupy? Całkiem niedaleko jest centrum handlowe, to nawet nie mila.

– Dasz sobie radę? A może Tom cię zawiezie?

Oczyma wyobraźni widzę siebie samego wysiadającego z jaguara xf… zapewne nie zdążyłbym przejść tuzina kroków i już byłbym lżejszy o te kilkaset funtów – za to bogatszy o całkiem rozkwaszony nos. A ciągnięcie ze sobą Toma jako ochroniarza nie wydaje mi się właściwym rozwiązaniem. Potrzebuję ciszy i skupienia. Nie komentarzy, że postępuję głupio, bo to i tamto nie przeżyje przejścia przez Portal. Zamierzam sam się o tym przekonać.

– Poradzę sobie, Opiekunie – odpowiadam – Wracam za trzy… góra cztery godziny.

– Uważaj na siebie, Williamie. To nie jest Faerie.

– Obiecuję, Mistrzu.

 

 

Po centrum handlowym przetaczają się najprawdziwsze tłumy. Nie widziałem tylu ludzi naraz od półtora roku – i mój umysł, a nawet ciało, nie reagują najlepiej na te głośne, nieuważne, rozpychające się łokciami mrowia. Mam pewność, że bez wytrenowanej Blokady nie wytrzymałbym tutaj nawet kilku sekund.

Ale chroni mnie skutecznie i wiem, że jeśli tylko nie zostanę stratowany przez oszalałe stado w którymś z pasaży, powinienem przeżyć tę wyprawę. Jednak niemal natychmiast dostrzegam pierwszy minus swojej tarczy – Blokada tłumi wszystko. I te obojętne myśli, które w najmniejszym stopniu nie dotyczą mnie – lecz także te, które powinny zapalać alarmowe lampki w głowie. Jak emisję płynącą od trzech osiemnastolatków napotkanych tuż przy wejściu, obdarzających mnie ciężkimi spojrzeniami. Dawne doświadczenia nie zniknęły do końca, doskonale zdawałem sobie sprawę z ich intencji… a na pewno nie byli jedyni. Samotny chłopak odziany w nader przyzwoite łachy, zatem jego kieszenie raczej nie są puste, łatwy łup. Pięść załadowana w bebech w miejscu poza zasięgiem kamer – i delikwent sam oddaje mamonę, by nie doświadczyć powtórki. Bo to centrum leży poza spokojną dzielnicą, w której się wychowałem – o którym fakcie raczyłem zapomnieć. Wszak kiedyś nie bez przyczyny przekupywaliśmy drobiazgami starszego brata Stana, aby wybierał się z nami. I dziś winienem był zabrać Toma… co niestety dociera do mnie poniewczasie.

To będzie pańska wina, profesorze Robertson. Bo zbył mnie pan, zamiast nauczyć obronnych zaklęć. Widok mojej obitej gęby – ja okażę się upartym delikwentem – będzie pana prześladował do końca życia. Dlatego, że obfotografuję ją dokładnie i ze szczegółami – dwa tuziny odbitek dla pana. Gdyby miały tendencję do zawieruszania się.

Nie potrafię nawet wyczuć zagrożenia, jestem całkowicie bezbronny. I to pierwsza rzecz, o jakiej muszę wspomnieć Emmie. Że koniecznym jest znalezienie sposobu zmuszenia Blokady, żeby działała selektywnie. W Faerie może bezużyteczna umiejętność – tam każdy skrywa swoje myśli, jednak tutaj, na Ziemi, to najłatwiejszy sposób rozpoznania wroga. Wiem, paranoja ma się świetnie. Albo po prostu przewidujący ze mnie młodzieniec. Teraz musi mi wystarczyć sam wzrok. Oraz ostrożność.

Tak, Armstrongowie to tacy z natury ostrożni ludzie.

A jednak idę, rozglądając się bacznie na boki. I staram się nie wybierać cichych, bezludnych zakątków. Z ulgą wskakuję w paszcze sklepów, gdzie nad głową dyndają tuziny kamer monitoringu. Mam ochotę machać wesoło do ich obiektywów.

Pierwsze spojrzenie na ceny na metkach prawie zwalają mnie z nóg. Natychmiast napominam się, parafrazując słowa Camerona sprzed roku: nie przenoś na Ziemię doświadczeń z Faerie, młodzieńcze. Sakiewkę wypycha niemal sześćset funtów, nie dwa. I nie jest to sakiewka, czy nawet portmonetka. Więc otrzeźwiej, chłopcze. A jeśli uda ci się nie wspomnieć nikomu o szylingach, unikniesz zamknięcia w psychiatryku.

Rozpoczynam od drobiazgów dla dziewczyn. Ozdobne saszetki z kompletem kosmetyków, na taki podarek żadna nie powinna kręcić nosem. Mały, lecz wcale nie skromny dodatek dla Ellinor. Zamierzam ją przekupić? Poważnie? Kiedyś tworzyłem nieco bardziej realistyczne plany. Ale nie poniecham. Zdążyłem polubić jej wściekłe, lodowate spojrzenia.

Potem eksploruję zasoby księgarni, znajdując dla każdego coś miłego: romanse, kryminały, space opera, fantasy. Po sztuce, oprócz mnie samego – dla siebie zgarniam pół tuzina, i bynajmniej nie jest to beletrystyka, tylko fizyka. Tak, wyłącznie opracowania popularnonaukowe – ale od czegoś muszę rozpocząć walkę z systemem edukacji Faerie. Idzie mi sprawnie, jednak potem robi się gorzej; targając wypchaną, ciężką torbę pluję sobie w brodę, że tego miejsca nie zostawiłem na koniec. A trzeba przeciskać się pomiędzy stojakami w sklepach z odzieżą, szperać, oceniać, sprawdzać rozmiar. Nie wyłącznie pod kątem własnych potrzeb: postanawiam, że wszyscy dostaną po jakiejś modnej szmatce. Będziemy walczyli z siermiężnością Faerie. Z wszechobecną szarością i burością. Zgarniam kolejne T-shirty, im bardziej pstrokate, tym lepiej. I nagle zamieram na widok manekina odzianego w soczystopomarańczową kurtkę.

Podchodzę jak w transie. Dotykam materiału, gładzę go. Witaj, mój ssskarbie.

Mój. Tylko mój.

Rozmiar? Właściwy. W czepku urodzony William. Powinienem poprosić kogoś z obsługi, czy mogę własnoręcznie obnażyć manekin? Do wyroku za posługiwanie się magią dołożą dobre parę lat za niemoralność. Beznadziejny Gollum ze mnie, jeśli przeżywam takie rozterki. Tak, psze pani, jestem żywotnie zainteresowany nabyciem tej cudowności.

Kurtka leży jak ulał. Z koszyka wylewa się już, ale jakoś udaje mi się upchnąć w nim jeszcze tuzin par skarpet i tyleż samo bokserek, a potem toczę się do kasy. Torba, w której upchnięte zostają moje zakupy, pęka w szwach. I tworzy się kolejny problem: mam teraz zajęte obie ręce.

Bo do centrum handlowego podjeżdża się samochodem, młodzieńcze. Skapitulować? Powinienem – ale nie mogę. Na drugi kurs Cameron się nie zgodzi.

A wtedy pojawia się rozwiązanie: mój wzrok zatrzymuje się na długim rzędzie szafek na bagaż w płytkiej wnęce. Dziczeję. Powinienem był wpaść na to wcześniej.

Wolny od ciężaru podążam dalej, poszukując sklepu z elektroniką. Trafia się jeden już po kilkudziesięciu krokach. Biorę głęboki wdech – i wchodzę. Coś mówi mi, że tu zabawię dłużej.

Oglądam netbooki, laptopy, tablety, przeżywając kolejne zawody. Bo wszystkie mają wbudowane akumulatory, których w żaden sposób nie zastąpią zwykłe baterie. To znaczy teoretycznie mogłyby – dałbym radę sklecić jakiś powerbank – jednak rozwiązanie nie ma żadnego sensu. Każde parę godzin rozrywki kosztowałoby mnie majątek. Którego obecnie nie posiadam, przynajmniej w tutejszych funtach. Hej, trzymacie tu jakiś kantor? Mogliby kiepsko zareagować na widok faeriańskiej pięciofuntówki.

Podobnie ma się sprawa z maszynkami do golenia, depilatorami, suszarkami, żelazkami, lampkami na biurko – wszystkim potrzeba gniazdka z prądem. Generatora prądotwórczego przemycić do Faerie nie zdołam – nawet gdyby produkowano jakieś w formacie niemalże kieszonkowym. Cameron wyniucha kontrabandę, każe jej się pozbyć, chociażbym obiecał solennie, że będę wlewał do zbiornika wyłącznie miejscowy olej, ten, który spala się w lampach oraz ulicznych latarniach. Przeczuwam, że jego tolerancja ma jakieś granice.

Wymazuję z umysłu płoche marzenia, rozpoczynam łowy. W koszyku lądują kolejne mniej lub bardziej przydatne przedmioty. Dwie tanie empetrójki, dodatkowe słuchawki, dwie latarki z diodami LED, stacja pogodowa z budzikiem, kalkulator, zestaw krótkofalówek… a do tego całe naręcza rozmaitych baterii. Aż konstatuję, że zaspokoiłem żądze. Pozostało mi znalezienie ostatniej rzeczy. Prezentu dla Seana, który od dawna chodził mi po głowie. Prezent, nie Sean. Chociaż? Wobec oporu Ellinor powinienem przynajmniej sprawę przemyśleć.

Odszukuję półkę z konsolami. Te wielkie oczywiście nie wchodzą w grę, potrzebują jakiegoś ekranu, monitora… i, co za okropny brak zaskoczenia: gniazdka z prądem. Ale te miniaturowe? Zaczynam sprawdzać. Niestety, seryjne rozczarowanie rozhulało się na dobre – każda z nich ma wbudowany akumulator o niewiadomych parametrach.

Jednak…

Pod konsolą w obłędnych, jaskrawych kolorach dostrzegam na etykiecie napis: zasilanie 3xAA. Nazwa firmy nie mówi mi zupełnie nic, samo urządzenie nie do końca wygląda high-endowo… lecz mimo to niemal podskakuję z radości. Nareszcie sukces.

Odnajduję nierozpakowane pudełko, bez długich przemyśleń dorzucam do tego kilka gier na dość dziwnych kartridżach – i ruszam w kierunku kasy. Po drodze zatrzymuję się na moment, żeby zaczerpnąć jeszcze tuzin baterii. Tak na wszelki wypadek.

Oczy sprzedawcy robią się ogromne, kiedy widzi moje zakupy.

– Wakacje na prowincji? – pyta ironicznie.

– W rzeczy samej – odpowiadam poważnym tonem – Ani prądu, ani marketów… najprawdziwsze średniowiecze.

Mężczyzna kiwa tylko głową.

Należność nie zwala z nóg, choć chwilę wcześniej miałem wrażenie, że niebezpiecznie zbliżę się do limitu. Podaję banknoty, czekam na resztę… i wtedy przypominam sobie o najważniejszej rzeczy. Tej, bez której plany uszczęśliwienia Seana niechybnie spalą na panewce.

– Mam pytanie – zwracam się do sprzedawcy – Czy znalazłaby się gdzieś taka folia zabezpieczająca sprzęt? Wie pan, przed polem magnetycznym czy czymś tam. Chciałbym dodatkowo owinąć nią tę konsolę.

– Nie sprzedajemy niczego takiego, przykro mi – słyszę – Ale konsola jest już przecież zabezpieczona.

– Wydaje mi się, że tyle może nie wystarczyć – oświadczam.

Dodaję do tego zawiedzioną minę. Smark, który za moment rozpłacze się z żalu, że świat nie chce spełnić jego banalnej prośby.

Działa. Oblicze sprzedawcy informuje, że jego posiadacz intensywnie myśli. A po chwili pojawia się na nim szeroki uśmiech.

– Coś przyszło mi do głowy – mówi – Poczekaj chwilę, zajrzę na zaplecze.

Sprzedawca wraca po dwóch, może trzech minutach, podaje mi kilka torebek z czarną, drobniutką kratką na powierzchni folii. Wciąż chyba niezbyt przekonany do sensowności tego pomysłu – ale rozradowany, że mógł sprawić radość dzieciakowi.

– Trafiłem na kilka ze starych opakowań – oznajmia – Może uda ci się coś z tym zrobić. Jednak zapewniam cię, to nie będzie potrzebne… chyba, że zamierzasz grać siedząc na pracującym transformatorze wysokiego napięcia.

W odpowiedzi ruchem głowy wskazuję konsolę.

– Chcę mieć pewność, że nic się z nią nie stanie, gdy będę pokonywał portal prowadzący do krainy elfów – informuję.

Co jest czystą, stuprocentową prawdą. Mężczyzna wybucha szczerym śmiechem.

– Tak właśnie podejrzewałem. I czasem zastanawiam się, gdzie podziała się moja dziecięca wyobraźnia. A tak naprawdę?

– Zamierzam wysłać ją paczką i jestem po prostu ostrożny – kłamię bez mrugnięcia okiem.

Dopiero ta odpowiedź w pełni satysfakcjonuje mężczyznę.

– Ostrożności nigdy za wiele – potwierdza.

Otóż to – zgadzam się w duchu. W szczególności podczas przechodzenia przez magiczne Portale.

I osiągnęliśmy tak zwany konsensus.

 

 

Ostatni jest market, w którym pozostawiam kolejne dwie pięćdziesiątki ze sporym okładem. Jakoś tak się rozeszło. Na długopisy, kolorowe zakreślacze – i dwa długie noże z ząbkowanymi ostrzami, tym razem zdecydowanie nie kuchenne. Oraz zestaw – o ironio – kuchennych noży w drewnianym bloku, prezent dla nieocenionej pani Pilch. Do tego stalowy termos, tuzin zeszytów, garść opakowań gumy do żucia. Plus inne wręcz niezbędne różności.

Taszcząc dwie ciężkie torby wracam do szafki, skąd wyciągam wcześniejsze dwie. Próba podniesienia wszystkiego naraz niemal kończy się porażką. Lecz włączam upór oraz zawziętość. I ruszam. Z trudem, z mozołem, dna tobołów niemal szurają po marmurze, a ja sam stanowię idealny cel dla rzezimieszków. Jednak żaden nie pojawia się aż do samych drzwi wyjściowych.

Tam przystaję.

Owszem, mogę pokonać drogę do domu pieszo. Tak jak zdołałbym przebiec maraton, przejechać sto mil rowerem czy wypić duszkiem półtoralitrową colę. I tylko nie potrafię odgadnąć, taki byłby finalny efekt. Czy moje ciało nie ogłosiłoby strajku generalnego. Zatem nie. Jednak, jak mniemam, w portfelu wciąż pomieszkuje trzydzieści parę funtów. Co w zupełności wystarczy na taksówkę.

I tak należy żegnać się z Ziemią. Z przytupem.

 

 

Znów wdrapuję się na strych, gdzie w jednej z szaf udaje mi się znaleźć dwie monstrualnych rozmiarów turystyczne torby. Zajęte – lecz po chwili robią się puste, zawartość rozkładam na półkach. W torbach upycham prezenty oraz rzeczy, które zamierzam zabrać ze sobą do Faerie. Mieszczą się. Choć z pewnym trudem.

Opiekun, który moje pojawienie się skwitował tylko krótkim spojrzeniem, nie zdradza ochoty na rozmowy. Dlatego umykam do swojego pokoju, gdzie urządzam długą i rozrywającą serce na strzępy ceremonię żegnania się z komputerem, z internetem, z sieciowymi grami. W pewnej chwili skupienie zakłóca dzwonek do drzwi, ale nie ruszam się z miejsca. To te tajemnicze dokumenty dla wuja – uznaję. Co oznacza, że jutro bez wątpienia przeskakujemy do Faerie.

Mistrz woła mnie pół godziny później. Williamie, zostawiam cię samego, wracam do siebie. Przyjadę rano o ósmej, bądź gotowy. Spokojnej nocy.

Spokojnej nocy, Opiekunie.

Ani słowa o byciu odpowiedzialnym? Zakazów ruszania się stąd na krok, napomnień, bym zjadł kolację i położył się odpowiednio wcześnie? Dzisiaj dzień rozczarowań. A ja odpowiedzialny być nie zamierzam, więc najpierw wypcham żołądek, a potem niezwłocznie udam się do łazienki, gdzie wezmę długą, gorącą kąpiel, od której wysiądzie mi pikawa. A na deser będę surfował po internecie aż po świt, poszukując i chłonąc rzeczy, których nie odważyłem się tykać podczas obecności twojej i wuja.

Straszny hipokryta ze mnie, prawda. Oraz degenerat.

Zatem do dzieła.

 

 

Łamię przyrzeczenie, wytrzymuję ledwo do pierwszej.

Śpię bez snów, a przynajmniej po obudzeniu niczego nie pamiętam – ta noc, ostatnia noc na Ziemi, nie zapisuje się niczym szczególnym. Jem szybkie śniadanie. Znoszę bagaże. Starannie zamykam na klucz drzwi pokoju. I czekam.

Opiekun zjawia się kilka minut po ósmej. Na widok ogromnych toreb unosi brwi. Poradzę sobie z nimi – mam ochotę go zapewnić. Zaniosę aż na stancję pani Pilch, choćbym miał je wlec po ziemi, cal po calu, przez cały tydzień.

Rzucam ostatnie spojrzenie na dom, ogród, ulicę. Potem wsiadam do samochodu, zatrzaskuję drzwi. Ruszamy.

Nie jestem pewien, czy mam ochotę wracać, czy wręcz przeciwnie – dumam, bezmyślnie wpatrując w migające za szybą krajobrazy. Ziemia ma swoje uroki. I pewnie w końcu zbrzydłyby, pewnie zatęskniłbym za szpetną paszczą Kevina, za wrzaskami Emmy, za obiadami u pani Pilch. I za przepełnionymi masochizmem próbami przekonania do siebie Ellinor. Lecz na tę chwilę jest mi mało. Czuję spory niedosyt.

Dlatego wrócę, Ziemio.

Na polance żegnam się z Tomem, ściskam jego dłoń. Z wypchanym do granic możliwości plecakiem, cięższą torbą przerzuconą przez ramię, i drugą, tą z ubraniami, w dłoni, u boku Mistrza Opiekuna przekraczam Portal.

Powracam do Faerie.

 

 

 

XIII

 

 

 

Tuż za ostatnią linią drzew na ścieżce prowadzącej do Caisleán czeka na nas – jakby ściągnięty przez Camerona jakąś niepojętą magią – Hugh Jones we własnej osobie. Pomożesz Williamowi z bagażami w drodze na stancję – nakazuje Mistrz. Głośno protestuję, że żadnej pomocy nie potrzebuję. Zostaję zignorowany. Jones zamierza wziąć obie torby, lecz zapieram się i oddaję mu tylko jedną. Tę cięższą. Hipokryta pełną gębą.

Żegnam Opiekuna, dziękując mu za wakacje na Ziemi, za możliwość spotkania z wujem. I ruszam ścieżką ku murom miasta, bombardowany słowotokiem Jonesa, który postrzega za swój obowiązek dzielenie się wszelakimi wieściami, poczynając od tych najbanalniejszych. Co trochę męczy. Męczy bagaż, pomimo mocno zmniejszonego ciężaru. Już w połowie dystansu stwierdzam w duchu, że bez pomocy miałbym ogromny kłopot z osiągnięciem celu. I skończyłoby się wspomnianym wcześniej wleczeniem. Przekraczając próg stancji dyszę i wywalam ozór jak Maximus po pięciomilowym spacerze. Panie Jones, proszę się upewnić, że wolno tu wchodzić z psiakami. Nawet tak uroczymi.

Pokonujemy schody. Resztką sił wtaczam się do pokoju.

Torba ląduje na podłodze. Dziękuję Jonesowi. Szybko sięgam po plecak, odszukuję jeden z noży zakupionych w markecie i wręczam go mężczyźnie. Ten długo nie chce przyjąć prezentu, lecz w końcu ugina się pod ciężarem perswazji. Za wszelką pomoc, której mi pan udzielił – mówię, i te słowa przeważają.

Kiedy tylko drzwi zatrzaskują się za nim, ponownie łapię za plecak i wydobywam z niego konsolę. Ostrożnie odpakowuję pękate zawiniątko, duszę przycisk zasilania.

Ekran pozostaje czarny. Mimo tych wszystkich przeklętych zabezpieczeń, dmuchania i chuchania, konsola nie daje się uruchomić.

Niech to cholera. Mogłem wydać tę kasę na dropsy – myślę wściekle. Na całą tonę dropsów. Dureń!

Pełen czarnych myśli biorę się za sprawdzanie pozostałego sprzętu. Latarki działają, a na jednej z empetrójek na kilkanaście sekund rozbłyskuje wyświetlacz… co niestety jest odpowiednikiem człowieczego ostatniego tchnienia, bo mimo desperackich prób nie daje się reanimować. Kalkulator już przy pierwszej próbie okazuje się nieodwołalnie martwy. Zatem żegnaj, niedoszły pomocniku na sprawdzianach – wypowiadam w myślach requiem na jego cześć. Stacja pogodowa, owszem, pokazuje poprawną godzinę, jednakże wyświetlana temperatura, minus trzydzieści sześć koma pięć stopnia Celsjusza, wydaje mi się odrobinę podejrzana. Zabawkowych krótkofalówek nie jestem do końca pewien, jednak przejście chyba im nie zaszkodziło. Zbliżone do siebie na odległość mniejszą niż dwie stopy sprzęgają tak straszliwie, że zaczynają wyć okoliczne psy – dlatego nie potrafię z całą pewnością stwierdzić, czy faktycznie dobrze przenoszą mój głos. Ale odnoszę wrażenie, że tak.

Choć pewnie nie skorzystamy z nich nawet jednego razu. Ani się obejrzę, a nadejdzie Otwarcie, i będziemy komunikowali się telepatycznie. Bez konieczności używania tego paskudnego złomu.

I to by było na tyle. Co teraz?

Nie mam najmniejszej ochoty na zajmowanie się pozostałym przemyconym dobytkiem. Nie w tej chwili. Decyduję, że ograniczę się do wypakowania toreb, żeby ubrania nie gniotły się bardziej. A to mogą jeszcze bardziej? – pytam, wyszarpując z wnętrza kolejny kłąb. Zapewne nie jestem mistrzem składania koszul. Tak, poupycham wszystko w szafach. Tylko nieco później. Osłabłem okropnie. Świeże, czyste powietrze wyraźnie mi nie służy.

Więcej uwagi poświęcam jedynie pełnej sakiewce, która wędruje w najdalszy kąt najniższej szuflady, i zostaje dokładnie przysypana różnymi maskującymi drobiazgami. Niepotrzebne, a zarazem próżne wysiłki. Tutaj nikt się nie włamuje – a na pewno nie do pokojów biednych żaczków. Lecz jeśli już komuś przyjdzie do głowy taki dziwaczny pomysł, żaden schowek nie pomoże. Zlokalizują moje złoto zaklęciem lokalizującym, To oczywiste.

Zapytam panią Pilch, czy nie ma jakiejś zbędnej pułapki na myszy – postanawiam. Niech złodziej chociaż okupi swój czyn bólem. I czy nie dałoby się doczepić do tej zatrzaskującej się części jakiegoś porządnego ostrza? Brzytwy na ten przykład?

Przerażam samego siebie. Wystarczy, Williamie.

Tak, wystarczy – trzeba powziąć plany. Skoro udało mi się uzyskać zgodę Camerona na wyjazd do Astbury, muszę iść za ciosem. Sądziłem, że będzie się wzbraniał, a poszło banalnie łatwo. Dziwne. Więc lepiej pospieszyć się, zanim zmieni zdanie. Zabrać się za wykorzystanie tej żałosnej resztki wakacji, jaka mi pozostała.

Ogarniam smutnym spojrzeniem bałagan na łóżku… i bez zwłoki wyruszam do sklepu Grega.

Zaskakują mnie niemal puste ulice, chociaż spędziłem tydzień przy takiej, gdzie przechodzień pojawiał się średnio raz na godzinę. Chyba nie wywietrzał mi z głowy gwar centrum handlowego. I nie tyle dostrzegam, co odczuwam jeszcze jedną różnicę: jest zdecydowanie cieplej, niż po drugiej stronie portalu. Czy to jest powodem wyludnienia? Bo kto może, chroni się w chłodnych murach. A kto nie może, wyleguje się na plaży nad jeziorem. Sam z chęcią bym zajrzał – ale sumienie nie pozwala, skoro Kevin usycha z tęsknoty. Mam tylko nadzieję, że i tam trzymają jakieś jeziorko. Staw chociaż. Oczko wodne. Kałużę? Nie? Zupełnie nic?

Kiedy wchodzę, głośno brzęczy dzwonek zawieszony nad drzwiami sklepu. Greg wita mnie szerokim uśmiechem.

– Już wróciłeś, Will? Szybko się uwinąłeś.

Rozkładam ręce. Nie miałem w tej sprawie wiele do powiedzenia.

– I jak świat po drugiej stronie? – pyta – Wciąż stoi?

– Stoi – odpowiadam – Lecz chwieje się straszliwie.

Greg kiwa głową ze zrozumieniem.

– Nic nie może równać się ze starym, dobrym Faerie, prawda? A już najbardziej z farmą zagubioną wśród wzgórz i lasów – zwłaszcza teraz, w wakacje, co oznacza czas zbiorów. Wypruwasz w upale żyły przez cały dzień, a dni latem diabelnie długie, szesnaście godzin od świtu do zmroku… więc powiedz mi, czy wciąż zamierzasz tam jechać?

Gdzieś pod czaszką rozbrzmiewa słaby głosik, że Greg zawsze był wesołkiem, więc to tylko żart… ale przeczuwam, że nie powinienem dawać mu wiary.

– Praca od świtu do zmroku? – upewniam się.

– Nie inaczej – odpowiada z szerokim uśmiechem.

Spodziewany wybuch śmiechu nie następuje. Hm.

Cóż, słowo się rzekło.

– Zdzierżę – zapewniam.

Greg przez chwilę spogląda powątpiewająco, ale nie komentuje.

– Kevin suszył mi głowę, bym wyekspediował cię natychmiast, kiedy tylko się u mnie pojawisz – oznajmia – Niestety, posyłam wóz do Astbury dopiero za dwa dni… mam nadzieję, że tyle wytrzymasz?

Pieszo na pewno nie wyruszę. W takim upale.

– Naprawdę nie ma pośpiechu… Greg – zwrócenie się do niego po imieniu nie przychodzi łatwo – Jestem wdzięczny, że w ogóle pomagasz mi…

– Dla przyjaciela mojego młodszego brata wszystko – wchodzi w słowo – Ale zgodę Camerona na wyjazd zdobyłeś, tak?

– Tak, to już załatwione – potwierdzam.

– Zatem spodziewam się ciebie pojutrze… – krzywi się w uśmiechu –O piątej rano, to chyba nie problem? Pomożesz załadować wóz, muszę odesłać skrzynki. I wyruszycie.

– Na pewno się nie spóźnię – zapewniam – Jeszcze raz dziękuję.

– Nie ma za co, Will. Do zobaczenia pojutrze.

Do zobaczenia. I niech się dzieje wola niebios. A teraz…

Teraz wracam na hojnie obdarzony smakiem obiad pani Pilch.

 

 

Wóz został załadowany pod same obłoki, jednak Caisleán zbudowano na sporym wzniesieniu i teren obniża się, więc początkowo konie ruszają, jak to nazywam w myślach – rączym galopem. A gdy droga wyrównuje się, idą wyciągniętym kłusem, solidne trzy mile na godzinę. Nie chcę mówić tego głośno, obawiam się, że kierujący wozem pan Wood śmiertelnie się obrazi… a wygląda na kogoś, o kim bogowie zapomnieli obdarzając swe dzieła poczuciem humoru. Dlatego milczę, dumając o wizji Emmy, elektrycznych pociągach przecinających szeroką równinę… i nie wiem już, śmiać się, czy płakać. Wieczorem będziecie na miejscu – jak raczył oznajmić Greg żegnając nas na zapleczu sklepu. Rowerem poszłoby szybciej, szanowny bracie Kevina. Dziesięciokroć szybciej.

Początkowo toczymy się traktem, którym podróżowałem jesienią do Abbottshire, jednak nieco przed wybiciem południa odbijamy mocniej na wschód, tuż za małą osadą Middlesbrough. Zapewne trochę brakuje jej do noszącego tę samą nazwę angielskiego miasta – uznaję – jednak posiada swój urok i już. Znikają ostatnie pagórki, jak okiem sięgnąć otacza nas bezkresna, nudna, gładka jak tafla szkła równina.

Jej widok przypomina mi rozmowę z Edwardem o tym, czym jest ten świat. Czym być może. Dno wielkiej misy? W takim przypadku powinienem widzieć odległe miasta wznoszące się w każdym kierunku ponad… hmmm… poziom gruntu, chyba tak należałoby to nazwać. A nie dostrzegam nic – tylko płaski horyzont.

Wiem, wuju. Skala. Raz mnie złapałeś na ten hak – drugi się nie dam. Przy wystarczająco dużym zakrzywieniu byłaby szansa, jednak to jest śmiesznie małe, a powietrze ogranicza widoczność do kilkunastu, kilkudziesięciu mil… dlatego mieszkańców antypodów, radośnie zwisających głowami w dół, na pewno nie ujrzę. Ta micha jest cholernie wielka.

Jeśli to istotnie micha. Sfera. Lecz jedno jest pewne: że będę miał co opowiadać przyjaciołom. Czy pojmą doniosłość? Jedna osoba na pewno. I nawet – być może – z ukontentowania okaże mi tak zwane względy.

Marzenia.

Mijamy pola, łąki, zagajniki i lasy. Przejeżdżamy przez nieliczne wioski, pokonujemy rzeczki z przerzuconymi przez nie drewnianymi mostami. Gdzieniegdzie lśnią błękitne jeziorka. I tyle. Natura jest nudna – w pewnej chwili przemyka przez głowę. Jednak wcale mi to nie przeszkadza.

O trzeciej stajemy na krótki popas, konie przegryzają, popijają – my też. Po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę. Nadal trwają najdłuższe dni w roku, słońce świeci niemal nad naszymi głowami, do wieczora brakuje jeszcze wielu godzin. Wooda naprawdę trudno nazwać rozmownym; nie udaje mi się go rozruszać mimo desperackich prób – i czasem mam ochotę zeskoczyć z kozła, popchnąć trochę wóz, by chociaż odrobinę przyspieszyć dotarcie do celu. Umieram z nudów. W pewnym momencie przysypiam na moment, jednak budzi mnie szarpnięcie, kiedy wpadamy w jakąś dziurę. Odtąd pilnuję się; nie chcę spaść i skręcić sobie karku – czy nawet, co bardziej widowiskowe, dostać się pod któreś z kół. Gdyż Kevin byłby wprost niepocieszony, gdyby Wood zamiast żywego przyjaciela przywiózł jego sztywne truchełko. Z przekrzywioną, nie trzymającą pionu głową. Albo z perforacją. Wzdłużną. A może poprzeczną. Kto odgadnie.

Żarty – nawet tak niskich lotów, nawet wypowiadane w myślach – pomagają. Jak również obfite monologi wewnętrzne.

Cienie wydłużają się, słońce świeci teraz prosto w nasze plecy. Cichnie wiatr. Równo z zachodem docieramy do celu.

 

 

Spodziewam się ujrzeć krzywą wiejską chatę krytą strzechą… dobrze, to hiperbola – jednak na cuda się nie nastawiam. Tymczasem moim oczom ukazuje się zgrabny, piętrowy dworek otoczony strzelistymi drzewami, widok jak z obrazka. Z trudem przędąca farma? Doskonałe. Niezła miejscówka, Kev – tak właśnie powiedziałaby Emma. Natomiast ja powiem: żałuj, dziewczyno, że nie dałaś się namówić.

Ktoś stojący przed domem chyba zauważa, że nadjeżdżamy, bo znika we wnętrzu. Udaje się nam pokonać kolejne sto jardów, drzwi otwierają się… i w progu staje Kevin.

– Will! – wrzeszczy, aż z konarów podrywają się ptaki – Niemożliwe!

Ależ możliwe, możliwe. I skręć ekscytację.

Zeskakuję z wozu rozcierając bolący jak cholera tyłek. Najwyraźniej i tu sprawiłem niespodziankę tak wczesnym przybyciem. Ale nie wyrzucą, prawda?

Kevin krótko wita się z Woodem – a potem doskakuje do mnie, obejmuje jak sto lat niewidzianego przyjaciela, niemal dusi, nawet na sekundę unosi w powietrze. Jestem zbyt oszołomiony, by stosownie zareagować. Uciec. Albo chociaż wrzasnąć przyjacielowi do ucha, żeby przestał robić z siebie błazna.

Kevin jedną ręką chwyta torbę, drugą mój rękaw, i zaczyna holować za sobą oba bagaże. Po chwili żywy tobół dostrzega, że na werandę wychodzi niezwykle wysoki, potężny mężczyzna z sumiastym wąsem. Widać jasno, w kogo wdał się Greg. I w kogo Kevin nie.

– Tato, Will przyjechał! – ten nie zamierza znormalnieć.

Mężczyzna rusza ku nam.

– Dobry wieczór, panie Rise – witam się.

– Miło mi powitać cię w Astbury, Williamie – ojciec Kevina wyciąga do mnie ogromną jak bochen chleba dłoń – Mam nadzieję, że będzie ci się u nas podobało.

Spogląda na wóz. I na nas.

– Synu, bierz przyjaciela do domu, pewnie jest głodny jak wilk, a ja z Woodem wyprzęgnę. Jutro wspólnie rozładujemy wóz… u nas wstaje się świtem, Williamie.

Śmieje się gromko.

Ja nie. A jednak z Grega marny zgrywus: zaserwował czystą prawdę.

– Tato, proszę, nie strasz Willa – mówi z przyganą Kevin – Nie już pierwszego dnia.

I na powrót ciągnie mnie za sobą, wchodzimy. A tam w kuchni czeka na nas mama Kevina. Dość niska, przynajmniej w porównaniu ze swoim mężem, łagodnie uśmiechająca się kobieta, śródziemnomorska uroda, pomimo pierwszych siwych pasemek w ciemnych włosach wciąż atrakcyjna… i tu alarmy w mojej głowie zaczynają wyć: Williamie, nastolatkowie takich rzeczy nie zauważają, nie myślą tak i nie nazywają w ten sposób. Najwyraźniej jestem straszliwie pokręconym nastolatkiem. A pani Rise za młodu musiała być prawdziwą pięknością. Stało się oczywiste, dlaczego dziewczyny szeptały za plecami Grega: przystojny.

Więc czemu Kevin jest taki brzydki?

– Witaj w naszych skromnych progach – słyszę – Siadaj, proszę. My już jedliśmy, ale zaraz podam kolację dla ciebie.

Nie śmiem odmówić – siadam, choć tak trochę na brzeżku krzesła.

Już po minucie na stole zjawia się jedzenie.

– Mogę się przyłączyć? – pyta Kevin, co wywołuje surowe spojrzenie matki… ale on nie traci rezonu – Po prostu nie chcę, by Will czuł się nieswojo!

Pani Rise wzdycha przeciągle.

 

 

Po kolacji wspinamy się na piętro, gdzie oczekuje przeznaczony dla mnie gościnny pokoik. Rozglądam się dookoła. I konstatuję, że dom jest ogromny, znacznie większy, niż wydawał się, kiedy spoglądałem na niego z zewnątrz. Lecz obszerny być musi – przecież pomieszkuje w nim cała liczna rodzina, nie tylko rodzice Kevina, ale również dziadkowie, krewni, brat pana Rise z żoną oraz dziećmi… i tak, siostra Kevina, Fanny.

Ostatni stopień, widzę korytarz biegnący w obie strony. Kevin wskazuje lewo, skręcam. I po trzech krokach niemal zderzam się z wyłaniającą się z pokoju postacią, drobną, niższą ode mnie o głowę. To ona, prawda? Ta, o której pomyślałem ledwo przed chwilą.

– Siostrzyczko, poznaj mojego najserdeczniejszego przyjaciela! – wydziera się znów Kevin – Will, to jest moja siostra, Fran… Fanny.

Tak, to ona.

I mam wrażenie, że szarpnęła się, gdy padło to przedostatnie, niedokończone słowo. Jej pełne imię.

Natychmiast spogląda na brata.

Znam powód, wyjawiony dawno temu przez Kevina. Że ona zwyczajnie nienawidzi tej formy, Frances. Założyłeś, że wciąż pamiętam tamtą naszą rozmowę, stąd ta wbita szpila.

Ech, druhu. Po co?

Zapamiętałem inne twoje słowa – że twoja siostra jest dziwna, zupełnie pozbawiona poczucia humoru, że wpada w furię przez byle drobiazg, bywa złośliwa i niepokorna. I tamtego dnia puszczając wodze imaginacji wyobrażałem sobie jakąś rozwrzeszczaną, miotającą się dziko harpię.

A jest całkiem inna. Stoi przede mną niewysoka, delikatna dziewczyna o smutnych, ogromnych oczach, w których zgasła już wściekłość na brata. Została zastąpiona cierpliwą rezygnacją. Fanny jest spokojna… a nawet więcej. Jest przygaszona.

Mam wielką ochotę zdzielić cię, przyjacielu. Przez durny łeb.

– Cześć, Will – odzywa się cicho.

– Miło mi cię poznać, Fanny – mówię.

Na więcej nie starcza mi konceptu. Dodać, że Kevin wiele mi o tobie opowiadał? Żenujące. Pozbawione polotu.

Fanny nie zamierza czekać, aż moja elokwencja powróci z wakacji – mija nas i podąża korytarzem ku schodom. Czuję pokusę, żeby odwrócić się i zerknąć na nią jeszcze raz. Przynajmniej przekazać samym spojrzeniem: nie przejmuj się tym głąbem.

– Druhu, idziemy! – zostaję wyrwany z zadumy krzykiem Kevina.

Znów bierze mnie na hol. Muszę ruszyć, żeby uniknąć wywrotki.

– Oto twe komnaty, panie! – brzmi jeszcze jeden wrzask.

Rozglądam się. Miło. Skromnie, ale miło.

A z tobą jeszcze sobie porozmawiam. Głąbie.

– Siadaj – mówi już normalnym tonem – I opowiadaj, co na staruszce Ziemi.

Możemy jutro, bo teraz zamykają mi się oczy? Mniemam, że nikogo to nie obchodzi.

Zatem zaczynam.

 

 

Ojciec Kevina nie powiedział prawdy – wyrywają mnie ze snu dopiero o piątej, kiedy świt jest od dawien dawna tylko wspomnieniem.

– Przyzwyczaisz się – rzuca Kevin, kiedy mijamy się w drodze do łazienki – Albo i nie.

Prześmieszne. Spokojnie, wyregulujemy ci poczucie humoru. Nie zapomniałem o obietnicy.

Pospiesznie pochłaniam lekkie śniadanie wespół z Kevinem, jego ojcem, wujem Benedictem oraz panem Woodem. Gospodyni życzy nam smacznego i znika. Czyżby zażyć jeszcze kapkę snu? – zastanawiam się. Ponieważ śpi jeszcze cała reszta rodziny, nie będąca dorosłymi lub niemal dorosłymi samcami. Jeden spośród nich, Kevin, ziewa przeraźliwie. Zazdrościsz siostrze, że wciąż smacznie chrapie? Należało wyhodować sobie inny zestaw wyposażenia. Mógłbyś uderzać do mnie. Same plusy.

Powietrze na zewnątrz jest chłodne i rześkie, resztki senności ulatują w mgnieniu oka. Zabieramy się za rozładowywanie wozu, puste skrzynki lądują w ciemnym magazynku przyklejonym do budynku spichlerza. A potem wynosimy z niego skrzynki wypełnione warzywami i owocami. Po zaledwie kilku kursach zyskuję nieodparte wrażenie, że ręce poodpadają mi już za chwilę. Kevin śmieje się zjadliwie, pogania nieustannie. Lecz pośpiech jest nieodzowny, rozumiem to. Wood musi wyjechać jak najwcześniej, by przed zmrokiem dotrzeć do Caisleán, a przecież tym razem wóz ma być załadowany po brzegi towarem.

Praca zajmuje nam niespełna trzy kwadranse. Wood rusza w drogę.

Łapię dech, kiedy wracamy do domu uzupełnić poziom płynów; pot tryska ze mnie strumieniami. Gospodyni przygotowuje właściwe śniadanie i rodzina schodzi się powoli do salonu. Poznaję dziadków Kevina, parę krzepkich siedemdziesięcioparolatków obdarzonych niezmąconymi wiekiem umysłami, poznaję żonę wuja Benedicta i dwójkę ich dzieciaków, Johna i Molly. I wszyscy niemal rzucają się na mnie hurmem, wypytując o Ziemię, lecz przede wszystkim o to, czy podoba mi się Faerie, życie tutaj. Odpowiadam i opowiadam – ale przesłuchanie szybko się kończy, trzeba wychodzić w pole.

Wieczorem stwierdzam, że prawdopodobnie jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zmordowany.

Po kolacji najchętniej rzuciłbym się do łóżka, i to w ubraniu, ponieważ na samą myśl o ruchach koniecznych do zdjęcia koszulki i związanym z tym bólem odczuwam mdłości. Tak, przecież istnieje owo urocze powiedzenie: porzygać się ze zmęczenia. Byłem święcie przekonany, że to wyłącznie kwiecista metafora.

A nie ma w nim nawet śladu przenośni.

Jednak ucieczka przed bólem w sen okazuje się niemożliwa. Kiedy wspinamy się po schodach, Kevin radośnie oznajmia, że odczuwa przemożną chęć na pogawędkę. Zduszam w gardle przekleństwo. Tak, jesteś już przyzwyczajony do morderczej pracy w upale i palącym słońcu, więc paszcza ci się śmieje. I chcesz, żebym jęknął i przyznał, że nie mam sił, że się poddaję. Niedoczekanie twoje. Najmniejszym gestem nie dam po sobie poznać, że umieram.

Opadam sztywno na krzesło, mimo, że wolałbym wybrać łóżko. Bo miękkie. Ćwiczę promienne uśmiechy – spójrz, nic mnie nie boli, mógłbym tak jeszcze długo… i czekam na tak zwanego przyjaciela.

Kevin zjawia się po minucie.

– I pamiętaj, żadnego okupowania łazienki! – warczy w progu, odwrócony w stronę korytarza – Koniec z godzinnym mizdrzeniem się do lustra! Słyszysz?!

Odgadnięcie, do kogo kieruje te słowa, nie wymaga jakichś nadludzkich umiejętności dedukcji. Wiesz? Nawet dobrze się składa, podałeś mi pretekst na tacy. Choć pewnie uznasz, że wtykam wścibski nochal w nie swoje sprawy.

Czekam tylko, aż zamknie drzwi i usiądzie.

– Kevin, nie obraź się, proszę… ale czy musisz od razu spuszczać na głowę Fanny atomówkę? Nie da się rozpocząć inaczej? Od ostrzegawczego strzału w niebo? – zaczynam metaforycznie, a jednak wprost.

Wygląda na straszliwie zdumionego.

– Atomówkę? Ale o czym ty… ach, to! Tak wygląda standardowa wymiana zdań między rodzeństwem… wiedziałbyś, gdybyś posiadał.

Do zdumienia dodaje minę alegorii skrzywdzonej niewinności. Gra aktorska doskonała, ja jednak nie zapomniałem naszych rozmów.

– Jeśli chcesz, abym się odchrzanił, to mi to powiedz – mówię – Tylko nie rżnij głupa. Kto przestrzegał mnie, by nigdy, przenigdy nie nazywać jej Frances? Wczoraj poszła atomówka numer jeden. Teraz znów na nią wrzeszczysz.

– Ponieważ mam powód! – niespodziewanie wybucha – Słyszysz mnie, ale nie widzisz tego, co robi ona! A potrafi, uwierz, potrafi! Wydaje ci się, że Emma jest złośliwa? To mało wiesz! Bo nie znasz Fanny!!!

Aż się wzdrygam.

Taka pasja, druhu? Na to nie mam odpowiedzi. Czas się wycofać.

– Nie znam Fanny – przyznaję – I wcinam się. Wybacz.

Zabrzmiało pojednawczo? Mam nadzieję. Bo spędziłem w towarzystwie Fanny niecałe trzy kwadranse – a uzurpuję sobie prawo do rozsądzania waszych sporów. Jeszcze i mi się dostanie.

Jednak takiej wściekłości u ciebie dotąd nie widziałem, choć poznałem całkiem dobrze. Nawet, gdy pastwiła się nad tobą Emma. Więc albo masz jakiś straszny uraz, albo Fanny od bycia aniołkiem dzieli cała galaktyka. Może będzie mi dane ujrzeć jej mroczne oblicze – wszak spędzę tu trochę czasu – ale teraz powinienem się zamknąć. Aby przedwcześnie nie wylecieć stąd z hukiem.

Ochłonął trochę, zaczyna kiwać się na skrzypiącym krześle.

– Poważnie tak to wygląda? – pyta nagle – Z zewnątrz?

Tylko kiwam głową.

– Przesadzam? – upewnia się Kevin.

Jeszcze jedno skinięcie. Na mój rozum, tak.

Mój przyjaciel duma. Długo.

– Pewnie masz rację – odzywa się wreszcie – Choć do tej pory uważałem, że moje reakcje, jak powiedziałaby Emma, cechują się symetryzmem i adekwatnością. Z Fanny żarłem się zawsze… zrozum, tak zwykle bywa między rodzeństwem. Z Gregiem dzieli nas zbyt duża różnica wieku, więc to z nią toczyłem walki. Dlaczego? Nie wiem. Ponieważ tak już jest. Bo Fanny potrafiła się odgryźć, nigdy nie kapitulowała, mi też nieźle się obrywało. Ale gdyby kiedykolwiek pokazała…

Milknie. Widząc, że sam zapędził się w pułapkę.

Co pokazała, przyjacielu? Że uległa? Że poddaje się? Gdyby rozpłakała się i uciekła w ramiona mamy?

Chyba wreszcie coś do ciebie dociera, przyjacielu.

– Może naprawdę zaczyna mi odbijać – głos Kevina jest niezwykle cichy – Przez szkołę, przez różnorakich Brianów, przez pochrzaniony internat, gdzie czuję się jak w klatce. I przez Emmę także.

– Jej wpływ jest nie do przecenienia – potwierdzam.

– Przynajmniej w tym jednym się zgadzamy. Wyrwałem się stamtąd, ale dwa tygodnie to za mało, żeby uleczyć duszę.

Uśmiecha się. Lecz trochę gorzko.

– Wiesz? Ona powinna być tutaj ze mną, ściągnęłaby mi cugle. Może sobie być złem wcielonym, ale…

Właśnie. Istnieje wielkie ale.

Również nie potrafię ubrać go w słowa. Jest złem wcielonym, uderza boleśnie – lecz w taki sposób, że nikomu nie dzieje się krzywda. Bo wybiera tylko gruboskórnych prosiaków jak my dwaj? W tym rzecz. Wybiera równych sobie albo silniejszych. Nigdy nie wdeptywałaby w ziemię młodszej o dwa lata dziewczyny. Dziecka właściwie. I masz rację, naprostowałaby cię cholernie szybko.

– Jednak zamiast niej zjawił się mój druh i dał mi po łapach – dodaje – Przysięgam, że odtąd będę bardziej się pilnował. Oraz przeproszę Fanny. Zgoda?

Bez takiej egzaltacji, młody człowieku.

– Zrobisz, co sam uznasz za właściwe. A ja pewnie przejaskrawiam, bo nigdy nie trafiło mi się posiadanie młodszej siostry, i stąd ten melodramatyczny apel. Jednak…

Tym razem to ja nie kończę myśli.

A Kevin spogląda na mnie z niekłamaną troską.

– Melodramatyczność bierze się stąd, że nie posłużyły ci wakacje na Ziemi. Samotne. Powiedz, chlipałeś w poduszkę z tęsknoty za nami?

Powiedz, chcesz zarobić w czajnik?

Już nie gruboskórne prosię, tylko hipopotam. Nawet wygląd zaczyna się zgadzać. Zaczynam wątpić, że cokolwiek zrozumiałeś.

Może. Przekonamy się w najbliższych dniach. A teraz…

– To o czym chciałeś pogadać? – pytam, zmieniając temat.

– O życiu! – wrzeszczy – A konkretnie, to o tym, jak spodobał ci się dzisiejszy dzień, i dlaczego siedzisz tak sztywno, jakby ci dupa odpadała z bólu, i czy jutro będziesz w stanie zwlec się…

Zmuszam się, by podnieść rękę i walnąć go w ramię.

Chociaż boli jak jasna cholera.

 

 

Kolejne dni mają identyczny rytm pobudek, pracy, posiłków. Aż nastaje niedziela – czas zasłużonego odpoczynku.

Budzę się sporo przed siódmą, choć poprzedniego wieczora przyrzekałem sobie, że zamarudzę do południa. Po kwadransie wypełnionym desperackimi próbami powrotu do nieświadomości wstaję, przeklinając organizm, który najwyraźniej zdążył już przestawić się na funkcjonowanie w tak obcych ludzkiej naturze porach. Okropnie zły nawyk. Pomoże, gdy zacznie się szkoła, jasne. I jednocześnie zrujnuje całą radość życia. Kłaść się o dziewiątej? Chora idea.

Idę cicho do łazienki, myję się, ubieram. Mam wrażenie, że z pokoju Kevina dochodzi gromkie chrapanie. To następny poziom umiejętności – myślę. Nauczyć własną podświadomość posługiwania się kalendarzem, żeby wiedziała, że niedziela jest niedzielą. I nie wyrywała na jawę, jeżeli nie zachodzi taka konieczność. Pewnie nie on jeden to potrafi, śpi cały dom.

Cały? Nieco wątpię.

Schodzę, starając się unikać skrzypiących stopni. I widzę, że nie pomyliłem się – w kuchni krząta się pani Rise, pichcąc coś na ogromnej, żeliwnej płycie. Niektórzy nie dostają wolnych dni – stwierdzam smutno. Nie, jeśli do wykarmienia mają stado głodomorów. Proponuje, że zaparzy herbatę, ale grzecznie dziękuję. Nie będę robił kłopotu, i tak niedługo śniadanie. Przejdę się trochę, odetchnę świeżym powietrzem, zanim nadciągnie skwar.

Wychodzę przed dom. Tym razem nie trafiłem, mimo wczesnej pory już jest gorąco, i świeżość byłaby ostatnią cechą, którą przypisałbym powietrzu. Czeka nas kolejny niewiarygodnie upalny dzień.

Trzeba było tkwić w Londynie, chłopie. Miałbyś raz po raz deszczyk, bure chmury nad głową, może nawet przyplątałaby się mgła. Ale wolałeś bawić się w młodszego asystenta farmera. Więc cierp.

Dokąd teraz?

Kroczyć ścieżkami wzdłuż pól, patrzeć na łany zbóż, rozcierać w dłoniach kłosy i dumać, czy już czas? Wykluczone. Nie jestem tu gospodarzem – a na porównywanie Astbury z Abbottshire za wcześnie, zbyt mało jeszcze wiem. Chyba lepiej zapuścić się w drugą stronę, na tyły dworku, rzucić okiem na widziane dotąd z daleka łączki i kępy drzew, sprawdzić, jaką tajemnicę skrywają. Albo wdrapać się na któreś ze wzgórz, żeby objąć spojrzeniem całą okolicę. Świat Rise'ów.

Wzgórza odpuszczę – postanawiam. Bo to dłuższa wyprawa. Dlatego ruszam za dom, podążam ścieżką przez ogród. I już po kilku minutach coś rozbłyskuje błękitem pomiędzy pniami drzew. Woda. Staw. Może jeziorko nawet. Bez wątpienia nie kałuża. Akwen, którego istnienia nie chciałeś potwierdzić, przyjacielu. Przeczuwam, że zamierzałeś zrobić mi niespodziankę, zaciągnąć mnie tu dziś. Co nie wypali – bo do akcji wkroczył William Odkrywca.

Lecz czeka na mnie coś, co zaskakuje jeszcze mocniej. Na łagodnym zboczu, parę jardów od powierzchni wody, siedzi Fanny.

Pochylona, ryje patyczkiem jakieś wzory w mokrej ziemi. Zatrzymuję się, zamieram. I przez chwilę zastanawiam się, czy nie wycofać się cichcem, póki nie zostałem zauważony. Nie – podejmuję decyzję. Choć minęło już kilka dni, wciąż nie poznałem cię bliżej. A okazja trafia się wyśmienita, neutralne warunki… a przede wszystkim żadnych wywrzaskujących pretensje starszych braci.

Nie chcę zakradać się od tyłu, więc łagodnym łukiem obchodzę kępę. Kiedy pod stopą trzaska gałązka, unosi głowę. Podchodzę.

– Już wstałeś, Will? – pyta – Dziś niedziela, można spać do woli.

Więc czemu ty już nie śpisz? Masz słabą wolę.

Jak ja.

– Ponoć można – mówię – Ale mój organizm tego nie pojął. Przestawił się. Co powinno cieszyć, bo po powrocie do szkoły nie będę miał problemów ze wstawaniem.

Taka oracja, a ona tylko kiwa głową.

– Mogę usiąść? – pytam po chwili.

– Jasne. Jeśli nie boisz się pobrudzić.

Prawdziwi faceci nie odczuwają strachu przed błockiem, dziewczyno. A już Armstrongowie w szczególności. I owo błocko jest wytworem mej wyobraźni, to po prostu mokry piach. Szary, nie złoty, prawda, ale i morze jakieś takie niewielkie.

Siadam obok niej – ale w bezpiecznej odległości. Celnie strzyknąć jadem niechybnie zdoła. Lecz znienacka kopnąć w łeb nie.

Zaraziłem się zdurnieniem od Kevina.

Cisza przedłuża się ponad miarę. Trzeba zacząć. Jakkolwiek, nawet jeśli bez sensu.

– Słyszałem, że za rok dołączysz do nas w Scola Magna – rzucam.

– Tak mówią.

W jej głosie nie słyszę entuzjazmu. Nawet drobinki.

– Nie cieszysz się?

Nie spieszy się z odpowiedzią, zajęta rysowaniem esów floresów. W końcu ciska patyk. Z trudem dolatuje do wody, pluska bezgłośnie.

– Nie wiem, czy powinnam. Kevin zapewnia, że jest fajnie… ale jemu rzadko można wierzyć. Przynajmniej ja nie mogę.

– Jest fajnie – potwierdzam, mimo że słowo z trudem przeciska się przez gardło – Dosyć.

My używamy innych określeń. Skrzących się, jak mówi Emma. Lecz ty jesteś dwunastolatką z prowincji – wybaczcie mi, Rise'owie – zaledwie dwunastolatką, chociaż próbujesz wbić się w doroślejszy styl. Kevin nie zapewnia. On gada, co ślina mu na język przyniesie.

Jednak sądzę, że i mnie nie uwierzyłaś. To wyłącznie przeczucie – nie pokazujesz po sobie niczego, ani na tak, ani na nie, nie kiwasz głową, nie marszczysz się w grymasie. Na zewnątrz widzę obojętność. Natomiast w środku jest… coś.

Zaczynam łapać, co miał na myśli Kevin mówiąc – przepraszam: zapewniając – że jesteś dziwna. Bo jesteś, w jakiś sposób, jednak na pewno nie ten, który kiedyś przychodził mi do głowy. I bez wątpienia to słowo, dziwna, jest nieodpowiednie… ale nie znajduję lepszego.

– Kevin mnie przeprosił, wiesz? – mówi niespodziewanie – Masz na niego dobry wpływ.

Uśmiecham się pod nosem.

Ja i dobroczynny wpływ, akurat. Wzór cnót? Stawiam funty przeciw pensom, że Kevin rozbrykał się w Szkole właśnie przeze mnie. Gdyż dotąd, do dnia, w którym wystąpiłem w twojej żarliwej obronie, Fanny, nigdy nie próbowałem go hamować. Już Emma mocniej dbała, żeby nie zszedł z drogi cnoty, zasadzając bolesne kuksańce pod żebra. Ja śmiałem się z jego żartów, podziwiałem cięty język, dopingowałem. Pozwoliłem, by zmienił się w to straszliwe monstrum.

– W żadnym wypadku – oznajmiam – W istocie jestem podobny do niego – prawda, nieco nudniejszy, mniej złotousty. W Caisleán nieustannie musiano nas strofować, dawać po łapach… ale nastały wakacje i zerwaliśmy się z łańcucha.

– Brednie – kwituje – Wystarczy na ciebie spojrzeć.

Spojrzeć? Doprawdy?

Zapewniam, że oglądam się w lustrze już od lat i niczego nie dostrzegłem. I co takiego miałbym zauważyć? Napis na czole, że jestem grzecznym, spokojnym chłopcem? Prawda, Emma zasugerowała coś podobnego, jednak natychmiast wyprowadziłem ją z błędu: dopóki ktoś nie nastąpi mi na odcisk.

A jeśli miałbym coś ujrzeć, to tajoną wściekłość. Bo w istocie przez cały ostatni rok chodziłem wściekły, na sto spraw, które szły nie po mojej myśli. Wiem, to hiperbola, ale do spokoju było mi daleko.

I chyba dopiero tu zaczyna mi mijać. Przez atmosferę tego miejsca, tego domu. A może jest coś w tym, co mówią ludzie – że skrajny wysiłek wywiewa z głowy pomieszkujące tam bzdury. Człowiek przestaje mieć siłę na szczerzenie kłów do świata.

– Byłem przekonany, że moje oblicze jest kamienne i nieodgadnione – rzucam.

Prycha.

– Mówiłam o spoglądaniu do głowy – odpowiada.

Tonem, jakim mędrzec zwraca się do głupca. Czuję dreszcz.

Dziwność narasta.

– Zatem czytasz w myślach? – pytam.

– Każdy Rise to potrafi – odcina się natychmiast – Kevin nic ci nie mówił? A tata prosił, żeby wszystkich ostrzegał.

I to jest riposta, której nie powstydziłby się nawet twój brat. Umiesz się bronić. Pokazać ostre pazurki.

– Boisz się, że znajdę tam różne paskudztwa? – słyszę.

Jezu!

Aż przechodzą mnie ciarki. Aż mam ochotę zacząć zastanawiać się, czy na pewno żartowałaś z tym odczytywaniem. Co jest absurdem – słyszysz, Williamie? Postradałeś rozum!

– A czy ty nie boisz się, że się nimi pobrudzisz? – znajduję ripostę.

Ponownie prycha.

– Mam dwóch starszych braci – oznajmia – Już się naoglądałam.

Tak, na pewno.

Wtedy uciekłabyś z krzykiem i nie powróciła do dziś – myślę. Głośno nie mówię nic.

Bo nie jesteś Emmą, nie jesteś Ellinor, z którymi mógłbym prowadzić takie inspirujące, niemoralne dialogi. Jesteś młodszą siostrą Kevina. Wciąż dzieckiem. Już zagalopowałem się zbytnio, czas zrobić krok wstecz. Mimo, że poznawanie ciebie zupełnie mi nie wyszło. Wiem teraz jeszcze mniej.

Cisza, która zapadła, wydaje się o niebo lepsza od bezsensownej rozmowy pomiędzy nastolatką, która chce wydać się doroślejsza, a nastolatkiem przekonanym, że dorosły już się stał. Ciesz się tą ciszą, chłopcze. Słuchaj szumu liści nad głową, raduj się cieniem, jaki rzuca baldachim koron drzew, rozkoszuj przemiłym, chłodnym powiewem płynącym od wody. Wyrzuć z umysłu bzdury. I jeśli już musisz myśleć o czymś – zastanawiaj się, czy to jeziorko nadaje się do pływania. Czy Rise'owie nie trzymają w nim żarłocznych krokodyli. Co miałoby sens.

– Niesamowity spokój – mówię.

– Jak to na takim zadupiu – odpowiada natychmiast.

I znów moje serce wywinęło fikołka.

Jezu po raz wtóry!

– Dwunastolatki nie używają takich określeń – wypowiadam to najłagodniej, jak potrafię.

– Używają – mówi – Jeśli mają takich starszych braci, jak Kevin.

– Więc to jego wina? – pytam.

Spogląda prosto w słońce, mrużąc oczy.

– Nie. Ale jego tu nie ma, więc nie może zaprzeczyć.

Logika wręcz poraża. Znów to wyłazi. Dziwność. W pełnej krasie. Zastanawiam się, jak to odbić. I nic nie pojawia się w umyśle.

Dopiero po chwili przychodzi uświadomienie.

Odbić się nie da. I nawet nie powinienem próbować – obok mnie siedzi rozkapryszona dwunastolatka, zadziorne, przekorne dziecko. Jakim i ja byłem niedawno, choć pragnąłbym wymazać ten okres mojego życia ze wspomnień. Rzeczowa dyskusja z Fanny nie ma najmniejszego sensu – bo nie mogę w niej odnieść zwycięstwa. I chyba wcale tego nie pragnę.

Lepiej cieszyć się wspaniałym dniem.

Fanny podrywa się nagle, otrzepuje spodnie z piachu.

– Wracam do domu – stwierdza – Nie wiem, po co w ogóle tu przychodziłam.

I odchodzi, tak po prostu. Nadwyrężając szyję odprowadzam ją spojrzeniem.

Czy teraz ja powinienem przeprosić Kevina? – pytam sam siebie.

Nie mam pojęcia.

 

 

Zataczam jeszcze spory okrąg, przecinając łąki i pola, zerkam na pobliskie wzgórza, obiecując sobie ich eksplorację w dogodniejszym terminie. Bo teraz muszę już wracać. Zegar umieszczony w moich trzewiach dokładności nie stracił – głośnym burczeniem oznajmia, że nadeszła pora śniadania.

Na ławce na podwórzu zastaję zaspanego wciąż Kevina, wydobywającego z siebie potężne ziewnięcia. Przysiadam obok. Skoro trafia się okazja, trzeba rzecz załatwić jak najszybciej.

– Kevin, mogę ci coś powiedzieć? – pytam.

– Wal – mruczy.

– Ale obiecaj, że nie zasadzisz mi kopa w dyńkę.

Brzmi wstrząsająco plastycznie, więc Kevin przebudza się w ułamku sekundy. Posyła mi mordercze spojrzenie.

– Jak mam obiecać, skoro nie wiem, co powiesz?

– Musisz podjąć ryzyko.

Przyjaciel długo bije się z myślami.

– Niech ci będzie – rzuca wreszcie – Twoja jajowata otrzymuje gwarancje bezpieczeństwa. Gadaj.

Biorę naprawdę głęboki oddech.

– Twoja siostra naprawdę jest dziwna – oświadczam.

Kevin wręcz kamienieje. I przez kilka sekund wpatruje się we mnie, nie dowierzając.

W końcu wzrusza ramionami.

– Spotkałeś ją, zagadnąłeś, i pokazała ci swe prawdziwe ja, prawda? – pyta – A przecież ostrzegałem, przekonywałem, tłumaczyłem cierpliwie. I co? Nic! William sądził, że jest mądrzejszy.

Nagle podrywa się z ławki i zaczyna bacznie oglądać mnie ze wszystkich stron, zerkając w każdy zakamarek.

– Ale nie zrobiła ci krzywdy? – upewnia się – Żadnych ugryzień, ran szarpanych, oparzeń od jadu?

To niemal jest śmieszne.

– Jedynie obolała dusza – mówię – Krwawiące z żalu serce. Oraz współczucie dla ciebie, mój przyjacielu. Ocean współczucia. A do tego przyplątał się burczący z głodu brzuch, pożądający śniadania. Cały świat uwziął się na mnie, znikąd nadziei. Iskierki najdrobniejszej. Nic. Pustka.

W spojrzeniu Kevina widać niekłamaną troskę.

– Każdy wie, że turyści nie powinni zaglądać na Ziemię przed Otwarciem, bo wracają stamtąd z dżemikiem zamiast mózgu. Ale nie, Cameron również sądził, że jest mądrzejszy. I znów wszystko na mojej głowie.

Wyciąga do mnie dłoń.

– Chodź, uleczymy twe ciało jajecznicą. A potem zajmiemy się duszą.

Cóż – od czegoś trzeba zacząć.

 

 

Nie nudzę się w Astbury. Nie mam na to najmniejszych szans.

Już niebawem mięśnie przestają boleć, a ciężka praca nie wydaje się aż tak ciężka. Zwłaszcza, że w drugim tygodniu ubywa jej znacznie, pan Rise zwalnia nas, gdy nadchodzi pora obiadu. Uporaliśmy się z najgorszym – oznajmił wtedy. Choć jeśli zdarzy się jeszcze jeden rok takiego urodzaju, spichlerze i magazyny w całym Faerie popękają w szwach.

Nudzić się nie mogę, ponieważ Kevin potrafi świetnie zagospodarować ten podarowany nam wolny czas. Pływamy w jeziorku – jednak nie tym, nad którym spotkałem Fanny, tylko innym, nawet nieco większym, położonym kilkaset jardów dalej. Wędrujemy po wzgórzach otaczających półkolem farmę Rise'ów, całe mile od domu. Porzucając sztywną powagę uczniów Scola Magna, wrzeszczymy na całe gardła, biegamy, wspinamy się na drzewa. W pobliskim lasku wycinamy solidne leszczynowe gałęzie i, używając znalezionego w magazynku sznurka w charakterze cięciwy, szyjemy z tych prymitywnych łuków do wszystkiego, co w zasięgu wzroku. Senior rodu Rise, Jeremiah, któregoś popołudnia przyłapuje nas na radosnym dziurawieniu starego kawałka płótna rozpiętego na dwóch palikach, i zamiast wpaść w gniew albo wybuchnąć śmiechem, ze schowka na strychu wyciąga pięciostopowy łuk, jakby przeniesiony wprost z pola bitwy pod Agincourt. Strzały również się znajdują – i starszy pan bez chwili zwłoki rozpoczyna szkolenie. Dodatkowe pięć cali wzrostu bardzo by się przydało – myślę – szczególnie Kevinowi, który podczas strzału musi mocno pilnować, żeby łuk nie opierał się o ziemię. I nieco więcej siły w ramionach na pewno też. Ale mimo tego, przyznajemy zgodnie, idzie nam wprost doskonale.

Później, podpuszczony przez Kevina tnącymi do krwi drwinami, rozpoczynam naukę jazdy wierzchem. Potężne pociągowe konie z Astbury trudno nazwać rumakami czystej krwi… ale i tak przejażdżki po okolicy sprawiają mi cholerną radość. Miło jest siedzieć w siodle, z głową niemal w chmurach, spoglądać z wysoka na boży świat. Oczywiście natychmiast przyplątują się głupie myśli: jak dobrze byłoby mieć własnego wierzchowca. Wszak tu, w Faerie, nie dostąpię rozkoszy prowadzenia jaguara, a szlachetny rumak byłby jego najbliższym odpowiednikiem. Może wtedy Ellinor spojrzałaby na mnie z większą przychylnością?

Przeganiam te myśli. Pomaga mi w tym moje własne ciało, po pierwszym konnym wypadzie promieniujące potwornym bólem z tak zwanego tylnego podkręgosłupia. Kevin jest zachwycony tym określeniem. Mi do zachwytu brakuje sporo. To minie, przyjacielu? Może. Lecz póki tak się nie stanie, wyproś dla mnie jakąś miękką podusię. Chcę móc normalnie usiąść!

Tyłek w końcu się przyzwyczaja. Lipiec zmienia się w sierpień, i słońce wschodzi wyraźnie później, wcześniej zapada zmrok. Dłuższe noce sprawiają, że upały nie są już tak dokuczliwe. Kończy się sezon owoców, wszystkie czereśnie, jabłonie, grusze oraz wiśnie zostały obrane do czysta, jednak nadchodzi czas żniw. I znów musimy stawiać się na popołudniową zmianę, brakuje rąk do pracy – a trzeba się spieszyć. Dlatego wychodzimy w pole po obiedzie, pomagamy żniwiarzom. Spoglądam, jak błyskają ostrza kos, słucham łoskotu cepów, patrzę z podziwem na monstrualne młyńskie kamienie, na długie łopaty wiatraków, czekające na chwilę, gdy ziarno wystarczająco przeschnie. Jak przed stuleciami. Ale ostatnim, co przychodzi mi do głowy, jest stwierdzenie, że to prymitywne i zacofane.

Zmienią mnie te wakacje, powtarzam sobie. Zmienią do głębi. Każdy dzień spędzony w Astbury, każda praca, w której miałem choćby najlichszy udział. Wyjadę stąd jako całkiem inny człowiek. Dojrzalszy. Być może również nieco lepszy.

Dziękuję losowi, że pozwolił mi tu przybyć.

 

 

Żyję dniem obecnym. Lecz zdarza mi się zaglądać w przyszłość. Tę całkiem nieodległą.

Bowiem ułożyłem plan, jak godnie zakończyć te wakacje.

Już na przełomie lipca i sierpnia wysyłam do Mistrza Camerona list, nie zdradzając nikomu jego treści. Pytam w nim, czy Opiekun zgodzi się na to, żeby jego podopieczny wraz z serdecznym przyjacielem, niejakim Kevinem Rise, w ostatnich dniach wywczasu zawitał do Abbottshire i wrócił do Caisleán tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Odpowiedź przychodzi już po tygodniu. Przywozi ją Greg, który zostawił sklep pod opieką pana Wooda i zawitał w rodzinnych stronach, aby zażyć krótkiego, dwudniowego urlopu.

Pismo informuje, że Opiekun nie wnosi żadnych zastrzeżeń.

Dopiero wtedy przedstawiam swój plan Kevinowi. Ten obdarza go szczerą miłością – widać, że bez reszty zbrzydło mu już wypruwanie żył na farmie, chociaż głośno nie przyznałby tego nigdy. Postanawia bezzwłocznie zapytać ojca, czy może urwać się z Astbury nieco wcześniej… choć minę ma mocno powątpiewającą. Roboty zostało na dwa miesiące – mówi. Inaugurację drugiej klasy najpewniej spędzę wydłubując z ziemi kartofle… ale cóż, trzeba próbować.

Ruszam w ślad za Kevinem. Zakładam, że w mojej obecności panu Rise będzie trudniej wyśmiać syna za wygadywanie niedorzeczności.

Wspomniany pan Rise omiata długiem spojrzeniem pola, na których wciąż złocą się łany niezebranego zboża. I dojrzewają ziemniaczki, racja. Fatum mojego druha.

– Kiedy chcielibyście ruszyć? – pyta po chwili.

– Dwudziestego drugiego, może trzeciego – odpowiada Kevin.

Mężczyzna kiwa głową.

– Nie powiem, że nie wolałbym, abyś został do końca – mówi – Obrodziło wszystkim gospodarzom i znalezienie teraz choć jednego wolnego robotnika jest niemożliwością. Przydałbyś się, synu. Z drugiej strony widzę, jak wiele wysiłku włożyłeś, nie wypowiadając jednego słowa skargi. Poświęciłeś całe swe wakacje… a przecież nauka również jest pracą, po której należy się odpoczynek.

Kevin już uśmiecha się, przeczuwając odpowiedź.

– Tak – jego ojciec udziela jej – Oczywiście, że powinieneś jechać z przyjacielem… którego, przyznajmy, tak niecnie wykorzystaliśmy.

– Nie czuję się wykorzystany – czuję się w obowiązku zapewnić – A nieco ruchu tylko dobrze mi zrobiło.

Pan Rise chyba nie dowierza do końca.

– Uprzejme słowa, Williamie. Lecz czeka cię dziesięć miesięcy wysiłku, i nie chciałbym, żebyś poniewczasie żałował swego wyboru. Jedźcie, tak… i myślę, że mógłbym sam zawieźć was do Abbottshire. Od dawna planowałem wstąpić do Bedford – to przecież po drodze. Mam tam kilku znajomych kupców – a już teraz winienem myśleć, co zrobić z nadwyżkami. Greg nijak nie zdoła sprzedać ich w Caisleán.

Przygarnia syna ramieniem.

– Pojedziemy razem. Tylko trzeba będzie wyruszyć rychło, bym zdążył dotrzeć do celu przed wieczorem.

– Jak zawsze tutaj, tato – mruczy Kevin – Przed świtem.

Truchleję trochę. Jednak uśmiech pana Rise nie znika.

Nie umiesz się powstrzymać, przyjacielu. Ale rodzina jest uodporniona, znosi twoje dzikie wyskoki – wcześniej, jak głosi fama, wyskoki Grega – a na dodatek musi mierzyć się z innością Fanny, która nigdy, przenigdy się nie śmieje. Wspaniała, najcudowniejsza rodzina. Dlatego naprawdę żałuj, Emmo, że nie trafiłaś tutaj zamiast mnie. Zaczerpnęłabyś spokoju na długie lata.

– Dzięki, tato – mówi jeszcze Kevin.

Po czym ciągnie mnie za sobą. Snopki same się nie zwiążą, druhu.

Trzeba im nieco pomóc.

 

 

Pracujemy z Kevinem jak dwa człekokształtne roboty na sterydach – aż pan Rise z uśmiechem na ustach musi nas hamować. Nie padają żadne słowa, ale obaj chcemy zrobić jak najwięcej przed wyjazdem, sprawić przedwczesnym zniknięciem jak najmniejszy kłopot – to ten powód oficjalny, przyznaję, lekko odgrywany, jednak kto nie chce uchodzić za lepszego, niż jest w istocie? Oczywiście istnieje jeszcze druga przyczyna: rywalizacja. Durna rywalizacja nastolatków, który zdzierży więcej, który jako pierwszy padnie ze zmęczenia.

Wszelkie wysiłki na nic. Wciąż mamy remis.

Kevin pozostaje właściwie jedynym moim towarzyszem i rozmówcą. Z pozostałymi domownikami dzieli mnie zbyt duża różnica wieku – tak, oprócz Fanny… ale proces poznawania jej nie miał ciągu dalszego. Być może ona unikała mnie, może to ja zbyt usilnie nie próbowałem przeciąć jej drogi, i spotkanie nad stawem pozostało jedynym w cztery oczy. Siadamy przy stole do wspólnych posiłków, mijamy się na korytarzu, razem pomagamy w pracach gospodarskich – lecz do dialogów nie dochodzi. Co nie martwi mnie zbytnio, gdyż niezbyt wiem, jak i o czym z nią rozmawiać. Czasem powtarzam w duchu, że ustny egzamin z łaciny zdawany przed profesorem Brownem był o niebo przyjemniejszym wyzwaniem.

Mijają dni. Dwudziestego drugiego postanawiamy, że nazajutrz ruszymy w drogę – o czym informujemy tatę Kevina. Ten nie zmienia zdania. Zawiozę was – oznajmia. Zabierzemy ze sobą nieco plonów, przypomnę kupcom w Bedford, że nigdzie indziej nie znajdą towarów lepszej jakości. Musimy załadować wóz, co oznacza….

Że trzeba wstać przed świtem – kończy za niego Kevin.

Wieczorem żegnam się z całą rodziną, dziękując za serdeczną gościnę. Oni dziękują za pomoc, zapraszają na przyszły rok. Obiecuję, że z wielką chęcią spędzę tu kolejne wakacje.

Pokój wciąż tonie w półmroku, kiedy budzi mnie szarpanie za ramię. Kevin szczerzy zęby. Przed świtem – powtarza swą mantrę. Już po kwadransie, w którym udaje się upakować mycie, ubieranie się i błyskawiczny posiłek, ładujemy na wóz skrzynki ze świeżymi warzywami i owocami. Słońce szykuje się właśnie do wzejścia na płonące czerwienią, czyste niebo… znów dopadła mnie wena. Niemniej zapowiada się piękny dzień. I miła podróż.

Ostatnia skrzynia trafia na swe miejsce. Wtedy dostrzegam stojącą na werandzie Fanny.

Mam ochotę przetrzeć oczy.

Wszak lubisz sobie pospać, dwunastoletnia siostro mojego przyjaciela. Nie raz byłem świadkiem, jak mama nawołuje cię, byś wreszcie pojawiła się na śniadaniu. Dzisiaj poderwałaś się o świcie. Dla Kevina – to zaskakujące, a jednak oczywiste. Pragniesz pożegnać się z bratem, którego nie zobaczysz może przez cały rok. Z bratem, z którym walczysz, z którym kłócisz się niemal bez chwili przerwy, który dręczy cię i wyśmiewa. Jednak jest, kim jest. Twoim bratem.

Podchodzi bliżej. Kevin ściska ją mocno.

– Niczym się nie przejmuj, siostrzyczko – mówi – Czas szybko przeleci, jakoś zdzierżysz ostatnią durną klasę durnej szkoły w Barrows… a za rok będziesz już w Caisleán. Wśród swoich.

Brzmi melodramatycznie i sentymentalnie.

A do tego szczerze.

Chyba naprawdę zacząłeś inaczej traktować siostrę. Wasze scysje zamarły od czasu pamiętnej rozmowy, choć chciałbym wierzyć, że nie ona była powodem zmiany. Że sam pojąłeś, w czym rzecz.

– Trzymaj się, bracie – odpowiada tylko.

I nie odwraca się, by zniknąć we wnętrzu domu, nie rusza się nawet.

Kevin zerka na nią, potem na mnie. Znacząco. Jakaś głupia myśl musiała pojawić się w twej głowie… tak, już czytam cię bezbłędnie.

– Idę zająć kuszetkę – rzuca – A wy tu powiedzcie sobie, co macie do powiedzenia… i tylko żadnego mazania się, dobrze? Słyszysz, Will?

Czasem wręcz prosisz się o strzał w łeb. Nie wytrzymałeś.

Ale wybaczam, bo zmieniłeś obiekt. Nade mną możesz pastwić się do woli. W końcu po to mamy przyjaciół, prawda?

Natomiast ty zaskakujesz mnie coraz bardziej, Fanny.

Milczy. Najpewniej czekając, aż Kevin wyjdzie z zasięgu.

– Wyjeżdżasz – odzywa się w końcu.

My – poprawiam w myślach. Przede wszystkim twój brat, ja jestem tylko dodatkiem. Meteorem, który na krótki moment mignął na niebie Astbury. Więc ta forma zastanawia. Wręcz niepokoi.

– Wyjeżdżamy – potwierdzam, używając właściwej liczby – Ale Kevin ma rację… już za rok dołączysz. Pierwszego września widzimy się na dziedzińcu Scola Magna, zgoda? Zajmę ci dobre miejsce. Z widokiem.

Uśmiecha się. Lecz ten uśmiech wydaje się nieco smutny.

– Więc nie zawitasz u nas w przyszłe wakacje?

Prawda. Złożyłem obietnicę.

I właśnie przyłapałaś mnie, że nie myślę poważnie o jej dotrzymaniu.

– Życie na wsi okazało się zbyt bolesne? – docieka.

– Nie – potrząsam głową – Wcale nie. Po prostu liczę na to, że…

Urywam.

W porę. Zanim zrobiłem z siebie kompletnego durnia.

– Masz inne plany – oświadcza – Niecne.

– Po prostu inne.

Przejrzałaś mnie na wylot. Zaglądając do głowy? Kto wie.

Mógłbym rzec, że wspomniane plany cechują się zupełnym brakiem realizmu. Tylko po co? Nie mam ochoty tłumaczyć się przed dwunastolatką. I słyszeć jej drwiącego śmiechu.

Unoszę dłoń.

– Trzymaj się – mówię tylko – I do zobaczenia.

Powtarza mój gest. Bez słowa.

Zostawiam ją. Wskakuję na wóz, sadowię obok Kevina wśród skrzynek z jabłkami i marchewkami. Ruszamy po sekundzie. Powoli, z mozołem, piaszczystą ścieżką.

Kiedy docieramy już do głównego traktu, który ma zaprowadzić nas do Abbottshire, odwracam się, spoglądam za siebie.

Fanny wciąż stoi przed domem. I odprowadza nas wzrokiem, tak długo, aż widok przesłania ściana drzew.

Milczę. Obawiając się komentarzy Kevina, tego, że przyjaciel znów rozpuści język. Że na powrót stanie się dawnym sobą.

Że zrozumie coś, czego ja pojąć nie chcę?

Pojmuję nadzwyczaj dobrze. Sam miałem dwanaście lat, zanim zawalił się świat byłem uczniem zwyczajnej szkoły, której korytarze wypełniały starsze o dwa, o trzy lata cudowne istoty. Takimi się wtedy wydawały – a nie miałem szans przekonać się, jak jest naprawdę. Takim dziś mogę wydać się ja. I dziś ktoś również nie dostanie szansy, lecz to wcale nie jest tak bolesne, jak myśli się wtedy. Bolesne, niemal tnące do krwi mogę okazać się słowa innych, skłonnych wykpić nieszkodliwe marzenia. Starszych braci z językiem szybszym niż myślowe procesy. Dlatego siedzę cicho. Niech Astbury i bujające w obłokach nastolatki pozostaną daleko za nami.

Aż wreszcie mówię: dość. Dość tej smętnej ciszy. Mamy do pogadania, druhu: muszę przygotować cię na Abbottshire, na spotkanie pana Orwella.

I wyjaśnić, dlaczego będziesz musiał tytułować mnie tam księciem.

Gotowy?

 

 

Niewielki, lekko załadowany wóz ciągnięty przez parę silnych koni porusza się znacznie szybciej niż wypełniony pod niebo wehikuł pana Wooda, którym przybyłem na farmę Rise'ów. Już przed czwartą docieramy do celu; tata Kevina cieszy się, że pozostało mu wystarczająco wiele czasu, żeby przed wieczorem dotrzeć do Bedford.

Oczywiście proponuję mu spędzenie nocy w Abbottshire, jednak odmawia. Jeszcze dziś muszę rozmówić się z paroma osobami, a jutro wracać do Astbury. Przy innej okazji, chętnie. Może wtedy, kiedy już ty będziesz tu gospodarzył, Williamie?

Może. Kto wie.

Pan Rise ściska mocno syna, wskakuje na wóz, rusza.

Przejmuje nas Orwell, witając serdecznie, prowadząc do domu. Okazuje się, że został uprzedzony przez Camerona, iż zjawi się niejaki William z osobą towarzyszącą – dlatego nie dziwi się niczemu. Niemal natychmiast zasiadamy do spóźnionego obiadu, czy może kolacji w przedterminie, która bardziej przypomina świąteczną ucztę, niż zwyczajny, codzienny posiłek. Gospodarz oznajmia, że na piętrze czekają na nas łóżka i świeża, pachnąca pościel, jeśli jesteśmy znużeni drogą i życzymy sobie odpocząć. Dziękuję Orwellowi najcieplej, jak potrafię, oczywiście musząc mierzyć się ze zniesmaczonym spojrzeniem Kevina. Już wiesz teraz, dlaczego w Abbottshire należy zwracać się do mnie per jaśnie panie, przyjacielu. Ale nie mam na to wpływu. Żadnego.

Jem, nie folgując sobie – lecz wcale nie czuję się dobrze. Już po paru minutach mam pewność, że dłużej nie zniosę ciągłych pytań, czy potrzeba mi czegoś więcej, czy Orwell albo ktoś z jego rodziny mógłby zrobić dla mnie coś jeszcze. Tak, to niezaprzeczalna prawda, że jest pan tylko dzierżawcą, i że pomyślny los całej rodziny Orwellów jest zależny od tego, czy tę dzierżawę pan utrzyma… lecz sposób, w jaki pan się do tego zabiera, wcale mi się nie podoba. Bo to przestaje być serdecznością, zamieniając się – prawda, mocne słowo – w służalczość. Jak gdyby zwidziało się panu, że jej okazywanie jest konieczne, że to może przesądzić o waszym być lub nie być w tym miejscu. Do diabła! Jest pan dobrym, porządnym, uczciwym człowiekiem! Czy to mało? Czy tyle nie wystarcza? Nikt taki nie powinien zginać się w pas innym, ludziom, którzy nie są lepsi od niego, przeciwnie, nie mają szans się równać. Rozkapryszonym smarkaczom, których jedyną zasługą jest fakt, że noszą takie, a nie inne nazwisko. Cholernie słaba zasługa.

I wychodzi na to, że będę musiał poważnie z panem porozmawiać.

Dziękuję i wstaję od stołu wcześniej, niż zamierzałem. Wyciągam Kevina na zewnątrz; nie zamierzam leczyć wytrzęsionego w podróży jaśniepańskiego tyłka w miękkiej, pachnącej pościeli. Wolę przespacerować się po okolicy, uspokoić nerwy, zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie słyszeć nieustannego pukania do drzwi, czy panicz William życzy sobie jeszcze jakiejś gwiazdki z nieba. Podać nocnik? Potrzymać? Strząsnąć? Już niewiele do tego brakuje.

Ruszamy ścieżką. Kevin, rzecz dziwna, nie czepia się, nie drąży, zajmuje się oglądaniem posiadłości. I chwała mu za to.

Tak, patrz, porównuj. Choć to, co widzisz, nie bardzo ci się podoba. Jak i mnie.

Słońce wkrótce chowa się za horyzontem, więc postanawiam, że czas wracać. Wdrapujemy się na piętro. Tak, najdroższy, przeklęty panie Orwell, będziemy spali w jednym pokoju, chociaż tuż obok stoi cały sznur innych – bo wbrew pozorom nie jesteśmy książątkami nie potrafiącymi nawet samodzielnie wdziać gaci. Nie, to nie podlega negocjacjom. I proszę nie wołać żony, by przełożyła pościel… ta wygląda na równie świeżą i pachnącą.

Łóżka stoją przy przeciwległych ścianach. Pokoik jest mały, przytulny. Pełnia szczęścia. Chociaż nie. Powinien wisieć tu czterdziestocalowy telewizor, słyszy pan, panie Orwell?

Na eksplorowanie sennych krain jest jeszcze za wcześnie, jednak Kevin bezzwłocznie rzuca się na łóżko, i zamiera z rękoma pod głową, wpatrując się w sufit. Wciąż milczy. W pewnej chwili zauważa tylko, że w ten właśnie sposób należy trawić taki wspaniały posiłek. Godnie, dostojnie i bez pośpiechu.

Rada wydaje się mądra. Idę w ślady przyjaciela.

Jest wygodnie, prawda. Pościel rzeczywiście pachnie świeżością, mimo że wybrałem dla siebie ponoć ten gorszy komplet. Niestety widoczek, jaki rozpościera się przed moimi oczami, odrobinę trąci nudą. Sufit, chociaż nie do końca równy, jakoś szczególnie nie porywa. Zbyt małe zróżnicowanie powierzchni. Przydałoby się więcej wzniesień i rozpadlin. Oraz bogatsza kolorystyka. To też.

– Widziałeś pola? – pytam w końcu.

– Widziałem – odpowiada – Zboże już się kładzie. Więc jeśli przyjdzie deszcz, będzie masakra. Najwyraźniej ten twój dzierżawca najął za mało rąk do pracy… skądś to znamy, prawda? I nie wyrabia.

Nie czuję zaskoczenia. Syn farmera nie mógł tego nie zauważyć.

– Co sądzisz? – pytam znów.

Nie czekam długo.

– Tu nie ma nic do sądzenia – słyszę – Musimy pomóc.

– Wiesz, pytam, bo urwaliśmy się, żeby wreszcie trochę odsapnąć – mówię.

Kevin prycha głośno.

– Przez miesiąc z okładem wypruwałeś żyły w Astbury, więc byłbym skończoną świnią, gdybym się teraz wypiął. Odsapnąć? Odsapniemy w Caisleán. Może wreszcie i ty posiądziesz najważniejszą umiejętność: jak spać w szkolnej ławce podczas lekcji łaciny. Z otwartymi oczami.

Ha! To dlatego Brown się ciebie nie czepiał.

I wygląda na to, że postanowione.

– Nastawię wewnętrzny budzik na piątą, okay? – upewniam się.

– Mnie pasuje.

Można na tobie polegać. Po prostu.

Leżymy jeszcze trochę, prowadząc niespieszną wymianę banalnych zdań. A potem wstajemy, żeby przygotować się do położenia na serio.

Czekając na sen zastanawiam się, co na to wszystko powie Orwell.

 

 

Kiedy otwieram oczy, wyrwany ze snu dzwonieniem w duszy, stwierdzam, że jestem wyspany raczej średnio. Wcale nie przez wczesną porę – mruczę bezgłośnie, choć z pasją. Do tego już się przyzwyczaiłem. Przez twoje potężne chrapanie, tak zwany przyjacielu, które przez pół nocy nie dawało mi zasnąć! I dziękuję losowi, że w Astbury nie musiałem dzielić z tobą jednego pokoju. Nie wytrzymałbym nawet jednego tygodnia, udusiłbym cię we śnie. Albo wylądował w psychiatryku.

Kevin, porządnie szturchnięty, zwleka się z łóżka, ziewając szeroko.

– Do roboty, lordzie Williamie – mówi niewyraźnie.

Jesteś tak zaspany, że karanie cię nie ma żadnego sensu. Za nazwanie lordem. Jestem księciem, nieokrzesany człeku z gminu, zakonotuj to sobie!

Książę William postanowił tym razem okazać łaskawość.

Ograniczamy się do ochlapania wodą, ubieramy szybko, schodzimy. W kuchni zastajemy krzątającą się panią Orwell, która niemal podskakuje na nasz widok. Czternastolatkowie na nogach o takiej porze? Sam nie uwierzyłbym, że to możliwe. Śniadanie niegotowe – mówi przepraszającym tonem. Powstrzymuję chęć wrzaśnięcia, że to zupełnie zrozumiałe, przecież jej nie uprzedziliśmy – i zamiast przepraszać, ma na nas wrzasnąć, że zachowujemy się dziwacznie i niezrozumiale. W miejsce tej tyrady oznajmiam, że wystarczą nam dwie porządne skiby z masłem oraz kubek mleka do popicia. Nie próbuje oponować, że przygotuje coś godniejszego – po prostu chwyta nóż i bochen chleba. Myślę wtedy, że byłaby znacznie lepszym partnerem do negocjacji od swego męża.

Pochłaniamy nie po dwie, tylko po trzy kanapki z pomidorem, ogórkiem i zieleniną. Dopijam mleko i daję znak Kevinowi. Czas znaleźć gospodarza tego bałaganu.

Dzierżawca tkwi przy stodole z piątką mężczyzn w sile wieku, coś do nich mówi, coś pokazuje. Gdy dostrzega, kto się zbliża, wybałusza oczy. Tak – dzisiaj mamy dzień pełen niespodzianek, panie Orwell.

Przystaję kilkanaście kroków od tamtych.

– Kevin, poczekaj tu na mnie, dobrze? Muszę rozmówić się z dzierżawcą. W cztery oczy.

Kevin nie protestuje. Więc samotnie podchodzę do grupki.

– Dzień dobry, panie Armstrong – słyszę – W życiu nie spodziewałbym się, że tak wcześnie pan wstanie.

– Przyszliśmy pomóc w robocie – oznajmiam prosto z mostu.

Oczy mężczyzny robią się jeszcze większe. Po chwili ruchem głowy daje znać pozostałej piątce, żeby zostawili nas samych.

– To nie uchodzi, by… – zaczyna, kiedy oddalają się wystarczająco.

– Przecież widzę jasno, że brakuje wam rąk do pracy – nie daję mu szans – Dwie dodatkowe pary na pewno się przydadzą.

Dzierżawca długo szuka słów… lecz okazuje się, że nie umie wymyślić nic innego.

– Panie Armstrong, nie uchodzi, by pracował pan w polu jak zwykły robotnik, przecież…

Samo spojrzenie sprawia, że mężczyzna milknie.

Do ciężkiej cholery. To nie podoba mi się jeszcze bardziej. Kiedy zyskałem supermoc piorunującego wzroku?

– Gdy patrzy pan na mnie, kogo pan widzi? – pytam.

Tamten bezradnie rozkłada ręce. I milczy.

– Więc dobrze, odpowiem za pana – nie mam ochoty tkwić tu aż do śmierci cieplnej Wszechświata – Otóż widzi pan czternastolatka. Zwyczajnego chłopaka, nie królewicza w koronie. A dlaczego? Ponieważ ja jestem zwyczajnym czternastolatkiem! I przez ostatni miesiąc pracowałem na farmie rodziców Kevina, właśnie w polu oraz obejściu. Proszę mi wierzyć – ta przeklęta korona nie spadnie mi z głowy, jeśli i tutaj zakaszę rękawy.

Mężczyzna wzdycha ciężko.

– To naprawdę… niezwyczajne. A ja, no cóż, muszę się przecież z tym pogodzić… to w końcu pański majątek.

Znów ogarnia mnie furia. To nie ma nic do rzeczy! – mam straszliwą ochotę wywrzeszczeć. To pan jest dzierżawcą, i wyłącznie od pana zależy, kto będzie tutaj pracował. Od nikogo więcej! Jednak powstrzymuję się, gdyż czuję, że to przyniosłoby wręcz odwrotny skutek.

Orwell stoi w milczeniu, z lekko opuszczoną głową, zerkając co chwilę. Jakby wahał się, czy powinien wypowiedzieć głośno myśl, która przyszła mu do głowy.

– Proszę mi wybaczyć… – jednak się decyduje – Myślę, że gdyby każdy czternastolatek w Faerie był taki, jak pan, to ta kraina nie schodziłaby na psy… jak to się teraz dzieje.

Kiwa krótko, odwraca się i rusza pospiesznie ku wrotom stodoły, najpewniej przestraszony własną śmiałością. Lecz udaje mu się zrobić ledwo parę kroków.

– Panie Orwell! – zatrzymuję go.

– Tak, panie Armstrong?

Podchodzę do dzierżawcy.

– Proszę się nie obrazić na moje słowa, bo nie mam pewności, czy się nie mylę – mówię – Ale domyślam się, iż lęka się pan tego, że ja, wykorzystując nieobecność wuja, spróbuję wprowadzać własne porządki w Abbottshire, że zapragnę tu rządzić… a być może nawet pozbyć się pana i pańskiej rodziny.

Z oblicza mężczyzny wyczytuję, że nie pomyliłem się wiele.

– Proszę się nie tego obawiać, panie Orwell – zapewniam z naciskiem – Nawet jeśli Edward Armstrong nie powróci do Faerie w najbliższej przyszłości, przede mną jeszcze pięć lat szkoły – i nic się przez ten czas nie zmieni. O wszystkich sprawach decyduje teraz mój opiekun, Mistrz Cameron… a on nie ma w zwyczaju realizować nierozsądnych pomysłów czternastolatków… zakładając, że takowe przyszłyby mi do głowy.

Tyle teraźniejszość. Ale czas nie stoi w miejscu, pięć lat szybko zleci – myśli pan. I na to dam odpowiedź.

– Natomiast w przypadku, gdybym po ukończeniu szkoły zechciał tu osiąść, co wcale przesądzone nie jest… na pewno, jeśli ode mnie zależeć będzie decyzja, nie wymówię panu dzierżawy, nie wyrzucę stąd. Dlaczego miałbym tak robić? Gdyby majątek podupadał z pańskiej winy, wtedy owszem. Jednak on kwitnie. Tego roku aż za bardzo.

I dlatego potrzebna jest panu nasza przeklęta pomoc!

Orwell wreszcie kiwa głową.

– Jest pan dobrym człowiekiem, panie Armstrong. I na mój rozum – chyba tak się na to mówi – idealistą. Wiem też, że życie potrafi całkiem zmienić człowieka. Ale wierzę w pańskie słowa.

Wyciągam dłoń do mężczyzny. Ten z wahaniem, lecz jednak odwzajemnia gest. Uścisk jest niezwykle mocny.

– Mój ojciec nauczył mnie, że nie rzuca się obietnic na wiatr. I nie zawiodę go, ma pan moje słowo. A teraz… zabierajmy się do już pracy, panie Orwell. Zboże nie może czekać.

Odwracam się i kiwam na Kevina.

Wkrótce w ósemkę ruszamy ku najbliższym łanom zboża.

 

 

Przez cztery dni z naszą pomocą panu Orwellowi udaje się niemal do końca uprzątnąć pola, a właśnie to jest najważniejsze, z tym nie można czekać nawet chwili. Nad horyzontem widzę już wąskie, ciemnoniebieskie pasma chmur, wciąż bardzo odległych, lecz niewątpliwie zbliżających się z każdą godziną. Za kilka dni zaczną się ulewy. To czas na wydłubywanie ziemniaków i buraków, nie bieganie z kosą.

Dwudziestego siódmego września wieczorem, gdy wracam przewracając się niemal ze zmęczenia, widzę wóz zajeżdżający pod dom. Z kozła zeskakuje uśmiechnięty od ucha do ucha Hugh Jones.

Przez głowę przemyka mi myśl: jak posłaniec przynoszący złe wieści. Twe wakacje właśnie dobiegają końca. Dobry nastrój, utrzymujący się pomimo niemal skrajnego wyczerpania, pryska w sekundę. Spoglądam ponuro na Jonesa.

– Witaj, szkoło – mruczę pod nosem – Z deszczu pod rynnę.

Kevin nie traci jednak humoru.

– Będziesz wylegiwał się w weekendy – oznajmia wesoło – Nie wiesz, że w drugiej klasie nie ma już zadań domowych?

Sznurek zacisnąłeś sobie na szyi, zamiast na snopku, przyjacielu? Bo tylko poważne niedokrwienie mózgu może wywoływać takie efekty.

– A już za rok kolejne wakacje! – dodaje.

– I żniwa – mówię – I zbiór owoców. I wykopki. I cała reszta.

– Nareszcie pojąłeś! – Kevin tryumfuje.

Kolacje przygotowane przez panią Orwell zawsze są wyśmienite, jednak ta pożegnalna przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Objedzony po korek nie spieszę się z pójściem spać, wiedząc, że zaśnięcie z tak wypchanym żołądkiem graniczyłoby z cudem. Tym razem to Kevin okazuje się głosem rozsądku, jakiś kwadrans po północy nakazuje mi położyć się i spać. Zrywamy się o świcie, pamiętasz?

A wiesz, że zupełnie wyleciało mi to z głowy.

Wstajemy z wielkim trudem, niechętnie – choć przecież czeka nas leniwa podróż wozem, nie ciężka praca. Śniadanie z konieczności jest bardzo krótkie. Kevin skończywszy oznajmia, że nie ma pojęcia, jak będzie ze mną, on jednak zamierza podrzemać sobie w drodze, i proszę go nie budzić, chyba, że dojedziemy do celu.

Akurat to się uda, przyjacielu. Nie znasz Jonesa. Nie doświadczyłeś jego gadatliwości.

Wychodzimy, żeby pomóc w załadunku wozu, tego punktu programu rzecz jasna nie może zabraknąć. Uwijamy się szybko i sprawnie. Orwell długo żegna nas, dziękuje wylewnie., życzy dobrej drogi oraz sukcesów w szkole. Oczywiście nie zapomina o pozdrowieniach i ukłonach dla Mistrza Camerona. On już taki jest – myślę. I nikt, i nic go nie zmieni.

Wrzucamy toboły na wóz, między skrzynie. Kozioł na szczęście jest szeroki, bez problemu pomieści całą trójkę. I dobrze, stwierdzam. W bagażniku zabrakło miejsca.

– Ekspres relacji Abbottshire-Caisleán gotów do odjazdu! – wesoło wykrzykuje Kevin.

Następny tęskniący za koleją. To jakaś epidemia.

– Aż pęd powietrza łby nam pourywa – rzucam – Dalej, gramol się.

Baryła gramoli się, stękając.

I ruszamy.

 

 

Jones wysadza nas parę kroków za bramą. Już ciemnieje, nadchodzi noc – co, biorąc pod uwagę dystans, i tak jest doskonałym wynikiem. Teraz przyznaję ci rację, przyjacielu. Przemknęliśmy niemal jak ekspres.

Przechodzimy prawie pustymi już uliczkami na Średni Zamek. Rozglądam się na wszystkie strony, z każdym krokiem przypominając sobie kolejne szczegóły. Zaledwie dwa miesiące, a czuję się tak, jakby nie było mnie tu pięć pełnych lat.

– Dziadziejemy, Will – burczy w pewnym momencie Kevin.

– W rzeczy samej – przytakuję.

Nie mam siły wykrztusić nic więcej, przytłoczony brzemieniem plecaka wypchanego już nie tylko ubraniami, ale chyba całą toną owoców ofiarowanych przez Orwellów. Pani Pilch się ucieszy. Ucieszą się współlokatorzy. Bo ja sam nijak nie zdołałbym tego przejeść.

Pokonujemy kolejną bramę. Jeszcze parę setek kroków i docieramy do Placu Zegarowego. Tam zatrzymujemy się.

– I znowu ta okropna stancja – wzdycham ciężko.

– I znów ten okropny internat – wtóruje Kevin.

Parskamy śmiechem jednocześnie.

– Jutro o dziesiątej tutaj? Zbiorę pozostałych – proponuje.

– O dziesiątej – potwierdzam.

Mocno ściskam jego dłoń.

Zaczynam marsz w kierunku stancji pani Pilch. Gospodyni stoi w korytarzyku tuż za progiem, jakby czekała właśnie na mnie.

– Witaj w domu, Williamie – mówi.

Uśmiecham się szeroko.

 

 

 

XIV

 

 

 

Już pierwsza noc udowadnia, że tu, w Caisleán, nie mam najmniejszego problemu ze spaniem tak długo, jak tylko pozwoli pęcherz. Budzę się niemal o wpół do dziesiątej, przerażony zrywam się z łóżka i półprzytomny gnam do łazienki. Na chybił trafił kompletuję ubiór, pożeram śniadanie – śmiertelnie przerażając panią Pilch. Wybiegam z domu. Na plac docieram spóźniony o siedem minut.

Gdzie okazuje się, że pośpiech był zbędny. Bo zastaję tam samotnego Kevina, który informuje, że pozostali nie przybędą. Emma i Lily nadal na Plantacjach, to ich ostatni dzień pracy – mówi. Poprosiłem współlokatorkę Emmy, żeby przekazała jej – jeśli się pojawi – aby przytargała tyłek na plac o piątej. Wraz z tyłkiem Lily, racja. A Sean? Zniknął był, zanim zdążyłem się obudzić… a przecież wstałem wcześnie, świtem prawie, już za kwadrans dziewiąta. Ciekawe, że przez dwa miesiące zrywałem się bez niczyjej pomocy parę godzin wcześniej… a tu nie mogę dospać.

Naprawdę przełomowe odkrycie – stwierdzam w duchu.

Co ciekawsze – kontynuuje Kevin – Sean podobno znika tak każdego dnia, z niedzielami włącznie. A wraca wieczorem, żre, pada na łóżko i zasypia. Jak wczoraj – z tej przyczyny nie porozmawialiśmy. Dokąd bieży, tego nikt nie potrafi rzec. Zostawiłem wiadomość dla niego, gdyby mimo wszystko się zjawił, po czym ruszyłem na Plac. Biegiem, przerażony, że rozszarpiesz mnie za spóźnienie. Jestem strasznym durniem, nieprawdaż? Nie, nie musisz potwierdzać. Co robimy?

Do kompletu brakuje nam Ellinor – myślę. Jej los również pozostaje nieznany. A ona o piątej nie pojawi się na placu… mojemu druhowi nie przyszło do głowy zajrzeć na Azaliową. Czyżby uznał, że to moja powinność?

Dumam intensywnie, rozważam różne zaprzeciw. Zniknęła, wyjechała pierwszego dnia wakacji, to prawda – lecz przecież nie bez słowa. Wciąż jest w paczce. A ja nie powinienem zachowywać się jak rozkapryszony dzieciak.

– Idziemy pod dom Krwawej Bernice – decyduję.

Kevin wytrzeszcza oczy.

– I?

– I najzwyczajniej w świecie zapukamy i zapytamy o Ellinor – odpowiadam – Dzięki pracy na roli nabraliśmy kondycji… więc jeśli ciotka poszczuje nas psami, zdołamy czmychnąć, zanim zostaniemy pożarci.

– Przez ciotkę? – dziwi się Kevin – Robisz z niej potwora.

Wyborne. A ja jedynie czerpię z Ellinor.

Przyjaciel nie jest do końca przekonany, jednak zdecydowanego protestu nie wnosi. Więc maszerujemy, przecinamy plac, zapuszczamy się w gąszcz uliczek po zachodniej jego stronie.

Nie używamy najokrężniejszej drogi – dlatego już po siedmiu, najwyżej ośmiu minutach stajemy przed siedliszczem Bernice Greene. Kevin rozgląda się czujnie, może poszukując co większych skupisk brytanów. Nie zważam na niego, bez wahania pukam do drzwi. Po kilkunastu sekundach otwierają się. Widzę mężczyznę w liberii, który obrzuca nas pytającym spojrzeniem.

– Dzień dobry – staram się, by mój głos brzmiał ujmująco grzecznie – Chciałem zapytać, czy zastałem pannę Ellinor Greene.

Nie na wiele się to zdaje.

– Panienki Greene nie ma! – warczy służący, bardzo głośno, jak gdyby oznajmiał to komuś stojącemu przynajmniej dziesięć jardów dalej.

Zamierzam podziękować tamtemu, może już nie tak grzecznie… lecz służący nagle zerka w głąb domu, jakby upewniał się, że za jego plecami nikt nie stoi, a potem znów zwraca się w naszą stronę.

– Ellinor wraca jutro – mówi cicho, prawie szeptem – Przekażę jej, że tu byliście. A teraz już znikajcie.

Niemal śmieję się w głos.

I oto do czego prowadzi wywyższanie się, nazywanie ludzi pozbawionych majątku oraz władzy pospólstwem. Tak, będą w milczeniu usługiwać ci… jednak żadnego szacunku nie możesz się spodziewać. I powinieneś pilnie przypatrywać się podawanej na obiad zupie, czy nie zawiera jakowychś ekstraordynaryjnych ingrediencji. Och! Cudowna fraza. Notka: dołączyć ją do zbioru ćwiczeń logopedycznych.

– Dziękuję panu – mówię, szarpię Kevina za rękaw i ciągnę za sobą.

Na ulicy przystaję.

Ellinor będzie dopiero jutro. Pozostali gdzieś się rozbiegli. I po jaką cholerę my dwaj tak spieszyliśmy się z powrotem? Trzeba było zostać w Abbottshire jeszcze jeden dzień, i przeznaczyć go na wywczas.

Tak, i do Caisleán wracać piechotą.

Teraz i ja nie mam pojęcia, co robić. Lecz Kevin po chwili oznajmia, że winien zameldować się u Grega i pokazać, że cały i zdrowy powrócił z gniazda Armstrongów… tych naszych, ucywilizowanych, ale sam wiesz: wątpliwości pozostają. Będziesz mi towarzyszył? – pyta.

Jasne – potwierdzam. Bo cóż innego robić z tak beznadziejnie rozpoczętym dniem?

Greg wita nas serdecznie, a potem zaprasza na zaplecze, pozostawiając za ladą naburmuszonego pana Wooda. Herbata? Dlaczego nie. Garść plotek i anegdot? Miła odmiana po mrukliwej burkliwości twojego młodszego brata. Siorbię herbatę i słucham. Gdy osuszamy kubki, bardziej z nudów niż rzeczywistej potrzeby pomagamy Gregowi przy rozkładaniu towaru na sklepowych półkach. Jak sądzę, to najprawdziwszy syndrom odstawienia. Brakuje mi zajęć, fizycznej pracy. Jak przetrwam rok siedzenia na dupsku?

Chwilę po pierwszej brzuch Kevina zaczyna poinformować okolicę, że jego właściciel zrobił się głodny. Ja również czuję, że w trzewiach zaczyna się ferment, więc propozycja przyjaciela, żeby niezwłocznie wyruszyć na żer, nie wydaje mi się niemiłą. Halley? – pyta Kevin. Kręcę głową. Do ziemi przygina mnie ciężar sakiewki, pękającej od niewykorzystanego kieszonkowego, którego ostatnią ratę przekazała mi wczoraj pani Pilch. Czas zaszaleć, miły druhu. Kulawy Dzik i największa możliwa do wyobrażenia pizza, co ty na to? Ja stawiam.

Kevin – co łatwe do przewidzenia – nie protestuje.

Ruszamy pospiesznie, ścigani widmem śmierci głodowej. Wsłuchuję się w swoje wnętrze. I docierają do mnie dźwięki Lamentu o utraconym obiedzie na trzewia oraz odbytnicę. A to jedna z najsmutniejszych melodii, jakie znam. Jakie zna ludzkość. Na szczęście nie mamy daleko.

Wgryzamy się w pizzę i wszelki pośpiech ustaje. Nie mamy powodu urządzać wyścigów – do piątej, godziny ponownej próby spotkania, został spory zapas. Marnotrawimy wiele czasu podczas konsumpcji, a kolejną jego porcję – włócząc się później po mieście, zaglądając tu i tam, upewniając się, że nie zniknęło żadne z naszych ulubionych miejsc. Właściwie w milczeniu… rozmowa nie chce się kleić, tematy pochowały się gdzieś głęboko. Bo jak długo można zastanawiać się, czy przyjaciele pojawią się na placu, czy nie – dumam.

– Przyznaj, masz już dość mojej nieurodziwej mordy – mówi w pewnej chwili Kevin.

– Troszeczkę – odpowiadam – I zapewne vice versa.

Kevin twierdząco kiwa głową.

– Półtora miesiąca to odrobinę za dużo. W przyszłym roku musimy zorganizować rzecz nieco inaczej.

Uśmiecham się na te słowa.

– Inaczej? Zamierzasz zastąpić mnie Emmą, celem prowadzenia długich, pasjonujących dysput?

– Marzyć nie wolno? – burczy.

Wolno. A nawet trzeba. Bo marzenia nic nas nie kosztują, a pozwalają znosić beznadziejną rzeczywistość.

Dwadzieścia po czwartej rzucamy cumy na Placu; skończyły się zakamarki do zwiedzenia, a i nogi odmawiają już posłuszeństwa. Przysiadamy na murku. Kevin twierdzi, że obserwowanie gołębi obsrywających starożytne bruki jest inspirującym zajęciem. Nie podzielam jego zdania – ale nie próbuję go do tego przekonać. Po prostu czekam.

Wreszcie zegar wybija pięć razy swoje głębokie, dźwięczne bim bam bom, a po zgubach nadal ani śladu. Tak samo pięć minut później, i dziesięć, i po kwadransie. Mają nas w nosie – zamierzam właśnie powiedzieć – kiedy w oddali dostrzegam nadchodzących przyjaciół. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Że to oni.

– Czy to oni? – wyrażam swe wątpliwości głośno.

Kevin mruży oczy.

Cóż, Emma bez wątpienia jest Emmą, ale pozostała dwójka? – pytam w duchu. Wszak Lily miała długie włosy, a ta dziewczyna jest króciutko ostrzyżona. I chłopak. Zdecydowanie za szeroki na Seana. Idący stanowczo zbyt pewnym krokiem jak na niego.

Czy trafiliśmy do tego samego Caisleán? A może zaszło coś niepojętego, gdy pokonywałem portal? Kevin, powiedz coś. Tak, zatkało cię.

To oczywiście są oni.

Podchodzą do nas. Emma jadowicie naburmuszona – standard. Lily, która w nowej fryzurze wcale nie straciła nic ze swego uroku. Przeciwnie, jej twarz wręcz nabrała delikatności.

– Ładnie – oznajmiam, obejmując ją na powitanie – Odważnie… ale naprawdę ładnie.

Trzepocze rzęsami, a potem zanosi się śmiechem. Wystarczy, jestem najprawdziwiej zauroczony. Potrząsam dłonią chłopaka z grubsza przypominającego Seana, potem skupiam się na Emmie. Rzucam spojrzenie spode łba w odpowiedzi na jej, identyczne. Czy chociaż wywarkniemy do siebie: cześć? Nie, chyba jesteśmy już zbyt starzy na takie czułości. Przykro cię widzieć, Emmo.

Natomiast Kevin zachowuje się tak, jak gdyby nawet nie zauważył obecności rzeczonej Emmy. Wodzi wzrokiem po Seanie; spory kłopot sprawia mu widok żylastych przedramion oraz twardych węzłów mięśni rysujących się pod koszulką.

– Gdzie można wykonać taki zabieg? – pyta wreszcie – I czy dwukrotne powiększenie, jak u ciebie, to granica, czy da się więcej?

– W kuźni Gwardii – odpowiada ze stoickim spokojem Sean – Da się więcej. Jeśli masz podwójne wakacje.

To wiele wyjaśnia. Ale Kevin wciąż odmawia wiary.

– A nie trzeba spełniać warunków wstępnych?

– Warunku nie bycia paździerzem? – Seana i to nie porusza – Tak, na początku na mój widok niemal reagowali śmiechem. Ja też miałem wątpliwości, czy podołam, przez pierwszy tydzień umierałem z bólu… jednak potem jakoś poszło. I uprzedzę twoje następne dociekliwe pytanie, Kevin. Owszem, znalazłem kogoś, kto zaczął uczyć mnie walki mieczem.

Ja również przecieram oczy. Nie dość, że przybrałeś jakieś trzydzieści funtów w mięśniach, że mimochodem przybyły ci trzy, może cztery cale wzrostu, i nawet ja zaczynam się ciebie trochę bać – to jeszcze odpyskowujesz jak, nie przymierzając, Emma.

To wina portalu, bez wątpienia. Znalazłem się w równoległym świecie.

– Sean… dałbyś się namówić na wizytę u egzorcysty? – pyta nieśmiało Kevin.

– Proszę? – Sean aż mruga.

Lily zaczyna chichotać.

– Sugerujesz, że opętał go jakiś demon? A nie istota z krwi i kości?

Oooo!

Plus sto do giętkości języka trafiło się nie tylko Seanowi. Natomiast ty, dziewczyno, bądź chociaż na tyle przyzwoita, by się zarumienić. Okej, chyba coś tam widzę.

A Sean tryumfuje.

Tymczasem Emma obrzuca spojrzeniem mnie i Kevina.

– I po was widać, żeście nie próżnowali przez te dwa miesiące – odzywa się – Tak, domyślam się przyczyny: zapieprzaliście na świeżym powietrzu. Natomiast wieczorem… porównywaliście już, czyj jest większy?

Chwila konsternacji… a potem Sean parska śmiechem, Lily chichocze, Kevin czerwieni się jak burak.

Mnie nie jest do śmiechu. Emmo!

– Ten, jak mu tam… biceps! – kończy niespeszona.

Jęczę. To skrzy się i mieni. Cudowne.

– Zdeklasowała cię, Kevin – oznajmiam grobowym tonem – Leżysz na łopatkach i bezradnie machasz odnóżami.

Czym wcale nie poprawiam mu nastroju. Naburmusza się.

– Zostawić was bez opieki na krótką chwilę! – wrzeszczy.

Dzieci tak szybko teraz dorastają. Musimy się z tym pogodzić, przyjacielu.

Zawiesiłeś się, jak widzę. Szukasz w mózgowych zwojach najcelniejszych bon motów, aby nas olśnić i odzyskać tron. Niełatwa sprawa. Lecz nie przeszkadzam, rób swoje.

Tymczasem wezmę na spytki płeć nadobną.

– A jak wam poszło na Plantacjach? – pytam.

– Dobrze – zdawkowo odpowiada Emma.

Odpowiedź znajoma i bliska memu sercu – ale wróżąca kiepsko.

Pamiętam okres, gdy na podobne pytania sam odpowiadałem w ten sposób. Dobrze. A kiedy ojciec prosił, abym rozwinął wypowiedź, rozwijałem ją i mówiłem: bardzo dobrze. To usłyszałbym, gdybym nacisnął, prawda, Emmo? Odpieprz się w wymijającej formie. Chwilę przypatruję się tobie… i Lily, która również nie wygląda na skoro do zwierzeń. Spora i nagła zmiana. Jestem – jak to się mówi – skonfundowany.

– I? Jak było? – oczywiście nacisnąć muszę.

– W porządku – mówi Emma, równie lakonicznie jak wcześniej.

A gdzie zwyczajowy referat? Gdzie opisy wrogiej przyrody i stanów emocjonalnych, jakich doświadczałaś? Zamiast tego dajesz jedno, krótkie stwierdzenie? W porządku?

Jednak skoro nacisk nic nie daje, odpuszczam. Może za jakiś czas sama nabierzesz ochoty na zwierzenia. Bo coś musiało nie zagrać.

Kevin okazuje się mniej powściągliwy.

– Emmo, w czym rzecz? Nie zapłacili wam?

– Przeciwnie, byli całkiem hojni. Wszystko gra – stwierdza.

I tyle. Racja, jest jeszcze ten niewerbalny komunikat, przekazywany przez twoje oblicze. Przestań, do cholery, drążyć!!!

Przyjacielu, sugeruję, żebyś wycofał się raczkiem.

Równie dobrze mogłabyś rozciągnąć pomiędzy wieżami Pałacu wielki baner: TA ROZMOWA JEST ZAKOŃCZONA!!! Niespokojnie zerkam na Kevina, który jeszcze waha się… lecz po chwili flaczeje i kurczy się, jakby zeszło z niego całe powietrze. Nie znalazł w sobie odwagi.

Której i ja nie znajduję. Jakiś kataklizm musiał przetoczyć się przez Plantacje, kiedy zażywaliśmy wywczasu w Astbury i Abbottshire. Jaki? A któż odgadnie. Jednak gdyby zapytano mnie, kto podłożył ogień pod beczkę z prochem – postawiłbym na ciebie, Emmo. Nie potrafiłaś w porę zawrzeć paszczęki, co? Odegrałaś koncert życzeń przed nadzorcą niewolników, że warunki pracy nie takie, albo zrobiłaś coś równie głupiego. I – jak zrobiłby każdy zdrowy na umyśle człowiek – pragniesz teraz wymazać ten epizod ze wspomnień.

Ton Emmy sprawia, że nikt nie pali się do rozmowy. Cisza sprawia, że robi się dziwnie – a stąd już jeden krok do zadania sobie pytania: czy na pewno chcę tu być? A przecież jesteśmy cholerną paczką.

– Spojrzeliście na plan? Podręczniki już kupione? – pytam, zabierając się za ratowanie sytuacji.

Kręcą głowami. Wszyscy poza Emmą.

– Plan jak plan – odpowiada – Geografię zastąpiona przez ekonomię, ale o tym było wiadomo wcześniej. I chcą kształcić nas lingwistycznie, mamy do wyboru, francuski albo gaelic. Kto wymyślił coś tak chorego? Jakby nie mogło być i jedno, i drugie. Reszta bez żadnych zmian. Natomiast listy podręczników do dzisiejszego ranka nie wywieszono. Mają nas w nosie.

Zwyczajne jej narzekania, wypowiedziane absolutnie spokojnym tonem. Jakby przed momentem nie biły gromy.

Niemniej atmosfera poprawiła się.

Sean po chwili rzuca postulat, byśmy następnego dnia spotkali się w jakiejś karczmie. Natychmiast wnoszę sprzeciw: bez Ellinor wykluczone. Gdy dowie się, że ją wystawiliśmy, pęknie jej serduszko. Emma szykuje się już do wydania drwiącego śmiechu, lecz zdusza go. Chyba przypominając sobie, że jest nie w sosie. A panna Greene powraca jutro właśnie – ciągnę – ale nie wiem, czy rano, czy wieczorem. Raczej wieczorem, Oldecastle daleko. Chyba, że podzieliła podróż na dwa etapy – włącza się Kevin. To powszechna praktyka. Albo jeśli wykupiła miejsce w dyliżansie pocztowym, one kursują również nocą. Tak, nocą, przyjacielu! Nasze konie widzą w ciemnościach, a woźnica posiłkuje się Wzrokiem. Więc równie dobrze może przybyć rano.

Albo wieczorem – mówię spokojnie, zamierzając wkurzyć Kevina.

Kevin wkurza się. Lily kręci nosem, że serca nie pękają z byle powodu, Sean ma chyba podobne zdanie. I wtedy popiera mnie Emma. Ella należy do hordy, nie zrobimy jej świństwa. Zdarzą się następne okazje. A świętować rozpoczęcie roku szkolnego możemy nawet tutaj, wznosząc radosne, gromkie okrzyki.

Zamilknij, ohydo – przebiega mi przez głowę.

Stoimy w kółeczku jeszcze trochę, nie wznosząc okrzyków, ani radosnych, ani żadnych… lecz rozmowa czołga się, zamiast szybować w niebiosach. Lily wyraźnie klei się do Seana, Kevin nieufnymi spojrzeniami przyszpila Emmę, która ignoruje go całkowicie. Dwie tak różne pary, ale pary. Przez co czuję się trochę jak piąte koło u wozu. Nie mam z kim się obściskiwać, nie mam do kogo kierować pretensji. Co w wolnym przekładzie brzmi: brakuje mi Ellinor.

Żegnamy się chwilę przed wpół do siódmej.

 

 

Ellinor nie puka do moich drzwi. Ani rankiem, ani w południe, ani wieczorem.

Wmawiam sobie, że nie mam odwagi ponownie mierzyć się z udawanym gniewem tamtego sługi – dlatego nie ruszam się z miejsca. A prawda wygląda tak, że nie widzę powodu zmuszania Ellinor do czegoś, czego wyraźnie sobie nie życzy.

Towarzystwa pewnego Williama.

Poniedziałek mija leniwie i w zwolnionym tempie, jakimś cudem bez reszty wypełnia go kompletowanie podręczników – których lista pojawiła się nareszcie na szkolnej tablicy. Natomiast wtorek…

Cóż, we wtorek wypada pierwszy dzień września.

Budzę się na czas bez żadnych problemów, kalendarz wszczepiony w podświadomość nadal działa bez zarzutu. Jednak zbyt wcześnie wychodzę ze stancji. Przez co zbyt wcześnie pojawiam się na dziedzińcu. Tłumek nie jest jeszcze gęsty – ale przepatrywanie go nie przynosi rezultatów. Żadnych znajomych twarzy. Więc staję. I czekam.

Po kilku minutach spostrzegam nadchodzącą Ellinor. Serce natychmiast wchodzi na obroty… co wcale mi się nie podoba, i najchętniej wydarłbym się na nie, przestań, cholerny ochłapie mięsa, tylko przynosisz mi wstyd. Dramat. Czy musiałem trafić akurat do tej klasy, do tej szkoły? Do tej krainy?

Ellinor dostrzega mnie, zmienia kurs, manewruje, przybija… niestety, cum nie rzuca. A przecież mogłaby, zapomnieć się na chwilę, opleść mnie ramionami, przywrzeć. Są powody. Dotąd najdłuższe nasze rozstanie… a poza tym nastrój odpowiedni na taki gest – wygląda na smutną, przygaszoną. Cześć, Will – mówi cicho, nie dodając nawet najsłabszego uśmiechu. Cześć, Ellinor – odpowiadam. I pytam, czy moje podejrzenia są prawdą. Tak – słyszę. Jestem smutna. Ostatnie dwa miesiące spędzone z rodziną były cudowne… a teraz czeka mnie kolejny rok w domu ciotki. I właśnie to jest powodem.

Nie wiem, co powinienem odpowiedzieć. Jednak przeczuwam, że nie oczekuje ode mnie żadnego pocieszenia.

Dołączają kolejni członkowie hordy – najpierw Emma, chwilę po niej Lily z Seanem, Kevin dobija na szarym końcu. Stajemy obok siebie. Czekamy na pojawienie się Mistrza Wiedzy Paedriga Quinna, na słowa, że oto kolejny rok nauki w Scola Magna uważa się za rozpoczęty.

Przesuwam spojrzeniem po tłumie zaścielającym dziedziniec.

Świetnie zdaję sobie sprawę z faktu, że druga klasa to wciąż tyle, co nic. Jednak w porównaniu z poprzednim rokiem, z byciem pierwszakami, wspięliśmy się na niewyobrażalne wręcz wyżyny. I stamtąd spoglądamy, przebijając się wzrokiem przez chmury, na zastrachanych, starających się być niewidzialnymi pierwszoroczniaków… wystarcza rzut oka, żeby takich rozpoznać. Czuję się niemal dorosły, choć minął zaledwie rok od chwili, gdy byłem jednym z nich.

Szpetne gęby Briana i jego świty trochę psują humor, ale przecież nie mogłem się spodziewać, że uprzejmie znikną. Wszystko zostaje po staremu. Przetrwam. Tak, Mistrzu Quinn, już zamieniam się w słuch.

Słucham. Jednak mimo najszczerszych chęci przemowa nie porywa mnie. Niezbyt podniosła i patetyczna, bardziej rzeczowa, zalecenia, nakazy, życzenia owocnej nauki. Sztampowa. Może nie do końca nudna – jednak po dwóch miesiącach wakacji najgenialniejsza oracja nie odebrałaby mi tchu.

Bezruch i monotonia doskwierają, dlatego postanawiam wprowadzić nieco ożywienia. Lekko trącam ramieniem stojącą tuż obok Ellinor, niby przypadkiem. Po kilku sekundach niespodziewanie oddaje, ale z impetem, aż zataczam się i wpadam na Kevina. Emma spogląda wściekle – jednak nie na winowajczynię, tylko na mnie. Tymczasem Ellinor dusi się od tłumionego śmiechu.

Przyznaj – brakowało ci mnie prawie tak mocno, jak ciotki.

Wreszcie ostatnie słowa zostają wypowiedziane, brzmią gromkie oklaski, Quinn opuszcza podium i znika w czeluściach budynku. A my czekamy na znane zło, nie tak, jak przed rokiem, gdy łudziliśmy się. Czekamy na Browna, który zaprowadzi nas do sali i śmiertelnie zanudzi kolejną mową, tym razem z oficjalnym certyfikatem drętwoty. I nie będzie siedmiu wspaniałych, nikt nie dostanie szlabanu. Beznadzieja.

Jednak Brown nie pojawia się.

W pewnej chwili dostrzegam, że kieruje się ku nam ktoś inny. Mężczyzna, mniej więcej trzydziestoletni, wysoki, w mało oficjalnej sportowej marynarce w miejsce togi Gildii Wiedzy, emanujący pewnością siebie. Gdybym nie był tak potwornym homofobem, rzekłbym, że jest oszałamiająco przystojny. I niemal słyszę, jak serca dziewczyn zaczynają walić niczym młoty.

I tak – mężczyzna zmierza do nas właśnie. Zatrzymuje się przed grupą, omiata spojrzeniem.

– Druga C, nieprawdaż? – pyta – Nazywam się Damien Coleridge. I nie będę waszym nauczycielem, jednak…

Po placu niesie się przeciągły jęk zawodu, zdecydowanie w wysokich rejestrach. Soprany oraz alty.

Przerażająco żenujące – przemyka mi przez głowę. I to jest ta doskonalsza, szybciej dojrzewająca połowa gatunku? Mam ochotę zapaść się pod ziemię.

– …jednak w tej chwili mam z wami zastępstwo – kończy Coleridge – Chodźmy do sali.

Odwraca się na pięcie i rusza. My za nim.

Nie w nabożnym milczeniu, natychmiast rozlegają się szepty, padają pytania i przypuszczenia. Zastępstwo? Profesor Brown zachorzał był? A jeżeli tak, to czy istnieje choćby minimalna szansa, by nie polepszyło mu się zbyt szybko? Nie, żebyśmy źle mu życzyli – ale niech poczciwina porządnie sobie odpocznie. Rok. Dwa. A nawet tak długo, jak długo my będziemy uczniami Scola Magna. Pięć lat słodkiego nieróbstwa! Na zdrowie, profesorze Brown!

Jesteśmy prawdziwymi potworami.

Wchodzimy do sali, zajmujemy miejsca. Po staremu zasiadam obok Kevina, choć korci mnie straszliwie, żeby wybrać Ellinor. Ale tego wybryku mogłabyś już nie znieść – stwierdzam, powstrzymując żądze.

Profesor Coleridge czeka, aż ucichną szmery.

– W ostatniej chwili doszło do nieplanowanej zmiany, dlatego nie zostaliście o tym powiadomieni wcześniej – oznajmia – Profesor Brown, niestety, będzie w tym roku prowadził zajęcia w szkole w Stockton – dlatego nauczaniem was języka łacińskiego zajmie się profesor Anthony Gareth, którego poznacie już niebawem.

Niemal się krztuszę. Niestety?

To najostatniejsze słowo, którego można użyć w tej sytuacji. I moje dziękczynne modły łączą się teraz z dziękczynnymi modłami całej klasy, i płyną wspólnie ku niebiosom. Aż dziw, że żaden głupek nie poważył się na gromkie brawa – słyszysz, Kevin? Mnie samego korci. Bo kimkolwiek jest profesor Gareth, nie może okazać się gorszy od Browna. Ex definitio. Quod bardzo łatwe do demonstrandum. Dixi.

– Z czym związana jest druga kwestia – ciągnie Coleridge – Bowiem na skutek faktu, iż profesor Brown był nie tylko waszym nauczycielem łaciny, ale i opiekunem klasy – również tu konieczna jest zmiana. Zadania tego nieoczekiwanie podjął się sam Mistrz Wiedzy, Paedrig Quinn.

Sala zamiera. Przelatująca mucha wydaje się głośniejsza od czterosilnikowego bombowca. Od cholernego Avro Lancastera.

– To ogromne wyróżnienie – dodaje mężczyzna – Mistrz Quinn będzie także od tej chwili waszym nauczycielem Wprowadzenia do Magii.

Cisza wciąż trwa.

I nagle cała sala eksploduje szeptami. Niektórzy wykazują chęć przeczyszczenia sobie uszu, wypowiedzenia prośby, by Coleridge powtórzył. Ale nie dworuje sobie pan z nas, profesorze? Sam Mistrz Quinn?

Mogłem przysiąść się do Emmy. Chyba ona jedna potrafiłaby mi objaśnić, czy to dzieje się naprawdę. I jakim cudem.

Prawdopodobnie odczytuje moje myśli. Znów.

– Panie profesorze, nie wiedziałam, że Mistrz Wiedzy prowadzi zajęcia w Szkole – mówi głośno.

– Ja również nie byłem tego świadomy – przyznaje z uśmiechem Coleridge – I najwyraźniej wszyscy będziemy musieli znaleźć sposób uporania się z zaskoczeniem… ale przejdźmy już do sedna. Mistrz Quinn nie mógł teraz do was zajrzeć, jest zajęty uroczystościami inauguracji roku szkolnego, jednak postaram się godnie go zastąpić. Rozpoczniemy od…

Dyktuje zaktualizowany plan, dość szczegółowo omawia kalendarium roku szkolnego, wspomina o nowych zarządzeniach – wszystko, co należy zrobić na pierwszej lekcji. Notuję mechanicznie, umysł mam zajęty tym, co Coleridge zasugerował: próbuję uporać się z zaskoczeniem.

Profesor kończy, żegna się, wychodzi. Ale nie dostajemy nawet chwili na omówienie sytuacji – niemal natychmiast w drzwiach pojawia się kolejna nieznana nam postać. Profesor Gareth, krzepki staruszek, wyglądający na osiemdziesiąt lat ze sporym okładem, obdarzony miłą twarzą, okazuje się przesympatycznym, wiecznie uśmiechniętym człowiekiem. Wahadło wychyliło się w drugą stronę – stwierdzam. Do skrajnego położenia. Kto wie – może nawet nauka łaciny stanie się dzięki temu przyjemnością. Kto wie.

Nauczyciele pojawiają się i znikają. Do kompletu brakuje tylko Mistrza Wiedzy oraz nauczyciela ekonomii; matematyk, profesor Travis informuje, że to na ten dzień już wszystko.

I mamy spadać, dopowiadam za niego w myślach. Zatem spadajmy.

Hej, Ellinor, czy mógłbym odprowadzić cię do domu?

 

 

Nazajutrz rozpoczynam proces wdrażania się, trwający zazwyczaj – jak podpowiada mi wieloletnie doświadczenie – mniej więcej tydzień. Po tygodniu dupa stwardnieje, ławka przestanie uwierać, a perspektywa codziennej nauki nie będzie wywoływała chęci ucieczki do dzikich krain.

Przelatują środowe lekcje. I czwartkowe. A w czwartek od rana mży, więc zaplanowane spotkanie na świeżym powietrzu staje pod znakiem zapytania. Sean upiera się przy jakiejś knajpce, Emma oponuje, że to kiepskie miejsce na spiskowanie, a Kevin wrzeszczy jej do ucha: nie jesteśmy żadną cholerną bandą spiskowców, kobieto! W końcu z jękiem oświadcza, że trzeba będzie znów zakłócić spokój ducha Gregowi. Inicjatywa przyjęta zostaje z entuzjazmem.

Po ostatniej lekcji rezygnuję ze składania Ellinor jakichkolwiek propozycji, pospiesznie nawiguję ku stancji. Wpycham w siebie obiad. Po czym rezygnując z układania go sobie w trzewiach porywam wypchany plecak i ruszam na plac, miejsce zbiórki. Kevin wykazuje niezdrowe zainteresowanie tobołem na moich plecach. Nie zajrzałem jeszcze na stancję – wyjaśniam. Obiad spożyłem w Królewskiej, jak zwykłem czynić w każdy czwartek… to tradycja, o której będą pisać w annałach. Natomiast zazdrość jest brzydkim uczuciem, przyjacielu.

Przyjaciel informuje, że przyjacielem wkrótce być przestanie. A potem wspólnie maszerujemy w kierunku sklepu.

Wbrew czarnowidzeniu niektórych Greg wita nas nadspodziewanie ciepło, oznajmiając z uśmiechem, że stęsknił się straszliwie za naszymi wrzaskami, jak i gęstymi oparami czarnej magii buchającymi z zaplecza. Emma chyba resztką sił powstrzymuje się od pokazania mu języka.

Kevin wspina się na piętro zaparzyć herbatę. Po dziesięciu minutach siedzimy z parującymi kubkami w dłoniach, nieskorzy do wszczynania dyskusji, która niechybnie zniweczyłaby ten błogi spokój. Tylko Emma nie potrafi się dostosować. Jak zwykle.

Nie siedzi, spaceruje pomiędzy regałami, może próbując zainicjować filozoficzną szkołę perypatetyków owocowo-warzywnych. Gotuje się w niej. Wybuch jest tylko kwestią czasu.

I w końcu eksploduje.

– Cudownie! – wrzeszczy – Przez cały pieprzony rok, zamiast zajmować się czymś pożytecznym, mamy wślepiać się w ptaszki, pszczółki oraz drzewka, żeby przygotować umysł na Otwarcie! I to pod światłym kierownictwem samego Mistrza Wiedzy – bo przecież nikt inny nie zdołałby nas wspomóc w tak wymagającym zadaniu!

– Nie czepiaj się, Emmo – mówi Lily – Quinn jest rewelacyjny.

Istotnie, jest – potwierdzam w duchu. Mocno zyskał przy bliższym poznaniu… wszak dotąd widziałem jedynie odległą postać wygłaszającą podniosłe mowy na inaugurację oraz na zakończenie roku. Wydaje się młodszy – a przecież musi dobijać osiemdziesiątki, może nawet przekroczył ją. Przez buchającą z niego energię, jak sądzę. Do tego mamy łagodność, mądrość, zrozumienie. Lepiej trafić nie można było, powiedzą to wszyscy.

Wszyscy poza Emmą.

– I najważniejsza rzecz: jak on wygląda? – wypluwa z siebie – Ktoś taki powinien mieć siwą brodę do pasa, to cholerny archetyp! A tu gładkie lico, nawet porządnych zmarszczek nie raczył sobie wyhodować!

Tego nie wytrzymuję, parskam śmiechem.

– Masz za złe Quinnowi, że nie wygląda jak Gandalf? – udaje mi się wreszcie zapytać.

Odbija to wściekłym spojrzeniem.

– Uważasz, że nie powinnam? Nie mam prawa żądać od świata, żeby działał zgodnie z regułami? Lecz dobrze, z nietrzymaniem się konwencji przez szacownego Mistrza Wiedzy zdołam się pogodzić… ale z całą resztą nie mam zamiaru! Z systemem, który uważa nas za idiotów!

– Taki właśnie jest – mówi po chwili Kevin – I nawet najbardziej tupliwe dąsy w niczym nie pomogą. Od setek lat przygotowują uczniów w ten sam sposób, sposób, który niestety jest skuteczny… więc zwyczajnie nie ma sensu niczego zmieniać.

Ostatnie słowa dudnią, odbijając się echem.

Zapewne ich nie przemyślałeś, przyjacielu. A bez cienia wątpliwości zapomniałeś, do kogo je wypowiadasz.

Zamarłem. Nie czekam długo.

– Wynalazcy koła też byś to powiedział, Kev? – wydziera się Emma – Przecież natura obdarzyła nas nogami, i korzystamy z nich już od czasu, gdy zleźliśmy z drzew – więc po jaką cholerę mielibyśmy zmieniać cokolwiek w tej sprawie?!

Jedno Kevin najpewniej zrozumiał. Że najlepiej by się stało, gdyby w ogóle się nie odzywał. Emma wciąż dyszy wściekle.

Moja kolej – postanawiam. Trzeba ratować druha nie bacząc na koszty.

– Dla mnie to przyjemna perspektywa – informuję – Darzę ogromną sympatią pszczółki I ptaszki. I drzewa też.

Emma kamienieje. I jeśli planowała kolejny atak na Kevina, rezygnuje z pomysłu. Wykonuje dość jednoznaczny gest. Zgadza się, mam właśnie tutaj – potwierdzam w myślach. Strasznie mocno.

– Will, doznałeś jakiegoś urazu mózgu? – pyta wreszcie – Na Ziemi, tak? A mówiłam twojemu opiekunowi: Mistrzu, nie ciągnij tam tego biedaka, bo to się źle skończy. I nie posłuchał oczywiście. A skoro jesteśmy już przy temacie… może z łaski swojej opowiesz wreszcie, co tam robiłeś?

Opowiem. Za moment. Ponieważ najpierw…

Sięgam po plecak.

– Dobrze, lecz zacznijmy od przyjemności – oznajmiam – Bowiem wujek William odbył dalekie peregrynacje, z których przywiózł dla dzieciątek moc prezentów.

Dostanę w łeb za styl? Nie – zahipnotyzowało was słowo prezenty.

Zaczynam wyjmować paczuszki i zawiniątka. Wyciągają po nie zachłanne łapska.

– Nie lepiej było zostawić na wigilię? – pyta Ellinor mocując się z papierem; gdy widzi zawartość, rozpromienia się.

Świat zadziwia mnie na każdym kroku, Faerianka tęskni za wigilią. Ludzie, co się z wami porobiło? A gdzie tożsamość? Korzenie?

Niemniej wyglądasz na przekupioną. Co było moim zamiarem.

– Udało mi się naciągnąć Camerona na małą fortunkę w tamtejszych funtach – wyjaśniam – Więc gdy trafiłem do marketu, nie umiałem się powstrzymać. I po prawdzie wcale nie musiałem.

O sakiewce od wuja rzecz jasna nie wspomnę, bo zjedlibyście mnie żywcem. I jest jeszcze kilka spraw, które będę musiał przemilczeć.

A teraz łyżka dziegciu.

– Chyba nie powinienem ci tego mówić… ale spróbowałem przenieść przez Portal konsolę – zwracam się do Seana – Zintegrowany ekran, zasilanie bateryjne, nic szczególnego, lecz zawsze jakiś powiew cywilizacji. Zrobiłem, co mogłem, by ją zabezpieczyć przed skutkami przejścia, owinąłem dodatkowo folią antystatycznoelektromagnetycznojakąśtam, jeśli mogę się tak wyrazić, nawet potrójnie… jednak wszelkie moje starania na nic. Zdechła. Z ciekawości rozkręciłem ją potem, i diagnoza brzmiała: usmażona na amen. Tylko wspominam mimochodem… teraz najwyraźniej masz już inne zainteresowania.

I nie myślę o nauce miecza, gdy tak sobie zerkam na dwa skarby Lily. Ktoś powinien wrzasnąć na mnie.

– Czemu – mówi trochę smutno Sean – Popykało by się odrobinę. Usmażona?

– Kompletnie. Wszystkie kości na płytce zmieniły się w węgielki.

Ale przynajmniej spróbowałem. I myślę, że szybko zapomnisz o rozczarowaniu.

Odczekuję moment, dając im nacieszyć się prezentami. I zaczynam opowiadać o wakacjach w Londynie, niespodziewanym pojawieniu się Edwarda, długich rozmowach, jakie prowadziliśmy. Wspominam dawne słowa Emmy, przyznając jej rację: jak przypuszczałaś, nie jesteśmy oryginalni, wielu przed nami marzyło o tym, by zmieniać Faerie – i jednym z nich był Edward. Który z niewiadomego powodu stał się persona non grata w tej krainie. A może ów powód jest najzupełniej oczywisty.

Milczę o podsłuchanej kłótni między Edwardem i Mistrzem Opiekunem – choć czuję, że to zapewne najistotniejsza rzecz ze wszystkiego, co zaszło na Ziemi. Coś mnie powstrzymuje. Mam za mało danych – wmawiam sobie, wiedząc, że to licha wymówka. Nie wspominam słowem o łączącej tamtych dwóch dość szorstkiej przyjaźni i pojedynku na odbierające dech jaguary. I rezygnuję z poinformowania hordy, że nikt tutaj nie ma prawa nazywać mnie przybłędą. Postanawiam tę niespodziankę przełożyć na później.

Taję sporo. A i tak wyglądają na poruszonych.

– Interesujące – orzeka Emma, nabrawszy pewności, że skończyłem – Ale najbardziej zaciekawia mnie jedna rzecz: dlaczego wuj postanowił podzielić się z tobą historią swego życia. Dawnymi marzeniami.

– Celne spostrzeżenie – zauważam – Również zadałem sobie to pytanie.

Przywołuję wspomnienie tej ostatniej nocy spędzonej z Edwardem.

Czy wuj starał się przekazać mi jakiś znak, sygnał, że niniejszym mianuje mnie swym następcą w dziele, które sam porzucił? Niczego takiego sobie nie przypominam. Jedynym, co wykraczało poza zwyczajne słowa, były prezenty: pas i sporran do klanowego stroju. Czy właśnie one stanowiły ów znak? Napomnienie: pamiętaj, że jesteś Armstrongiem? Tak, były nim. Lecz w żaden sposób nie potrafię powiązać ich z wcześniejszymi słowami o kryzysie toczącym Faerie, o konieczności zmian.

O potrzebie wzniecenia tej waszej rewolucji.

– Zadałeś, i? – niecierpliwi się Emma – Wydaliłeś na świat jakieś wnioski?

Jak szybko zaczęłaś na powrót pokazywać pazurki. Czyżby nietrafione prezenty?

– Jeżeli pytasz, czy wuj wziął mnie ukradkiem na stronę, by wręczyć podręcznik rewolucjonisty oraz listę punkt po punkcie, co mam uczynić, żeby zapłonął ten świat, to niestety nie! – wypalam – A jednocześnie nie mówił tego bez namysłu, mimochodem, przez przypadek… nie, to było zaplanowane. Lecz niewątpliwie pragnął, żebym szukał odpowiedzi, zamiast przychodzić na gotowe.

Urywam na moment. Teraz może zrobić się niemiło.

– Abym robił to ja? Nie, nie sam. My. Bowiem Edward świetnie wiedział, że podzielę się z wami wszystkim natychmiast po powrocie tutaj.

Nie czekam długo na reakcję.

– W jakim sensie: z nami? – pyta Kevin.

– Z paczką przyjaciół. Opowiadałem mu o was.

– Ale tak personalnie? – brzmi jęk przyjaciela.

To chyba oczywiste, czyż nie? Wszak na Ziemię zabrałem wasze teczki, które w pocie czoła wypełniałem przez cały rok. Żeby z dumą wręczyć je Edwardowi.

– Kevin, twoja sugestia mnie rani – zaczynam – Nie doniosłem na was. I wuj wcale mnie nie naciskał, nie żądał raportu od szpiega. W zwyczajnej rozmowie, w naturalny sposób wyjawiłem, że z garstką przyjaciół, których zdobyłem, spotykam się po szkole, że dyskutujemy, że zastanawiamy się nad miejscem, w którym przyszło nam żyć. Tylko tyle! Nie chlapnąłem, że uprawiamy czarną magię na zapleczu sklepu.

Emma prycha.

– Zresztą wspomniałem już, że Edward jest teraz niezbyt mile widzianym gościem w Faerie, i trudno mi sobie wyobrazić, jak przyjeżdża tutaj, by donieść na nas Kanclerzowi! – kończę.

Kevin wygląda na urażonego.

– Nie wrzeszcz na mnie! Ja tylko zapytałem.

– Teraz ty wrzeszczysz – zauważam – A pytanie było średnio mądre.

Nie spodziewam się, że uspokoję go tym stwierdzeniem. Lecz trzeba brać odpowiedzialność za własne słowa, prawda?

Wtedy niestety włącza się Emma.

– Wuj mógł cię prowokować! – oznajmia, również podniesionym tonem.

– Edward tajnym agentem kanclerza Drake'a? – mam ochotę się roześmiać – Armstrong donoszący na innych? Cholernie słabo nas znasz, Emmo.

Teraz mam naprzeciwko dwójkę dyszącą wściekłością.

Mnożą się jak króliki – przemyka mi przez głowę. Które następne? Sean? Skróci mnie o głowę? Natomiast Lily wbije sztylet w plecy, niepomna, że tak chwaliłem jej nowy image? Mogłem poprosić Camerona o okrągły tysiąc i kupić dwa razy więcej prezentów. Mogłem.

Wtedy niespodziewanie na odsiecz rusza Ellinor.

– Skoro Will mówi, że jest pewien swego wuja, to tak właśnie jest! – wydziera się – I może zakończmy już ten temat, dobrze?!

Podskakuje nawet Emma.

– Już nic nie mówię – burczy po chwili – Nie musisz krzyczeć.

– Wybacz – odpowiada spokojnie Ellinor – Poniosło mnie.

– Mnie również – oświadczam, korzystając z okazji – Wybaczcie.

Obmywa nas fala powszechnego wybaczenia. Czego potrzeba więcej? Ach, wiem! Pokoju na świecie. Ale zanim zejdę na mdłości, niech ktoś wytłumaczy mi reakcję Ellinor. Niemal rzuciła się na Emmę, gotowa wydrapać jej oczy. Ta wyrzeźbiona z lodu panna.

Rodzi się pewne podejrzenie. Odwołałem się do nazwiska, do naszego miana, Armstrong, rzucając na szalę wszystko, kim jesteśmy, a może tylko, kim chciałbym, żebyśmy byli. Naszą dumę i honor, prawdziwe czy wyimaginowane. Ale poparłaś mnie – bo dla ciebie, jednej z Greene, takie słowa znaczą więcej niż uroczysta przysięga. Opowieści, które słyszeliśmy w swych rodzinnych domach, musiały brzmieć podobnie.

Najpewniej odgadłem. Lecz tak czy owak: dzięki, Ellinor.

A teraz najwyższy czas uraczyć was kolejną perełką. Która również wywoła burzę, jednak nie spowoduje, że rzucicie mi się do gardła. Mniej osobistą.

– Podczas dyskusji o tym, czym jest ten świat, mój wuj oznajmił, że grawitacja w Faerie nie jest stała – mówię – Że zmienia się w zależności od tego, w jakim miejscu dokonujemy pomiaru.

Przyciągam uwagę jednej tylko osoby. Z jakiejś niepojętej przyczyny nie dziwi mnie, że okazuje się nią Emma.

– Brednie – rzuca, niemal okraszając to drwiącym prychnięciem.

Ole!

– Z faktami nie dyskutujemy – rzucam – Nie obrzucamy ich epitetami… ponieważ one mają to w nosie. Nie znikną tylko dlatego, że odmówimy wiary w ich istnienie.

Zabrzmiałem mądrze – nie jak William, prawda? Prawda. Widzę, że bierzesz się w karby.

– A czy podał przyczynę takiego stanu rzeczy? – pyta po chwili.

– Owszem. Edward uważa, że żyjemy we wnętrzu sfery otaczającej słońce. Wirującej sfery.

Jestem przekonany, że Emma nie poradzi sobie z tym wyzwaniem. A przynajmniej, że nie uda jej się zbyt szybko. Co nie jest mądrym założeniem.

– Oś obrotu przechodząca przez geometryczny środek, tak? – potrzebuje góra piętnastu sekund – Tak, to mogłoby działać, i tłumaczyłoby zmiany grawitacji. Równik, bieguny…

Wybucha głośnym śmiechem.

– W połowie drogi między nimi miałbyś do szkoły wciąż pod górkę, prawda? I mebelki trzeba by robić krzywe. Lewo i prawościenne, czyż nie? Ładne, Will. Może nie skrzy się, ale błyszczy na pewno.

Twe wnioski również, Emmo. A rozumiem cię wyłącznie dlatego, że już wcześniej wszystko sobie zwizualizowałem. W oczach pozostałych widzę pustkę. Niezmierzoną.

Ale to ich kłopot, nie mój, racja?

– I wystąpiłby tam pewien problem z oddychaniem – zauważam – Na atmosferę mogłabyś liczyć wyłącznie w okolicach równika.

Kiwa głową z uznaniem.

– A gwiazdy? – i na to wpadła.

– Większość powierzchni jest przezroczysta – mówię – A przy takiej skali pryszczyki w rodzaju Faerie są po prostu niezauważalne.

Stado zbaraniałych zyskuje swego rzecznika. Kevina.

– Emmo, Will, mam do was gorącą prośbę – odzywa się.

– Tak? – pytam.

– Skończcie. A jeśli chcecie, bym chociaż udawał, że uczestniczę w tej dyskusji, powiedzcie mi to jeszcze raz… za jakieś dziesięć lat. Kiedy mój umysł będzie pojmował przynajmniej znaczenie słów, których używacie. Okej?

– Jasne. Cierpliwie poczekamy – zapewnia Emma.

A potem przestaje go zauważać. Właściwie przestaje zauważać kogokolwiek. Tonie w myślach. Wodzę przepraszającym spojrzeniem po pozostałych. Kiedyś wszystko wam wyjaśnimy. Przyrzekam.

Szybko okazuje się, że Emma nie duma o niebieskich migdałach.

– Da się wdrapać na którąś z wież Pałacu? – pyta niespodziewanie.

Nadążyć za tobą wydaje się niemożliwe. Ja jeden załapałem, w czym rzecz, jednak wyłącznie przez niezasłużone fory.

– Małe szanse, by Gwardziści cię tam wpuścili – oświadcza Ellinor – A dlaczego chcesz się tam dostać?

Emma nie odpowiada od razu. Zapewne daje im szansę odkrycia odpowiedzi na własną rękę. Próżne nadzieje, Emmo. Wiem, że wiesz, że ja wiem. Natomiast reszta jest stadem baranów.

– Autochtoni mogą się nie domyślać, ale wy, Lily, Sean? – rozpoczyna wreszcie – Nic wam nie świta? Piza? Takie miasto we Włoszech?

Wspomniana para jak na komendę kręci głowami.

– Zamierzasz się przekonać, czy któraś da się przekrzywić? – strzela Sean.

– Litości!!! – jęczy – Zamierzam określić lokalną wartość przyspieszenia grawitacyjnego, to chyba oczywiste, prawda?!

Kevin przeszywa Seana pobłażliwym spojrzeniem.

– Słyszysz – wyznaczyć wartość przyspieszenia grawitacyjnego! To oczywiste, Watsonie.

Poderwanie się, unik, sprint. Umyka przed Emmą na schody prowadzące do mieszkanka Grega, zapewne zakładając, że nie podąży tam za nim. Głupie. Okładanie pięściami wkurzającego chłopaka w gnieździe rozpusty nie jest przecież deklaracją poważnych zamiarów. Głupie, lecz działa, Emma nie rusza w pościg. Na górze cisza – Kevin chyba przywarował, czeka, aż pannie Holmes przejdzie.

Tymczasem ja oglądam ze wszystkich stron pomysł Emmy. Podoba się. Błyszczy.

– A naszą odległość od tej żółtej kulki, którą z niewiadomego powodu nazywamy Słońcem, również obliczysz? – pytam ją.

– To właśnie jest moim zamiarem – odpowiada – Tylko nie mam pewności, czy w najbliższym czasie można spodziewać się koniunkcji z Wenus. A to zapewne niezbędny warunek.

Tu nawet ja kapituluję – stwierdzam w duchu. Astronomia nigdy nie była moją pasją. Jestem minimalistą – preferuję te wszystkie drobinki, kwarki i leptony. Gdy dyskusja zejdzie na nie, zmiażdżę cię, Emmo.

Kevin wraca ostrożnie – co jest zupełnie zbędne. Emma zapomniała, kontynuuje filozoficzne peregrynacje poprzez labirynt regałów, co jakiś czas zaszczycając nas swym widokiem jak okresowa kometa. O co bardziej podejrzewałbym niezrównanego mistrza placków, Halleya.

Tymczasem Sean postanawia podzielić się własnymi, nierozważnymi przemyśleniami.

– Czy ktoś jeszcze narzeka, że brak mu komputera? – pyta – Jeśli czegoś nie wiecie, wystarczy wpisać adres. Wu wu wu kropka wiki podkreślnik emma kropka ef e.

– Przezabawne, Sean – właścicielka powyższej witryny krzywi się przeraźliwie przelatując obok.

Ale jej energia jest już na wykończeniu. Wkrótce zwalnia, zatrzymuje się, opada na zydelek obok Kevina.

– Na dziś wystarczy kosmologii – odzywa się znów po chwili – I zamęczania Willa, wszak wykupił się szczodrze. Jednak pozostają inne palące kwestie… jak na przykład ta, z jakiej przyczyny sam Mistrz Wiedzy wziął pod swoje skrzydła naszą klasę. Ktoś, coś?

– Wiem, dlaczego! – postanawiam błaznować – Otóż Quinna doszły słuchy, że jest w naszej klasie prawdziwy diament, geniusz trafiający się raz na wiele tysięcy lat, i postanowił był go oszlifować… nie nadymaj się, Emmo – mam na myśli Mądralę Freda.

Emma wierzga, ale siedzi zbyt daleko, stopa trafia w próżnię. I tylko zydelek chybocze się niebezpiecznie.

Kevin spogląda na mnie z przyganą.

– Will, dlaczego robisz jej przykrość, rozwiewając złudzenia? Nie widzisz, że za chwilę zaleje się łzami?

Zagapia się trochę i tym razem nie udaje mu się uciec. Emma wyprowadza morderczy cios w jego brzuch. Lecz to nie Kevin syczy z bólu, tylko ona.

– Wcześniej nie miałeś tam mięśni! – rzuca oskarżycielsko, a potem spogląda mu prosto w oczy – Wyhodowałeś je specjalnie, żeby zrobić mi na złość, prawda? Zapamiętam to, Kev.

Brzuch i tak boli, mam rację, przyjacielu? Od śmiechu.

Boczy się jeszcze przez minutę, a potem powraca do tematu wykładu. Wykładu, składającego się z samych pytań. Czym powinniśmy zajmować się przez najbliższe miesiące, jeśli zajęcia Wprowadzenia do Magii faktycznie okażą się trwonieniem czasu? Czy musimy bezczynnie czekać aż do Otwarcia, które otworzy nam nowe horyzonty, i czy na pewno to zrobi? A co z tajemnicami, o których opowiedział Will? Istnieje szansa, że rozwikłamy którąkolwiek z nich? Czy któreś z was dołączy do wyprawy, mającej na celu okrążenie naszej sfery, na którą planuję udać się w najbliższy wolny weekend? I czy, skoro sfera jest tak potwornym marnotrawstwem budulca, nie należałoby raczej postawić na skądinąd znaną już koncepcję pierścienia?

– Nie wiemy tego, Emmo! – wrzeszczy wreszcie zniecierpliwiony Kevin.

Ta kiwa głową.

– Nareszcie powiedziałeś coś sensownego – mruczy.

Druh skłania się nisko.

Wydaje się ukontentowana. Kończy się jej słowotok, znów pogrąża się w myślach, tajemnych, i niewątpliwie całkowicie niezrozumiałych dla każdego poza nią. Liczę na przynajmniej parę minut spokoju. I przeliczam się.

Nagle wbija we mnie mordercze spojrzenie.

– A słońce poruszające się po niebie? – wrzeszczy – A chromolone wschody i zachody? A pieprzone pory roku? Co?

Pojmuję po sekundzie. Porzucony już temat, czym jest ten świat.

Hm.

– Nico, Emmo – przyznaję – O tym nie pomyślałem.

O zakichanej oczywistości. Wszystko się zgadza – poza tym jednym. Żyjąc na powierzchni wspomnianej sfery nie doświadczalibyśmy dni i nocy, jesieni, zim, wiosen i upalnych lat. Niech to diabli.

Rozkłada ręce. Już całkiem spokojna.

– Edward zrobił z ciebie…

Urywa.

– Nie bój się dokończyć – mówię – Durnia.

Niespodziewanie kręci głową.

– Nie. Chyba nie, Will. Bowiem koncepcja była piękna i porywająca, lśniła prawdziwie… myślę, że wuj pragnął rozruszać twoją wyobraźnię. I być może nie zaliczyłeś ostatniego testu… ale chyba nie o niego chodziło. Nie o znalezienie jakichś pewnych odpowiedzi. Pragnął tylko, byś pytał. I zastanawiał się.

To niezwykłe słowa, Emmo, myślę. W twoich ustach.

W twoich ustach są zwyczajnie niemożliwe.

– I tak czuję się trochę głupio – przyznaję.

– Całkiem niepotrzebnie – mówi – Ponieważ tajemnice pozostały… i ktoś kiedyś będzie musiał je rozwiązać. Nawet jeżeli wcześniej zdarzy się parokrotnie zbłądzić na manowce – co jest nieuniknione, kiedy ma się tak mało, jak my, a sięga się po tak wiele. Ale sięgamy. My. I chyba tylko my.

Uśmiecham się. Skoro tak stawiasz sprawę.

Odwzajemnia uśmiech.

 

 

Wkrótce zebranie dobiega końca.

Horda zbiera się w drogę powrotną, a przynajmniej jej część. Większa połowa – jak wyraził się Kevin, kolejny raz zaskarbiając sobie gorące uczucie Emmy, wyrażone bez chwili zwłoki.

Zostaję z przyjacielem, żeby mu pomóc w spłacaniu czynszu za lokal. Zabieramy się za skrzynki, które trzeba przygotować do wysyłki po kolejne płody ziemi; praca ledwo na piętnaście minut. Greg nie zdziera z nas – myślę. Ludzki brat, że się tak wyrażę.

Tymczasem Kevin ma myśli zajęte czymś zgoła innym.

– Daliście dziś niezły popis – stwierdza w pewnej chwili.

Wzruszyłbym ramionami, gdyby nie niesiony ciężar.

– Wybacz, że się na ciebie wydarłem – mówię przy kolejnej mijance – Poniosło mnie… ale domyślasz się, kto podniósł mi ciśnienie.

Przyjaciel tylko kiwa głową.

Wydaje się, że temat został wyczerpany. Ale nie.

– Wcześniej sądziłem, że Brown to prawdziwy wrzód na dupie – rzuca nagle – A przy Emmie jest jedynie maleńkim, ledwo zauważalnym pryszczem. Kropeczką na cielsku Wszechświata. Przez co pannę Holmes należałoby nazwać…

Końcówki nie słyszę. I mniemam, że tak jest lepiej.

– Pilnowałbym się na twoim miejscu – mówię, gdy znów spotykamy się pomiędzy regałami – Nawet tutaj. Diabli wiedzą, czy Emma nie nauczyła się już podsłuchiwać nas na odległość.

– Mniemasz, iż…? – brzmi zaniepokojony głos Kevina.

Chichoczę. I przystaję, choć ciężar uwiera.

– Jeszcze tego nie potrafi, ale kto zgadnie, co osiągnie za pół roku, za rok? Więc lepiej zawczasu wyćwicz ostrożność… bo zaszły w niej przerażające zmiany. Coś musiało zdarzyć się na Plantacjach. Przynajmniej tak sądzę.

– Sam się domyśliłem – burczy – Nie jestem debilem.

Nie jesteś. Chociaż, po prawdzie, domyśliłby się nawet ostatni debil.

Wybacz raz jeszcze. Zabrzmiało paskudnie. Szczęście, że tylko w myślach.

Wracamy do pracy. Stos skrzynek na zapleczu zmniejsza się szybko, ten na podwórzu rośnie.

– I to jej przyspieszenie grawitacyjne, czymkolwiek jest! – prycha przy następnym kursie.

Jest tym, co sprawia, że twój bandzioch zwisa, zamiast przelewać się przy każdym kroku, targając tobą we wszystkie strony – odpowiadam w duchu. I tylko w duchu, bo przyjaciel mógłby znów nie zrozumieć.

Natomiast pomysł jest niegłupi. I przede wszystkim, to ja sam powinienem był na niego wpaść, a nie tylko dzielić się zasłyszanymi słowami wuja. Oszołomić hordę. A tak znowu dałem… właściwym będzie to przemilczeć, młodzieńcze. I wszelkie znaki na niebie oznajmiają, że Emma zostanie kolejnym Mistrzem Wiedzy, tfu, Mistrzynią, i będzie mroziła krew w żyłach kolejnym pokoleniom uczniów. Natomiast własną przyszłość widzę w jaśniejszych barwach: zamieszkam na powrót w Londynie i będę zajmował się okiełznywaniem rozmaitych jaguarów z wieloma różnymi literkami w nazwie. I już paszcza mi się śmieje.

Ostatni kurs i koniec. Staczamy walkę o dostęp do umywalki – obaj spływamy potem. Przegrywam, Baryła pokonuje mnie masą ciała. Cielska. Zwyczajnie nie daje się go ruszyć. Wykorzystuje przeklęte przyspieszenie grawitacyjne, cholerny spryciarz.

Godzę się z porażką i cierpliwie czekam na swą kolej.

– Chciałbym ujrzeć Emmę sauté – nagle wzdychają plecy Kevina.

Sauté?

Ach, chyba rozumiem. Metafora gastronomiczna.

– Mniemam, że nie ty jeden – odpowiadam.

Widzę, że skończyłeś. Czy zamierzasz udusić mnie tym ręcznikiem?

Przyjaciel jednak rezygnuje.

– W celach naukowych, zwyrodnialcu! – wrzeszczy, aż dźwięczą słoiki na półkach – Upewnić się, że nie jest przebranym w dziewczęce łaszki facetem!

Zaiste, ta wiedza pchnęłaby naprzód naszą cywilizację. Z prędkością światła.

I próbuję wyobrazić sobie to, co sugerował. Paskudny obraz.

Dostrzega wyraz mojej twarzy.

– Otóż to, bracie – rzuca – Otóż to.

 

 

Weekend spędzam głównie na przypominaniu sobie procedury odrabiania zadań domowych. A potem rozpoczyna się nowy tydzień – jestem przekonany, że proces adaptacji dobiegł końca i już nic nie zdoła mnie zaskoczyć.

Aż nastaje wtorek.

Stoję z hordą pod salą, czekając na pierwszą lekcję ekonomii. Z daleka płynie dźwięk dzwonka. Zanim milknie, zza zakrętu wyłania się mężczyzna, wysoki blondyn, na moje wyczucie niespełna czterdziestolatek, kierując się ku drzwiom. Bez słowa otwiera je, wchodzi. Stado za nim. Coś taki sztywny, człeku? – pytam w myślach. Wszak to tylko ekonomia, niszowy przedmiot. Odbębnijmy rzecz i wszyscy miejmy spokój. Nie ma potrzeby tak się napinać.

Mężczyzna staje za katedrą, odczekuje moment.

– Dzień dobry. Nazywam się Albert Usher i będę was uczył ekonomii – oznajmia zimno – Siadajcie.

I na dodatek ten głos. Nieładnie tak straszyć dziatki, profesorze.

Zaczyna wyczytywać nazwiska z listy, nie odrywając oczu od dziennika, żeby przyjrzeć się delikwentowi. Acker. Alden.

– Armstrong – moje jest trzecie w kolejności.

Posłusznie wstaję, mniemając, że procedura się powtórzy. Nic z tego.

Usher nie przechodzi do następnego pacjenta. Unosi głowę, wbija we mnie spojrzenie. Wystarcza mi chwila, aby nadać nazwę temu, co tkwi w jego bladoniebieskich oczach. To coś więcej niż zwykła niechęć. To wydestylowana nienawiść.

Co się dzieje?

Upływają kolejne sekundy, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, zamieniając się w wieczność. W końcu Usher przestaje mordować mnie wzrokiem. Rozbrzmiewają kolejne nazwiska.

Lecz przy żadnym nie powtarza się ta scena. Co oczywiście zostaje zauważone – czuję na sobie spojrzenia całej klasy, te pytające, płynące od przyjaciół, i te przepełnione mściwą satysfakcją, tych, których przyjaciółmi nigdy bym nie nazwał. Staram się zachowywać normalnie, ale nie jestem pewien, czy mi się to udaje. Ignoruję otoczenie. Łeb nieco opuszczony, wolę unikać spojrzeń Ushera. Nie boję się, bynajmniej. Zachowuję ostrożność – powtarzam w duchu – póki nie poznam natury zagrożenia. To, że ono istnieje, jest oczywiste.

Do diabła, co z tym człowiekiem jest nie tak?

Nauczyciel bezbarwnym, monotonnym głosem recytuje formułki ze wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń. Klasa notuje w ciszy, nikt nie zdobywa się nawet na stłumiony szept. To byłaby bodaj najspokojniejsza lekcja w naszym życiu – gdyby nie to cholerne napięcie. Nawet Kevin zamarł, boi się odezwać, nawet zerknąć na mnie… jak gdyby sądził, że furia Ushera skupi się wtedy na nim. Człowieku, rzuciłeś w twarz Brownowi Siedmiu wspaniałych! A teraz, rok starszy, lękasz się jakiegoś socjopaty o wodnistych oczach? Niemniej możesz mieć rację. Czuję, że wszyscy mają dość.

Mają dość. I dzwonek na przerwę witają doskonale słyszalnymi westchnieniami ulgi. Pakujemy się w milczeniu i w milczeniu opuszczamy salę.

Nie spieszę się, choć Kevin ma ochotę wczepić się we mnie i powlec za sobą. Wychodzimy jako jedni z ostatnich.

Na korytarzu już czekają na nas.

– Will, wytłumacz się! – pierwsza dopada mnie Emma – Ten facet wyglądał tak, jakby miał za chwilę rzucić się na ciebie!

Wiesz? Ja również odniosłem takie wrażenie.

Otaczają mnie ciasnym wianuszkiem, czekając na wyjaśnienia.

– Naraziłeś mu się czymś? – ciągnie Emma – Spaliłeś jego dom, porwałeś i wymordowałeś całą rodzinę? Albo – co gorsza – nie powiedziałeś dzień dobry na korytarzu?

– Dziś zobaczyłem go pierwszy raz w życiu – mówię – Nie znam go. I nie mam pojęcia, dlaczego obrał mnie za cel.

Czasem spotykasz kogoś i natychmiast wiesz, że go nie lubisz – przebiega mi przez głowę. Wystarczy wspomnieć Higginsa… a z lokatorów tutejszej krainy Briana. Jednak coś takiego wydarza się w świecie smarkaczy, a nie dorosłych, do diabła! I potrafię wyobrazić sobie, co myślą o nas niektórzy nauczyciele w skrytości ducha, ale tam właśnie owe mordercze myśli pozostawiają. Nie afiszują się z nimi!

– Rzeczy nie dzieją się bez przyczyny – Kevinowi zebrało się na filozofowanie.

– Natomiast socjopata nie zostałby profesorem Scola Magna – rzuca Emma.

Socjopata. Interesujące, że użyliśmy tego samego określenia.

Ponaglają mnie spojrzeniami. Mów wreszcie! Rzecz w tym, że nie wiem, co mógłbym powiedzieć.

I wtedy w mojej głowie coś rozbłyskuje.

Nie znam człowieka – ale przecież jego nazwisko nie jest mi zupełnie obce. Choć usłyszałem je tylko raz, nie zapomniałem. Nazwisko moich dziadków – tych, których imion nie wymawiało się w naszym domu, którzy zapomnieli o nas, my nie pamiętaliśmy o nich. Panieńskie nazwisko mojej mamy. Usher.

Czy jest w tym jakiś sens?

Zapewne nie. Lecz to jedyny punkt wspólny.

– Ma uczulenie na Armstrongów i przecież nie tylko on – nie umiem powstrzymać się od zerknięcia na Ellinor – Usherowie to Wysoki Ród, nieprawdaż? A my uwielbiamy doprowadzać do furii Wysokie Rody.

Ellinor do furii brakuje bardzo niewiele. Pozostali nie sprawiają wrażenie przekonanych. Czekam, aż któreś z nich – Emma najpewniej – rzuci: nędzny żart, Will.

Lecz muszę to skwitować w ten sposób – żartem. Dopóki nie poznam więcej faktów. Póki nie potwierdzę lub zaprzeczę przypuszczeniu, które przed chwilą wykluło się w moim umyśle. Póki nie poznam lepiej natury zagrożenia, właśnie tak.

– Jestem zaniepokojona – orzeka Emma.

– Będę zaniepokojony, jeśli spektakl powtórzy się za tydzień – odpowiadam – Do tego czasu zluzujmy poślady.

Chyba zamierza się czepiać. Ratuje mnie dzwonek na kolejną lekcję.

Ruszamy w sześcioro pod salę.

 

 

Nie lubię tkwić w niewiedzy. Na szczęście wkrótce znajduję sposób na zweryfikowanie swych teorii. Czy też ów sposób odnajduje mnie.

W czwartek wychodząc z budynku szkoły niemal wpadam na Jonesa. Który nie zmierza do środka z jakąś arcyważną wieścią od Camerona dla któregoś z nauczycieli, tylko czeka. Czeka na mnie.

Niech zgadnę: Mistrz Opiekun pragnie ujrzeć swego podopiecznego. Wybacz, Kevin, nie odprowadzę cię dzisiaj. Wybacz, Ellinor, chociaż odprowadzania ciebie nie było dzisiaj w planach. I wybacz, obiedzie, że nie zostaniesz skonsumowany. Oczami wyobraźni widzę, jak stawiasz żagle i odpływasz w dal, do krainy niemożliwości. Ech.

Dzień dobry, panie Jones. Oczywiście, ruszajmy. Mistrz nie powinien czekać.

Jones nadaje tempo, ekspresowe jak zwykle, i już po dwudziestu kilku minutach wkraczam w chłód jasnych ścian Pałacu Elfów. A po kolejnych czterech siedzę w wyłożonym marmurem gabinecie. Cameron albo ma zbyt wiele wolnego czasu – albo sprawa jest ważka.

Jednak po kwadransie konwersacji nigdzie owej ważkości nie potrafię dostrzec.

Wygląda na to, że jedyną przyczyną wezwania jest tęsknota Camerona za moim dźwięcznym głosem. Wypytuje mnie o wakacje w Astbury, co robiłem, co widziałem, czego pożytecznego się nauczyłem, później o dni spędzone w Abbottshire… ale odnoszę wrażenie, że nie zwraca większej uwagi na treść moich odpowiedzi. Potem zaczynają wyć syreny alarmowe – kiedy zagaduje o pobyt w Londynie. Cieszysz się, że mogłeś spędzić czas z wujem? Mówiłeś, że zwiedziliście niemal całą metropolię. Tak było – przyznaję. I cieszę się, oczywiście, wuj Edward jest jedynym bliskim krewnym, jaki mi pozostał, a po prawdzie jedynym w ogóle. Tak, Mistrzu, wiele rozmawialiśmy, wuj jest doskonałym gawędziarzem i słuchaczem. Pragnął wiedzieć, jak daję sobie radę w Faerie. Zbywam Camerona ogólnikami. Wasza przyjaźń waszą przyjaźnią, jednak wuj nie upoważnił mnie do relacjonowania naszych rozmów osobom postronnym. I tyle.

Hipokryzja, Williamie. Zdałeś relację przyjaciołom. Niepełną, prawda, niemniej nie byłeś aż tak lakoniczny.

Mimo tego alarm okazuje się zbędny. Cameron wcale nie dusi mnie o szczegóły – co więcej, wydaje się całkiem usatysfakcjonowany. Nawet uśmiechnął się w pewnej chwili. Niepojęte.

– Jednak wszystko, co dobre, ma swój koniec, zazwyczaj przedwczesny – kwituje moje wywody – Rozpoczęła się szkoła. Czy nie uważasz, jak ja niegdyś, że dwa miesiące wakacji to stanowczo za mało, by nabrać sił na kolejną rundę zmagań z szacownymi profesorami?

Aż mrugam. Czyżby z ust Opiekuna wyszedł żart?

Pełna powaga, młodzieńcze. Nie daj się wciągnąć w pułapkę.

– Przydałby mi się jeszcze tydzień wywczasu, tu, w Caisleán, Mistrzu – odpowiadam – Na farmie Rise'ów wstawałem o świcie, w Abbottshire również… jednak nie narzekam, to przecież była moja własna decyzja.

Cameron kiwa głową.

– Początkowo byłem tym mocno zaskoczony, przyznaję… lecz uważam, że dokonałeś właściwego wyboru. Przyjaźnie należy pielęgnować.

Kolejny łagodny uśmiech. Czym sobie zasłużyłem? Gdzie podział się dawny chłód i rezerwa?

– Zatem powrót do szkoły, mimo że nieco przedwczesny, nie okazał się traumatycznym doświadczeniem? – pyta – Oczywiście słyszałem o decyzji Mistrza Wiedzy, który postanowił wziąć waszą klasę pod swoje skrzydła… zaiste, niespodziewany krok.

A mi nie pozostaje nic innego, jak tylko zgodzić się w milczeniu.

Gdyby nie wzmianka o Quinnie, mógłbym zareagować śmiechem na żart o traumatycznym doświadczeniu. Czuję się trochę jak na rollercoasterze. Dół, góra, dół, bez ostrzeżenia. I zachodzę w głowę, czy to sposób, by wyprowadzić mnie z równowagi, zmylić – bo prawdziwym celem tej rozmowy jest wybadanie, czy Edward nie zaszczepił w moim umyśle jakichś paskudnych, nieprawomyślnych idei. Nawet ty, Opiekunie – który mienisz się przyjacielem Edwarda – mógłbyś mieć z tym pewien problem. Przez to, kim jesteś: Wielkim Mistrzem, jednym z siedmiu wicedyrektorów tej korporacji w skrócie zwanej Faerie. A wielki problem miałby niechybnie twój szef, pan kanclerz Drake. Może postanowiliście wspólnie, że należy uważnie obserwować bratanka wygnanego wichrzyciela.

Bredzę. Udzieliła mi się paranoja Kevina.

Williamie, jesteś malutkim pyłkiem, nic nie znaczącą drobiną. Nikt nie interesuje się twoim losem. Poza ludźmi, którzy dobrze ci życzą – i nawet podjęli się opieki nad tobą. Jak George Cameron.

Opiekun podnosi się z fotela.

Niech to diabli. Znak, że rozmowa dobiegła końca. Za sekundę odprawisz mnie, Mistrzu, i nie zobaczę cię przez kolejne pół roku, a przecież mam sprawę, którą chyba tylko ty możesz pomóc mi rozwikłać.

Nie! Trzeba wykorzystać nadarzającą się okazję.

– Opiekunie, odniosłem wrażenie, że nauczyciel ekonomii, profesor Usher… mnie nienawidzi! – wypalam.

Wypalam – i natychmiast sam krzywię się w duchu. Zabrzmiało niezbyt poważnie. Jak skarga rozpuszczonego bachora.

Jednak Cameron nie zaczyna miotać gromów.

– Czy wiesz, Williamie, co w takim przypadku powiedziałbym każdemu innemu uczniowi? – pyta – Otóż rzekłbym, że to dość powszechne mniemanie pośród tych, którzy – z różnych względów – nie radzą sobie z danym przedmiotem. Jednak ty, niestety, masz rację.

Odpowiedź, której zupełnie się nie spodziewałem.

Miałem pewność, że będę musiał przekonywać cię, Mistrzu, iż mi się nie uroiło. A ty oznajmiasz wprost, że nie. I po drugie, może istotniejsze: najwyraźniej czekałeś, aż sam zapytam o tę kwestię. Dzisiejsze wezwanie ma jeden cel – wyjaśnienie mi, co kryje się w umyśle profesora Ushera. Prawda? Edward nie stanowi żadnego zagrożenia, nikt nie śledzi jego poczynań, nikt nie śledzi mnie. A Kevin przy najbliższej okazji zarobi w globus. Za niemal udaną próbę wpędzenia mnie w nerwicę.

Choć właściwie nie powinienem go bić. Bo to, co teraz myślę, jest tylko innym rodzajem paranoi.

A może nie? Sprawdźmy. Zamieniam się w słuch, Opiekunie.

– Czy wiedziałem, że ekonomii będzie uczył cię profesor Usher? Nie. Podejrzewałem jedynie, że wasze ścieżki mogą kiedyś się przeciąć. Lecz nie wspomniałem o tym wcześniej – uznając, że nie ma takiej potrzeby.

I mam dowód. To jednak nie jest przeklęta paranoja.

– Nieco naiwnie wierzyłem, że owa potrzeba nigdy się nie pojawi… cóż, byłem w błędzie – kontynuuje – Albert Usher jest dalekim krewnym twoich dziadków ze strony matki. Lecz nie na tyle dalekim, aby nie pamiętał o postępku twoich rodziców, którzy pobierając się, sprzeciwili się niepisanemu prawu zabraniającemu członkom tych dwóch zwaśnionych rodów, Usherom oraz Armstrongom, wiązania się ze sobą.

Proszę?

Jest znacznie gorzej. Nawet skrajna paranoja by tego nie wymyśliła.

– Tak, to historia niemal żywcem wyjęta z dramatu Szekspira, młodzieńcze. Jednak tu zdarzyła się naprawdę… i miała nie mniej tragiczny koniec, choć mocno odsunięty w czasie.

Cameron orientuje się wreszcie, że jego słuchacz nie pojmuje ani słowa z jego przemowy.

– Widzę, że temat jest ci zupełnie obcy – stwierdza – Dziwi mnie trochę, że nie pojawił się podczas twych rozmów z wujem.

– Wuj niechętnie mówił o przeszłości naszej rodziny, Mistrzu – odpowiadam – Tej nieodległej przeszłości.

O moim ojcu i matce. A ja, wyczuwając jego opór, nie naciskałem.

– Potrafię zrozumieć Edwarda – mówi – Jednak źle się stało, tak uważam i postaram się dziś naprawić ten błąd. Usherowie i Armstrongowie… ich ziemie graniczą ze sobą, są skazani na bycie sąsiadami, jednak od wieków z tego sąsiedztwa nie wynikało nic dobrego. Nikt nie pamięta już przyczyn konfliktu, który wielokroć potrafił przekształcić się w otwartą wojnę. Dziś? Dziś czasy są spokojne, jednak pozostała gorzejąca wrogość. A twoi rodzice, Williamie – nie, oni wcale nie powzięli planu zakończenia waśni, jak zapewne wymyśliłby dramaturg. Oni zwyczajnie pokochali się. Pobierając się, ściągnęli na siebie gniew obu rodów… w dużo mniejszym stopniu Armstrongów, pośród których przeważały głosy rozsądku, że choć to mocno niefortunne zdarzenie, należy pogodzić się z wyborem dwojga młodych ludzi. Niestety Usherowie okazali się mniej powściągliwi. Ich zabiegi, ich knowania były przyczyną, dla której twoi rodzice na miejsce zamieszkania wybrali Ziemię i pojawili się w Faerie zaledwie jeden raz, na krótki moment. Na kilkanaście dni potrzebne, żebyś tutaj przyszedł na świat. O tym, mam nadzieję, już wiesz?

Kiwam głową.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wiem. A może ściśle zaplanowanym – pewności mieć nie mogę. Żałuję jednak, Mistrzu, że ty przemilczałeś tę sprawę w dniu, w którym przeprowadziłeś mnie do Faerie.

– Dziś dosięgły cię echa tego konfliktu, w osobie Alberta Ushera, który najpewniej uważa za swój święty obowiązek danie ci do zrozumienia, co Usherowie sądzą o Armstrongach.

Urywa na moment.

Czy po to, by dotarł do mnie cały tragizm mojej sytuacji? Tak, Opiekunie, dociera.

Jednak mylę się.

– Ale nie obawiaj się… okazywanie ci wrogości przez Ushera nie wyjdzie poza ogólnie obowiązujące ramy – oświadcza – Zapewne będzie cię zadręczał na lekcjach trudnymi pytaniami i nie umknie mu żaden twój błąd, nawet najmniej istotny – lecz nie posunie się ani o krok dalej. Dlatego nie widziałem i wciąż nie dostrzegam powodu, dla którego miałbym w jakikolwiek sposób interweniować w tej sprawie – zakładając oczywiście, że taki skromny człowiek jak ja posiadałby jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń.

Kończy z uśmiechem.

Jeśli poprawnie zrozumiałem twe słowa, Mistrzu, oznajmiłeś mi właśnie, że profesor Usher będzie zachowywał się zasadniczo poprawnie. A jeżeli nie, wtedy podejmiesz stosowne kroki. Jednak dopiero w sytuacji kryzysowej – na owinięcie w puchową kołderkę nie mam co liczyć.

I wcale jej nie pragnę. Natomiast Usher wyczyta z moich oczu coś innego – pogardę. Nie mam powodu nienawidzić… ale po tym, jak wasz ród potraktował moich rodziców, do pogardy mam pełne prawo.

– Żałuję, że nie porozmawiałem o tym z wujem Edwardem – mówię.

– Edward nie miał pojęcia, że twoim nauczycielem zostanie jeden z Usherów – odpowiada – Zbyt dawno nie zaglądał do Faerie.

Zapewne.

A ty nie uznałeś za stosowne poinformować go o tym fakcie. Albo po prostu jeszcze tego nie wiedziałeś, a ja czepiam się bezpodstawnie, kapryszący dzieciak. Mistrz Opiekun Ogrodu nie układa planu lekcji Scola Magna. I nie decyduje o obsadzie stanowisk.

Wojna pomiędzy rodami… Ech.

Wtedy alarmy w głowie rozdzwaniają się ponownie. Pojawia się nagła, przerażająca myśl – niewiarygodna, okropna.

Muszę zapytać, Mistrzu. Chociaż stać powinien przede mną Edward, nie ty. Jednak nie mam wyjścia.

– Mistrzu, czy mógł istnieć jakiś związek między tą waśnią… – słowa nie chcą przejść przez gardło – …a śmiercią moich rodziców?

Cameron poważnieje w ułamku sekundy.

– Nie, Williamie. Jestem pewien, że nie.

I milknie, długo waży słowa.

– Twój ojciec nie okłamał cię – rozpoczyna wreszcie – Twoja matka zginęła w wypadku samochodowym – był to właśnie wypadek, nic innego. Nieszczęśliwe, tragiczne zdarzenie. A Usherowie, owszem, są rodem nieprzyjaznym wam, Armstrongom… lecz zapewniam cię, że nikt z nich nie byłby zdolny do wyrachowanego morderstwa popełnionego z zimną krwią. Zresztą jesteś już świadomy, że Faerie to świat, w którym dowody zbrodni pozyskuje się w inny sposób, niż na Ziemi, i owych dowodów usunąć nie sposób… co jest dla nas najpewniejszym zabezpieczeniem. Nikt, żaden człowiek, nie przyłożył ręki do śmierci twojej matki – zapewniam cię, Williamie.

Czy Edward powiedziałby mi to samo?

Zastanawiam się, kiedy dane nam będzie znów się spotkać. Lecz jest pewne, że przechowam te pytania w pamięci. I zadam je tobie, wuju. Za rok, za dwa, może dopiero za dziesięć lat. Ale zadam.

– A mój ojciec?

Mistrz Opiekun wydaje z siebie westchnienie.

– Pojmuję, jak ogromnym ciosem była dla ciebie jego śmierć. Przyznam się, że także dla mnie była ciosem, ale przede wszystkim – wybacz szorstkie słowo, które jednak oddaje prawdę – wielkim zaskoczeniem. Niestety, tak zdarza się… niekiedy czterdziestolatkowie umierają na wylew, choć powinni żyć w świetnym zdrowiu jeszcze przez dziesiątki lat. Czasem trzydziestolatków dosięga zawał serca, a kilkuletnie dzieci przegrywają walkę z nowotworem. Tam, na Ziemi… lecz również w Faerie, mimo że rzadziej, znacznie rzadziej. Zawsze wtedy zadajemy pytanie – dlaczego? I nie znajdujemy żadnej dobrej odpowiedzi, Williamie. To się zdarza. I tak właśnie było z twoim ojcem.

Była ciosem. Lecz tak, skoro znałeś Edwarda, musiałeś znać także jego brata. Pewnie i was łączył jakiś rodzaj przyjaźni.

Lub pragniesz mnie uspokoić. Zwieść.

– Czy ktokolwiek z Faerie badał okoliczności śmierci mojego ojca? – pytam znów.

A może ja tracę już rozum. Zbyt wiele tajemnic naraz. Dotyczących zbyt trudnych spraw.

Cameron kręci głową.

– W Faerie nie ma policji… takiej, jaka istnieje na Ziemi. Służby, której zadaniem jest tropienie przestępstw i wyjaśnianie zdarzeń mogących nimi być. Jest Gildia Praw, której członkowie, między innymi, zajmują się naruszeniami prawa, ustalaniem prawdy… ale nie prowadzą śledztw, kiedy obywatel Faerie umiera po drugiej stronie. Jednak zapewniam cię, że jeśli w śmierci twego ojca byłoby cokolwiek nienaturalnego, natychmiast zauważyłby to twój wuj.

I dlatego to z nim powinienem rozmawiać – powtarzam w duchu kolejny już raz.

Opiekun chyba kolejny raz odczytuje moje myśli.

– Żywię nadzieję, że spotkasz się wkrótce z wujem… i jemu zadasz te wszystkie pytania. Mniemam, że on jest właściwszą osobą ode mnie.

Jest. Ale dziś nie było innego wyjścia.

Spogląda na zegar.

– A teraz czas już na ciebie, Williamie. Zapewne chciałbyś już zabrać się za przygotowywanie do jutrzejszych zajęć.

Staram się uśmiechnąć, choć po wszystkim, co zostało powiedziane, idzie mi niesporo.

– Tak, Mistrzu. Rozumiem, że znowu mam wrócić sam i przy bramie powołać się na ciebie, tak?

Odpowiada mi uśmiechem.

– W rzeczy samej, mój chłopcze.

 

 

Kevin, rzecz jasna, nie wytrzymuje. Czego chciał od ciebie Cameron?

Z bólem serca, skruszonym wyrazem twarzy i wzrokiem wbitym w ziemię przekazał, że obniża moje kieszonkowe – odpowiadam. Popadł w finansowe tarapaty, i szczędzi, gdzie tylko się da.

Nie chcesz mówić, to nie – odcina się.

Otóż to. Nie chcę.

Szczęśliwie Kevin nie naciska więcej. I nikt inny też nie próbuje. Spokojnie upływa dzień, miły dzień – ponieważ jest piątkiem. W powietrzu unosi się słodki zapach weekendu.

Brzmi ostatni dzwonek, a mi przyplątuje się nierozwiązywalny dylemat. Wszak piątki to dni, w które odprowadzam Ellinor. A jednocześnie muszę zajrzeć do biblioteki – bez materiałów nie napiszę pracy na poniedziałek. A z całkiem sporym prawdopodobieństwem prawdziwe jest twierdzenie, iż próśb Penderbolta nie powinienem lekceważyć. I proszę, jaki zgrabny eufemizm mi wyszedł, profesorze. Co wybrać?

Jeśli odpuszczę choćby jeden kurs na Azaliową, cały nasz układ runie – widzę to w twoich oczach, piękna panno. I dostrzegam jedno tylko rozwiązanie: towarzyszyć ci, a potem wrócić tu. Co oczywiście zada śmiertelny cios kolejnemu obiadowi. A także afektowi, jaki żywi wobec mnie pani Pilch.

Wyruszam z Ellinor. Jest w doskonałym nastroju, jak to ktoś, komu ofiarowano dwudniową przepustkę. Mówi dużo, szybko i trochę bez zastanowienia. Jak nie ona. Lecz cieszę się, bo nieco osładza mi perspektywę głodowania do kolacji.

Do jutra – żegnam się z nią pod domem ciotki. I biorę kurs na Szkołę. Tam i z powrotem, panie Baggins. Tam i z powrotem.

Docieram do celu, wchodzę. Przemykam opustoszałym korytarzem. Cicho skrzypią otwierane ciężkie drzwi. Zagłębiam się pomiędzy regały… i niemal zderzam się z Emmą.

O! Czyżbyś zabłądził, Will?

Ignoruję tę prowokację, biorę się za poszukiwania potrzebnego podręcznika. Idzie sprawnie, szybko, więc mogę zemknąć – jednak nie robię tego. Postanawiam, że poczekam na Emmę. Skoro trafia się taka okazja?

Mam wrażenie, że czuje się w bibliotece jak we własnym domu. Musi bywać tu częściej, niż ja – myślę obserwując, jak porywa z półek kolejne tomy. Kiedy ma skompletowane łupy, podchodzimy do zasuszonego bibliotekarza. Najwolniejszego w całym Wszechświecie. Fiszki, numery, karty oraz inne duperele, a wszystko w dwukrotnie zwolnionym tempie. I dziwi was nasz brak entuzjazmu? Nie każdy rodzi się panną Holmes.

Oddycham głęboko, kiedy opuszczamy posępne mury. Mogę wybrać skrót przez park, pożegnać się z Emmą… jednak decyduję, że do czuwania nad nią w komnacie grozy dołożę odprowadzenie. Dzisiaj dzień hołubienia płci pięknej. I przecież nie nadkładam wiele. Prawda, po zaspokojeniu głodu wiedzy odczuwam ten najzupełniej realny, coś w moim bogatym wnętrzu rozpoczęło koncert, słyszę dobiegającą stamtąd powolną, żałobną melodię. Inną, niż ostatnio. Ta nosi tytuł Requiem dla kotleta. Ale pani Pilch nie wyrzuci przecież mojej porcji do śmieci – tak się zwyczajnie nie godzi. Po prostu znów będę musiał stoczyć walkę o nią z brytanem z naprzeciwka i wilczarzem mieszkającym parę domów dalej. Jak zawsze, kiedy spóźniam się i trzeba mnie ukarać. Lubię okrzyki kibicujących mi sąsiadów.

Droga pod drzwi internatu zajmuje parę chwil. Milczące trzy minuty. Emmie, w odróżnieniu od Ellinor, nie udzielił się swawolny nastrój.

– Zatem do jutra – mówię, kiedy przystajemy.

Potrząsa głową.

– Na mnie jutro nie liczcie – oznajmia.

Proszę?

– Dlaczego? – muszę zapytać.

– Mam o tej porze korepetycje – odpowiada spokojnie.

Hę? Co masz?

To nie dzieje się naprawdę. Prawda?

– Ty, najlepsza z całego rocznika, bierzesz korepetycje? – potrzebuję potwierdzenia.

– Ja ich udzielam, nie biorę! – jej wrzask sprawia, że moje ciało wpada w rezonans – Will, czy twój mózg mógłby wreszcie wrócić z wakacji?

Cóż. Dureń ze mnie. Mogłem pomyśleć.

Sam powiedziałem: najlepsza z naszego rocznika. Co prawda nie sądziłem, że praktykuje się tu tego typu rzeczy – pewnie zmylił mnie baner reklamowy przy Portalu informujący, że wkraczam do krainy idealnej… jednak jeśli ktoś miałby się tym zajmować, to właśnie ty, Emmo.

Błędnie odczytuje moje milczenie.

– Uważasz to za coś złego? Wciąż nie dotarło do pustego łba, że moje kieszonkowe to nędzne grosze, że nie mam takiego komfortu jak ty?

Ostro, nawet jak na ciebie. Wolę milczeć.

Zły wybór, ponieważ nakręca się coraz mocniej.

– Myślisz, że dlaczego przez dwa miesiące traciłam czas i zdrowie na Plantacjach? Z nudów? Otóż nie! Bo rodzice mnie nie uratują, przez najbliższy rok będę w dupie, a nie odczuwam żadnej, najmniejszej nawet ochoty na chodzenie w pocerowanych szmatach i pchanie sobie do majtek waty, kiedy mam okres!!!

Już nie jestem załamany i oszołomiony.

Jestem rozbity. Zdruzgotany.

– Godna podziwu zapobiegliwość – rzucam.

– Dokładnie tak, Will! – odwrzaskuje, ale już z mniejszą pasją – Nie mam zamiaru czekać, aż z nieba spadnie pieprzona gwiazdka. A poza tym wybacz naturalistyczną bezpośredniość.

Uspokaja się. Dobrze.

– Nie ma problemu – zapewniam; również powoli dochodzę już do siebie – Następnym razem przywiozę ci z Ziemi cały karton podpasek.

Aż wzdrygam się, słysząc własne słowa. Mam jakiś problem z głową.

– Byłoby cholernie miło – mówi, i chyba zupełnie serio.

Coś musiało pojawić się na mojej facjacie, jakaś niezamierzona reakcja… bo wydaje z siebie rozbawione prychnięcie.

– Wiem, zamierzałeś tylko zażartować – a wpadłeś na prawdziwe życie. Które załadowało ci kopniaka w klejnoty, więc teraz cholernie boli i mdli. Następnym razem zawczasu przemyśl dowcip.

Potrząsam głową. A jednak źle mnie odczytałaś.

– Nie, Emmo – mówię – Nie odczuwam mdłości i nie otrząsam się z obrzydzeniem. Mam dobrze poukładane w głowie… zasługa ojca, który musiał dać z siebie dwieście procent normy, więc i w tych tematach mnie uczłowieczył. Ale też wychował w przekonaniu, że nie powinniśmy krzyczeć o miesiączkach publicznie… więc masz rację, trochę boli.

Trafiona. Nie spodziewałaś się, że zdołam się wywinąć, prawda?

Marszczysz się. Lecz przyznaj mi rację, nastolatkowie omijają pewne tematy – żadna nastolatka nie chwali się okresem w rozmowie z rówieśnikiem. Ty jesteś inna. Wiem to nie od dziś.

Ale prawie uciekło sedno… bo coś mocno się nie zgadza.

– Emmo, przecież dopiero co dostałaś niemałą pewnie sumkę za pracę na Plantacjach… dostałaś ją, prawda? Złoto do ręki, nie mgliste obietnice? I od razu łapiesz się za korepetycje?

– A nie uważasz, że dobrze zawczasu pomyśleć o przyszłości?

Załamujesz mnie. Przyszłość?

Żadna czternastolatka nie myśli o przyszłości. Przed nami pięć beztroskich lat w szkole, morze czasu. Ocean wręcz.

– Tak, przed nimi jeszcze pięć lat nauki… ale co potem, Will?

Znów czytasz w moich myślach. To staje się nudne.

– Powrócę na Ziemię? – ciągnie – I co tam zrobię, jaką pracę znajdę? Tłumaczki z łaciny? Psychoterapeutki? A kiedy zapytają mnie o dyplom, radośnie oznajmię, że ukończyłam z wyróżnieniem Scola Magna w Caisleán? Otóż nie! Jestem skazana na Faerie. I już teraz muszę myśleć o tym, co wydarzy się za pięć lat.

Tkwi w tym jakaś szczypta sarkazmu – uznaję. Lecz brzmisz zbyt poważnie. Nie jesteś sobą.

Coś ukrywasz, tak? Jakiś inny powód.

– Emmo… czy pobijesz mnie, jeśli zadam ci trudne pytanie?

Wzdycha.

– Najpewniej. Jeśli znów dotyczyć będzie fizjologii… ale pytaj.

Szuka w moich oczach potwierdzenia, że to właśnie planuję, iskierek wesołości, czegoś, co świadczyłoby, że obmyśliłem kolejny niestosowny żart.

I niczego takiego nie znajduje. Bo nie może.

– Twoje poprzednie życie, tam, na Ziemi… czy wbrew wcześniejszym zapewnieniom było jednak nieco inne? Żyłaś… w biedzie?

Nieznaczne drgnienie.

Zabrzmiało cholernie obcesowo, nie chciałem tego. Powinienem był użyć innych słów. Ale już za późno.

– Nie, Will – odpowiada po chwili. – Przyznałabym się, bo nie uważam, że to powód do wstydu… ale nie. Chociaż rozglądam się wokół i widzę, że inni mieli kiedyś taki problem. Ja nie.

Wokół? Pewnie w internacie. Jednak nie spytam, kto – wystarczy już wścibstwa.

– W biedzie, czy raczej ubóstwie, wychowali się moi rodzice – dodaje po chwili – I wybili się… jednak trauma pozostała, więc żyłam jak pączek w maśle, zapewniali mi wszystko – prawda, może poza gwiazdką z nieba i cholernym kucykiem. Siwą klaczą. Wybacz przejęzyczenie.

Dzień bez dopieprzenia bliźniemu jest dla ciebie dniem straconym – myślę. Dziś padło na Ellinor.

Wbija we mnie spojrzeniem.

– Zastanawiam się, skąd ta wściekła dociekliwość. Psuję ci idealny obraz świata, co? Moja pazerność…

– Nie: pazerność – wchodzę w jej słowo.

– Zapobiegliwość, niech będzie – poprawia – Choć określa tę samą cechę, brzmi o niebo lepiej, prawda? Przez co twoje wścibstwo można nazwać uprzejmym zainteresowaniem. Ale już spieszę z wyjaśnieniami: najpewniej wyssałam ją z mlekiem matki. Obserwując od najmłodszych lat rodziców, w których pozostał strach przed stoczeniem się w otchłań nędzy, przejęłam od nich sposób życia. I trzeba jeszcze przynajmniej dwóch pokoleń, aby z nas to wywietrzało. Pazerność nowobogackich.

– Nie afiszujesz się z nią – zapewniam – Robisz swoje i nie krzyczysz o tym na prawo i lewo… wszak to ja zacząłem cię wypytywać.

Uśmiecha się.

– Trafiłeś w sedno. Dlatego dobra rada: nie rób już tego więcej. I tak masz ogromne szczęście, że przez połowę wakacji zapieprzałeś szesnaście godzin na dobę w polu. Bo za swoje dwa funty kieszonkowego miesięcznie i przeklęte wścibstwo dostałbyś dzisiaj w twarz.

Przez większą połowę, moja droga.

Lecz tak, jestem świadom, że nie żartujesz. I zamilknę, aby nie zacząć być świadom boleśnie.

Koniec tematu.

– Zatem nie ujrzymy cię jutro u Grega – stwierdzam.

– Nie ujrzycie.

– Kevin nie będzie szczęśliwy – mimo wszystko ryzykuję.

Przyjmuje to spokojnie.

– Nie jest moją powinnością dbanie o jego dobre samopoczucie – odpowiada.

– W istocie – potwierdzam – Ale jeszcze tak niedawno pewne rzeczy… wyglądały inaczej.

Kiwa głową. Wciąż nie wygląda na rozdrażnioną.

– Nie mylisz się. Jednak te wakacje wiele zmieniły.

To już wiem.

Nie znam żadnych szczegółów – i prawdopodobnie nigdy ich nie poznam, chociaż mam pewność, że musiało wydarzyć się naprawdę sporo. Lecz to ty podejmujesz decyzje, Emmo. Nie Kevin. I nikt inny. Ty.

A my już skończyliśmy.

– Nie zawracam dłużej głowy – mówię – Do zobaczenia w poniedziałek, Emmo.

– Spokojnego weekendu – odpowiada.

Rusza. A ja zmuszam się, żeby nie spoglądać za nią, nie wypatrywać, czy ktoś tam na nią czeka.

To naprawdę nie moja sprawa.

 

 

 

XV

 

 

 

Przystosowałem się. I nie marudząc robię swoje.

Wstaję bez jęków, pochłaniam śniadanie, biegnę do szkoły. Nie zapominam o odrobieniu zadań oraz przeczytaniu lektur. Piszę sążniste rozprawki. Wyrywany do odpowiedzi przez Ushera, wstaję i grzecznie odpowiadam na quasi-podchwytliwe pytania.

Szybko zauważam, że ten mimo podejmowania nadludzkich wysiłków nie jest w stanie przyłapać mnie na niewiedzy. Bo i sam przedmiot nie jest zbyt wymagający – Emma nazywa go z właściwym sobie sarkazmem Rachunkowością dla niedorozwojów. Przesadza, jednak posiadając dryg do matematyki oraz solidnie opanowaną geografię gospodarczą nie daję się podejść. Tak, podejrzewam, że chwilą prawdy okażą się końcowe egzaminy, że pięć minut, trzy pytania, zdecydują o moich przyszłych losach w Szkole. Promocji lub powtórce klasy. I dlatego staram się być – ostatnio modne słowo w moim życiu – zapobiegliwy. Z zacięciem wtłaczam do głowy wiedzę z podręcznika, większość akapitów zwyczajnie opanowując na pamięć, słowo w słowo. Nie wyobrażam sobie, jak staję przed Cameronem i chlipiąc proszę go o interwencję. Pomógłby, a jakże. Lecz łatka nieudacznika przylgnęłaby do mnie na wieczność.

A przecież tak ma być – myślę niekiedy. Spokojnie, przewidywalnie, nudno. Aż do końca roku szkolnego, a raczej do Otwarcia, które już niemal czai się za rogiem.

I tak właśnie jest. Spokojnie, przewidywalnie. Nudno.

Kolejny szkolny tydzień dobiega końca. Dobiegła końca ostatnia lekcja, Wprowadzenie. Porywam plecak, płynę ku drzwiom sali, rozważając dwie ważkie kwestie: o czym będę milczał z Ellinor w drodze na Azaliową, i czym wypełnię bezkres wolnego czasu w sobotę i niedzielę. A konkretnie, ile z niego zagarną zadania domowe, ile lektury, a ile czysta nauka. Wynik podaj w procentach, młodzieńcze.

– Williamie, czy zechciałbyś poczekać? – słyszę, gdy przemykam naprzeciwko katedry.

Słowa Mistrza Quinna są ciche, i wcale nie brzmią jak rozkaz. Jednak posiadają siłę rozkazu. Wyhamowuję gwałtownie.

Kieruję na Mistrza wzrok pełen najgorszych obaw. Ten sam zestaw pytań jak zawsze: co takiego zrobiłem źle? Czym zawiniłem? Jakie prawa Faerie złamałem, oczywiście nieświadomie i bez złych intencji?

– Chciałbym zająć ci chwilę, Williamie… jeśli nie masz nic przeciwko – mówi.

Czy mam coś przeciwko? Hmmm, muszę się zastanowić.

Cóż, w istocie mam. Na korytarzu czeka na mnie Ellinor, niecierpliwi się, za sekundę pożegluje w dal. Ale jeden z ośmiu najpotężniejszych ludzi w Faerie pragnie wiedzieć, czy mógłbym poświęcić mu trochę czasu.

Dlatego wybacz, moja niespełniona miłości.

Podchodzę bliżej.

– Siadaj, chłopcze, tutaj, w pierwszej ławce, blisko, żebyśmy nie musieli do siebie krzyczeć – głos Quinna jest ciepły, przyjazny – Jak mniemam, ta sala jest wolna, lekcje zakończyły się już.

Siadam posłusznie.

– Mistrz Cameron opowiadał mi o tobie – rozpoczyna – Nie jesteśmy może najbliższymi przyjaciółmi, jednak w tak małym światku pewna zażyłość jest nieunikniona, jak się domyślasz… Bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że cię odnalazł i sprowadził tutaj, do nas.

Wasz światek istotnie jest mały. Ośmioosobowy. Ale nie mam pojęcia, co winienem odpowiedzieć. Że cieszę się, że ty się cieszysz, Mistrzu?

Quinn dostrzega mój stan. Uspokaja uśmiechem.

– Widzę, że zastanawiasz się gorączkowo, czego może chcieć od ciebie stary człowiek, taki, jak ja. Otóż powód jest całkiem prosty: przyrzeczenie, które onegdaj złożyłem samemu sobie. Znałem bardzo dobrze twoich dziadków, Williamie – i pamięć o nich jest mi po dziś dzień niezwykle droga. Dlatego postanowiłem, że będę bacznie obserwował ich wnuka, śledził jego postępy i sprawdzał, czy odnalazł się w tej krainie. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.

Stanowczo zbyt często dostaję do odegrania stan osłupienia.

Kiedy już rozwiązał się worek z tajemnicami, nie ma szans, żeby nie wypadały z niego wciąż nowe. Cameron był w jednej klasie z moim wujem. Mistrz Wiedzy znał moich dziadków, łączyła ich przyjaźń. Co okaże się za chwilę? Że sam Kanclerz udzielał ślubu moim rodzicom? Oczywiście potajemnie, żeby nie drażnić Usherów.

Wydaje się, że tym razem Quinn czeka na moją odpowiedź.

– Oczywiście, że nie, Mistrzu – udzielam jej chętnie.

Ponieważ mam w tym interes.

– Nie znałem dziadków – ciągnę – I od dnia, gdy poznałem prawdę o sobie, szukałem kogoś, kto mógłby mi o nich opowiedzieć, ale…

– …ale poza wujem, dla którego to wciąż temat, który niechętnie porusza, nie znalazłeś nikogo, kogo mógłbyś zapytać – kończy za mnie – Natomiast ja uczynię to z przyjemnością. Twoi dziadkowie byli wspaniałymi ludźmi, i źle by się stało, gdyby wnuk nie poznał ich przynajmniej w taki sposób – poprzez słowa człowieka, którego obdarzyli przyjaźnią.

Sądzę, że to wstęp do dłuższej przemowy. Jednak Mistrz spogląda na wiszący nad drzwiami zegar.

– Jednak dziś nie pora, tę opowieść trzeba snuć w spokoju… mamy piątek, i widzę po tobie, że myślami jesteś już daleko stąd, prawda? Czy zechciałbyś zajrzeć do mojego gabinetu, powiedzmy, we wtorek po lekcjach? Czy to nie koliduje z twoimi planami?

Niemal parskam.

Bo eksploruję nierzeczywistość. Mistrz Wiedzy pyta uprzejmie, czy nie poczyniłem już jakichś planów. W końcu dopadła mnie baśniowość tej krainy.

– Z przyjemnością przyjdę we wtorek, Mistrzu – odpowiadam.

– Bardzo dobrze! A teraz biegnij do przyjaciół, korzystajcie z ostatnich dni lata! Do zobaczenia we wtorek, mój chłopcze.

– Do widzenia, Mistrzu.

Wykonuję ukłon i ruszam w stronę drzwi.

Miało być spokojnie, przewidywalnie i nudno – myślę. A nie jest.

Nie jest!!!

Jednak wcale mnie to nie martwi. Wręcz przeciwnie.

Nie żywię wielkiej nadziei, że ktokolwiek czeka na mnie przed salą. Jednak – jak zostało powiedziane – wór z niespodziankami pękł, stwierdzam widząc hordę w komplecie. To znaczy teraz jest komplet, doprecyzowuję dołączając. I pewnie macie jakieś pytania, prawda?

Pierwszy wyrywa się Kevin.

– Czego chciał od ciebie Mistrz? Powiesz? Czy znowu uznasz, żeśmy niegodni?

Pamiętliwy i przewrażliwiony.

Coś powiedzieć muszę – inaczej nie dacie mi spokoju. Jednak niekoniecznie prawdę. Niekoniecznie dzisiaj. Kiedyś tak, jeżeli nazywanie was przyjaciółmi wciąż ma posiadać sens.

Teraz czas na unik.

– Jest mną zmartwiony – mówię – Pragnął przekonać się, czy bezmyślność i pustka wypisane na moim obliczu odzwierciedlają rzeczywistość… czy po prostu urodziłem się taki brzydki.

Emma aż klaszcze. Ładne, Williamie!

– Przecież odpowiedź jest oczywista: oba z powyższych – Kevin wbija mi nóż w serce – A porzucając krotochwile?

– Okazuje się, że Mistrz Quinn znał moich dziadków – odpowiadam – I chciał z bliska przyjrzeć się ich wnukowi. Przyjrzał się, po czym kazał mi zmykać i cieszyć się piękną aurą, która nie potrwa wiecznie… a ja jeden raz w życiu mam zamiar posłuchać rady mądrego człowieka. Co powiecie, żeby po obiedzie spotkać się, znaleźć jakiś zaciszny kącik, zlec na trawce? Niezobowiązująco pogadać?

Zasadniczo nie skłamałem. A zaciemnianie wyszło mi oszałamiająco.

– Myśl przednia – kwituje Lily – Za godzinę w parku?

Oszałamiająco oraz skutecznie. Nie drążycie.

– Ja zrezygnuję – słyszę Emmę.

I mamy zgrzyt.

Niezobowiązujące rozmowy cię nie interesują. Bo podczas nich mogą wyleźć różne sprawy. Nikt nie skomentuje? Nie. Choć pewnie mielibyście wiele do powiedzenia. A przynajmniej niektórzy, prawda, druhu?

– Chyba również nie dam rady – odzywa się Ellinor – Ciotka ostatnio zrobiła się drażliwa.

Zatem i ja odpadam. Patrzenie ci w oczy, przyjacielu, kiedy obok kleją się do siebie Lily i Sean, nie posłuży nikomu. Rozumiesz, prawda?

– Niniejszym odwołuję mój genialny plan – mówię.

– Słusznie – Kevin wydaje z siebie warknięcie – Bo cóż to za pomysł: rozmawiać. Przecudnego weekendu wszystkim. Na razie.

I już pomyka ku wyjściu.

Nie reaguję, jedynie odprowadzam go wzrokiem. Jak miałbym zareagować? Wrzasnąć, żeby wyluzował? Jasna cholera.

Po chwili dociera do mnie, że ucieka coś jeszcze: spotkanie u Grega. Nie umówiliśmy się. Kevin znika właśnie za drzwiami. Gonić go? Bez sensu, w obecnym stanie ducha nawrzeszczy na mnie tylko. Przepadło.

Wszystko, co przez rok zbudowaliśmy, właśnie wali się. Pieprznął cały dobry nastrój. I zapowiada się beznadziejny weekend.

Zbyt wiele oczekiwaliśmy. Kevin, ja… może inni też.

A teraz? Trzeba się ruszyć. Niezręczność ciszy sięga zenitu.

– Will, odprowadzisz mnie? – przerywa ją Ellinor.

– Jasne – odpowiadam.

Tak zwane koło ratunkowe. Wszak odprowadzam cię w każdy piątek, i wiedzą to wszyscy.

Machamy na pożegnanie pozostałym. Lily i Seanowi – sprawiającym wrażenie mocno zawiedzionych. Emmie – dostrzegającej problem, lecz infantylnie udającej, że nie wie, co jest jego przyczyną. Odpuszczam sobie rzucanie jej srogich spojrzeń. Sama zareagujesz, gdy znudzi ci się ten spektakl, kiedy pójdziesz po rozum do głowy. Jeśli. A może nie.

Zamiast musieć oglądać ten konflikt powinniśmy cieszyć się idealną aurą – przebiega mi przez głowę, gdy zanurzamy się w szeleszczący listowiem park. Przyjemnie wieje. Jest ciepło. Cudowny balsam na duszę.

Czy pomilczymy sobie, Ellinor?

Przeczuwam, że nie.

– Zrobiło się paskudnie – mówi, potwierdzając moje przypuszczenie.

– Mocno paskudnie – potakuję.

Nie tylko nasz związek przechodzi kryzys, moja panno.

Wyimaginowany związek – racja. Nie on jeden. Bujanie w obłokach i naiwne marzenia stały się dość powszechną przypadłością.

– Emma ma do tego święte prawo – rzucam.

Zerka z ukosa.

– Cieszę się, że to rozumiesz.

Bo miałaś mnie za bezmózgiego, szowinistycznego samca?

– Jednak mogłaby nie urządzać cyrku – dodaję.

– I w tym się zgadzamy.

Niezwykle zgodna z nas para, Ellinor.

– Powinieneś rzec teraz: dałbym wszystko, by dowiedzieć się, co też zaszło na Plantacjach – stwierdza.

– Mam w nosie, co stało się na Plantacjach – wymrukuję – Interesuje mnie wyłącznie to, co dzieje się tu i teraz. Z nami.

– Nietypowy z ciebie młodzieniec – oznajmia.

Oryginał. Nie pierwsza mi to mówisz.

Park powoli dobiega końca. Szkoda. Mogłem wybrać nieco okrężniejszą drogę. Tylko czy miałabyś ochotę?

Zapytam. Bo czym ryzykuję? Naszym zerwaniem?

Jestem prześmieszny.

– Skoro nie spotykamy się u Grega, może wybralibyśmy się dokądś we dwoje? – proponuję.

Potrząsa głową.

– Nie skłamałam, ciotka zrzędzi. Mówi, że mój umysł wciąż tkwi w sierpniu… nie tymi słowy, racja. Dlatego to nienajlepszy pomysł.

– Przecież i tak miałaś wyjść. Do Grega.

– Jeśli nie wyjdę, może nieco ochłonie. I za jakiś czas będzie pozwalała na więcej.

Na to, żebym odprowadzał cię pod same drzwi, zamiast zatrzymywać się trzy kroki od nich? To byłoby naprawdę coś – na samą myśl serce zaczyna łomotać i pocą mi się dłonie.

Wiem, udzielił mi się podły nastrój Kevina.

Nie zapytam, co oznacza owo więcej. Po prostu odprowadzę cię, wykażę się szaleńczą odwagą, stanę cały krok bliżej. I pożegnasz mnie, dziś dla odmiany nie chłodno, tylko trochę smutno. Też będę trochę smutny, a potem humor poprawi się, kiedy zasiądę do obiadu, pławiąc się w zadowoleniu buchającym z pani Pilch, że jej podopieczny nabrał wreszcie rozumu, pojawił się o czasie. I rozpocznie się kompletnie popieprzony weekend.

Dołączamy do płynącego ulicą ludzkiego potoku.

 

 

Mija sobota, mija niedziela, wypełnione naprzemiennie występującymi fazami nauki i bezmyślnego leniuchowania. Nastrój nie polepsza się ani na jotę. Przeciwnie, w poniedziałkowy poranek sięga dna.

To dobrze – myślę. Bo teraz może tylko zrobić się lepiej.

Po ostatniej wtorkowej lekcji odgrywam rodzajową scenkę pod tytułem: William wybiera się do biblioteki. Modlę się, by Emma nie wpadła na ten sam pomysł – wyprawy po książki, nie prezentowania scenek. Nie wpada. Tym większy niesmak czuję, odprowadzając przyjaciół spojrzeniem. Postępuję głupio. I mam nadzieję, że już wkrótce wyhoduję w sobie odwagę, aby opowiedzieć wam o wszystkim. Jeśli Quinn nie zasypie mnie straszliwymi tajemnicami każąc na własne życie przysiąc, że ich nikomu nie wyjawię, oczywiście.

Odczekuję jeszcze chwilę. Ruszam korytarzem ku schodom, wspinam się na drugie piętro. Odnajduję właściwe drzwi. Uspokajam oddech i pukam. Już po sekundzie słyszę stłumione: proszę Quinna. Tak, jego właśnie, nie jakiegoś sekretarza. Co jest mocno dziwne. Naciskam klamkę, pcham masywne drzwi.

Żadnych zapór, przedsionków, obronnych sekretarzy – właściwy gabinet jest właśnie tutaj. Quinn wstaje właśnie zza biurka. Na oko stokroć masywniejszego niż drzwi.

– Ach, to ty, Williamie. Siadaj, siadaj, młodzieńcze – wskazuje jedno z bogato rzeźbionych krzeseł stojących przy niewielkim stoliku.

Uznaję, że to dobry znak. Nie przed biurkiem, jak na przesłuchaniu.

Siadam ostrożnie. Mebel wygląda na dosyć delikatny – i jest zapewne niezwykle cenny. Jak wszystko w tym gabinecie. Przywilej wielkich tego świata… i nie tylko tego.

– Cieszę się, że przyszedłeś – słyszę – Właśnie zaparzyłem herbatę, mam nadzieję, że nie odmówisz?

Jakimś cudem udaje mi się wydukać, że tak, z przyjemnością.

Mistrz Wiedzy, jeden z ośmiu najpotężniejszych ludzi w Faerie, nie dosyć, że własnoręcznie parzy herbatę, to jeszcze częstuje nią uczniów?! Czy nie powinieneś mieć na zawołanie pół tuzina służących, którzy zajmowaliby się takimi sprawami? I czy nie należałoby okazywać drugoklasiście chłodnej rezerwy, żeby nie przewróciło mu się w głowie?

Tak, czuję się zaszczycony. A jednocześnie zaniepokojony.

– To liście pochodzące z upraw na południu Faerie, z okolic Latterton – mówi Quinn, nalewając do filiżanek płyn z misternego czajniczka – Jestem absolutnie pewien, że mogą śmiało konkurować z najlepszymi gatunkami z Indii czy Cejlonu. I ta oto przepiękna, delikatna porcelana, przyznasz, że absolutnie w niczym nie ustępuje dziełom najzręczniejszych chińskich mistrzów. Cukier? Jest równie słodki, choć może nie cechuje się równie krystaliczną bielą, jak ten pochodzący z Ziemi. Jest tak wiele rzeczy, które możemy wytwarzać sami, Williamie. A jednak wraz z towarami, których sprowadzanie do Faerie jest rozsądne, czy wręcz konieczne, zalewa nas dużo innych – takich, których zwyczajnie nie potrzebujemy. Jednak są tańsze i przez to wypierają nasze własne wyroby. To niedobra tendencja… a ja doskonale wiem, czym ten proceder się skończy.

Przerabiamy to na ekonomii – myślę ponuro. I wyjątkowo to ja, nie Emma, mógłbym zacytować odpowiednie ustępy z podręcznika. Dzięki przeklętemu Usherowi.

Biorę pierwszy łyk. Smaczny. Moje prymitywne szkocko-faeriańskie podniebienie niestety nie potrafi sformułować głębszej opinii… wybacz, Mistrzu. Smakuje mi, to wszystko, co mógłbym powiedzieć.

Omiatam spojrzeniem ściany. Zapełniają je obrazy w złoconych ramach i jakiś tuzin zdjęć, prezentujących się dużo skromniej. Ale najbardziej rzucają się w oczy dwie ogromne mapy za szkłem. Jedna, jak mniemam, przedstawia Faerie. Co do drugiej… nie mam najmniejszego pojęcia. Nie przypomina niczego, co widziałem wcześniej.

Quinn dostrzega moje zainteresowanie.

– Wspaniałe, nieprawdaż? – mówi – Najpiękniejsza mapa Faerie, jaką miałem możliwość kiedykolwiek oglądać… niestety, straciła swą pierwotną funkcję – nie oddaje aktualnego stanu rzeczy. Dość mocno skurczył się nasz świat przez dwa stulecia, które minęły od chwili powstania tego arcydzieła. Natomiast druga… nawet nie można nazwać jej prawdziwą mapą, ponieważ niemożliwością jest oddanie na płaszczyźnie geometrycznego dziwactwa, jakim jest Ogród. Myślę sobie, że Euklides postradałby zmysły, próbując go opisać swymi wzorami. To tylko niedokładny schemat, pełen uproszczeń… jednak jako dzieło sztuki, musisz przyznać, cudowny.

Odstawia filiżankę, wstaje.

– Podejdź, proszę.

Kiedy stajemy przed mapami, wskazuje sporą zieloną plamę na tej, która przedstawia Faerie.

– To, jak doskonale wiesz, jest Ogród – sześćdziesiąt kilka mil z północy na południe, pięćdziesiąt w swym najszerszym miejscu. I z którejkolwiek strony wejdziesz do niego, w końcu musisz dotrzeć do Nieskończonej Drogi, traktu łączącego dziesiątki światów. A teraz spójrz tutaj – pokazuje drugą mapę – Twoi dziadkowie podczas pierwszej wyprawy do Ogrodu pokonali Nieskończoną Drogą niemalże tysiąc dziewięćset mil, docierając do krainy nazywanej przez jej mieszkańców Trakyrią. Tysiąc dziewięćset mil, Williamie… a przecież byli tacy, którzy podróżowali wielokroć dalej! Nie opuszczając granic tej plamki, mającej ledwo sześćdziesiąt. Zasady naszego świata zawodzą, kiedy próbujemy zastosować je do Nieskończonej Drogi, i pomimo starań wielu ludzi, nie znaleźliśmy prawie żadnych odpowiedzi na nasze pytania. Wiemy, jak korzystać z tego skrótu – to wszystko. Nie mamy pojęcia, dlaczego istnieje, i jak działa. To smutna konstatacja, Williamie.

Wpatruję się w płachtę, odczytuję starannie wykaligrafowane nazwy przy kropkach symbolizujących inne światy, krainy, tak jak Faerie rozciągnięte wzdłuż Nieskończonej Drogi. Asgard, Zaświat, Ys, Avalon, Lyonesse, Valhalla, Vinetta, Olimp i Hades, Atlantyda, Krąg, Drzewoświat, Krumh. Niektóre znam, słyszałem o nich już wcześniej, inne są mi zupełnie obce. Światy ludzi oraz te, do których dotarliśmy – jednak nie zdołaliśmy zasiedlić. Puste, oddzielające nas od jeszcze odleglejszych, światów istot całkiem od człowieka odmiennych, obcych i niezrozumiałych. Istot z legend, które zdążyliśmy zapomnieć, co dziwi, i trochę boli. Racja, moi dziadkowie nie próbowali ich ożywić – wybrali skromniej, ograniczając się do podwórka, do krain, które możemy nazwać naszymi. Podróżowali wśród nich, poznawali, badali, je, ich mieszkańców. Zazdroszczę im. Podróży. Takiego życia. Możliwości takiego życia. Pasję i ciekawość już posiadam, być może odziedziczone po nich. Tak, Mistrzu – gdybyś zapytał, czy poszedłbym w ich ślady, odpowiedziałbym bez wahania: tak. Nie bacząc na niebezpieczeństwa. Nawet gdyby tam miałaby zakończyć się moja droga – mówię sobie. Gdybym musiał powtórzyć ich los.

– Nie dotarli tak daleko, jak inni przed nimi – podejmuje Mistrz – Jednak ich celem wcale nie było odnalezienie kresu Nieskończonej Drogi – jeśli mogę użyć takiego oksymoronu. Byli badaczami, nie odkrywcami… nie zamierzali docierać dalej, niż poprzednicy, dodawać kolejnego koralika z nazwą do sznura światów na Drodze. Wybierali światy znane, znane pozornie, powierzchownie. Nieraz zatrzymywali się w nich na wiele miesięcy – obserwując, zwiedzając, zachwycając się pięknem, odmiennością – lecz przede wszystkim rozmawiając z mieszkańcami. Starając się zrozumieć. Ich, ich życie, kulturę, cywilizację, przekonania i pragnienia, znaleźć punkty wspólne, zbliżyć ów świat z naszym. Myśli twoich dziadków wybiegały w przyszłość, Williamie. Ich praca, choć niedokończona, miałaby nieocenioną wartość… gdyby ktokolwiek zechciał z niej skorzystać. Niestety – tak się nie stało.

Quinn przesuwa spojrzeniem po mapie naszego świata.

Ten gest wydaje mi się pełen smutku. Bezradności. Tak patrzy ktoś, kto utracił już nadzieję – myślę.

– Faerie nie tylko kurczy się, Williamie. Faerie zamyka się w sobie, i chociaż ten proces trwa już od setek lat, teraz postępuje coraz szybciej. Już nie pragniemy odkrywać nieznanego, zadowala nas szara przeciętność na naszym małym, ciasnym podwórku. I z każdym rokiem jest nas mniej, i coraz mniejsze są szanse na to, że kiedyś znów nasza kraina odrodzi się, rozkwitnie. Przyszło nam żyć, jak się zdaje, w schyłkowych latach tego świata.

Wskazuje mi krzesło ruchem ręki. Na powrót siadamy.

– Nie można temu zapobiec? – pytam.

– To nie jest niemożliwe – widzę lekki uśmiech – Wspólnym wysiłkiem, owszem. I gdyby zaledwie co setny obywatel Faerie był taki, jak twoi dziadkowie, ta kraina w ciągu pięćdziesięciu lat zmieniłaby się w miejsce tętniące życiem. Ale – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – przejmujemy najgorsze cechy świata leżącego po drugiej stronie Portalu, kolebki ludzkości. Z każdym rokiem czerpiemy stamtąd coraz więcej, coraz głębiej. I nie mam najmniejszych powodów wierzyć, że w latach, które nadchodzą, będzie inaczej.

Mistrz milknie.

Czekasz na moje następne pytanie? Czy dajesz czas, bym przemyślał twoje słowa? Wydają się przesadzone. Mam ochotę powiedzieć, że przejaskrawiasz, Mistrzu – to kolejne słowo, jakie nabyłem od Emmy. Faerie jest oazą spokoju. Nieco senną, prawda, nieco zastygłą w bezruchu, lecz przez to, że od Wszechświata oddziela nas wąskie gardło Portalu, odporną na zło, które mogłoby przedostać się z tamtej strony. Na bezsensowny pośpiech, na szaleństwo, które zastąpiło prawdziwe życie. Odporne na zniszczenie, dzieło ludzkich rąk, które stało się przekleństwem Ziemi. Na moje oko używasz zbyt ciemnych barw do odmalowania teraźniejszości i przyszłości.

Lecz z jakiej przyczyny? Jest w tym jakiś cel?

– Dlaczego mówisz mi o tym, Mistrzu? – pytam.

Spojrzenie Quinna zatrzymuje się na mnie.

– Zapewne nie powinienem uderzać w poważne tony… dlatego wybacz, jeśli me słowa wydadzą ci się zbyt patetyczne. Dlaczego? Ponieważ wierzę, że jesteście nadzieją tego świata, Williamie. Twoje pokolenie, młodzi ludzie, którzy będą dostrzegać zagrożenia i zapobiegną upadkowi. Nadzieją… może już ostatnią.

Zabrzmiało nie tylko patetycznie. Zabrzmiało złowrogo.

Martwi mnie nie tylko to. Czy dowiedziałeś się, Mistrzu, że potajemnie spotykamy się w sześcioro, czy znasz słowa, jakie wypowiadaliśmy na zapleczu sklepu Grega? Wolę zakładać, że nie. Gdyż ten świat okazałby się jeszcze smutniejszy. Świat, gdzie nawet nastolatkowie nie mogą liczyć na wolność. Lecz jeśli wiesz, jakimś cudem, za sprawą jakiejś niepojętej magii, nie możesz mieć nam tego za złe. Bo robimy to, do czego, jak się zdaje, sam pragniesz nas przygotować.

Jeśli te straszne słowa są prawdą. Ostatnią nadzieją? Zatem kres jest już bliski. Jest, Mistrzu?

– Udało nam się ocalić tylko jedną rzecz, Williamie – odzywa się ponownie – Jestem przekonany, że tę najcenniejszą. Faerie od stuleci nie doświadczyło wojny, tak, uniknęliśmy najstraszniejszego. I takie jest nasze zadanie. Jeśli ten świat skazany jest na upadek, naszą powinnością jest sprawić, żeby nie spłonął w ogniu. Niechaj odejdzie cicho, w spokoju, bez cierpienia istot, które go zamieszkują.

Nie potrafię opanować dreszczu przebiegającego przez ciało.

Sprawiłeś, że boję się zamknąć oczy, Mistrzu. By nie ujrzeć obrazów, w które zamienią się twoje słowa, obrazów przyszłości, świata ogarniętego pożogą, czarnego nieba, płonących lasów i miast, zgliszcz budynków, ludzi, którzy…

Nie. Dość. Przestań już. Przestań.

– Przestraszyłem cię, mój chłopcze – słyszę cichy głos Quinna.

Powraca spokój. Udaje mi się zaprzeczyć ruchem głowy.

Fałszywie, wiem to ja, wiesz ty, Mistrzu. Nie mam pojęcia, co się ze mną stało. Bo wierzyłem, że twardo stoję na ziemi, że nigdy nie dam porwać się żadnym wizjom. Coś mi zrobiłeś. Nie wiem tylko, co.

Powiedziałeś prawdę o naszej przyszłości?

Nie. Raz jeszcze: nie!

– Nie było to moim zamiarem, uwierz, proszę – Quinn wciąż uspokaja mnie, najwyraźniej widząc, że musi, i to jest najgorsze – Moje słowa miały nieść inne, dobre przesłanie: że z nadzieją spoglądam na was, młodych, którzy od nas przejmiecie brzemię, i poniesiecie je – głęboko wierzę, że z lepszym skutkiem. Dałem dojść do głosu rozgoryczeniu starego człowieka, który wszędzie dostrzega ciemność, choć przecież nadchodzi już nowy świt. Niepotrzebnie. Wybacz mi, Williamie.

Działa. Niestety nie do końca.

Starasz się, Mistrzu… ale tamto pozostanie we mnie na długo.

– Williamie, uśmiechnij się! – w głosie Quinna rozbrzmiewa ciepła wesołość – Tak, bezzwłocznie zmieniamy temat. Opowiedz mi o swojej klasie, której wciąż nie poznałem dostatecznie dobrze… wyjaśnij mi, jeśli możesz, dlaczego grupa uczniów z ostatnich rzędów bez chwili wytchnienia spogląda wilkiem na inną grupę, tę, która skupia się wokół ciebie? Pomimo tego, że roztrząsam tę kwestię nieustannie, żadnej pewnej odpowiedzi nie znajduję.

Uśmiecham się. Nieco mimowolnie, ale jednak.

Nie wokół mnie, tylko wokół Emmy. A przyczyny niełatwo objaśnić, moja opowieść będzie długa, potwornie zawikłana, i nie obejdzie się bez dygresji, które wstrząsną tobą, Mistrzu. Twoją wiarą w grzecznego, spokojnego Williama, jaką najpewniej żywisz. Ale spróbuję.

Próbuję. Żeby nie musieć myśleć o tym, co usłyszałem przed chwilą.

I to w końcu pomaga.

 

 

Nawet egzaminy kończące pierwszą klasę nie były tak wycieńczające – myślę, gdy mogę wreszcie rzucić się na łóżko. Nie wyssały ze mnie tyle energii.

Mimo wszystko jestem zadowolony. Niemal szczęśliwy.

Herbatka u Wielkiego Mistrza, dla uczniów drugich klas rzecz absolutnie zwyczajna, prawda? I długa rozmowa, niekiedy piekielnie trudna, na koniec po prostu miła. W dodatku już teraz wiem, że nastąpi jej ciąg dalszy – więc tak, mam doskonały powód, żeby odczuwać zadowolenie. Szczęście niemal. Gdy tylko zapomnę na chwilę o traumie, w którą wpędził mnie Mistrz.

Koloryzuję, nie jestem delikatnym dzieciątkiem. Quinn ma po prostu talent, pokazał mi jego próbkę. Wstrząsnął mną, ale później zagłaskiwał. Opowiadał o dziadkach, nareszcie mam kogoś, kto nie zbywa mnie srogim spojrzeniem. Wierzę, że uda mi się wyciągnąć z Mistrza znacznie więcej. Nie tylko w tym jednym temacie… więc tak, bilans zdecydowanie na plus.

A trauma? Prześpię się. Jutro będzie już lepiej.

Lecz teraz najwyższy czas zwlec zad i sięgnąć po podręczniki, Williamie.

 

 

Jest lepiej, i nawet udaje mi się zdusić wyrzuty sumienia, że jednym słowem nie wspomniałem hordzie o herbatce. Ułatwieniem jest fakt, że przyjaciele nie wydają się szczególnie zainteresowani tym, co dzieje się u niejakiego Williama. Zbyt mocno zajęci są uczestnictwem w wojnie, bardzo dziwnej, bardzo zimnej – jak często powtarzam w duchu – lub próbami ucieczki przed nią. Łącząca nas przyjaźń trzeszczy w szwach.

Ellinor to temat na osobną opowieść, pokaźną, tetralogię przynajmniej, jeśli nie pięcioksiąg. Naiwnie sądziłem, że ostatecznie pęknie, jednak pozostaje niewzruszona, i to się nie zmieni, dopóki świat nie postanowi wywrócić się na nice. Dopóki William będzie sumiennie spełniał swe obowiązki, odprowadzał po szkole, nie narzucał się, nie roił sobie byle czego. Prawda, rozmawiamy, żartujemy, zdarzają się jej epizody bycia rozbawioną… ale to skorupka grubości mikrona, skrywająca prawdę, że Ellinor plus William równa się wielkie, monstrualne nic. Myśl o tym, że mógłbym objąć ją teraz ramieniem, odnaleźć dłoń, przytulić, albo, o zgrozo, pocałować, wydaje się być wytworem umysłu, który utracił wszelki kontakt z rzeczywistością. Nie zamierzam przekonywać się na własnej skórze, czym skończyłby się podobny postępek. Lecz jestem pewien, że ów koniec lokowałby się gdzieś pomiędzy dramatem i tragedią. Bliżej tej drugiej.

Ale przecież to nie jedyny problem z Ellinor – myślę, wsłuchując się w jej dźwięczne milczenie na przerwie między matematyką a literaturą angielską. Jesteś wciąż w hordzie, czy już nie jesteś? – mam ochotę zapytać. I nie pytam, bojąc się usłyszeć odpowiedź. Choć w istocie słyszę ją przez cały czas. Mam w nosie wasze konflikty – informujesz bez słów. Ja pozostaję niewzruszona.

To gwóźdź numer jeden.

Lily i Sean? Och, przecież z nimi wszystko w porządku, w konflikcie nie uczestniczą, skrzętnie stronią od niego. I właśnie to jest problemem, moi drodzy – że stoicie z boku, że coś, co najwyraźniej was połączyło, a czego głośno przyznać nie zamierzacie, przesłania wam teraz cały świat. I swym beztroskim zachowaniem – owszem, być może przemawia przeze mnie zazdrość – nie pomagacie w ocaleniu paczki. Mamy gwóźdź numer dwa.

Lecz naszym największym problemem jest Emma. Po staremu zjadliwie złośliwa, co wcale nie jest niczym złym – kłopot w tym, że coraz rzadziej obdarza nas wytworami swej weny. Bo znika, po lekcjach ucieka gdzieś bez słowa, i zaczynam myśleć, że przeciek o korepetycjach był tylko fortelem mającym wytłumaczyć jej nieobecność. Zleciła papli Williamowi rozgłoszenie tego faktu… jednak William paplą niestety nie jest. Milczał. I tak nikt by nie uwierzył, Emmo. A coś, co wypuściło łodyżki podczas pracy na Plantacjach, teraz rozkwita w najlepsze. I masz do tego święte prawo, jak twierdzą wszyscy rozsądni ludzie. Ale zmieniły się twoje priorytety. Zwisa ci nie tylko nasza opinia o tobie, lecz również prześwietne tajne sprzysiężenie. Gwóźdź numer trzy.

Kevin? Jego opinie są mniej wyważone, chociaż dotąd kisi je w umyśle, nie wywrzaskuje na całe gardło. Może powinieneś, przyjacielu? Twój udawany spokój też nam nie służy. To powiedziałbym, gdybyś zapytał o radę… a kwalifikacje mam, wszak doświadczyłem podobnego spektaklu na własnej skórze. Lecz nie pytasz. Wolisz obnosić się ze swym milczącym cierpieniem. I nie chcesz zrobić najprostszego: wybić sobie Emmy z głowy. Głupio.

To gwóźdź czwarty, ostatni. Łup!

I trumienka jak się patrzy, zbita na fest. Requiescat in pace, Hordo Emmy.

To czego nie będziemy dziś robili razem?

W końcu rozwiążą się wszystkie nasze problemy. Kiedy nasza paczka przestanie istnieć. Już wkrótce. Znacznie szybciej, niż nadejdzie wieszczona przez Quinna katastrofa.

Opowiedziałbym wam o niej. Oraz o innych rzeczach, nie tak strasznych, ale równie zajmujących. Tylko nie mam pojęcia, po jaką cholerę miałbym to robić.

Na razie, do jutra. Chodźmy, Ellinor. Wiem, że dzisiaj środa, lecz cóż z tego. Pomilczymy sobie.

To przecież tak zajmujące zajęcie.

 

 

Snuje się czwartkowy poranek. Wypluwają mnie trzewia parku, tak szczęśliwie, że niemal wpadam na Kevina. Ave, amice.

Chłodno dziś, przyznaję ci rację. Zbliża się jesień, tak, to nieuniknione. Może dzięki temu wywietrzeją nam z głów głupie pomysły. Jakie? Nie, nie mam nic szczególnego na myśli. Te głupie. O miękkiej trawie na wzgórzu, o słońcu tak oślepiającym, że trzeba mrużyć powieki, o chłodnej wodzie w twoim jeziorku. Mam natychmiast zamilknąć? Dobrze. Zatem opowiem ci o porównaniu, które właśnie przyszło mi do głowy. Labirynt parkowych ścieżek tylko na pozór przypomina wnętrzności: jest zbyt chaotyczny, by skutecznie działać. A nasze flaki muszą działać skutecznie, zgodzisz się? By trawić te wszystkie wspaniałości, tak, wiedziałem, że ta poetyka jest ci bliska. Zatem odwzorowaniem naszego wnętrza w świecie rzeczywistym jest nie park, tylko ta oto szkoła. Precyzyjnie wytyczone korytarze łączące ze sobą pomieszczenia o ściśle określonych funkcjach. Z jednym wyjściem: tą oto bramą. Którą właśnie przekraczamy, i stąd moje pytanie: gdzie właśnie wleźliśmy, przyjacielu? Jak nazwiesz miejsce, w którym się znajdujemy?

Wiesz? Powinniśmy zawrócić. Naprawdę.

Cholera!

Na samym środku korytarza stoi Emma. I nie jest sama.

Ona, i jakiś ciemnowłosy chłopak, ani szczególnie wysoki, ani przesadnie niski. Uśmiechnięta, oczarowana, niemal spijająca słowa z jego ust – tak opisałby ją ktoś, kto nie ma za grosz instynktu samozachowawczego, przynajmniej w sytuacji, kiedy stoisz obok, Kevin. Ja? Wolę nie komentować – lecz nie ze strachu, że na nowo umeblujesz mi facjatę. Powstrzymuję się od przyklejania łatek.

Do diabła, Emmo. I po co ci to?

Pechowy traf? Nie sądzę. Raczej zwyczajna konieczność przy odpowiednio dużej liczbie rzutów. Statystyka. A może postanowiłaś zakończyć zabawę w ciuciubabkę. Tylko wybrałaś zły sposób.

Zbliżamy się do tamtej pary. Po prostu mińmy się bez słowa – modlę się. Ale w tym momencie Emma odrywa się od obiektu westchnień, spogląda na nas. Nie wierzę, że jest w tym choć ćwierć uncji przypadku.

– Kevin, Will – jej głos brzmi wręcz radośnie – Dobrze się składa… poznajcie Paula z drugiej B. Paul, to są Kevin i Will, opowiadałam ci o nich.

To wredne, Emmo – przebiega mi przez głowę.

Paul wyciąga dłoń na powitanie. Ostatecznie mnie sprawa nie dotyczy, więc podaję swoją. Uścisk jest taki sobie. Mdły.

Lecz ręka Kevina nie zamierza nawet drgnąć. Widać, że dla niego to zbyt wiele. Sekunda, dwie, trzy, pięć, przeklęta nieruchoma scenka rodzajowa… atmosfera tak zgęstniała, że zaraz zaczną bić pioruny. Innymi słowy: za chwilę ktoś zaleje się krwią z rozbitego nochala.

I nawet wiem, kto.

– Tak, to prawda, Emma wciąż o was mówiła – odzywa się Paul.

A jednak nie.

Dostrzegam, że Kevin odpuszcza. Piącha nie startuje.

Słusznie, przyjacielu. Nie warto. I przecież winny jest nie ten szczerzący się koleś. Zapamiętaj dzisiejszą datę, Paul. Gdyż to ważna chwila: dzień, w którym za sprawą niepojętego zrządzenia losu ocalała twoja kichawa.

– Naprawdę? Jak miło słyszeć – głos Kevina ocieka sarkazmem; tego powstrzymywać już nie zamierza – A teraz wybacz, spieszno nam.

Rusza dalej. Bez słowa, bez rzucania przepraszających spojrzeń podążam za nim.

Przed salą, w której mamy mieć pierwszą lekcję, widzę kilka grupek plus jedną samotną Lily. Która najwyraźniej była świadkiem całej sceny. I czeka właśnie na nas.

Zatem dowiemy się czegoś więcej – przebiega mi przez głowę.

Trafiam.

– Poznaliście Paula – stwierdza krótko.

Kiwam twierdząco. Kevin nie reaguje.

– Mogła wybrać inny sposób – dodaje – Mniej wybuchowy. A przede wszystkim nie zwlekać tak długo… nie wtrącałam się, nie miałam ochoty sama dostać rykoszetem.

– Znasz go? – pytam.

Spogląda zaskoczona.

– Jak miałabym nie znać, skoro dramat rozegrał się na Plantacjach? Gdzie również ja pracowałam? Ogarnij się, Will.

Skąd dzisiaj tyle agresji? Dalej, walnij mnie. Może Kevinowi poprawi się nastrój, kiedy ujrzy broczącego posoką przyjaciela.

– Przepraszam? – strzelam.

– Nie ma za co – mówi – Jestem wściekła… ale na Emmę, nie ciebie. Tak, poznałam Paula. Nie pracował, a przynajmniej nie na zwykłych zasadach, bardziej spędzał tam wakacje, bo ktoś z jego rodziny należy do średniej kadry zarządzającej Plantacjami. Snuł się. Nudził. Polował.

Nie warcz, druhu. Proszę.

– Zauważył nas dość szybko, jeszcze szybciej przykleił się – ciągnie – Oczarowywał uśmiechem, pomagał, opowiadał o Faerie, bo zwiedził kawał świata… a wieczorami dotrzymywał towarzystwa.

Kevin moich próśb słuchać nie zamierza. Jest w coraz gorszym stanie.

Cóż, także ja nie mam pewności, czy powinniśmy drążyć temat…. ale skoro już zaczęliśmy? Chyba lepsza prawda, nawet spadająca wprost na łeb, od ciągłego kluczenia.

– Jednak ty nie uległaś urokowi Paula – stwierdzam po prostu.

Lily wzrusza ramionami.

– Wydawał się sympatyczny, a nam brakowało tam przyjaznych twarzy, byłyśmy najmłodsze ze wszystkich… miałyśmy na fajrant zatrzaskiwać się w śmierdzącym, ciasnym pokoiku? Latem wieczory są długie. A uleganie urokowi to nie zbrodnia, prawda, Kevin?

Sądzisz, że dalsze potrząsanie mu pomoże?

Kto zgadnie. Powinien wreszcie przejrzeć na oczy. Ty przynajmniej nie ryzykujesz nokautem, Lily.

– Poza tym nie jestem pewna, kto wtedy uległ czyjemu – dodaje – Ja nie, w tym masz rację. Ja czekałam, aż skończy się ten kierat, i będę mogła wrócić tutaj. Do Seana.

Gromi nas spojrzeniem.

– Lecz jeśli dowiem się, że podzieliliście się z nim tym wyznaniem, położę trupem na miejscu, rozumiecie? Samcom odbija, gdy usłyszą coś takiego. Zaczynają roić sobie różne rzeczy.

Przynajmniej ty jedna nie owijasz w bawełnę. Sean, ty szczęściarzu.

A reszta, Lily? Co miałaś na myśli mówiąc, że nie jesteś pewna, kto poddał się czyjemu urokowi? Do tego punktu sprawa wydawała się zupełnie oczywista.

Oczywista nie jest?

Miejmy to wreszcie za sobą. Do samego końca.

– Jednak w końcu Emma dała się złowić – rzucam.

– A co takiego zobaczyliście przed chwilą? – pyta – Tylko to, że rozmawiają ze sobą na szkolnym korytarzu. Co też nie jest przestępstwem, prawda? Więc kiedy Kevin poradzi sobie z rozrywającą go wściekłością i będzie gotów cię słuchać, przekaż mu, że może nie warto stawiać spraw na ostrzu noża. Bo nic nigdy nie jest tak stuprocentowo oczywiste.

Kevin wciąż milczy.

Zastanawiasz się, co takiego chce ci przekazać Lily? Ja również. Jednak więcej wskazówek nie dostaniemy, już skończyła. A poza tym widzę, że zbliżają się Ellinor i Sean… a i profesor Foster nadchodzi, za moment zabrzmi dzwonek.

Może tak jest lepiej – stwierdzam. Ochłoniemy.

 

 

Kevin rozmawiać nie chce. Rozmawiać nie chce Ellinor – jedyne, co od niej dostaję, to pretensje, że nie zrelacjonowałem jej Bitwy na Głównym Holu. Bo dowiedziała się o niej przypadkiem, od Lily, kiedy zapytała, dlaczego Emma ma tak triumfujące spojrzenie.

Kevin nie zamierza zastanawiać się nad niczym, tworzyć nowych interpretacji. Jest obojętny. A może wyłącznie odgrywa obojętność – ale na tyle przekonująco, że reszta przyjmuje to za dobrą monetę. Wydaje się, że burza rozeszła się po kościach. Szóstka znów tworzy kółeczko na korytarzu, gadamy, choć skrzętnie omijamy naszpikowane minami pryncypia. Zwykłe szkolne rozmowy na przerwach, właściwie szum tła. Lecz robimy to razem. Na powrót razem.

Przemija piątek, po ostatniej lekcji na pytanie Kevina, czy pojawimy się na spotkaniu, wszyscy gremialnie odpowiadają: tak, będziemy. Naprawdę zaskakujące. Czy mamy przełom?

Pomyślny znak – rzucam do Ellinor, gdy przemierzamy park. Tak się zdaje – mówi trochę enigmatycznie. Prośba o rozwinięcie przekazywana spojrzeniem nie skutkuje. Ale nie mam zamiaru naciskać. Dla mnie to naprawdę cholernie pomyślny znak.

Do jutra, Ellinor. Będziesz? Będziesz. Powiedziałbym, że cieszę się – lecz nie uwierzysz, prawda? Tak, już znikam, zanim dojrzy mnie ciotka i jej brytany. Brytany! Nic nie wiesz?

Wracam na stancję. A raczej wracamy: ja i mój spadły z nieba, niewytłumaczalny dobry humor. Będą potrzebne dwie porcje obiadu, pani Pilch. Da się zrobić?

Wiem. Wszystko się da.

 

 

Doskonały nastrój bez szwanku przeżywa wieczór i całą noc. Mam dobre myśli, myjąc się i zdążając na Plac, miejsce zbiórki. Uspokajają mnie płynące rozmowy, gdy maszerujemy ku sklepowi, takie zwyczajne – choć niekoniecznie w spodziewanych parach. Emma gaworzy z Lily, Kevin z Seanem, i tylko ja zajmuję właściwe miejsce, milcząc z Ellinor.

Greg nawet nie unosi głowy w odpowiedzi na powitanie. Tak, to tylko te dzieciaki od czarnej magii. Chyłkiem przemykamy na zaplecze.

I atomówka spada natychmiast.

– Chcę, żeby dołączył do nas Paul – oznajmia Emma bez jakichkolwiek wstępów.

Dawno nie doświadczyłem takiej ciszy. Ktoś mógłby ją przerwać, niekoniecznie wrzeszczeć, lecz przynajmniej ruszyć się, zaszeleścić, zacząć oddychać. Bo zaczynam czuć się nieswojo. Ale przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego zgodziłaś się przyjść na spotkanie.

Stawiam na Kevina i nie mylę się.

– Doprawdy? – pyta – A czymże ów Paul zasłużył sobie na dołączenie do tego szacownego grona?

Niewłaściwy rejestr, przyjacielu. To zbyt twoje. Ona rozegra cię w kilka chwil. Gdy będzie cię rozdeptywała, nawet nie chrupnie.

Emma wytrzymuje jego spojrzenie.

– Na Plantacjach, a miałam dwa miesiące, poznałam go dobrze…

– Nie śmiemy w to wątpić! – przerywa jej Kevin.

Twój spokój, jak widzę, był stuprocentowo udawany.

– Bardziej, niż tylko dobrze – ponawia Emma – Bo możliwości dostałam sporo. Każdego dnia, gdy zachodziło słońce, a niebo rozbłyskiwało gwiazdami, odnajdywał mnie. Zabawiał rozmową. O Faerie, o Szkole, o sprawach postawionych na głowie, które należałoby zmienić. Zaskakująco podobne spojrzenie do naszego. A jego atutem jest to, że od najmłodszych lat wiele podróżował i świetnie poznał nie tylko tę krainę, ale i ludzi, wielu ludzi… jednak, jak widzę, te sprawy nie interesują cię zbytnio. Czy mam powrócić do poprzedniego wątku? Noce, niebo, gwiazdy, my dwoje? Chętnie opowiem ze szczegółami.

Ty też mnie zmyliłaś, tutaj, teraz. Zaczęłaś całkiem łagodnie… lecz to nie trwało długo. Twój dotychczasowy rekord bycia suką właśnie został pobity, Emmo.

Kevin stoi z rękoma wciśniętymi w kieszenie, z wbitymi w nią oczami.

– Przeciwnie, słuchałem cię uważnie. Wyjątkowy młodzieniec, poznał wielu ludzi… nie w kij dmuchał. I wciąż poznaje nowych, powinnaś była dodać. Ma do tego prawdziwy dryg – giętki język, nienaganne maniery, szeroki uśmiech… doskonałość ucieleśniona.

Uśmiech Emmy wydaje się jeszcze szerszy.

– Po co wspominać o oczywistościach? Ale tak, z giętkim językiem trafiłeś w punkt, doświadczyłam go – że się tak wyrażę – dogłębnie. Więc jak, Kev, zgadzasz się, żeby do nas dołączył?

To już nie jest wredne. To okrutne. Nawet jak na ciebie.

Dziś seryjnie będziesz biła rekordy, zgadza się?

Omiatam spojrzeniem niezaangażowaną resztę. Wyglądacie tak, jakbyście pragnęli znaleźć się bardzo daleko stąd, najlepiej na przeciwległym krańcu Wszechświata. I ja czuję dokładnie to samo.

A Kevin jest na skraju eksplozji.

– Dlaczego miałbym odmówić, skoro posiada tyle zalet? – wyrzuca z siebie – Może dla odmiany przestaniesz robić z nas idiotów i zdobędziesz się na odwagę?

– A czego, według ciebie, się boję?

– Wyznać cholernej prawdy! – to już wrzask.

Emma milczy. Ale to wzbierająca fala, która za moment uderzy.

– Jakiej prawdy? – pyta zimno – Prawdy o czym, Kev? O tym, co działo się po tym, kiedy milkły nasze rozmowy w gorącą, letnią noc?

– Mam w dupie, co się działo – Kevin zamierza odpowiedzieć równie zimno, ale mu nie wychodzi, tak straszliwie i zupełnie nie – Chcę wiedzieć tylko jedno: dlaczego urządziłaś ten cyrk. I jak długo zamierzasz go ciągnąć.

– Cyrk? Sugerujesz, że to coś udawanego, że…

– Tak, pieprzony cyrk!

To się skończy cholernie źle. Ponoć dobrze jest wyrzucić nagromadzone żale, oczyścić się i budować od nowa… szczerze wątpię. Powinienem coś zrobić. Problem w tym, że nic nie przychodzi mi do głowy. Co przestaje mieć znaczenie, teraz trzeba powiedzieć cokolwiek, zanim tych dwoje…

– Słuchajcie, może wyjaśnicie sobie wszystko na osobności? – ubiega mnie Ellinor – To sprawy, które dotyczą wyłącznie was dwojga.

Kevin natychmiast wbija w nią wściekły wzrok.

– Mylisz się – mówi z naciskiem, ale już nie krzyczy, za co jestem mu cholernie wdzięczny – Dotyczą nas wszystkich. Paczki, z której za chwilę nic nie zostanie… powinno mi to zwisać, prawda? Czy to ja naciskałem, żeby spotykać się i ćwiczyć? Czy ja zaciągnąłem was siłą na to zaplecze? Ja wymyśliłem tajne sprzysiężenie? Nie. A mimo tego nie zwisało… błagałem Grega o zgodę, a potem spłacałem dług harując w sklepie, bo jedna osoba spośród nas upierała się, że te spotkania są najlepszą rzeczą w całym naszym życiu. Lecz okazuje się, że wystarczy jeden wyszczerzony chłoptaś, żeby to wszystko poszło w diabły.

Przerzuca spojrzenie na Emmę.

– Myślisz, że tylko mnie to boli? Proszę, zapytaj pozostałych!

Emma nie pyta.

Co wcale mnie nie dziwi. Kevin wskazał – szczerze czy nie, bez znaczenia – że nie o urażoną męską dumę mu chodzi, tylko o nas, o naszą paczkę. Szalka wagi przechyliła się na jego stronę. Nie spodziewałaś się. Ja też nie. Grunt zaczyna palić ci się pod nogami, Emmo.

– Jakaś podpowiedź? – naciska Kevin – Dlaczego to rozwalasz?

– Rozwalam? – prychnięcie – To nie ma nic wspólnego z hordą.

– Doprawdy? Och, zwidziało mi się.

Źle, druhu. Było już tak dobrze… a znowu jest źle, właśnie wcisnąłeś jej broń do ręki. Tak, kibicuję ci, choć nie powinienem – bo znam również jej racje.

– Tak, zwidziało ci się – Emma przechodzi do kontrataku; do diabła, byłem pewien, że tak się stanie – I zwidziało ci się też, że możesz mieć wpływ na to, co robię, co wybieram… pieprzona pomyłka, chłopcze. Nie usłyszysz mojej spowiedzi, co najwyżej dostaniesz relację. I nawet nie skrzywisz się, słuchając. Relację o dwunastogodzinnych dniach pracy, kiedy kręgosłup bolał mnie tak, że miałam ochotę wrzeszczeć, i siłą woli powstrzymywałam się od płaczu. O tym, że codziennie wytrzymywałam, że pragnęłam świętować każde takie zwycięstwo. Dlatego zamiast rzucać się na łóżko i zasypiać, czekałam na uśmiechniętego chłopaka, żeby rozmawiać z nim do nocy. Nie masz prawa nawet się skrzywić… i liczę, że wiesz, dlaczego.

Wyciągnąłeś mocny argument, przyjacielu: lojalność wobec grupy. Ale ona przebiła cię stokroć mocniejszym. Szczerym czy nie – to bez znaczenia. Nie wygrasz.

Zbyt wiele nabroiliśmy przez stulecia, byś mógł wygrać.

– Dlaczego miałoby mnie to interesować? – pyta Kevin.

– Doskonałe pytanie: dlaczego? – Emma uśmiecha się drwiąco – Dlaczego chcesz wiedzieć o mnie wszystko?

– Tak, ty jesteś najważniejsza! – to zaledwie podniesiony ton, jednak przeczuwam, że Kevin szybko się rozpędzi – I człowiek ma obowiązek myśleć wyłącznie o tobie, i to właśnie robiłem, przez całe dwa miesiące wakacji spędzone na leżeniu wentylem do góry! Bo w taki sposób je spędziłem, zgadza się? Otóż nie, Emmo! Ponieważ zboże samo nie zbierze się z pola, owoce nie wpadną do podstawionych koszyków, a warzywa nie teleportują się wprost na półki sklepu Grega! Sklepu, którego zaplecze oddał nam do dyspozycji, i zwykła wdzięczność wymaga, by podziękować, a ja mogę to zrobić wyłącznie w jeden sposób. Pracą! Więc zapierdalałem jak automat od świtu do zmroku, i Will też, choć wcale nie musiał! Ciekawe, czemu, prawda?

Drzwi otwierają się nagle, w progu pojawia się sylwetka wspomnianego przed chwilą Grega. O jeden decybel za daleko, druhu. Miałem rację, rozpędziłeś się nadmiernie.

– Moi drodzy, wydrapcie sobie oczy, a potem uściskajcie się na zgodę! – słyszymy Grega – Bo tymi wrzaskami straszycie mi klientów!

– O tej porze nie masz już żadnych klientów! – wrzeszczy Kevin.

Zła odpowiedź, przyjacielu. Cholernie zła.

Łapię go za kołnierz, siłą usadzam na zydelku.

– Przepraszamy, Greg – mówię – Już skręcamy głośność.

Tamten spogląda z powątpiewaniem.

Za moment wywlecze nas stąd i z ciał usypie kopczyk przed sklepem. Może tak będzie najlepiej. Zniknie problem. Raz na zawsze.

– Will, w wolnej chwili pogadaj z moim bratem tak od serca – rzuca – Żebym ja nie musiał tego robić.

Po czym znika.

A czy jeszcze istnieje jakiś problem? – pytam samego siebie. Bo chyba jesteśmy tu razem wyłącznie przez bezwładność. Gdy ruszymy, żadna siła już nas do siebie nie zbliży.

– Zostawmy kwestię domniemanych wakacyjnych przewin, dobrze? – zaczyna Lily, naprawdę niespodziewanie – Jest ważniejsze pytanie, na które trzeba odpowiedzieć. Czy chcemy ciągnąć dalej to przeklęte sprzysiężenie, czy nie. Bo jeśli nie, to rozstańmy się natychmiast. Nie ma sensu dłużej tracić czasu.

Zaskakujące, że pomyślałaś dokładnie o tym samym, co ja. A może wcale nie. Tak, zrobiłaś więcej ode mnie: wypowiedziałaś to głośno. Najwyższy czas. Bo jeśli tego rodzaju problemy niemal powodują rozpad, nie mamy najmniejszych szans przetrwać prawdziwego wstrząsu. Potrzaskano nie-paro, niech to wreszcie do was dotrze.

– Powinnam przeprosić, tak? – odzywa się Emma – To byłoby w dobrym tonie. Ukorzyć się. Roniąc łzy prosić o wybaczenie, że nakręciłam się i powiedziałam tak wiele niepotrzebnych rzeczy. I wszystko znów będzie dobrze, prawda, Kev?

Totalnie surrealistyczna scena. Zatkało wszystkich.

Kevin otrząsa się pierwszy.

– Masz napieprzone w głowie, Emmo – mówi.

– Wiem – przyznaje – Mocno.

Chwila ciszy.

– I wiem, że pracowałeś przez dwa miesiące. Ja też. Plantacje, jeden z najgorszych moich pomysłów. Nie dający się zmyć brud, smród nawozu, narastający z każdą godziną ból. Zjawił się ktoś, kto potrafił oderwać moje myśli od tego, że kolejny dzień będzie identyczny, gorszy nawet… wy byście nie skorzystali? Bądźcie szczerzy przynajmniej przed samymi sobą.

Nie, Kevin, nie odpowiadaj, proszę. Ona nie chce słyszeć odpowiedzi, a my nie potrzebujemy kolejnej dolewki benzyny do ognia.

– Napatoczył się Paul – ciągnie – Przylepił do nas, do Lily i mnie. Z jakiego powodu? Nie miałyśmy złudzeń. Lecz zabawiał rozmową, i chociaż było w tym dużo ja, z opowieści wyłaniał się szczegółowy obraz Faerie, widzianego oczami kogoś, kto nie jest wnuczką głowy Wysokiego Rodu ani synem farmera, kto wiele podróżował z ojcem i był bacznym obserwatorem. Już wystarczająco wybroniłam się, czy muszę dalej?

Wciąż wściekłość. Zaskakujące, ale najgorzej reaguje nie Kevin, tylko Lily. Kręci głową. Opuszczoną głową, wzrok wbity w ziemię.

– Niemal od samego początku zaczęłam przymierzać go do paczki – Emma ponawia – Pytałam: czy byłby dobrym nabytkiem? I testowałam jego intencje, a przez to coraz lepiej poznawałam… co było pierwsze, zauroczenie nim całym? Czy pozytywna ocena po chłodnym badaniu jego przydatności? Trudno teraz stwierdzić. A głowa chyba nie była całkiem chłodna, eufemizm, bo Paul potrafił…

– To zupełnie niepotrzebne, Emmo – przerywa jej Ellinor.

– A dlaczego niepotrzebne? – uniesienie głosu – Nawet ty przeciwko mnie, Ella? Żadnej solidarności? I co ma mnie powstrzymywać?

Ellinor spokojnie przeczekuje atak.

– Dyskrecja – mówi, gdy Emma milknie – W Faerie postawiliśmy na dyskrecję. I czy mam całkiem czarną duszę, czy tylko lekko przybrudzoną, tego nie dowiesz się z moich ust. Ani kogokolwiek innego. To bardzo ułatwia nam życie.

– Zakłamanie? – w pytaniu pobrzmiewa pogarda – Och, nie wątpię, że ułatwia. Czy jest cokolwiek, co różni tę krainę od pieprzonej dziewiętnastowiecznej Anglii?

Na to Ellinor nie odpowie. Nie zna tamtego świata.

– Jest – słyszę jej słowa – Tu twoich wyborów nikt nie skwituje splunięciem pod nogi. Tutaj one niczego ci nie odbierają. Powinnaś to doceniać, Emmo.

A jednak wiesz wystarczająco wiele. Mocne, Ellinor. Cholernie mocne.

– Ależ doceniam – pada odpowiedź – Ja przynajmniej mam powód.

Nieźle, Emmo. Dopieprzyć dwóm osobom krótkim zdaniem. Chociaż właściwie tylko jednej… Ellinor nie wydaje się dotknięta. Więcej, na jej twarzy wypisane jest pobłażanie. Z Kevinem jest gorzej.

Mogłabyś długo opowiadać o swoich wyborach, znacznie dłużej, niż Emma, czy to oznacza to spojrzenie, panno Greene? Nie wiem.

Nie chcę się zastanawiać. Na pewno nie teraz. Bo teraz mamy tutaj zamarłą eksplozję, zatrzymany obraz, stopklatkę, lecz już za chwilę czas na powrót ruszy i fala wybuchu zmiecie wszystkich. Uratować nas? To wydaje się misją niemożliwą.

– Kończymy? – ciszę przerywa głos Lily – Czy zaciskamy zęby i ciągniemy sprzysiężenie dalej, w nadziei, że kiedyś znów się ułoży?

Ona jedna naprawdę walczy o nas – przebiega mi przez głowę. Pozostałym już chyba zwisa. Albo nie ma w nas nawet uncji wspomnianej nadziei.

Lily przesuwa spojrzeniem po wszystkich. Pyta.

– Spisek wymyślił Sean, nie ja. Taka uwaga, Kev – mówi Emma.

– Przestań pieprzyć – odpowiada Sean.

Ostro. Dorosłeś, chłopaku. Kevin tylko zaciska pięści, skulony na taborecie. Wciąż zaciska, tak jest trafniej. Nie dziwię się, Emma nie przestaje, i przestać nie zamierza. Dialog z nią w tej chwili nie ma sensu.

Więc ty musisz odpowiedzieć, druhu. Bracie władcy tego przybytku.

– Kevin, nadal chcesz tutaj zapierdalać, nie dostając w zamian nawet jednego słowa wdzięczności, wyłącznie dla sprawy, czy już ci zbrzydło? – pytam.

Niech ci będzie, Lily. Spróbujmy to uratować.

Kevin unosi wreszcie łeb.

– Mogę zapierdalać. Przyzwyczaiłem się już. Do braku wdzięczności też.

– Nawet jeśli wciąż ja, i tylko ja, będę pomagał ci spłacać czynsz nosząc skrzynki i zamiatając podłogę?

– Ty jesteś mi jedynym światełkiem w mroku nocy, przyjacielu.

Idzie doskonale. Lecz przed nami punkt, który wywoła wstrząs.

– A czy będziesz w stanie znieść obecność osoby, która lubi testować naszą wytrzymałość? Tolerować ją? – pytam.

Och, domyślam się, co chcesz mi powiedzieć, Emmo. Spieprzaj. Mieliśmy głosować nad sprzysiężeniem – tymczasem urządzam sąd skorupkowy nad tobą.

– Emmę? – odzywa się Kevin – To ona nas wymyśliła, nie Sean. Bez niej spisek nie istnieje. Wyjdzie ostatnia, gasząc za nami światło.

Zerka na nią. Przez sekundę. Przez ułamek sekundy.

– Chcesz mnie? – pyta go Emma.

– Nie chcę. Nienawidzę cię z całego serca, jak pewnie się domyślasz – pada odpowiedź – Pytanie brzmi, czy ty wciąż chcesz nas.

– A czy choć słowem zasugerowałam, że nie chcę?

Eskalacja. Twoją odpowiedzią na dziś jest eskalacja.

W głowie wyświetla się bardzo wulgarne słowo.

– Emmo, chcesz? – słyszę zmęczony głos Lily.

– Po emocjonalnym szantażu, że beze mnie wszystko się rozpadnie? – drwina nie milknie – Dziwne, ale wciąż chcę. Dlaczego? Bo to był najlepszy pomysł w moim życiu. Więc chcę. Ciągniemy to dalej i mamy nadzieję, że kiedyś wszystko na powrót się ułoży.

Cytujesz słowa Lily. Ale teraz to zupełnie inne słowa.

W twoich ustach brzmią całkiem inaczej i nawet znaczą coś zupełnie odmiennego.

Lecz to głos na tak.

Wszystkie zabrzmiałyby identycznie, nie ma potrzeby pytać.

Paczka tymczasowo ocalona.

 

 

Kevin rusza na piętro zaparzyć herbatę, a my przysiadamy wśród regałów z przetworami. Emma milczy, Lily szepcze do Seana, Ellinor, napięta jak struna, lustruje długie rzędy słojów z ogórkami. Odpręż się – mam ochotę wrzasnąć. Świat nie zawali się, jeśli przygarbisz się lekko, jeżeli oprzesz się o coś plecami. Naprawdę.

Napitek zjawia się po dziesięciu minutach. Zasysam pierwszy łyk.

Przyzwoita, tylko tyle – niczym nie porywa. Ma się nijak do herbaty parzonej przez Quinna… lecz jeśli o tym wspomnę, obawiam się, że reakcją nie będzie drwiący śmiech z arystokratycznych fochów, tylko coś znacznie ostrzejszego. Niewiele powietrza z nas zeszło, wciąż jesteśmy na krawędzi wybuchu. Wspomnę, czy raczej opowiem o Quinnie – ale nie dziś. To mało stosowny moment na kolejne rewelacje.

Wciąż nabuzowani, a jednak wyczerpani. Emma, tak mi się wydaje, wychyla duszkiem przynajmniej pół kubka.

– Naprawdę udzielasz korepetycji? – pyta ją Sean.

Pytanie mocno z czapy… a i tak jestem mu wdzięczny. Bo trzeba było przerwać tę ciszę w jakikolwiek sposób.

– Pierwszakom – odpowiada Emma – Głupim i bogatym. Chyba jednak nie wszyscy uczciwie zdają wstępne egzaminy, jak nas przekonują – nie sądzicie? Skoro niektórzy odstają już na samym początku roku. I gdy głupimi nieodmiennie okazują się ci bogaci. Lecz nie martwię się tym. Ja wygrywam.

Cyniczne. Uczysz się świata. Ja nie muszę, nie musi Ellinor.

– Mam w tym swój cel – ciągnie – Oczywiście poza wrodzoną pazernością, którą wytknął mi Will. Negocjacje z opiekunem o wielkości kieszonkowego zostały bezpardonowo ucięte… stawiałam zbyt wygórowane żądania, serio, przeklęty oszuście?… dlatego postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Dorobić inaczej. Mojego ponownego wyboru Plantacji w przyszłym roku ktoś mógłby nie znieść, prawda?

Minuta bez dopieprzenia jest minutą straconą. Czemu, Emmo?

Powód rezygnacji jest zgoła inny, lecz wyjawienie go nie zabrzmiałby tak dobrze, nikogo by nie dotknęło. Hodowane w cieplarni ciało londyńskiej nastolatki nie wytrzymywało ciężaru fizycznej pracy, oto on. I masz wypchaną sakiewkę – jednak właśnie odkryłaś, że można napełniać ją w inny sposób, nie tak męczący i bolesny. Czy stąd bierze się twoja wściekłość? Bo teraz widzisz, że dokonałaś niewłaściwego wyboru? I należało spędzić wakacje na jakiejś farmie, gdzie owszem, pomagałabyś w pracach, ale nie wypruwała sobie przy tym żył. Gdzie nie byłoby Paula… za to byliby ci dwaj, do których podeszłaś pierwszego dnia szkoły. Tak podpowiedział ci instynkt: że warto.

I właściwie dlaczego chodzisz wściekła? Przecież jest Paul.

Nie jest? Już nie jest? Serial skasowany? Więc z jakiej przyczyny zamierzałaś wcisnąć go tutaj? Zwykła ludzka nieprzyzwoitość wymaga, by po rozstaniu dokopywać temu drugiemu, nie go nagradzać. Czyli mamy ciąg dalszy, trwa kolejny sezon… a wściekłość wywołana jest czymś innym. Czym, do cholery?

Medal Fieldsa i Nobel z ekonomii temu, kto to odgadnie.

Bałaś się dzisiejszego dnia, naszych reakcji? Już po wszystkim, więc powinnaś ochłonąć, a nie ochłonęłaś.

W istocie nie jest po wszystkim, mam rację? Przywarowałaś, czekasz. Na kogoś, kto zarządzi głosowanie. A nikt się nie kwapi. Ja? Czy to muszę być ja? Przyjaciołom nie powinno wbijać się noża w plecy.

– Jedna sprawa pozostaje nierozwiązana – mówię – Nosząca imię: Paul.

Kevin spogląda na mnie. Smutno.

– Jest taki, jakim go opisałaś, czy dodałaś kilka ozdobników, Emmo? – kontynuuję – I czy po obrzuceniu go różnymi epitetami oraz nazwaniu wyszczerzonym chłoptasiem umiemy wyobrazić go sobie w tym gronie? To drugie pytanie kieruję głównie do ciebie, Kevin.

Wiem. Tego po mnie się nie spodziewałeś.

– Nie koloryzowałam – odpowiada Emma – Zresztą zapytajcie Lily.

Ta kiwa głową.

– Nie koloryzowałaś. I chyba wpasowałby się w sprzysiężenie.

Chyba? Z łatwością, to zamierzałaś powiedzieć, ale uznałaś, że serce Kevina nie zniesie kolejnego podłego ciosu.

– Pasowałby – dodaje Emma – Nie zamierzam się upierać… wyrażam tylko swoje zdanie.

Naciskam, ale bez nacisków. Cudowne, Emmo. Błyszczy, choć w tym przypadku cholernie mrocznym światłem.

Kevin milczy. Może próbuje zatamować krwotoki.

– Kevin? – Lily postanawia go popchnąć.

Nie zazdroszczę ci.

Roimy sobie różne rzeczy, tak, ale to ta mniejsza część problemu, bo gdzieś w głębi wiemy, że to tylko naiwne rojenia. Stokroć gorzej robi się wtedy, gdy pojawia się ten inny. I jest nie jedynie odległym elementem krajobrazu, chłoptasiem mijanym na szkolnym korytarzu, tylko staje tuż obok i trzeba do niego mówić, słuchać, nawet zgadzać się nim.

A wybór należy do ciebie. Twoje słowo zadecyduje. Nie zazdroszczę.

Kevin wzrusza ramionami.

– Spodziewacie się focha? Nie odstawię go.

– Czy to znaczy: tak? – Lily nie ustępuje.

Jest dziś niewiarygodna. Ma Emmę w pokoju, jest zmęczona, dlatego chce wreszcie rozwiązać ten konflikt. Ale to tylko domysł.

– To znaczy tak – mówi Kevin – Bo stawiać warunków nie mam prawa, zgadza się?

– Zgadza się – potwierdza Emma – A jak by brzmiały?

– By ktoś podpowiedział Paulowi, żeby nie szczerzył się po wypowiedzeniu każdego słowa, to wiele by ułatwiło. Chciałbym też licencji na bycie złośliwym przez miesiąc… przez pół roku, dla równego rachunku.

I żeby szlag cię trafił, Emmo. Niewypowiedziane – a tak wyraźne.

Lily uśmiecha się.

– Ode mnie ją dostajesz. Natomiast pierwszy warunek… może ktoś podpowie.

Tak, jesteś przemęczona Emmą. Miałaś ją na Plantacjach, masz teraz w pokoju w internacie. Przelewa się już. Jednak postanowiłaś zapobiec temu naprawiając, nie niszcząc… co naprawdę wzbudziło mój podziw. Szacunek.

– Głosujemy? – pada pytanie Lily.

– Chyba nie ma potrzeby – orzeka Ellinor – Nikt nie jest przeciw.

Doskonałe. Bo powiedzieć, że wszyscy są za, byłoby cholernym kłamstwem. Wkręceni i wmanewrowani, prawda, przyjacielu?

Paczka otrzymała nowy termin ważności. Dość odległy w czasie.

A nikt nie wiwatuje.

Ja też uważam, że zdołamy się dotrzeć. Nie tryskam entuzjazmem, to zrozumiała reakcja. Po cholerę nam ktoś nowy, niech zostanie, jak jest. Lecz zdołałem się przełamać. Przekonajmy się, co może zaoferować nam Paul. Poza byciem nadętym bufonem – nie pojmuję cię, Emmo, nie jest wyborem, jakiego bym się spodziewał po tobie. Może się nie znam. Najpewniej się nie znam.

– Czas na drugi punkt dzisiejszego programu – ciszę przerywa głos Emmy.

Och, przestań. Dziewczyno, naprawdę, przestań.

Wszyscy mamy dość.

– Jaki punkt? – pyta Kevin.

Jego głos jest wyprany z emocji, choć powinien wibrować.

– Drugi kandydat – oświadcza Emma – Sądzisz, że testowanie jednego zajęło mi tyle czasu? Sprawdzanie… ilu?.. dwóch, najwyżej trzech umiejętności? Nie, nie musisz odpowiadać.

Moje nierozumienie ciebie pogłębia się.

Co chcesz osiągnąć? Po diabła te kolejne prowokacje? Czy to próba wytrzymałości? Kogo testujesz: nas, całą paczkę? Czy tylko Kevina? Który powinien wypieprzyć cię stąd bez wahania. Nie wiem, dlaczego tego nie robi, jakim cudem zachowuje spokój.

– To było niestosowne – mówi; to wprost niewiarygodne.

– Cała jestem niestosowna – odpowiada Emma.

Niczego nie naprawiasz kiepskim bon motem. Za moment znów pójdziemy na dno, ale teraz nie pośród huku wystrzałów, tylko w grobowej ciszy. Ale ty niczego naprawiać nie chcesz.

– To żart? – pyta Sean – Że jest ktoś jeszcze.

Emma potrząsa głową.

– Żaden żart. Kandydat – czy precyzyjniej, kandydatka. Dziewczyna z klasy Paula. Sean, nie rób wielkich oczu. Nie jestem idiotką – wiem, że gdybym dzisiaj zaczęła od niej, nie byłoby tamtej wojny. Zastanawiajcie się, czemu tego nie wykorzystałam. Cóż… bo to moralnie naganne?

Twoja dziwaczna gra trwa w najlepsze.

Powstrzymała cię moralność? Wierzymy w to równie mocno, jak w istnienie świętego Mikołaja.

– Dlaczego nam o niej mówisz? – pytam.

– Bo ją znalazłam! – niedopowiedziane idioto zawisa w powietrzu – Bo jest cholernym ideałem! Rozwiązałaby parę problemów, im we dwoje byłoby łatwiej wejść do nas, nam też byłoby łatwiej… prawda, Kev? Poza tym odzyskalibyśmy parytet.

Mógłbyś jej przypieprzyć, pal licho, dziewczyna czy nie, zamiast robić tę minę, gorzką, smutną i zawiedzioną. Bo minę ignoruje.

– Kim ona jest? – pytam.

– Keira? Mówiłam – dziewczyną z klasy Paula.

Tak trudno utrzymać nerwy na wodzy.

– Opowiesz o niej? – a jednak udaje się, nawet decybela więcej.

– Zdolna, inteligentna, mądra nawet – jest zawiedziona moim brakiem reakcji, niemniej odpowiada – Nie myśli schematami, nie więzi jej żadna klatka – to ocena Paula. Nie zwykłam takich rzeczy brać na wiarę, dlatego podjęłam się trudu rozmowy z nią. Diagnoza była identyczna. I mogłabym jeszcze dodać, że jest śliczną dziewczyną… ale to przy naborze nie ma żadnego znaczenia, prawda, Kevin? Will?

Sean spojrzeniem pyta: a gdzie ja?

Do diabła, mam dość. Właśnie ja, z pola widzenia znika urażony Kevin, zdezorientowany Sean, bezradna Lily, zamierzam odnieść to do siebie, stuprocentowo personalnie. Bo najwyraźniej ktoś musi.

– Wystarczy tego dopieprzania, Emmo – mówię – Walisz na oślep, a to krok za daleko. Ja tak uważam.

Potrząsa głową. Mam rozszyfrować ten gest? Jego głębie?

– Dlaczego? – pytam – Powiesz mi, dlaczego?

Zapomnij, że oni tu są, przestań ich dostrzegać. Mów do mnie.

Nie dasz rady, prawda? Przede wszystkim nie chcesz. Z jakiego powodu miałabyś spowiadać się kumplowi z klasy?

Wzrusza ramionami.

– Nie wiem. Bo się popieprzyło? Bo mam zły dzień? Bo świat nie chce naginać się do mojej woli i mam z tym problem? Bo…

Urywa.

– Nie wiem – dodaje po chwili, powtarza pierwsze słowa.

Popieprzyło się bardziej, niż mógłbym podejrzewać, to już nie jest jedynie przypuszczenie, to omalże pewność. Popieprzyło się w sprawach, których wywlec na światło dzienne nie mam najmniejszego prawa… to one, racja, Emmo? Więc trzeba walić obok. Może zadziała.

– I trzeba będzie odstawić cię na Ziemię, gdzie zwariujesz? – pytam.

Jeszcze jedno potrząśnięcie głową. Zagryzienie warg.

– Nie. Wiesz, że nie w tym rzecz – mówi po chwili.

– Szkoda. Na to akurat mam lekarstwo.

Lekko uśmiecha się.

– Skuteczne?

– Dość – odpowiadam – Wróciłem tylko lekko walnięty.

– Wyłącznie ty tak myślisz – rzuca Lily.

Cudowne. I idealnie pasujące do tej chwili, do miejsca, w którym się znaleźliśmy. Do próby wyciągnięcia tej dziewczyny z nie-dołka, w który nie-wpadła. Na pozór niemal wszystko gra, to nie kryzys, który zmienia barwy całego świata na czarne, gdy naprawdę trzeba interweniować. Po prostu pogubiłaś się, Emmo. Stąd ten chaos w twoich ruchach. Walenie, gdzie popadnie.

– Że jestem tylko lekko walnięty? – pytam – Nie ja jeden tak myślę. Potwierdziło to wielu znamienitych Uzdrowicieli.

Uśmiech Emmy powiększa się o jeden ton.

– Więc za chwilę postanowicie zaciągnąć mnie do jakiegoś?

– Nie: jakiegoś – mówi Kevin – Do głuchego.

– Dlaczego?

– Bo twoje odpowiedzi raczej się nie spodobają.

Też świetne.

– Nie musi być głuchy – oświadcza Ellinor – Wystarczy, że sam będzie miał dobrego terapeutę.

– Ale wtedy ten terapeuta… – zaczyna Lily.

– Musi mieć swojego – potwierdza Ellinor – Nieskończony sznur terapeutów.

Z terapeutów przeskakujemy do kucharzy, umyka mi zupełnie, jakim sposobem. Z kucharzy na komedie romantyczne. Z komedii na segregacyjne zarządzenia w internacie, i z czym one nam się kojarzą. Zapominamy o nie-dołku Emmy, o Paulu, o Keirze, o wyznaczeniu jakiejś daty sprawdzenia ich kandydatur. Rozmawiamy jak na przerwach pomiędzy lekcjami, o niczym, o wszystkim, lecz na tysiąc mil od rzeczy ważnych. Właściwie to tylko szum tła. Ale rozmawiamy.

 

 

Eksplorujemy poniedziałek. Sytuacja poprawia się, aż w końcu stabilizuje na całkiem przyzwoitym poziomie. Pewnie zasługa sprzyjających okoliczności: szkolne korytarze wypełnione tuzinami uszu nie są miejscem do poruszania trudnych tematów. Takich, które często wybuchają w rękach.

Podziwiam nas wszystkich, serio. Jesteśmy tak niewiarygodnie odporni, tak plastyczni, tak wiele potrafimy zrozumieć i wybaczyć. Mija jeden, drugi, trzeci dzień – i nasze rozmowy brzmią w stu procentach tak, jak wcześniej. Jak gdyby nie zdarzył się kataklizm na zapleczu Grega.

Termin rozmowy kwalifikacyjnej zostaje ustalony. Wybieramy neutralny grunt, park sąsiadujący ze Szkołą. Emma na jednej z przerw przekazuje ustalenia kandydatom; po powrocie oznajmia, że wyrazili zgodę. Co prawda Keira była mocno zaskoczona, gdyż po raz pierwszy usłyszała o sprzysiężeniu… lecz szybko doszła do siebie, co wystawia dobrą ocenę jej umysłowi.

Nie komplementuj dziewczyn, bo brzmisz niewiarygodnie.

W wyznaczony dzień, kwadrans przed umówioną godziną, w sześcioro zbieramy się w parku.

Co jest kiepskim posunięciem, gdyż od rana pada, i wcale nie zamierza przestawać. Emma gromi Kevina spojrzeniem. Ten broni się dzielnie. Od kapuśniaczka jeszcze nikt nie umarł… okej, prawie nikt… ale ryzyko podjąć musimy – nie zamierzam wpuszczać obcych na prywatny teren, póki ich dokładnie nie prześwietlę. Więc przestań zżymać się, Emmo. I załóż kaptur. Pojmujemy, że twoja oszałamiająca uroda stanie się przez to nieco mniej oszałamiająca, ale potoki wody spływające z głowy czynią ją jeszcze mniej oszałamiającą. Emma rusza w pogoń, próbując zasadzić kopniaka, nieskutecznie, precyzyjne celowanie uniemożliwiają spływające z jej głowy potoki wody. Lily i Sean dopingują ją gorąco, Ellinor tylko obserwuje. Korzystając z tego, że jest zaabsorbowana śledzeniem pościgu próbuję wcisnąć łeb pod jej parasolkę, jednak z miernym skutkiem. Szyja wygina się w niewystarczającym stopniu – a podejście cal bliżej oznaczałoby nieuniknione dotknięcie. Dotknięć Ellinor nie toleruje.

Czekamy.

Mimo że moknę, nie mam ci za złe tej decyzji, przyjacielu. Zbyt wiele dobrych chwil spędziliśmy na zapleczu sklepu i w mieszkanku na pietrze, by teraz narażać je na sprofanowanie przez osoby, które mogą okazać się niechcianymi intruzami. Zresztą – jak mówi Emma – ty rządzisz.

Wyprzątam z umysłu wszelkie uprzedzenia, które mogły zniszczyć mój obiektywizm. Mając nadzieję, że Kevin postąpi identycznie. Jednak wciąż dręczy mnie pytanie: co, jeśli choćby jedno z nas wyrazi sprzeciw? Jak postąpimy, urządzimy głosowanie? I wygra większość? A ci, którzy przegrają, bez sarkania pogodzą się z porażką i będą ładnie się uśmiechać? Nie wierzę. To niemożliwe. Nie jesteśmy cholerną demokracją.

Lecz oto nadchodzą.

Kiedy widzę, jak rozpromieniasz się na ich widok, Emmo, zaczynam sądzić, że postanowiłaś zwiększyć szanse kandydatów na zaliczenie rozmowy kwalifikacyjnej, dając bezcenne wskazówki. Gdyż z twarzy Paula zniknął wkurzający uśmiech, sprawiając, że już nie wygląda na skończonego palanta. Co zaleciłaś Keirze? Że dobrze jej będzie w zielonej kurtce przeciwdeszczowej? Tak, kojarzę tę istotę, jednak dotąd tylko mijaliśmy się na korytarzu. Byłem zbyt zajęty czołganiem się u stóp Ellinor, żeby móc dokonać rzetelnej oceny. Ale chyba powabne z ciebie dziewczę.

Cześć, Paul. Hej, Keiro. Moknięcie tu jest kiepskim pomysłem? Wobec tego schrońmy się pod daszkiem, niedaleko stąd, na dziedzińcu.

Nie uśmiechaj się pod nosem, Emmo.

Droga zajmuje nie więcej niż pięć minut. Nad głowami wyrasta dach. Mogę wreszcie zetrzeć wodę z facjaty.

Tak, teraz trudna część. Paul, opowiedz nam o sobie.

Zaczyna mówić. A ja mebluję umysł pakietami danych.

Więc twierdzisz, że jesteś rodzonym mieszkańcem Faerie… cóż, żadna nowość, Emma przekazała nam to wcześniej. Pochodzisz z Północy, gdzie twoi rodzice mają niewielką posiadłość. Nie farmę. Bo Stephensonowie od niepamiętnych czasów zajmują się kupiectwem, i nie inaczej jest z twym ojcem. A dzięki temu mimo młodego wieku zdążyłeś przemierzyć Faerie wzdłuż i wszerz, korzystając z każdej okazji zabrania się z ojcem w podróż. Co oznacza, że znasz tę krainę o niebo lepiej od solidnie osiadłego Kevina – a i Ellinor nie wygląda na osobę, która lubuje się w wycieczkach krajoznawczych. Ona mogłaby co najwyżej opowiedzieć szczegółowo o żyrandolach w salach balowych poszczególnych Wysokich Rodów… na cholerę nam takie informacje? Znów wyzłośliwiam się, nie przeczę. I tak, Paul, twoja wiedza i kontakty mogą okazać się dla nas wielką pomocą. Przyznaję. Jak również to, że przyjąłeś dobrą strategię – nie jesteś przymilny, nie jesteś protekcjonalny, mówisz do rzeczy… co sprawia, że zaczynam wątpić w moje pierwsze wrażenie i dopuszczam możliwość, że wcale nie musisz być tak zwanym fiutem. To już rynsztok, Williamie. A jeśli tylko Emma weźmie się w karby i nie da Kevinowi powodu do wybuchów wściekłej zazdrości, to Paul powinien bez większych problemów zostać zaakceptowany. Co zdarzy się dalej? Cóż, Emma, jak każda bezpióra, dwunożna istota o płaskich paznokciach – co przecież jest istotą człowieczeństwa – obdarzona została wolną wolą. Jeżeli moje przypuszczenia w kwestii spraw, które zadziały się na Plantacjach są słuszne, jeżeli serduszko Emmy uzna, że właśnie Paul jest tym jedynym – Williamie, docierasz do granicy, za którą rozpościerają się wymioty – to Kevin będzie musiał się z tym pogodzić. Po prostu.

Mój werdykt brzmi: przyjęty. Teraz z radością przechodzimy do ciebie, Keiro.

Ty z kolei zapewniasz, żeś Ziemianką o irlandzkich nie tylko korzeniach, ale i pniu, konarach, gałązkach i nawet liściach. Cóż, w tej kwestii parytetu nie osiągniemy. Ale nie jest on naszym celem. Choć w istocie, po przyjęciu Paula, parytet zostanie złamany, gdyż ja, wbrew obiegowej opinii, Ziemianką nie jestem – ani o irlandzkich, ani o żadnych innych korzeniach – i dopiero przyjęcie ciebie przywróciłoby go: znów mielibyśmy remis, cztery do czterech. Jednak tego nikt nie jest świadomy. Tak, Keiro, słucham cię z zainteresowaniem, i podoba mi się, co mówisz. Jak mówisz. Umysł masz przedni, nie przesadzam, czasami wystarcza kilkanaście zdań. Byłabyś przeciwwagą dla Emmy. Byłabyś morderczynią moich marzeń o byciu najlepszym i najmądrzejszym – jeszcze kilka takich nabytków, a na zawsze osiądę w otchłani przeciętności. Ale jestem gotów podjąć to ryzyko.

Natomiast cała reszta, ta nieistotna…

W chwili, gdy zdjęłaś kaptur, pomyślałem, że Emma odrobinę koloryzowała nazywając cię śliczną dziewczyną. Ładna, jednak żadna z ciebie piękność, zabrzmiał wyrok. Całkiem normalna – a gdyby poważyć się na użycie brzydkich słów – zwyczajna.

Jednak już dziesięć sekund po owej chwili dodałem, że byłabyś taka, gdyby nie burza ognistorudych, niesfornych loków wirujących wokół twojej głowy. Gdyby matka natura – oraz geny, racja – nie obdarzyły cię tymi wręcz niewiarygodnie zielonymi oczami. Nie, zwyczajna bez wątpienia nie jesteś. I może twój widok nie zmusza mnie, bym mową wiązaną sławił twą urodę… ale nie mogę zapominać, że rude nigdy nie są, jak mówi się, pięknościami klasycznymi. Wyklucza to wasza nieokiełznana dzikość. Nie słuchasz moich myśli, prawda, Keiro?

Bredzę, wiem. Poza tym powinienem przestać przeszywać cię spojrzeniem, bo Ellinor, zapominając o wyrażonej wcześniej zgodzie, zdzieli mnie w cymbał – albo ty, Keiro, spłoszysz się, uznając, że nie zamierzasz być w jednej bandzie ze zwyrodnialcem. A źle by się stało.

Tak, chcemy was u siebie. Oba egzemplarze.

Stawiacie identyczną diagnozę tej krainie. Nie boicie się używać słowa zmiana, tak, przeczuwam, że głowy macie wypchane wizjami i planami, których szansa na realizacje wynosi niemal równe zero. Jak my. Jesteście pełni entuzjazmu i potrzebujecie kogoś, kto podsycałby ów żar. A my – najwyraźniej – potrzebujemy was.

Tajna narada na uboczu? I liczenie głosów?

Nie. Wystarcza wymiana spojrzeń, widzę, że decyzja została już podjęta. Bez jakichkolwiek sprzeciwów.

Zatem mówisz, przyjacielu, że w sobotę spotykamy się w ósemkę?

Doskonale.

 

 

Greg wygląda na nieco zdezorientowanego, gdy wkraczamy do sklepu w powiększonym składzie. Nie zgadzają mu się cyferki. Jednak Keira witając się z nim uśmiecha się szeroko, pięknie, i starszy brat Rise mięknie w ułamku sekundy.

Któraś z was powinna wrzasnąć, że wszyscy bez wyjątku jesteśmy potwornymi prymitywami – myślę, wtaczając się na zaplecze.

Zaczynamy od zrelacjonowania Keirze i Paulowi dotychczasowych osiągnięć sprzysiężenia i przedstawienia jego celów na przyszłość. Przepraszam: to Emma mówi, pozostali milczą – chyba świadomi, że nie powinni odbierać jej tych chwil szczęścia, kiedy może zalewać świat potopem słów. Tak jak nie odbiera się dziecku ulubionej zabawki.

Kiedy kończy wykład, zabieramy się za testowanie magicznych umiejętności nabytków. Przeprowadzamy kilka prób – i szybko okazuje się, że oboje mają sporo do nadrobienia. Paul wygląda na dotkliwie zszokowanego. Wszak realizujemy w szkole ten sam program, prawda? Trafiliśmy do stowarzyszenia geniuszy? Nie – odpowiadam w duchu, obserwując z paskudną, triumfalną satysfakcją, jak ostrze mojej myśli zagłębia się w Blokadę Keiry jak rozgrzany nóż w masło i w jednej sekundzie ją unicestwia. Nie jesteśmy geniuszami, Paul – tego kopa dały nam wspólne ćwiczenia, wynosząc w kosmos. W niczym nam nie ustępujecie, trzeba wam jedynie szlifu.

Trzecia próba rozbicia Blokady spotyka się już z oporem. Czwarta niemal nie powodzi się. Szósta spala na panewce. Widzisz, Paul? Właśnie o tym myślę. Nieustanne ćwiczenia, do których zmusza nas znienawidzona Emma. Keira uczy się błyskawicznie, w zaskakującym tempie… i nie minie parę tygodni, a będzie równie dobra, jak my. Może lepsza – tak, nie obraź się, Paul – stawiam właśnie na nią, nie ciebie. Może przegoni wspomnianą Emmę, która będzie zmuszona do przełknięcia gorzkiej pigułki bycia tą drugą. Wyobrażam sobie tę scenę uwiecznioną na płótnie, olej, tryptyk, styl rembrandtowski: Emma oddająca koronę, Emma pomstująca, że wpadła na pomysł przyprowadzenia tych znajd, Emma zalewająca się łzami, umykająca w sromocie. Po duszy rozlewa się obrzydliwe zadowolenie. Pozna ciemne strony życia. Najwyższy czas.

Solidnie poniewieramy nowych. Potem siedzimy przy herbacie, rozmawiając, poznając się lepiej. Paskudna fraza – ale pasuje. Jest zwyczajnie miło, żadnych zgrzytów, Emma pilnuje języka, Kevin nie warczy. Keira odwzajemnia moje uśmiechy, Ellinor nie bije zbyt dotkliwie, Paul zachowuje ostrożność, przykleił się do Seana i Lily. A to ledwo pierwsze spotkanie.

Czas kończyć – w pewnej chwili oświadcza Kevin. Obiad w stołówce dochodzi. Pomóc? Nie, Will, dzisiaj czynsz będzie spłacał Sean, a poganiać nas będzie Lily. Ty odprowadź Ellinor. Nawet dwa razy, na zapas – za tydzień wypada twoja kolej. Nie wiedziałeś? Więc teraz już wiesz.

Odprowadzam Ellinor. Nie jest zła, że w pewien sposób została przymuszona. Mówi. Uśmiecha się. I jej głos brzmi niemal ciepło, gdy żegnamy się pod domem ciotki. Do poniedziałku, Will. W końcu doczekaliśmy się pokoju na świecie – stwierdzam w duchu wracając na stancję, by dać nura w sterty podręczników.

Monotonnie upływa reszta weekendu. Kolejny szkolny tydzień mija w błogiej rutynie. Jedynym jej przełamaniem jest wyjście z Kevinem do Halleya. Nastawiam się na wysłuchiwanie żali przyjaciela i pocieszanie go – otrzymuję biesiadę wypełnioną wychwalaniem piękna biesiadowania. Jesień nadchodzi – mówi. A po niej nastanie długa, sroga zima. Co oznacza, że należy niezwłocznie zacząć zbierać zapasy, i właśnie zabraliśmy się… a ukoronowaniem naszych wysiłków będzie Samhain.

Wygląda na to, że Kevin pogodził się z losem.

Pięć dni przelatuje ekspresowo. Na kolejnym spotkaniu Keira i Paul kontynuują wdrażanie z zapałem i entuzjazmem. Aż miło patrzeć. I pewnie wystarczy miesiąc, a nikt z nas nie będzie potrafił sobie wyobrazić, że kiedyś było inaczej, że tych dwoje nie należało do paczki.

Wypełniona bujaniem w obłokach niedziela i znów bolesne zderzenie z ziemią, poniedziałek, wtorek, środa, monotonia, nuda, znużenie, oczekiwanie weekendu. Scola Magna – najlepsza szkoła Wszechświata – zaczyna wychodzić mi bokiem. W czwartek, podczas przerwy pomiędzy matematyką i łaciną niemal zderzam się z Quinnem. Pyta, czy miałbym ochotę zajrzeć do niego po lekcjach. Nie odmówiłbym, nawet gdybym wspomnianej ochoty nie odczuwał, gdybym miał dziesiątki ważniejszych planów, nawet gdyby Ellinor zapraszała na spacer wyłącznie we dwoje po Ogrodzie… z tej prostej przyczyny, że Wielkim Mistrzom się nie odmawia. Decyzję ułatwia fakt, że Ellinor wcale nie proponuje schadzki, a moim jedynym planem jest cielesne obcowanie z podręcznikiem przyrody przed piątkowym sprawdzianem. Z przyjemnością – odpowiadam. A uwolniony uprzedzam ruch przyjaciela, który obserwował całą scenę z półdystansu. Kevin, czy raczyłbyś mi powiedzieć, czego chciał ode mnie Mistrz? Kevin uznaje, że to mało śmieszne – a po prawdzie wcale. Już na najbliższym spotkaniu wyjaśnię wszystko – obiecuję naburmuszonemu przyjacielowi. Wytrzymaj jeszcze dwa dni.

Herbatka u Quinna udaje się w pełni. Mistrz jest serdeczny, wypytuje o wszystko, o szkołę, o wakacje na Ziemi i te w Astbury, o Edwarda, jednak w tych pytaniach nie wyczuwam śladu nacisku, nie czuję się jak na przesłuchaniu. Zwyczajna ciekawość człowieka ciekawego świata, w dodatku dobrego słuchacza – mówię sobie, nie wmawiam. Kogoś, kto nie udaje zainteresowania, kto potrafi skwitować mój monolog celnym żartem czy pasującą anegdotą.

Dwie godziny mijają w mgnieniu oka.

Brakuje mi takich rozmów – myślę, przemierzając opustoszałe korytarze Scola Magna. Ponieważ brakuje mi osób, z którymi mógłbym je prowadzić, starszych, bardziej doświadczonych ode mnie. Rodziny. Tak. Po prostu rodziny.

Ale stało się, jak się stało – dopowiadam po chwili, zbiegając po schodach. I nie dam się ponieść ponuremu nastrojowi, nie tego pragnie dla mnie Quinn. Nie zacznę się mazać. Wypełnię brzuch spóźnionym obiadem, chwycę podręcznik, a powtarzając łacińskie nazwy stworzeń wszelakich będę cieszył się, że zdobyłem coś, co zastępuje utracone. Mądrego starca, który uparł się mnie hołubić. I dziką bandę przyjaciół, dzięki którym już nie stoję na uboczu rozpamiętując przeszłość. Czy mógłbym życzyć sobie czegoś więcej?

Bardzo przepraszam, pani Pilch. To bez wątpienia najbardziej absurdalne wytłumaczenie, jakie słyszała pani w życiu: otóż zatrzymał mnie w szkole Mistrz Quinn. Żeby wlepić karę za sprzeczne z normami zachowanie, oczywiście, że tak – przecież nie będę wymyślał powodów, w które nikt by nie uwierzył.

Dobrze, już myję ręce i siadam do stołu.

 

 

Kevin atakuje mnie przez cały piątek. Inni także, bowiem nie omieszkał powiadomić paczki, że William ma tajemnicę, którą, owszem, postanowił się podzielić – jednak dopiero w sobotę. I trwa bitwa na zdegustowane spojrzenia. Nie! – odpowiadam bez słów. Poczekamy do jutra… życzę sobie, żeby przy wszystkim byli Keira i Paul, aby nie poczuli się pominięci. Mam nadzieję, że poprawnie odczytują moje niewerbalne komunikaty.

Płochą. Nie lubią cię – oznajmia odprowadzana Ellinor. I vice versa – mówię. Najważniejsze, że ty wciąż mnie lubisz. Nie, nie wiem, skąd bierze się ta bzdurna wiara. Może po prostu uwielbiam marzenia.

Spotkanie sprzysiężenia rusza punktualnie. Lecz zaczynamy nie od mojej spowiedzi, tylko jak zwykle, od ćwiczeń pod batutą Emmy. Keira i Paul nadrabiają zaległości, a pozostali zabawiają się udowadnianiem nieskuteczności kolejnych dzikich pomysłów Emmy. Nie, nie potrafimy myślą zgasić płomienia świecy, choć staramy się tak mocno, że oczy wyłażą nam na szypułach. Nie, nie można siłą umysłu żonglować przedmiotami, a nawet unieść czy przesunąć najlżejszego nawet okruszka. To znaczy, bez wątpienia można – ale nie tędy droga. Tak, zgadzamy się, musimy znaleźć sposób wpływania na świat fizyczny, co będzie prawdziwym przełomem. Bo nie wiemy, z której strony ugryźć problem, Emmo! Jak niematerialna moc ma pokonać bezwład przedmiotów. Próbujemy. Lecz nie wierzymy, że nieustanne próby robią dobrze naszym umysłom. Niewiasto, to boli!

W końcu przyjmuje naszą kapitulację. Kevin wykonuje tradycyjny kurs na piętro i po kilku minutach chłepczemy gorącą herbatę. Z radością. Lato zniknęło już w mrokach niepamięci i lekki chłodek na zapleczu – tak pożądany ze względu na wypełniające półki owoce i warzywa – zmienił się w prawdziwe zimno. A my wciąż upieramy się, że wystarczy nam lekki T-shirt. Zapalenie płuc niebawem zweryfikuje owo przekonanie. Wyluzuj, Emmo, za moment zaczynam. Jeszcze parę łyków.

Dopijam herbatę, wstaję. Umilknijcie, bowiem będę przemawiał.

Tak, wasze przypuszczenia są słuszne, mam tajemne konszachty z Mistrzem Wiedzy. Już dwukrotnie zaprosił mnie do swojego gabinetu, rozmawiał, wypytywał o samopoczucie i ogólne wrażenia. Powód? Przyjaźń, która łączyła go z moimi dziadkami, oraz zobowiązanie, że będzie pilnował, bym nie zszedł ze ścieżki prawości. Było to dla mnie całkowitą niespodzianką – niemniej z zaproszeń skwapliwie skorzystałem. Tylko dureń by nie skorzystał.

Są zaskoczeni, niewątpliwie. Na tyle, że zapominają zbesztać mnie za spóźnione wyznanie. Relacjonuję przebieg spotkań. Oczy Emmy rozbłyskują na wzmiankę o przepięknej mapie Ogrodu wiszącej w gabinecie Mistrza, z kolei Paul wyraźnie odlatuje do krainy marzeń, kiedy wyznaję, że z chęcią poszedłbym w ślady dziadków. Najpewniej i w jego duszy rozbrzmiewa zew niepoznanego. Kevin strzyże uszami, gdy padają przyziemne konkrety, Ellinor od samego początku przemowy spogląda podejrzliwie. Reszta – jak mi się zdaje – poza słuchaniem nie zajmuje się niczym innym.

Owszem, przeczuwam, że zdarzą się następne razy, oświadczam w finale. Opadam na zydelek. Skończyłem.

Emma potrzebuje chwili na zebranie myśli. Tylko chwili.

– Dlaczego Quinn tak cię hołubi? – pyta.

Wzdycham.

– Emmo, mówiłem już, że przez…

– Przez przyjaźń łączącą go z twymi dziadkami? – wchodzi mi w słowo – Przez sentyment do ich wnuka? A kiedy na moment zawiesisz wiarę w baśnie, jak będzie brzmiała twoja odpowiedź?

– Emmo, podejrzewając Mistrza o…

– Jest najpewniej ostatnim człowiekiem, któremu przypisałabym złe intencje! – wrzeszczy; to wyraźnie nie jest mój dzień – Natomiast ja jestem ostatnią, która uwierzyłaby w garbate aniołki!

– W co? – włącza się Kevin.

Zostaje zignorowany.

– Will, czy Cameron mógł uznać, że jego zdalna kontrola nie sprawdza się wystarczająco, i nasłał na ciebie Quinna? – drąży – Dałeś mu jakiś powód? Nabroiłeś?

– Zarzekam się, żem bez winy – zapewniam uroczyście.

Marszczy się.

– Jeśli zaczniesz uzurpować sobie prawo do rzucania kamieniami, ja zmykam – stwierdza.

– O czym wy mówicie? – to znowu Kevin.

Emma spogląda z przyganą.

– Ziemskie mity, Kev. Podczas wizyt należało czytać… zamiast wślepiać się dwadzieścia cztery godziny na dobę w telewizor. I nie przekonuj mnie, że się nie da.

– To ja zawsze przekonywałem innych, że się da! – odwrzaskuje.

– O czym oni mówią? – cicho pyta Keira.

Właśnie. O czym.

– Chyba odbiegliśmy od sedna – zauważam.

Kieruję te słowa przede wszystkim do Emmy – jednak nie słyszy, albo głuchotę udaje. Wszystko jedno, efekt taki sam. Dumasz nad czymś, bogini?

Ale spokoju nie doświadczam. Czepia się mnie Kevin. Ile powiedziałeś Quinnowi o nas? O naszej paczce, przecież nie mam na myśli siebie. Mówisz, że opisałeś ze szczegółami wakacje w Astbury? Cooo? Właśnie to, młodzieńcze z poważnym urazem na punkcie własnej anonimowości. Nie przeoczyłem żadnego drobiazgu, włącznie z lokalizacją twojego łóżka. Mają cię na widelcu, przyjacielu. Już wprowadzają współrzędne do komputera dezintegratora. Nie, wcale nie żartuję. Jak bym śmiał.

I wtedy Emma przyszpila mnie morderczym spojrzeniem.

– Zaczynam coraz mocniej podejrzewać, że jedynym powodem, dla którego Quinn zainteresował się naszą klasą, jesteś ty! – wypala.

Czy ja śnię?

– Ha, ha – odpowiadam – Doceń moją uprzejmość i umiar… powinienem skwitować to gromkim wybuchem zjadliwego śmiechu.

– Doceniam – stwierdza – A teraz zastanów się spokojnie. porachuj wszystkie zbiegi okoliczności. Cameron zostaje twoim opiekunem. Ciągnie cię w wakacje na Ziemię i zostawia sam na sam z twym wujem, który tu, w Faerie, dorobił się statusu… cóż, nie ma potrzeby tego taić, persona non grata. Wuj mimochodem zdradza ci rozmaite tajemnice tej krainy, prowadzi długie, przemądre dysputy – choć niektóre z nich wiodą na manowce. Powracasz do Szkoły… i okazuje się, że nieoceniony, ukochany przez wszystkich profesor Brown pilnie musiał wyjechać na prowincję – mimo że wcześniej nie było o tym mowy. A naszą klasę bierze pod swoje skrzydła nie kto inny, jak sam Mistrz Wiedzy, chociaż nigdy wcześniej się to nie zdarzało, przynajmniej w czasach, że tak się wyrażę, nowożytnych. Klasę oraz ciebie. Zaprasza cię na długie rozmowy, bada, sonduje… czy to nie włącza alarmu w twej głowie?

Dotąd panowała tam cisza. Teraz, po twojej żonglerce argumentami, jedynie gdzieś w oddali rozbłyskują słabe, czerwone światełka. Nic nie wyje. Nikt nie biega w panice poszukując drogi ucieczki.

Czy możesz mieć rację?

A czy wierzysz też we wróżki, Emmo? Kolejne bezsensowne, spiskowe teorie. Zgadza się – jestem zaginionym, ostatnim potomkiem królewskiej linii władców Faerie. Już odkurzają tron, wyciągnięty gdzieś z lamusa. Już gwardziści trenują zasadzanie kopniaków, którymi przegonią Kanclerza Drake'a.

– I z jakiegoż to powodu wzbudzam takie zainteresowanie? – pytam drwiąco – Dzięki moim nadzwyczajnym zdolnościom, czy winę ponosi mój zniewalający uśmiech?

– Z powodu wyjątkowo niskich lotów sarkazmu, którym próbujesz przesłonić wrodzoną tępotę! – nie czekam długo na ripostę.

Okraszoną poderwaniem się z taboretu.

Kevin w jednej chwili jest między nami, jakby spodziewał się, że skoczymy sobie do gardeł.

Pax, pax, dzieci – mówi – Oddychajcie głęboko.

Twarzą ku Emmie. Ciekawe. Boisz się odwrócić do niej plecami, nawet, gdy prosisz o pokój? Oto kto jest tutaj prawdziwym zagrożeniem.

Jednak milczę. Życie mi miłe.

Siadam. Siedzącego się nie bije – taki zwyczaj, niepisane prawo niemal. Tymczasem Emma uspokaja się – oddychając, nie oddychając, głęboko, płytko – nie wiem, staram się nie patrzeć. Nie prowokować. Niemniej znowu myśli. Dostrzegam blask aury wokół jej głowy. To fotony, wzbudzone wyładowaniami przeskakującymi między neuronami. Bo co innego. Jak wytrzymuje ci chłodzenie? Hej, Emmo, powinnaś uczyć Seana, jak podkręcać procesory.

– Zatem twierdzisz, że te spotkania będą miały ciąg dalszy – stwierdza znienacka.

Tak właśnie twierdzę. Intencje Quinna wydały się dość jednoznaczne. Pragnie dać mi więcej. Polubił mnie, z jakiegoś powodu. Mimo mej wrodzonej tępoty oraz niskiej jakości sarkazmu.

– Będą miały. Nie wątpię – mówię.

Złe rzeczy widzę w twoich oczach. Złe.

– To może – dla odmiany – teraz ty nieco wysondujesz Quinna?

I nie pomyliłem się.

Czy zdzierżysz, jeżeli popukam się w czoło? Albo ciebie – żeby komunikat zyskał większą siłę przekazu?

– Może zwyczajnie powinienem włamać się do jego umysłu i wyciągnąć stamtąd wszystkie odpowiedzi? Bez zabawy w jakieś głupie podchody?

– Już mówiłam, że sarkazm słabo ci wychodzi – odcina się – Ale jeśli się upierasz, proszę bardzo, możesz spróbować. Życzę powodzenia… a w każdą rocznicę twego wygnania urządzimy wieczór wspominkowy i będziemy nucić rzewne, melancholijne melodie.

Keira, która od dłuższego czasu z trudem tłumi śmiech, nie wytrzymuje, parska.

– To u was norma? – pyta – Czy po prostu mam dziś pecha? I miałam przed tygodniem? I dwoma?

Odpowiada jej Kevin. Zapewne dlatego, że stoi wystarczająco daleko od Emmy.

– Norma, ale z innymi dramatis personae. Zazwyczaj to mi przypada rola jej oponenta. Jestem ulubionym chłopcem Emmy do wyżywania się i wyszydzania.

– A nad kim mam się pastwić? – Emma zwraca się do Keiry – Nad Seanem? Lily warczy, gdy tylko na niego spojrzę, więc nie, dziękuję. Nad nią? Mieszkamy w tym samym pokoju, i wiele razy, kiedy budziłam się w nocy, pochylała się nade mną, trzymając w dłoniach poduszkę, dlatego…

– To ohydne kłamstwo! – wrzeszczy Lily – Nigdy nie trzymałam poduszki! Uduszę cię gołymi rękoma, Emmo.

– I dla pewności skręcisz kark.

– Dla pewności – zgadza się Lily.

Racja, Keiro. Uciekaj.

– Will z kolei ni w ząb nie rozumie zasad zabawy – ciągnie Emma – Zamiast obrazić się, grzecznie dziękuje i prosi o więcej. Więc zostaje mi Kevin. Odporny na ciosy, wyrozumiały, łagodny… po prostu ideał.

Ideał nie wygląda na szczęśliwego.

Natomiast Keirze brakuje jednej zmiennej w równaniu.

– A Ellinor?

– Z Ellinor łączy mnie najszczersza miłość. I złego słowa o sobie nie powiemy.

– Miłość gorąca jak ogień – potwierdza Ellinor lodowatym tonem.

Keira znacząco spogląda na Paula. Najpewniej pyta: czy dokonaliśmy dobrego wyboru, wiążąc się z tymi szaleńcami?

A Paul rozkłada tylko ręce. Za późno. Stało się.

– Może powrócimy do kwestii Willa i Mistrza Wiedzy? – proponuje.

Wracamy, choć z niezbyt wielkim entuzjazmem. Chyba przez to, że nie umiemy znaleźć odpowiedzi na zasadnicze pytania. Dlaczego. I w jakim celu.

Czas pokaże – myślę. Musimy się z tym pogodzić.

Kończymy kwadrans po drugiej. Proces odprowadzania przeciąga się ponad miarę – Ellinor jest marudna, wlecze się niemiłosiernie i co kawałek przystaje, twierdząc, że dopadła ją jesienna depresja. Przez to na stancję muszę wracać biegiem.

Obiad już podnosi cumy. Dopadam go w ostatniej chwili.

 

 

Potem jest niedziela i kolejny obiad, po którym czuję, że nie mam żadnej ochoty wdrapywać się do swego pokoju i ponownie zasiadać nad podręcznikami. Trzeba wyrwać się na wolność. Zanim do końca zmienię się w bez ustanku wypełniany danymi twardy dysk.

A dzień dzisiaj pogodny, w sam raz na bezproduktywne włóczenie się. Już nie lato, bez wątpienia – lecz jeszcze nie jesień, mokra, zimna, wstrząsająca duszą – jednym słowem cudowna. Może ostatnia szansa na łagodną aurę, niedługo Samhain, a wtedy otworzą się zawory w niebiesiech, a z klimatyzatorów Matki Natury powieje okrutnym chłodem. Zatem co postanowisz, Williamie?

Jednak wdrapię się na te cholerne schody. Po kurtkę – na wszelki wypadek – oraz sakiewkę. Rozpoczynam wspinaczkę. Dobrowolne wystawianie się na odstrzał, prawda? Wypchany mieszek i to absolutne przeciwieństwo kamuflażu na grzbiecie. Będę widoczny z odległości mili.

Przeżyję. Olbrzymy z Północy od lat nie zapuszczają się tak daleko.

Ruszam Murarską w kierunku Centralnej Alei, bez żadnego konkretnego planu. Posnuć się, zajrzeć tu i ówdzie, w jakieś ciemne zakamarki. A może…? Czy rozwścieczenie Kevina biesiadowaniem w Królewskiej bez niego będzie miało sens i moc, jeśli dowie się o fakcie po fakcie, czy powinien zdybać mnie na gorącym uczynku? Oto z jakimi problemami filozoficznymi muszą mierzyć się uczniowie Scola Magna.

Nie realizuję nawet najmniejszego skrawka z tych zamierzeń, bo już po kilkuset krokach, kiedy przemierzam Aleję, widzę siedzącą na ławce Jej Naburmuszoną Wysokość pannę Holmes.

Wbić hamulec w podłogę, zawrócić? Minąć udawszy, że nie zauważyłem? Za późno, już mnie spostrzegła. I – rzecz dziwna – jej spojrzenie raczej zachęca do podejścia, niż odpycha. Zaryzykuję.

Podchodzę. Klepie dłonią w ławkę: siadaj.

– Dziwne, Emmo – stwierdzam – Rzadko miewam ochotę na spacery… a mimo to niemal za każdym razem wpadam na ciebie.

– Karma to wredna suka, mój drogi – mówi – Z nią nie wygrasz.

– Karma? Nie cierpię tego słowa – energicznie potrząsam głową – Jest cholernie pompatyczne. Ja nazywam rzecz prościej: szczaniem pod wiatr. Wszystko, co zrobisz, powraca do ciebie.

Wiesz, do czego piję, Emmo. Do jakich twych uczynków.

– Wiem, do czego pijesz – mówi – I nie znajduję w sobie winy. Natomiast bon mot, który, jak ci się zdaje, wymyśliłeś… chybiony, bo wyłącza połowę ludzkości.

– Dałabyś radę – zapewniam ją – Gdybyś naprawdę się postarała.

– Tak sądzisz?

Potwierdzenia, zwłaszcza entuzjastyczne, zwykle przynoszą odwrotny efekt. Dlatego tylko wykonuję rękoma nieokreślony gest mieniący się znaczeniami. Może złapiesz się, podejmiesz próbę? Nawet jeśli nie będę świadkiem, a raczej nie będę – zawsze kupa śmiechu.

– Siadaj – ponawia prośbę, czy może rozkaz.

Siadam. W bezpiecznej odległości – ani zbyt blisko, ani zbyt daleko. Oczywiście natychmiast to zauważa.

– Wciąż ta asekuracja – komentuje.

– To trasa Kevina – mówię – A nie lubię się podkładać… natomiast ty najwyraźniej tak. Wspomnienia awantury u Grega zacierają się już i pragniesz odświeżyć doznania?

Teraz to ona trzęsie grzywką.

– Drwisz z koleżanki, która przeżywała kryzys? Bezduszne.

– Kryzys? – niemal prycham – Ty? Możesz mydlić oczy pozostałym… ze mną nawet nie próbuj zaczynać.

Chyba widzę w oczach zapalające się uznanie.

– Z tobą się nie uda – mówi.

– Ze mną ci się nie uda – potwierdzam – Lecz dla ciebie, Emmo, niemilknące brawa. Postawiłaś na swoim… widzą w tobie ofiarę, dziewczynę, która totalnie się pogubiła. Co oznacza zrozumienie. Przebaczenie.

Ucieka mi spojrzeniem, patrzy w przestrzeń. Długo nic nie mówi.

– A nie przyszło ci do głowy, że pogubiłam się? Przynajmniej trochę? – słyszę wreszcie – Jesteś pewien, że mnie przejrzałeś? Że masz komplet poprawnych odpowiedzi?

Wielu by się nabrało. Nawet bez by – bo nabrało się.

– Nie przejrzałem cię – odpowiadam – Szczerze mówiąc, nawet nie próbowałem. Wiem zdumiewająco niewiele… ale jest tam to, co najważniejsze. Pogubiona? Nawet na sekundę nie straciłaś kontroli. Natomiast problem, który masz do rozwiązania… jest jak najbardziej prawdziwy.

Nie odrywa się od obserwowania jakiegoś niewiadomego punktu.

– Wiesz? – odzywa się nagle – Wal się.

Bo trafiłem?

Jednak na powrót jesteś starą, dobrą, popsutą, zrobaczywiałą Emmą. Cieszę się. Bo już odrobinę się stęskniłem.

– Zapytam cię jeszcze raz o to samo, co wtedy – mówię – Dlaczego? Dlaczego nam to urządziłaś?

Ten przeklęty spektakl, sinusoidę o takiej amplitudzie, że chyba tylko cudem wyszliśmy z tego bez szwanku. O nim myślę.

– Bierzesz pręt i rozciągasz go – odpowiada – Próba wytrzymałości, musisz to znać… doszły mnie słuchy, że masz gorący flirt z fizyką. Rozciągasz tak długo, aż pęknie. Albo zatrzymujesz się chwilę przed. Jesteś pewien, dokąd zaprowadzi nas spiskowa działalność? Która nią nie jest, wiem, i pewnie nigdy się nie stanie… lecz jeśli? Muszę wiedzieć, jak wiele wytrzymacie.

Straszliwie popieprzone, Emmo. I niezwykle rozsądne.

Gdyby nie było kłamstwem.

– My? – pytam – Horda? Czy tylko jedno spośród nas?

Jeszcze jedno potrząśnięcie głową.

– Mam w nosie jego wytrzymałość na mnie. Nie zamierzam używać go do wznoszenia czegokolwiek.

Zbyt pompatycznie zaprzeczasz. Powinnaś parsknąć drwiącym śmiechem i krzyknąć: Kev? Przestań pieprzyć!

Ale nie mam zamiaru dociekać, czy jesteś tego pewna na sto procent. Próbować wydłubać z ciebie, czym jest twój związek z Paulem, jeśli nadal jest. Nie dlatego, że mi zwisa. Chociaż zwisa. To po prostu nie moja broszka.

I pewnie to dostrzegasz. Wyglądasz na całkowicie spokojną, jakbyś w ogóle nie dbała, że mogę innym powtórzyć słowa, które tu padły. Jakbyś miała absolutną pewność, że nie stanowię dla ciebie żadnego zagrożenia. Że nie będę kłapał. A nie możesz jej mieć – ponieważ ty nie przejrzałaś mnie. Możesz jedynie mieć nadzieję.

Lecz przypadkiem trafiłaś. Kłapał na pewno nie będę.

Poza tym najwyższy czas dać sobie spokój z rozważaniem tego. Jest wiele ciekawszych spraw, o których możemy rozmawiać. I powinniśmy. Los nie zderzył nas dziś bez powodu, prawda?

– Pozornie taki spokój – stwierdzam – A dzieje się naprawdę wiele, przynajmniej u mnie.

– Quinn? – odgaduje natychmiast.

– On – potwierdzam – Ale i wuj Edward, który tak mocno namieszał mi w głowie, że do tej pory nic nie chce się ułożyć. Grzechocze.

Trudno mi teraz przypomnieć sobie, który z nas inicjował te tematy. Czy ja, ciekawy świata, czy to wuj prowadził rozmowę tak, bym musiał pytać. Mógł, po prawdzie, zaczekać z moją inicjacją jeszcze rok. Aż mój umysł rozwinie się nieco bardziej.

– W końcu klocki się ułożą – zapewnia – I powstanie obrazek.

– Nie mów, jaki – proszę ją, choć nie sądzę, że mnie posłucha.

– Jesteś przewrażliwiony. Błękitne niebo, zielona trawka i szeroko uśmiechnięte słońce. Nie musisz przyznawać się, skąd to znasz.

Ja? To przecież scenografia twojego ulubionego programu.

Lecz tak. Prędzej czy później wszystko się ułoży.

Posiedzimy sobie w milczeniu? Czy skorzystamy z okazji, że nie otaczają nas umierający z nudów, przeraźliwie ziewający przyjaciele i weźmiemy na warsztat coś z pryncypiów?

Przynajmniej spróbujmy.

– Gdzie my jesteśmy, Emmo? – pytam.

– W Faerie, głupku.

Nie, dziś nie dam się wciągnąć w wymianę uprzejmości.

– W magicznej krainie, zgadza się? – ponawiam niezrażony – Ale ja jestem już trochę za duży, by wierzyć w baśnie, w krainy leżące za siedmioma górami, za siedmioma lasami.

Teraz urwę, zamilknę, czego szczerze nienawidzisz. Moja zemsta za głupka. Podziała?

Owszem.

– Do rzeczy! – warczy po kilkunastu sekundach.

– Magia, owszem, istnieje. Ale nazwać ten świat magiczną krainą to za mało, Emmo. Faerie musi być czymś. Czymś prawdziwym, realnym. Światem właśnie. Planetą. Albo nawet monstrualną, rotującą w ósmym wymiarze sferą, by zadośćuczynić twoim zastrzeżeniom wobec koncepcji Edwarda. Lecz nikt niczego nie wyjaśnia, tematu nie ma. Dlaczego? Bo to tajemnica tak przerażająca, że ze strachu jądra skurczyłyby się nam do rozmiaru rodzynek?

– Znów poza obszarem mojego doświadczenia – rzuca cierpko.

– Ale brzmi błyszcząco, prawda? Lecz do sedna: nie sądzę, że kryją przed nami prawdę. Zaczynam podejrzewać, że powód jest prostszy. Nie wiedzą, czym jest Faerie. Nikt nic nie wie.

Twoja kolej. Jeśli jesteś zainteresowana dyskusją.

Kiwa głową.

– A to pierwsze pytanie w chwili, w której budzi się rozum. Ty, włochaty, z niskim czołem! Gdzie, do cholery, jesteśmy?

– Trochę się zagalopowałaś – zauważam.

– Niewiele. Żółw, słonie, krokodyle… to koncepcje sięgające odległej starożytności. Wcześniejsze przekazy ustne mogły zwyczajnie zaginąć.

– Bo już neandertalczyk drapiąc się po masywnej żuchwie rozważał problem kulistości Ziemi – rzucam.

Skoro się rozpędzamy, chcę puścić się cwałem.

– Jeśli rozważał, to wyłącznie w skrytości ducha. Za głoszenie herezji rozbito by mu czerep kością udową mamuta – odcina się.

Racja. Na stosie spalić nie sposób, jeśli nie posiadasz zapałek.

I gratuluję orientacji w paleontologii.

– Wróćmy na twardy grunt – proponuje po chwili – Nasi antenaci mogli nie zastanawiać się nad naturą Faerie, uważając ten ląd za przedłużenie Ziemi… ale od współczesnych należałoby oczekiwać nieco głębszej refleksji.

– Oczekuję – odpowiadam – Bez skutku.

– Ja również. Lecz – jak się zdaje – jesteśmy osamotnieni w tej ciekawości.

Osamotnieni? Czy zwyczajnie ostrożni, przez strach przed zaktualizowaną wersją masażu kością udową mamuta?

– A próbowałaś z kimś o tym rozmawiać? – pytam.

– A z kim miałabym prowadzić taką dysputę? Z Kevinem?

Brzmisz niepięknie, Emmo. Deprecjonujesz jego umysł.

– Z kimś mądrzejszym od członków naszej paczki – precyzuję.

Wszystkich członków. Nie zamierzam sprawiać przykrości przyjacielowi, nawet in absentia.

– W tym problem, Will. Starcy mają nas w dupie, rozmawiać nie zamierzają. A znajdź kogoś w naszym mniej więcej wieku, ale od nas mądrzejszego… misja niewykonalna.

Teraz z kolei brzmisz zabawnie.

– Więc to my jesteśmy ci mądrzy?

– A kto? Przydupasy Briana?

Przykład skuteczny. Niestety dowodu z tego nie ukręcisz, Emmo.

– Pośród durniów możemy wydawać się mądrzy – mówię – Jednak obiektywnie…

– Daj nam nieco więcej czasu! – przerywa mi – Czy Cameron, kiedy był nastolatkiem, przewodził gildii? Nie! Bo miał inne, pasjonujące zajęcia. Z patykiem w grabce biegał za gąskami krzycząc: taś, taś!

Wzdrygam się – wyobrażam sobie, że za mną stoi Mistrz.

Czy te pokłady złośliwości mogą się kiedyś wyczerpać? Lecz spoglądam na ciebie – wydajesz się zupełnie spokojna. Nie emocje tworzą te słowa. Wydala je chłodny, zupełnie czarny umysł.

Ergo zajdziemy dalej od niego – rzucam.

– Taki właśnie mam zamiar – odpowiada.

O żaden inny nikt by cię nie podejrzewał.

– Straszliwie napaliłaś się na tę rewolucję. Rewolucję w cudzysłowie… ale jednak.

– A ty nie?

Wzruszam ramionami.

– Nie odczuwam przemożnej potrzeby wznoszenia barykad. Zasadniczo jest mi dobrze tak, jak jest.

Wściekniesz się, prawda?

– Pieprzyć uciemiężony lud i całą resztę! – wścieka się – Byle Ellinor spoglądała łaskawym okiem, dawała się odprowadzać… i nie przekreślała wizji rodzących się w twoim zdegenerowanym umyśle.

Kolejna, która zagląda mi do głowy.

Zdegenerowanym? Potępiasz najzwyczajniejszą pod słońcem męską chuć? Więc co, do diabła, zdarzyło się na Plantacjach?

Poza tym jestem zmuszony otworzyć ci oczy.

– Zupełnie nie mam pojęcia, z jakiego powodu wszyscy postanowili łączyć moją skromną osobę z księżniczką Ellinor – oznajmiam – Kim jest ona, kim jestem ja? Idąc za twoim przykładem znalazła sobie chłopca do wyżywania się. Tylko tyle.

Wskazuje palcem kącik oka.

– Widzisz to, Will? O tutaj, właśnie tu… ronię łzę nad twym ciężkim losem.

– I słusznie. Należy mi się współczucie.

Śmieje się zjadliwie.

– Wciąż masz jej za złe, że nie zaprosiła cię na wakacje do swego zamczyska?

– A nie powinienem? – muszę się odciąć – Wszak przydałbym się do czegoś. Do pogoni za lisem, grałbym rolę lisa oczywiście… doszły mnie słuchy, że mają tam nader zacną psiarnię. Lub do rozrzucania obornika. Bo wypasanie gąsek z badylkiem w grabce nieco przekracza moje możliwości, nie uważasz?

Wzrusza ramionami.

– Kevin kiedyś wspomniał, że pomimo namów postanowiłeś upierać przy Królowej Lodu. Więc teraz nie płacz.

– Nie płaczę.

– Płaczesz. Ale w końcu ci przejdzie.

Kopanie się z koniem ma w sobie więcej sensu.

A może masz rację. Płaczę, bo jeszcze nie do końca wyleczyłem się z Lodowej Dziewicy. Lecz jakkolwiek wygląda prawda, lepiej powrócić do poprzedniego wątku.

– Co o tym świecie mówią księgi w bibliotece? Pewnie szukałaś.

– Otóż nic nie mówią – odpowiada – Z powodu swojej nieobecności. Oczywiście, że szukałam, nie jeden raz, odkąd zyskaliśmy swobodniejszy dostęp do zbiorów – ale niczego nie znalazłam. Nieobecność… albo pomijanie faktów.

– Pomijanie? – to mnie intryguje.

Kiwa głową.

– Pamiętasz Podróże, twój wigilijny prezent? Zbiór relacji z wypraw wielu badaczy – tyle wiesz, ale pewnie wyłącznie tyle.

– Jeśli pytasz, czy przeczytałem…

– Nie jestem naiwna – ucina moje wynurzenia – Więc podaję podstawowe fakty, jak przy omawianiu lektury w podstawówce. Miejsce akcji: Nieskończona Droga i światy położone wzdłuż niej. Czas akcji: dziewiętnasty wiek i przełom tegoż oraz wieku dwudziestego. Autorzy podają daty. Niekiedy. Jednak poza nimi nie ma nic, żadnych odniesień do sytuacji w Faerie, żadnych, najbardziej lakonicznych nawet wzmianek. Że właśnie zakończył się spór graniczny pomiędzy Yorkami i Hornblowerami, że Kanclerz spadł z konia i boleśnie stłukł tyłek, że oszczeniła się jego ulubiona suka… nic, zero. A przecież snując opowieść, umieszczasz ją w jakimś kontekście, mam rację? I zazwyczaj dodajesz rys historyczny, nawiązujesz do poprzedników, do ich odkryć i ustaleń. Znowu pustka. Dziwne i niepokojące, prawda?

– Zważywszy, co wiemy o Faerie, nie – mówię – Skoro znajomość naszej historii jest tu niechętnie widziana.

Energicznie potrząsa głową.

Podróże są niemal nam współczesne, i umiem sobie wyobrazić, że ich autorzy nie posiadali wiedzy o przeszłości… jednak ich teraźniejszość? Urodzili się z wbudowanym modułem autocenzury? Czy raczej wydawca zatrudniał prawdziwego cenzora na etacie – taka konieczność, zarządzenie Kanclerza? I co ze starymi dziełami? Okrajali wszystkie, pozycja po pozycji?

Sprawa wydaje się dużo prostsza. Przynajmniej dla mnie.

– Nie bawili się w wyłapywanie nieprawomyślnych smaczków – odpowiadam – Takie rzeczy robi się – masz rację – pod przymusem zarządzenia. Rozkazu. Raz, a dobrze, nie po kawałku przez stulecia. Myślę, że po prostu w pewnym momencie zniknęli wszystkie książki, które uznali za niewygodne. Indeks podpisany przez Kanclerza… i do dzieła.

Jej oczy stają się ogromne.

– Płonące stosy? Jak robili w trzydziestym którymś fani czesanego w ząbek psychopaty?

Czesany w ząbek. Świetne, Emmo.

– A czemu nie? – pytam – Co w tym niezwykłego?

Zaskakujące – przemyka mi przez głowę. Mogłoby się wydawać, że jesteś ostatnią osobą zdolną wierzyć we wrodzoną dobroć naszego gatunku. Tymczasem dziwisz się, że ludzie potrafią być paskudni.

Wydaje się naprawdę poruszona.

– To nie mamy szans się dokopać – głos brzmi prawdziwie smutno – I nie mówię o ustaleniach tutejszych Newtonów. Do czegokolwiek.

Kręcę głową.

– Rzuciłem tylko niczym niepoparte przypuszczenie. Bo jakie posiadam dowody? Brak takowych pozycji w księgarni na rogu, w udostępnianych nieletnim uczniom zbiorach Szkoły?

– To mocne poszlaki – burczy – I program wspomnianej Szkoły… jakby zamierzali nas przekonać, że Faerie wykluło się z nicości nie dalej niż przedwczoraj. Na słowo przeszłość reagują spazmami.

Jest w tym sporo racji. Przyznaję.

Jednak nie pozwolę ci nurzać się w pesymizmie. Jesienią to niebezpieczne.

– Nawet jeżeli palą z zapałem i entuzjazmem, zawsze coś przetrwa – mówię – Gdzie? W archiwach władców, Wysokich Rodów, zbiorach bogatych kolekcjonerów, przeoczone w bibliotekach gildii, w schowkach, do których nikt nie zaglądał od stuleci… i prawda, musiałabyś wspiąć się cholernie wysoko, by zyskać do tego dostęp – ale jak sama stwierdziłaś, taki jest twój zamiar.

Rozchmurza się trochę.

– Taki jest mój zamiar – potwierdza – Dobrze, Will. Tego się będę trzymała.

Jak niewiele trzeba, żeby cię zadowolić. Gdyby wszystkie nastolatki były takie. Ale nie są… prawda, Ellinor?

I tak nieodmiennie kończą się wszystkie moje spacery. Zamierzałem odetchnąć, zrelaksować się, a zafundowałem sobie ból głowy. Wielowymiarowy. Spowodowany mnóstwem spraw i wątków.

Przez ciebie, Emmo.

– A ty dlaczego się nie uczysz? – pytam.

– Bo ja niczego innego nie robię? – odwarkuje.

Robisz mnóstwo innych rzeczy. Doprowadzasz do furii przyjaciół, opluwasz ich jadem, kręcisz i lawirujesz. Tylko po co wspominać o oczywistościach.

– Musiałam wyrwać się z internatu – mówi po chwili – Pomyślałam, że może spotkam jakiegoś przyjaznego duszka i naciągnę go na kawałek ciasta… sama go sobie nie kupię, przecież jestem ucieleśnieniem skąpstwa. Tak nazwał mnie jeden przyjaciel.

Ciekawym, który. Sugerujesz, że mam spojrzeć w lustro?

Powinna tu być Ellinor. Lecz nie ma jej. Jesteś ty.

I dobrze.

Podrywam się z ławki, wyciągam do niej dłoń.

– Zapraszam cię na gorący placek z wiśniami – mówię uroczyście.

– Poważnie? Och, to naprawdę miłe!

W dodatku ujmuje moją dłoń, daje się pociągnąć. Uśmiechnięta, radosna, szczęśliwa.

Prawie wierzę, Emmo. Tak jak ty w szczerość moich intencji.

Chodźmy.

 

 

Umówmy się, że to była nasza druga randka – mówi, kiedy odprowadzam ją w pobliże internatu. Dosyć odległe pobliże, żeby nie wzbudzać sensacji. Niech będzie – zgadzam się. Czy wobec tego mogę liczyć na pożegnalnego buziaka? Umrzesz na surrealizm, Will. A ty będziesz kiedyś straszliwie żałowała, że odmówiłaś, włącznie z potokami łez spływającymi po policzkach. Bzdurzę? Przekonasz się. Do poniedziałku, Emmo.

Który nadchodzi szybciej, niż mógłbym się spodziewać.

I jest nudny, nie pomaga nawet epizod odprowadzania Ellinor. Nudny jak wtorek, środa oraz czwartek. Dialogi na przerwach z przyjaciółmi – jedyna rzecz, która trzyma mnie przy życiu – są zbyt krótkimi epizodami. Już odczuwam przesyt. A ledwo minęła połowa października, i nie wiem, jak zdzierżę do końca roku, do zimowych ferii przynajmniej. Jeżeli w moim życiu nie pojawi się coś nowego, oszałamiającego, fascynującego. Co? Mam pewien pomysł. Emmo, czy zostaniesz moją dziewczyną? Tak, wiem, co odpowiesz. Dlatego nawet nie pytam.

Piątek jest nudny odrobinę mniej, gdyż stanowi zapowiedź sobotniego spotkania. I odprowadzana Ellinor nie marudzi jak zwykle, buchając energią zachwyca się aurą, mglistym powietrzem, a przede wszystkim kolorami, barwami i odcieniami liści smętnie zwisających z drzew. Lubię jesień – oznajmia w pewnej chwili. Chociaż jeśli się zastanowić, lubię każdą porę roku. Ale jesień też lubię.

Dziewczyno, w tym, co mówisz, nie ma najmniejszego sensu.

Liczę, że także ty kiedyś ją polubisz – mówi na pożegnanie. I umyka. Kiedy docieram do Placu, zaczyna mżyć. Szanse są coraz mniejsze – wysyłam Ellinor swoją zdegustowaną odpowiedź. Mży przez całe popołudnie i wieczór. Lecz sobotni poranek wita mnie słońcem.

Spotkanie rozpoczyna się tradycyjnie, od ćwiczeń, którym w myślach nadaję przydomek bezużyteczne. Wzmacnianie Blokady, Emmo? Fakt, że z wypadu na Ziemię powróciłem żywy, udowadnia, iż mojej Blokadzie nic nie dolega. Selektywne sianie myślami? Odbierający dech koncept – nie wiem jednak, do czego owa umiejętność miałaby mi się przydać. Jak i pozostałe twoje wytwory zresztą. Lecz przecież nie obrażam się, ćwiczę, nie widzisz? Aż pot zalewa me czoło.

Postępy Keiry i Paula są bardziej niż zadowalające. Nie tylko w umiejętnościach magicznych – ale również w wyrażaniu swojego zdania. Dogoniliśmy was, Emmo, i dalej nie dotrzemy. Czy wiesz, dlaczego? Bo tak jak wy dobiliśmy do obecnych granic możliwości… a zburzy je dopiero Otwarcie. Czekajmy, aż ono nas odmieni. Tymczasem dyskutujmy, dyskusje mają sens. Poważnie. Nie żartuję, Paul też nie. Od żartów przecież mamy was.

Niewyobrażalnie śmieszne, Keiro – oznajmia mina panny Holmes. Niemniej daje znak, że na dzisiaj koniec. Kevinie, raczylibyśmy napić się herbaty. Ten bezzwłocznie rusza na piętro.

– Dobrze, odstawmy na bok magię – odzywa się po pierwszym łyku Emma – Na jakiś czas. Pogrążmy się w dyspucie o najdziwniejszej rzeczy w Faerie – dla mnie całkowicie niepojętej – sposobie urządzenia tego świata.

Wypowiedziawszy to, spokojnie pociąga drugi łyk. I trzeci. I kolejny.

– Emmo? – nie wytrzymuje Kevin.

– Świata posklejanego z tajemnic, niedopowiedzeń, przemilczeń, ale również zwyczajnych, ordynarnych kłamstw! – wypala – Stworzonego przez naszych władców, Kev. Ludzi, dla których idealny model społeczny to średniowiecze, nie, nie przesadzam ani trochę! Jest moja wioska – ma myśleć prostaczek – jest kilka wiosek dookoła, gdzie zaglądam raz czy dwa razy w roku… i to już cały mój wszechświat. I jest dobrotliwy Kanclerz, gdzieś daleko, który rządzi mądrze i sprawiedliwie, żeby mi, prostaczkowi, było dobrze. Więc żyję sobie dobrze, spokojnie, od urodzin do śmierci, pracuję w pocie czoła nie zastanawiając się nad niczym. Faerie to dla mnie jakaś abstrakcja – mój świat ma promień dziesięciu mil… zrozum, Kev, to obrazek żywcem wyjęty z dwunastowiecznej Europy. Chociaż nie! Tam mogli przynajmniej odwołać się do Boga, którego istnienie nadawało sens ich wegetacji. A tu nie mają nawet tego. Ich życie to pustka. Wielkie, zakłamane, bezsensowne nic.

Czuję się wstrząśnięty, słuchając Emmy.

Nasza niedzielna rozmowa odcisnęła w tobie mocny ślad, jak widać. Nakłoniłem cię do przemyśleń. Jednakże nie sądziłem, że efektem będą tak kategoryczne sądy… chociaż przyznaję, sam pewnie zbyt często używałem słowa średniowiecze.

– Kev? – pyta Emma – Dodasz coś? Zgodzisz się, zaprzeczysz?

Ten kręci głową.

– To dla mnie za mądre. Jestem tylko prostaczkiem z zapadłej wioski. I dobrotliwy Kanclerz byłby nierad, gdybym próbował użyć rozumu.

– Powiedziałam, że to ich marzenie, a nie stan faktyczny! – ponosi ją trochę – I proszę, zarzućcie mnie argumentami, że się mylę! Jeśli nie ty, Kev, to może Will? Który sprowokował to wszystko swoim: powiedz, czym jest Faerie, Emmo?

Nie myliłem się. I nie przebijajcie mnie wzrokiem.

Pewnie będę musiał podjąć próbę. Choć jak się zdaje, raczej powinniśmy zajmować się smarkatą magią – bo takiej wagi dysputy zwyczajnie nie przystają nastolatkom.

– Nawet prostaczków przyjmują do Scola Magna – pierwszy strzał.

– Tak jak na średniowieczne uniwersytety – odbija go – Jeden procent populacji. Może promil. Wybrańcy.

– Jest Ziemia, Emmo – podejmuję kolejną próbę – Trafiają stamtąd wytwory zaawansowanej technologii.

– Jak cudeńka z Chin, Indii, i innych tajemniczych krain. Ale niczego nie zmieniają, nie wywołują właściwej reakcji: sami wyprodukujmy takie. Zróbmy skok ze średniowiecza do nowoczesności.

Racja. Nie widzę pociągów przemierzających równiny.

Nie będzie łatwo.

– Jest magia, która wpływa na wszystko.

– Magia? Will, gdzie, do cholery, jest magia?! Gdzie???

Ciszej, Emmo. Bo jest i Greg, który nie toleruje wrzasków.

– We wspomnianych wioskach – mówię – Zwiększa plony.

– Jak trójpolówka i płodozmian.

– Zapobiega konfliktom – nie kapituluję – Minimalizuje liczbę przestępstw. Gildia Praw…

– Drakońskie średniowieczne prawo również było skuteczne – przerywa mi.

– Nie aż tak.

– Ale studziło emocje. Senior, nad nim władca, nad nim Bóg – równa się ład i porządek. Bajzel zrobił się dopiero wtedy, gdy zaczął sypać się feudalizm.

Potrząsam głową.

– Nie wiem, Emmo. Nie znam ziemskiej historii tak dobrze.

– A tutejszą znasz? – wrzeszczy.

Przesadnie triumfująco jak na mój gust.

– Will, cokolwiek wymyślisz, chybisz – przechodzi do kontrofensywy – W Faerie nie ma historii, czyli w istocie nie ma czasu, żyjemy w wiecznym, nieustającym teraz. Jest druk – ale wynalazek imć Gutenberga tu nie spełnił swojej roli, nie zasiał fermentu, myśl nie rozprzestrzeniła się pomiędzy strzechy. A powinna była. Neandertalczyk nie rozważał problemu kulistości Ziemi, średniowieczny chłop też nie – ale mieszkaniec Faerie z dwudziestego pierwszego wieku jest do tego wręcz zobligowany. Do myślenia. Do zastanawiania się, skąd pochodzi i dokąd zmierza… on jednak tematu nie tyka. Z jakiego powodu? Bo nie ma czasu? Bo rozum przechowuje w składziku i wyciąga raz w roku, aby zetrzeć z niego kurz? Nie. Nakłonili go do tego nasi władcy. Konstruując ten cudny świat poklejony z przemilczeń oraz kłamstw.

Mocne, Emmo. Nawet w twoich ustach. Ale ta teza wciąż do mnie nie przemawia. Jak nakłonić człowieka, żeby przestał myśleć? Czym innym jest zatajanie faktów – która władza mówi całą prawdę swoim poddanym? Nie każdy musi ją znać. Na cóż ona bezrefleksyjnym kmiotkom? Na co ona dzieciom? Wiem, brzmi paskudnie… lecz tak jest wszędzie.

– Może prostaczkowie nie są zainteresowani dociekaniem prawdy? – rzucam.

– Nie są, to ustaliliśmy. Ale dlaczego?

Masz już odpowiedź: rzucono na nich zaklęcie.

– Bo uważają to za marnowanie czasu?

– Rozwiązanie problemu kulistości Faerie na pewno nie stałoby się ich priorytetem – stwierdza – Ale dane, liczby, fakty o świecie, który ich otacza? W którym funkcjonują? Pamiętasz jeszcze, jak mówiłam o poszukiwaniu rocznika statystycznego? Teraz zdjęto nam ograniczenia w korzystaniu z zasobów biblioteki, więc ponowiłam próby. I co? Otóż nic! Nie ma takowych! Okrągłe zero!

Zlepiam ripostę, lecz nie udaje się jej wygłosić. Lily chrząka.

– Emmo, my tu jesteśmy – oznajmia.

– Więc się włączcie, do cholery!

Lily unosi ręce w geście poddania.

– Nie ma takowych, ponieważ Kanclerz nie chce, by prostaczkowie dowiedzieli się, czy produkt krajowy brutto Faerie rośnie, czy maleje – podejmuję – A nie sądzisz, że istnieje znacznie prostsze rozwiązanie? Że owego rocznika nie wydano, bo – jak nadmieniłem przed chwilą – nikt, albo prawie nikt nie byłby nim zainteresowany? Że zwyczajnie nie opłaca się go wydawać? Populacja Faerie to nie kilkadziesiąt milionów, tylko znacznie, znacznie mniej, ile dokładnie, tego nie wiem, ale…

– Wiedziałbyś, ile, gdyby nie ten nieistniejący, niepotrzebny nikomu rocznik, co? – ponownie wchodzi mi w słowo – Zapewniam cię, ktoś posiada takie dane. Nasi władcy! Choćby po to, by skutecznie ściągać podatki – nie sądzisz? Lecz może, według nich, wiedza o tym niekoniecznie powinna być powszechna? Nie tylko o liczbie podatników oraz wielkości wpływów do państwowej kasy… ale także o tym, ilu mieszkańców żyje w nędzy, że przyrost naturalny jest ujemny, że ten świat schodzi na psy?

Teraz jej tryumf sięga granic kosmosu.

Napsyschodzenie wyraża się w punktach procentowych, czy istnieje jakaś szczególna jednostka? Wiem, czepiam się głupio.

Ponieważ zasadniczo masz rację.

Sam przewertowałbym wspomniany rocznik. I zrobiłby tak na przykład Orwell – po to choćby, żeby sprawdzić wielkość produkcji pszenicy, bo może zyskowniej byłoby pójść w uprawę jęczmienia. A stopa bezrobocia w poszczególnych hrabstwach powiedziałaby mu, czy warto sprowadzić sezonowych robotników z jakichś odległych miejsc. Ojciec Kevina sprawdzałby, czy nająć wozy i ruszyć z plonami na dalekie Południe, które w zeszłym roku nawiedziła katastrofalna susza i pozostawiła spichlerze w połowie puste. Wiem, do tego wystarczyłoby zwyczajna gazeta… ale i prasy w Faerie właściwie nie ma – poza jednym tygodnikiem wydawanym w Caisleán dla śmietanki towarzyskiej. Więc tak, Emmo, niestety masz rację.

– Jedno małe sprostowanie, Emmo – niespodziewanie włącza się Ellinor – Nie zauważyłam, żeby było nas coraz mniej. Nie reaguj alergicznie tylko dlatego, że to obserwacje z mojego podwórka… kiedy patrzę na Oldecastle, na okoliczne wioski, nie widzę, żeby pustoszały.

Emma śmieje się zgrzytliwie.

– Patrzysz? Tylko patrzysz?

– Prosiłam o wyważoną reakcję – mocno wieje chłodem – Niech ci będzie: poddanych rodu Greene nie ubywa, kwitniemy – co jasno i entuzjastycznie oznajmia moja babcia.

I nie podskakuj, Emmo, bo Wysokie Rody są częścią tego opresyjnego systemu, który przemilcza, niedopowiada oraz kłamie – dodaję w myślach. Znikniemy cię, jeśli ośmielisz się podnieść rękę – albo chociażby palec – na nasz majestat.

– Więc sięgnij wzrokiem poza własne podwórko – Emma nie zamierza się poddawać – Spójrz na gmach Scola Magna… jest tak wielki, że mogłoby się w nim uczyć kilka razy więcej dzieciaków. Jedno skrzydło stoi nieużywane – a i to czynne wcale nie pęka w szwach. Sądzisz, że budowali na zapas? Czy raczej z upływem lat i stuleci większość przestała być potrzebna?

Kolejny punkt na twoje konto – przyznaję.

Wyludniamy się. Albo ograniczają dostęp do porządnej edukacji, na przykład niebotycznie windując czesne. Jako rzekłaś kiedyś.

– Ilu ludzi tu żyje? – pyta nagle Sean.

– Mamy tylko szacunki – Emma odpowiada niemal natychmiast – Pierwsza rzecz: powierzchnia Faerie. Nawet tego nie podają wprost, trzeba studiować mapy, mnożyć, dodawać i odejmować… ale nawet nie uwzględniając terenów niezdatnych do zamieszkania, których jest sporo, powierzchnia, jaką dysponujemy, znacznie przekracza powierzchnię Wielkiej Brytanii z Irlandią włącznie. A potem jest już czysta zgadywanka z monstrualnym marginesem błędu. Ilu, Sean? Dwa i pół, trzy miliony w samych administracyjnych granicach Faerie. Pół miliona, milion, na Pograniczu oraz Pustkowiach, które są zdecydowanie większe. Łącznie cztery miliony – w miejscu mogącym wyżywić wielokroć liczniejszą populację. Dziesięciokrotnie? Powiedzcie: stokrotnie, a wcale nie uznam tego za żart. W krainie, w której onegdaj żyło więcej ludzi, może nie sto razy więcej… ale dziesięć bez wątpienia.

Trochę poniosło cię. Nie dziesięć, a tym bardziej nie sto. Jednak nikt nie wznosiłby budynku mogącego pomieścić przynajmniej pięć tysięcy uczniów dla niespełna dwóch tysięcy. I to jest fakt.

Inną sprawą jest, jak znajdujesz na to czas, Emmo. Nie wierzę, że te oszałamiające oracje tworzysz ad hoc. Ale o tym później. Wytrząsnę z ciebie prawdę, skąd wzięłaś maszynę do wydłużania doby. Czy raczej to jakieś zaklęcie? Wszak żyjemy w Faerie.

– A teraz odnieśmy to do twoich śmiałych planów rewolucji – odzywa się Sean.

– Moich? – wrzeszczy.

– A czyich? Kevina?

– Kevin ma zgoła inne plany – mruczy Kevin.

– Lily, czy możesz zdyscyplinować Seana? – prosi Emma.

Sean zostaje zdyscyplinowany.

– Au! – jęczy – Ale wracając… przenieśmy się myślą w przyszłość, jesteśmy już dorośli. Skończyliśmy Szkołę, robimy zawrotne kariery, zarabiamy krocie, szanują nas i poważają. Co robimy? Od czego, według ciebie, należałoby zacząć zmiany? I jakie zmiany?

Skoro nawet ty, przyjacielu, zaczynasz mędrkować, to jest źle.

Stanowczo za wcześnie na takie rozmowy – nie dostrzegacie tej oczywistości? Nastolatkom nie pozwala się decydować o świecie, bo dokumentnie wszystko spieprzą w ekspresowo krótkim czasie. To także jest fakt.

Jednak Emma fakty ma za nic.

– Szczegółów dotąd nie dopracowałam – mówi – Ale potrzebny jest solidny przeskok – i to jak najbardziej jest możliwe. Nie musimy od nowa wymyślać koła. Ziemia pokazuje nam rozwiązania.

– Fabryki i samochody? – pyta Ellinor.

– Otóż nie, Ella! Rozwiązaniem jest nie powtarzać tamtych błędów, nie wchodzić w tę samą ślepą uliczkę. Żadnych paliw kopalnych, węgla, ropy… turyści, czy zauważyliście, że krystalicznie czyste powietrze Faerie, jak nam się zdawało pierwszego dnia, wcale tak czyste nie jest? Że siwe dymki nad Caisleán w sezonie grzewczym nieco dokuczają, mimo iż drewno, które tu się spala, jest jakimś cudownie niepojętym darem natury, a konstrukcja pieców bije na głowę ziemskie wynalazki? To też ślepa uliczka – dziesięć razy więcej mieszkańców zasmrodzi tę krainę na amen. Ale istnieją rozwiązania: elektrownie wodne, wiatrowe, słoneczne, kolektory… wszystko gotowe do użycia, jeśli tylko w głowach rozbłyśnie iskra rozumu.

Kevin małpim gestem drapie się po głowie, wydając z siebie równie małpie: uk, uk!

– O tym właśnie mówię – kwituje Emma – Na początek wystarczy iskra. Niech farmerzy po staremu wychodzą w pole z kosami i sierpami, niech nasycają roślinki magią… jednak czysty, ekologiczny prąd w chatach nie zabije ich – a przede wszystkim nie wywróci ich życia na nice. Nie poczują się wyrwani z korzeniami. Sądzicie, że powiedzą: nie, po co nam elektryczne ogrzewanie, po co kuchenki na prąd, my uwielbiamy codziennie rozpalać pod płytą i biegać do piwnicy karmić piece? A światło? Najpewniej znalazłoby się sto lepszych zastosowań dla tego roślinnego odpowiednika nafty i dla pszczelego wosku, niż oświetlanie nimi domów!

– Parafiny – wtrącam.

– Nie, Will! Muszę cię oświecić: w Faerie świece lepi się z cholernego naturalnego wosku – i stąd ich cena z sufitu! Co jeszcze? Ach, transport. Konie, wspaniały wynalazek… ale dla rekreacji. Ella pewnie pierwszy raz w życiu zgodzi się ze mną.

– Zgadzam się! – oświadcza Ellinor – I żądam natychmiastowego sprowadzenia mojej Iskierki, żeby się rekreować!

Emma wzdycha.

– Ella, nie obracaj tego w żart.

– Pierwszy raz w życiu? Poważnie?

Jeszcze jedno przeciągłe westchnienie.

– Rozumiem, wet za wet. Drugi raz, czy teraz jest dobrze? Transport – użyję brzydkiego słowa – publiczny. Uśmierciłby nas? Nie. Jedynie rozbiłby tę bańkę, w której tkwi Faerie, ten świat o promieniu dziesięciu mil. Swoboda podróżowania. Nowe doświadczenia, otwarcie się, wymiana myśli. Handel! Gospodarka ruszyłaby z kopyta. A najważniejszym efektem byłoby to, że ludzie zyskaliby więcej czasu dla siebie, mogliby zająć się czymś więcej niż tylko oraniem, sianiem, paleniem w piecach i obtłukiwaniem sobie tyłka na dziurawych drogach. A najzabawniejsze jest, że wcale nie trzeba wycinać lasów i zmieniać Faerie w śmierdzący ściek, żeby uzyskać to wszystko!

Toczy groźnym spojrzeniem, a potem przysysa się do kubka.

Wrzask odwadnia – uznaję.

– Piękne i porywające – oświadczam – Choć w szczegółach nie zgodzę się – tutejszy smog wydaje się nieco wydumany, więc…

– Tylko w porównaniu z Londynem! – wrzeszczy, przerywając mi nie wiadomo który już raz – A nie jest najgorzej, bo cena opału też jest horrendalna, i szczędzą, gdzie się da! Tak, rozumiem, ty tego nie doświadczasz na luksusowej stancji, ale zamieszkaj w internacie! Jeżeli nie wstaniesz o piątej, masz szanse na ledwo letni prysznic, więc stoisz i mokniesz trzęsąc dupą z zimna… oszczędzę ci opisów, do jakiego rozmiaru skurczyłyby się twoje jądra!

Całkiem powszechne sapnięcia niedowierzania – stwierdzam. No cóż, nie znacie kontekstu.

– A po wszystkim wracasz do pokoju, w którym jest szesnaście stopni! Spróbuj myśleć w takiej temperaturze! – kończy.

Zapada cisza, wydająca się jeszcze cichsza przez kontrast z wrzaskami Emmy.

– Jądra Williama? – brzmi głos Lily.

Jeszcze przez sekundę udaje jej się utrzymać powagę. I wybucha dzikim śmiechem, zgina się w pół. Chwilę później dołącza do niej Ellinor, potem Keira. Kevin podrywa się, rusza gdzieś – chyba zwymiotować. Lily ściera z policzków łzy.

– Jesteście nienormalni – kwituje Emma – Nienormalni!

Lily trąca łokciem Seana.

– Pamiętasz, jak dopiekł ci Przygodami w Krainie Czarów? Może w ramach zemsty skomponujemy Balladę o jądrach Williama?

Sean blednie.

– Idę rzygnąć – oznajmia.

– Nie możesz – informuje go Ellinor – Zajęte. Kevin rzyga.

Po czym zwraca się do Lily.

– Ale pomysł udatny… tylko Emma musi podrzucić nam parę opisów.

– Możecie zejść z moich jąder? – proszę, wzdychając ciężko.

– Musi cię okropnie boleć – mruczy Paul.

Odpowiedzią jest rechot Seana i kolejny atak śmiechu Lily.

Dziesięć sekund później wraca Kevin.

– Przez was rzygnąłem – rzuca – Jesteście nienormalni!

– Już to mówiłam, do cholery! – wydziera się na niego Emma.

Aż podskakuje, niczego nie rozumiejąc. Siada, owszem, ale tak na samym brzeżku, gotów znów zerwać się i uciec.

– Wrócimy do tematu? – proponuje Paul po dłuższej chwili.

Świetny pomysł. Oderwać wasze myśli od mojego oprzyrządowania.

– Piękne, porywające i szlachetne, Emmo – zaczynam – Jak już mówiłem. Niestety ludzie szlachetni nie są – ale przede wszystkim brak im umiaru. Dostaną trochę, zażądają więcej. Ropa jest tańsza od energii z wiatru… a oni będą chcieli telewizorów, komórek, komputerów, samochodów, samolotów – i skończy się tak, jak na Ziemi. Poza tym natura nie lubi zbyt wielu tam na rzekach, ptaki nie lubią wiatraków, a surowców do produkcji paneli nie wyczarujesz z niczego. Ziemia bis, Emmo.

Kręci głową.

– Ogromny obszar i nikła populacja… nie musimy dokonywać gwałtu na tej krainie, by zaspokoić potrzeby. Kobiety nie zaczną nagle rodzić po tuzinie dzieci… nie zrobi się nas sto milionów w ciągu dwóch pokoleń.

– To właśnie wiara w szlachetny umiar – mówię.

– To przynajmniej jakiś plan – odcina się – A nasi władcy nie mają żadnego, poza utrzymywaniem status quo. Trwaniem, które w istocie jest upadkiem.

Jakbym słyszał Quinna. A skoro dwóch mądrych ludzi mówi to samo – nie, jeszcze nie dorównujesz mu, Emmo, jednak masz zadatki – to chyba należy zacząć się zastanawiać.

– Nierealny plan – orzeka Kevin.

– Przyjdź za dwadzieścia lat – odpowiada – Wtedy mnie rozliczysz, dobrze?

Tak właśnie zrobimy – myślę. Spotkamy się za dwadzieścia lat i spojrzymy, co udało się nam osiągnąć. Nam wszystkim.

A teraz zmieńmy temat, ale tak o sto osiemdziesiąt stopni.

Pogadajmy o pierdołach, dobrze?

 

 

Odprowadzana Ellinor niezbyt intensywnie wypytuje mnie o powody zainteresowania Emmy moją anatomią. Zasadniczo milczy. Zasadniczo świat powraca do normalności.

Która z upływem dni okazuje się całkiem trwała. Przemija kolejny tydzień szkoły, nie zdarza się nic wartego odnotowania. Na kolejnym spotkaniu wbrew wcześniejszym ustaleniom znów ćwiczymy, a potem Emma wespół z Seanem, Paulem i Kevinem zabierają się za oszacowywanie kosztów elektryfikacji Faerie. Nie posiadając żadnych danych, biorąc wszystko z sufitu. Nie mam ochoty bawić się we wróżenie z fusów, więc rozpoczynam długi i miły dialog z Keirą, na złość Ellinor. Ellinor jest zła, ale udaje, że nie jest. Lily marudzi, że Sean ją porzucił na rzecz głupich cyferek. Greg cieszy się, że nikt nie wrzeszczy na zapleczu. Wszyscy zadowoleni – myślę. Więc i ja jestem.

Kurs na Azaliową wydatnie uspokaja Ellinor. Niedzielę wypełnia nauka i bębnienie kropel deszczu o szyby. W poniedziałek niebo zasnuwają chmury, we wtorek znów leje, w środę tylko mży. Zaczynam obawiać się o pogodę na Samhain. Czwartek okazuje się lekko niezdecydowany, a w piątek niebo przeciera się na dobre.

A właśnie na piątek przełożyliśmy spotkanie. Samhain nie jest żadnym powodem rezygnacji ze spiskowej działalności – oznajmia Emma – więc mogę zgodzić się jedynie na przełożenie. Ucieknie ci kolacja, Kev? Weź ze sobą kanapki.

Kevin kanapek nie zabrał… a jeśli tak, to nie zamierza ich ujawniać przed wszystkimi. A tym bardziej dzielić się nimi. Po staremu ćwiczymy – tym razem próbując zweryfikować lub też sfalsyfikować tezę postawioną przez Emmę, iż myśli, w odróżnieniu od światła, nie ulegają odbiciu, załamaniu i rozproszeniu. Ostatecznie udowadniamy tylko jedną rzecz: że intensywny wysiłek umysłowy wywołuje ból mózgu. Który wedle biologów boleć nie ma prawa. Nie znają się – trzeba to w końcu powiedzieć głośno.

Oddycham z ulgą, kiedy panna Holmes przestaje nas męczyć.

Kevin wybiera się parzyć herbatę, prosi Emmę o pomoc, ta zgadza się. Obserwuję Paula. Albo doskonale gra – albo nic ich już nie łączy. Nie mam pojęcia. I wcale nie chcę go mieć, jak już powiedziałem Emmie.

Wracają. Wszyscy zajmują miejsca – poza Keirą.

– Nadeszła chwila prawdy – oznajmia głośno.

Kevin podskakuje na taborecie.

– Jesteś agentką Kanclerza i niniejszym aresztujesz nas za knucie i spiskowanie.

Keira potrząsa głową.

– Mylisz się – agentem jest Paul. Ale kończąc z żartami… chcę zapytać o naszą dwójkę właśnie. Przyjęliście nas – w pewnym sensie – na wiarę. Zwłaszcza mnie. A przez ostatni miesiąc poznaliście lepiej… dlatego zapytam wprost. Zostajemy czy wylatujemy? Zaliczyliśmy okres próbny?

I znów Kevin ubiega wszystkich.

– U nas nie ma żadnych okresów próbnych, Keiro. Z nami jest się na zawsze, od pierwszego spotkania… aż po cichy grób. Witaj w Rodzinie.

Spojrzenie Emmy nazwałbym pobłażliwym – gdybym chciał używać słów powszechnie uznawanych za nieobraźliwe.

– Z ciebie taki ojciec chrzestny, jak z koziego końca saksofon – kwituje cierpko – Keiro, cóż to w ogóle za pytanie? Cieszę się, że jesteście z nami – i nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. Mam pewność, że wyrażam zdanie wszystkich.

– Moje na pewno – mówi Sean – I nie widzę sensu mówić: witamy w klubie – jesteście w nim od dawna. Więc również poniecham uścisków na powitanie.

– Spróbowałbyś nie poniechać – ze zjadliwym uśmiechem oznajmia Lily.

– Miałem na myśli Paula, niewiasto – odcina się – Keiro, wybacz… nie jesteś w moim typie.

Na te słowa Keira chlipie, pociąga nosem.

Wtedy włącza się Ellinor.

– To największe łgarstwo, jakie słyszałam w życiu! Keira jest w typie wszystkich – oświadcza.

Keira przestaje chlipać. I szykuje się do panicznej ucieczki.

Paul, ty również zmykaj. Ty w typie wszystkich na pewno nie jesteś – Kevin najlepszym przykładem… ale co do Seana zaczynam żywić wątpliwości.

Sean, nie podsłuchujesz moich myśli? To doskonała wiadomość.

Keira ostatecznie nie ucieka, stoi, uśmiechając się ciepło, łagodnie.

Uśmiech również masz… nie kończę, szukam słowa zdolnego olśnić Wszechświat, lecz żadne nie pasuje – aż pozostaje to jedno, najprostsze: piękny. I bez wątpienia należysz do gatunku niezwykłych istot, które z czasem nabierają coraz intensywniejszego blasku.

I ten twój uśmiech, i zaledwie odrobinę zaniepokojona mina Paula są najlepszymi dowodami, iż wystarczył miesiąc, abyśmy zżyli się ze sobą. Jesteście na właściwym miejscu. W Rodzinie.

Keira po chwili poważnieje, co nie uchodzi mojej uwadze.

Zamierzasz oznajmić nam coś niezwykle istotnego, prawda? Zaczynam rozumieć mowę twojego ciała. Ellinor nie będzie zadowolona.

– Słuchajcie – odzywa się – Skoro już wyjaśniła się sprawa mojego członkostwa, chciałam coś zaproponować.

Wszczęcie rewolucji? Poważnie?

Koledzy ze szkoły zbyt często bili mnie po głowie.

– Jest w naszej klasie pewien chłopak, Kyle – ciągnie – Sprytny, inteligentny, do tego cierpiący na najcięższe stadium nadpobudliwości… musi zajrzeć w każdą dziurę, zbadać wszystko i chyba ma pewne problemy z paranoją… ale jest świetnym kompanem, przy nim nie sposób się nudzić. Dlatego niedawno, już wiedząc o straszliwie tajnym sprzysiężeniu, postanowiłam porozmawiać z nim nieco głębiej – o świecie, o losie człowieczym, o pryncypiach… i okazało się, że nasze poglądy są zbieżne. I nie, to nie była jedna rozmowa – poza tym upewniłam się, że nie mówi tego, ponieważ ja pragnę usłyszeć właśnie takie odpowiedzi, co niekiedy zdarza się, bo…

Urywa nagle.

Tak, przechwałki nie chcą przejść ci przez gardło.

– Bo twoje magiczne włosy sprawiają, że męska część populacji czasem traci rozum – kończę za nią.

Kraśnieje nagle… a rumieńce rudzielców, jak konstatuję, potrafią być naprawdę imponujące. Widzę też, że Sean szczerzy się szeroko, a siedzący w kącie Kevin bezgłośnie bije brawo. Emma zamierza chyba prychnąć z niesmakiem: Will, czemu robisz z siebie durnia? Ale najbardziej interesuje mnie reakcja Ellinor.

Jednak żadnej nie widzę. Moja nie-dziewczyna jest nieprzenikniona.

Keira kiwa głową.

– Dobrze, nie będę udawała, różni ludzie mówili mi… nieważne, już milknę. Do sedna. Rzuciłam paskudny urok na Kyle'a i sprawdziłam go dokładnie. Jest czysty. I dlatego chcę zaproponować, by dołączył do naszej paczki.

Kevin zaczyna drzeć szaty.

– Jeszcze jeden? Jak tak dalej pójdzie, za rok na palcach jednej ręki będzie można policzyć wszystkich tych, którzy w klubie nie są!

Emma spogląda na niego z gromami w oczach.

– Zamierzasz w ósemkę zawojować świat, Kev? Jeśli Keira twierdzi, że chłopak się nadaje, to powinniśmy być wdzięczni! Jej i losowi! Pogadać z nim – a jeśli okaże się cennym nabytkiem, po prostu go przyjąć!

Kevin przesuwa spojrzeniem po pomieszczeniu.

Emma pojmuje w lot.

– Widzę, robi się ciasno – mówi – Nie możemy sprosić tu połowy szkoły, bo Greg kopnie nas tak, że odbędziemy pierwszy orbitalny lot w historii Faerie. I będzie w prawie. Już teraz winniśmy czołgać się przed nim, że pozwala nam się tu spotykać.

– Kyle jest drobnej postury – wtrąca Paul z uśmiechem – Zajmie naprawdę niewiele miejsca.

– Błagam! – wrzeszczy Emma.

– Co? To wy zaraziliście mnie… tym czymś, na co nie znajduję adekwatnego określenia.

– Masz na myśli poczucie humoru? – pyta Ellinor – Przynajmniej oni tak to zwą… ja mam adekwatniejsze określenie. Którego nie ujawnię, bo obrażą się śmiertelnie.

Emma wywala na nią ozór.

– Nudziara!

– Normalność niestety jest dość nudna, Emmo.

– Normalność! – Emma zanosi się śmiechem.

Machina mowy miłości dopiero rozkręca się, obie zyskują sojuszników, nasze wrzaski przecinają powietrze. Aż przekraczamy granicę – w drzwiach pojawia się Greg, gotów do wysłania w kosmos pierwszej załogowej wyprawy. Przez chwilę pilnujemy się – lecz niezbyt długo.

W końcu komisja rozjemcza orzeka, że wojna zakończyła się remisem. Po czym wspólnie postanawiamy, że przy najbliższej okazji spotkamy się z Kyle'm i sprawdzimy, kto zacz. A na dziś koniec.

Ellinor, czy dasz się odprowadzić?

Cieszę się. Nie wiem, dlaczego – ale tak jest.

 

 

 

XVI

 

 

 

Pewnego ranka dociera do mnie, że nadeszło Samhain.

Po ostatnim, będącym całkowitą katastrofą świętowaniu Beltaine nie spodziewam się cudów – i cudów nie doświadczam. Jednak nie jest źle… i nie ja jeden tak myślę. Spotykamy się w sześcioro, włóczymy po mieście wyrażając głośno rozmaite skrajne i nieprzemyślane opinie, skubiemy i siorbiemy trochę – a nawet nieco więcej niż trochę – jadła i napitków… a późnym wieczorem dobijamy do przystani na dziedzińcu, który tym razem szczęśliwie okazuje się zupełnie pusty, na wielki finał. Lily ogarnia rzewność, w czym dziarsko sekunduje jej Ellinor, obie rozpaczliwie wzdychają nad pięknem widoków i majestatem nocy. Emma, widząc te dwie, puka się w czoło ganiając z Kevinem w labiryncie kolumn. A potem północ podkrada się do nas cichcem, zbliżając niebezpiecznie, więc czwórka biegnie ku internatowi, para przez ciemny park w stronę Azaliowej. Ellinor wygląda na zadowoloną z wieczoru – lecz samo zadowolenie nie wystarcza, by się zapomniała. Pocałunek na pożegnanie nie zdarza się. Pada tylko fraza, którą słyszałem już dziesiątki razy, i którą, jak mniemam, usłyszę kolejne setki. Do poniedziałku, Will.

Samhain jest miłym epizodem, po którym moim życiem na powrót zaczyna rządzić monotonia. Szkolne zajęcia, ani odrobinę łatwiejsze, niż wcześniej, prace domowe, które wbrew zapewnieniom niektórych prześmiewców wciąż są zadawane, śniadania, obiady, kolacje i sen – to wypełnia mój dzień. Niekiedy z rozrzewnieniem wspominam poprzedni rok, gdy udawało się w środku tygodnia wyskoczyć z Kevinem do jakiejś knajpki, aby nad talerzem pełnym smaczności zastanawiać się nad sensem życia i innymi ważkimi kwestiami. Teraz przyjaciel burczy, że nie. Bo w trzosie pustki, bo aura przybijająca, bo trzeba nabywać wiedzę. Owszem, zaraziłem się od Emmy. Mamy zostać Wielkimi Mistrzami, pamiętasz?

Jeden spośród nich, George Cameron, najpewniej zapomniał o istnieniu podopiecznego, nie wzywa do siebie na przesłuchania i umoralniające wykłady – co jednak w dwójnasób rekompensuje inny, Paedrig Quinn, zapraszając na cotygodniową filiżankę herbaty. Regularnie, w czwartki, czym tylko wzmaga poczucie monotonii. Same rozmowy monotonne nie są – pomimo moich obaw tematów nie brakuje, wciąż rodzą się nowe. I przyznaję przed sobą samym, że gdyby nasze spotkania miały nagle się skończyć, mocno odczułbym ich brak.

Emma nakazuje mi składać raporty po każdym z nich, lecz zbywam ją, dość delikatnie, ale stanowczo. Nie ciągnę Quinna za język – zwyczajnie rozmawiamy. O czym? O życiu. O jesiennej aurze, o potężnej wichurze, która nawiedziła Caisleán przed pięcioma laty, o położonych w górach Vra’ewin kopalniach srebra, z którego wykonano zastawę Mistrza, o kłopotach z dostawami drewna spowodowanymi ulewnymi deszczami na Północy, które zamieniły drogi w błotniste pułapki. Nie mówimy o istocie magii, Emmo.

W końcu rezygnuje, i życie znów toczy się prostym, przewidywalnym torem. Nawet Kyle, jak gdyby nie chcąc burzyć tego spokojnego rytmu, który bez wątpienia zakłóciłaby zaplanowana rozmowa kwalifikacyjna, pada ścięty z nóg jakimś szczególnie zjadliwym szczepem grypy – i nie zapowiada się, by szybko powstał z łoża boleści. Spotykana na korytarzu Keira bezradnie rozkłada ręce, jednak uśmiecha się przy tym i świat na krótki moment staje się znośniejszy. A potem odchodzi, powracają bure chmury i deszcz, i znów nie dzieje się nic.

I nie zdarzy się nic, póki nie przyjdzie zima – myślę niekiedy. Dopóki śnieg biały jak śnieg nie zasypie tej krainy, przywracając naszym myślom czystość, a ciałom energię. Bo teraz zasypiamy na stojąco.

Tak, znów leje, Ellinor. Pomimo tego odprowadzę cię, wszak przysiągłem, że nie uwolnisz się ode mnie do końca szkoły. Poskaczemy sobie w kałużach, dobrze?

Nie? Cóż, jakoś to przeżyję. Ruszajmy.

 

 

Przeciągły dźwięk wyrywa mnie ze snu.

Na próbę otwieram jedno oko. Ciemność. Budzik okłamał mnie? Nie. Po prostu znów pada, niebo zasnuwają już nie bure, tylko czarne chmury. A do dna wciąż sporo brakuje – dzisiaj siedemnasty listopada, i jeszcze przez ponad miesiąc nachylenie osi obrotu przeklętej, nieistniejącej planety Faerie będzie zabierało mi kolejne minuty światła dnia. Znów nocne marsze do szkoły, znowu półmrok na pierwszych lekcjach, i kolejne tony dwutlenku węgla oraz pyłów zawieszonych snujących się z olejowych lampek… i w końcu dostaniesz ten swój smog, Emmo.

Tak, już wstaję.

Nie mam nawet śladu apetytu, więc śniadanie zajmuje mi tylko kilka minut. Wracam na górę. Siąść? Zasnę. Iść? Zjawię się za wcześnie.

Dobrze, idę. Powoli. Robię co drugi krok.

Po drodze nie napotykam nikogo z przyjaciół. Nie ma ich pod lekcyjną salą. Bo przyszedłem zbyt wcześnie, jak przewidziałem. Dzięki magii zyskałem zdolności prorocze, czyż to nie cudowne? A teraz mogę prowadzić pojedynek na zaczepne spojrzenia z Brianem – czekać, aż urodzi się w nim odwaga i podejdzie, żeby zagrać w bum. Lub mogę zająć się wyłapywaniem wzrokiem co ładniejszych dziewczyn przemierzających korytarz. Wybór naprawdę nie jest trudny.

Niestety, nadobnych panien nie znajduję zbyt wiele. Jak zawsze o tej porze roku – myślę. Bo rozpierzchły się po okolicznych lasach, gdzie ryją nory, w których zaszyją się na zimowy sen. Z naturą nie wygrasz.

Nagle zauważam Lily.

Idzie szybkim krokiem, niemal biegnie – i jeden rzut oka wystarcza, żeby stwierdzić, że jest czymś mocno poruszona. Ale w taki dobry, pozytywny sposób… dlatego alarmy nie rozdzwaniają się w głowie. Tylko co dobrego mogło zdarzyć się w tak paskudny dzień?

Spostrzega mnie, zmienia nieco trajektorię. Z bliska jej uśmiech wydaje się jeszcze szerszy, oczy wręcz błyszczą. Wyhamowuje na ostatnich calach. I nie daje sobie nawet sekundy na złapanie oddechu.

– Emma przeszła przez Otwarcie! – wypala.

Dłuższą chwilę zajmuje mi zrozumienie sensu jej słów. Bo są zupełnie absurdalne.

Otwarcie? Niemal na początku drugiej klasy? Kpisz sobie.

– Niemożliwe – wydobywam z siebie tylko tyle.

– Z faktami nie dyskutujemy, pamiętasz? – uśmiecha się.

Racja. Moje własne słowa.

– Mów – proszę.

– Za chwilę. Poczekajmy na pozostałych… nie zamierzam powtarzać wszystkiego sto razy.

Kopiujesz najgorsze aberracje Emmy. Ja tu płonę z niecierpliwości!

Otwarcie? Jezu!

Już? Tak szybko, że nie zaczęto nas do niego przygotowywać. Quinn wspomniał niedawno, że zajmiemy się tematem na jednych z najbliższych zajęć… co oznacza, że nawet on nie spodziewał się. Czy to kiedykolwiek się wydarzyło, czy może nasze cudowne dziewczę pobiło cholerny rekord Wszechświata?

Czekanie denerwuje mnie. Po chwili ciągnę Lily w kierunku wejścia, żeby urwać przynajmniej kilka sekund. Stajemy przy szatni.

Pierwszy zjawia się Kevin. Widok naszej pary nie będącej parą, mocno nietypowy, wzbudza jego niepokój.

– Co się dzieje? – pyta.

– Dzieje się Otwarcie… Emma wbiła poziom – mówię, odgrywając totalne wyluzowanie.

Przed momentem ja musiałem tak wyglądać. Opadająca żuchwa, wybałuszone oczy. Alegoria zaskoczenia.

– Wiedziałem, że idzie na rekord – wydusza wreszcie – Gadajcie!

Lily uświadamia go, że musi uzbroić się w cierpliwość – bo czekamy na komplet. Warczy i idzie zrzucić odzienie. Wraca po chwili.

W drzwiach wejściowych pojawia się Ellinor. Ujrzawszy nas, staje.

– Niemożliwe – mówi, a na jej twarzy pojawia się uśmiech, piękny, szczery – Emma?

– A któż by inny? – mruczy Kevin – I jak się domyśliłaś?

– Nie masz pojęcia, jak wyglądacie – rzuca.

Jak troje posłańców przynoszących dobrą nowinę, odpowiadam jej w duchu. Tryskających radością. Ale i tak chylę czoła przed umiejętnościami dedukcji… czy nie ty powinnaś nazywać się Holmes? Daj, powieszę cię. Oczywiście, że mam na myśli twój płaszczyk… to metonimia, taka figura stylistyczna, niemądra dziewczyno.

Ruszam z płaszczykiem do szatni. Gdy z niej wychodzę, Sean właśnie rzuca cumy przy Lily, wymrukując pretensje, że mu umknęła. Lecz ona szybko ucina jego żale.

– Chciałam jak najszybciej podzielić się wieściami… Emma przeszła przez Otwarcie – oświadcza.

Jeszcze jeden imitujący słup soli.

– Tak, Emma ma już Otwarcie za sobą – ciągnie – Sama nie potrafię w to uwierzyć. Wczoraj wieczorem oznajmiła, że wychodzi pospacerować po parku, jednak robiła tak już wcześniej, dlatego nie przejęłam się, machnęłam ręką, dobra, idź. Poszła. Ósma, luz, wpół do dziewiątej, tak samo, lecz niepostrzeżenie zrobiła się dziewiąta i włączył się niepokój… nie, że coś jej się stanie, ale że znów doigra się, jak przed rokiem. Wyruszyć na poszukiwania? Byłam gotowa, powstrzymywało mnie tylko to, że nie miałam pojęcia, gdzie jej szukać. Gdy wybiło wpół do dziesiątej, powiedziałam sobie: dość. Już sięgałam po buty – a ona nagle stanęła w drzwiach. Na jej widok nogi się pode mną ugięły.

Głęboki wdech.

– Nieprzytomne spojrzenie, niepewne ruchy, więc zamarłam, milion głupich myśli zdążyło przelecieć mi przez głowę… ale nie. Wszystko gra – zapewniła. Tylko muszę się położyć. Natychmiast rzuciła się na łóżko, tak jak stała, nie przebierając się, i odpłynęła chyba już po minucie. Ja zasnąć nie potrafiłam, znów myśli, że chyba nie wszystko gra, i sto razy podnosiłam się, żeby pójść do Przełożonych, sto razy napominałam się, przestań, głupia, przecież widzisz, że spokojnie śpi… przesiedziałam tak chyba pół nocy. W końcu mnie zmorzyło.

Wdech, wydech, wdech.

– Rankiem otwieram oczy, patrzę – Emma siedzi na łóżku, uśmiecha się, wbija we mnie spojrzenie. I rzuca ten tekst: Widzę wszystko, Lily. Niesamowite. Odnoszę wrażenie, że nazywają to Otwarciem. A ja siedzę jak sparaliżowana. Jakbym dostała młotem w głowę.

Potrząsa głową.

– Nazwijcie mnie miękką babą, ale rozkleiłam się zupełnie. I nie jestem pewna, czy nie udusiłam Emmy… kiedy już zrzuciła mnie z siebie, oznajmiła, że dziś nie wybiera się do szkoły. Bo musi wszystko sobie poukładać. Dlatego zamiast do stołówki, pobiegłam do Przełożonych – a potem tutaj.

Wbija wzrok w Seana.

– Masz drugie śniadanie? To już go nie masz.

Z Seana głośno schodzi powietrze. Żal rozstania. Utraty.

Więc mówisz, Lily, że nasza Emma dostąpiła Otwarcia. A mamy dziś dopiero siedemnasty dzień listopada.

Jestem zaskoczony. Choć z drugiej strony wcale nie.

– Byłem pewien, że z naszej klasy pierwsza będzie ona – mówię.

– Pierwsza z całego rocznika – odzywa się Lily – I od wielu lat nie zdarzało się, żeby komuś udało się to tak wcześnie… więc chyba miałeś rację, Kevin, pobiła najpewniej parę rekordów. Nawet Przełożeni wyglądali na nielicho wstrząśniętych.

Przekonamy się, w jaki sposób zareagują nauczyciele. Oraz co powie Quinn podczas kolejnego naszego spotkania. Czy konterfekt Emmy trafi do gabloty dla wybitnych.

– I tym różni się Emma od reszty istot zamieszkujących Faerie – nieco ponuro rzuca Kevin – Co niniejszym zostało udowodnione.

W tym momencie brzmi dzwonek.

Chwytam dłoń Ellinor i ciągnę ją za sobą.

 

 

Nauczyciele wiedzą, już od pierwszej lekcji – jak gdyby informacja o Otwarciu panny Holmes znalazła się w nadzwyczajnym, porannym wydaniu wewnętrznego biuletynu Scola Magna. Bowiem wieść uznano za nadzwyczajną – grono profesorskie co do sztuki kręci głowami ze zdumieniem. Jednocześnie pękają z dumy, że właśnie ich podopieczna okazała się tak wyjątkowa, co jest wyraźnie widoczne. Emmo, nie wracaj – myślę. Bo urządzą ci triumf, a potem przez całe miesiące będą nosili na rękach, hołubili… a ustnych odpowiedzi przy tablicy, które kochasz miłością wieczną, nie doświadczysz do samego końca szkoły.

Emma wracać nie zamierza – nie pojawia się na lekcjach aż do końca tygodnia. Nauczyciele reagują na jej nieobecność z pełnym zrozumieniem, jak gdyby argument o układaniu sobie wszystkiego w głowie miał niepodważalną siłę. Zaskakujące – myślę. Dlaczego nie wiedziałem tego wcześniej? Namiętnie układałbym sobie rozmaite rzeczy już od początku pierwszej klasy. Wyjaśnienie otrzymuję w piątek, na Wprowadzeniu. Quinn poświęca pełną jedną lekcję na przygotowywanie nas do Otwarcia, przyspieszone, lecz mimo wszystko spóźnione – jak stwierdza. To doświadczenie, którego nie sposób porównać z niczym – mówi. Potrzeba czasu, aby umysł przestroił się, doszedł do ładu z nowym sposobem widzenia świata, dlatego nikt nie czyni wymówek, jeśli nieobecność na zajęciach trwa nawet kilka dni.

Moje dochodzenie do siebie potrwa nie dni, tylko tygodnie – oświadcza Kevin, kiedy wysypujemy się z sali. Tak, wiem to już teraz. Umiem nie tylko czytać w myślach, ale również przewidywać przyszłość… dotąd nie wspominałem?

Emma nie tylko nie pojawia się w szkole, przez Lily przekazuje prośbę, byśmy powstrzymali się od odwiedzania jej w internacie. Wszak widujecie ją podczas posiłków – stwierdzam wtedy, na co Lily potrząsa głową. Śniadanie je, gdy my siedzimy już w szkole, obiad przed czasem, a z kolacji zupełnie zrezygnowała. Kevin usycha z tęsknoty, lecz i on, i wy musicie uzbroić się w cierpliwość. Jestem uprzywilejowana, bo mieszkam z nią w jednym pokoju? Jestem, racja. I nie wypytujcie mnie, bo niczego nie wyciągniecie.

Będzie na spotkaniu? Zapewnia, że tak. Przekonamy się.

Emma Holmes przybywa na zaplecze – nadaję tytuł tej scenie, godnej uwiecznienia przez jakiegoś holenderskiego mistrza pędzla. Jest dostojeństwo głównej postaci, jest cudowne operowanie światłem i cieniem, jest gawiedź zamarła z otwartymi paszczami. Ale to trwa tylko chwilę, chaos wkracza na scenę, rozpoczyna się oblężenie Emmy. Gratulacjom nie ma końca, wszyscy są stosownie wzruszeni… a przynajmniej cała żeńska część sprzysiężenia. Co dość mocno zaskakuje. Lodowata Ellinor okazująca emocje? Spokojna, wyważona Keira, nagle wyraźnie podekscytowana? I Lily, która przecież widziała Emmę przez cały czas, teraz gotowa piszczeć z radości?

– Przestańcie! – Emma w końcu wrzeszczy na nie – Zachowujecie się jak horda starych ciotek roztkliwiających się nad pierwszy raz miesiączkującym dziewczęciem. Nic mi nie jest!

Krzywię się. Emmo, a fuj.

Ale dobrze, że nic ci nie jest. Że Otwarcie nie zniszczyło twych barwnych porównań. Na obrazoburcze metafory też możemy liczyć, prawda? Tak, już dajemy ci usiąść. I obsiadamy dookoła, jak stado głodnych sępów czekających, aż ofiara osłabnie i nie będzie miała sił bronić się dłużej.

– Jak to jest? – pierwszy pyta Kevin.

Emma uśmiecha się.

Ale nie tak jak zwykle – myślę. Bo w tym uśmiechu nie ma nawet śladu niedawnej beztroski i kpiny. Jest w nim jakiś spokój. Taki niewzruszony. Mnie również ponosi sentymentalizm? Najwyraźniej.

– Nie wiem, jak odpowiedzieć – zaczyna – Słowa w tym wypadku po prostu zawodzą, naprawdę. Jak to jest? Inaczej. Świat stał się bogatszy, i nawet z wygaszonym Wzrokiem różni się od tego, który widziałam wcześniej – posiadł barwy, kształty, których nawet nie potrafię nazwać. A gdy uruchamiam Wzrok… nic nie jest takie, jak przedtem. Ludzie, rośliny, drzewa… wyczuwam ich życie, mam świadomość ich historii. Lecz nawet kamienie, one też… w jakiś sposób żyją. Zmienił się świat, już nic nie jest takie samo. I chyba ktoś, kto przechodzi przez Otwarcie, zwyczajnie nie może pozostać takim, jakim był wcześniej. To zmienia nas.

Zerka w kierunku okienka.

– Przez dwa dni niemal nie wstawałam z łóżka… nie dlatego, że źle się czułam, nic z tych rzeczy. Czułam się doskonale. Ale nie byłam gotowa na to, żeby oglądać ten nowy świat, w taki sposób… musiałam odczekać, aż w głowie przestanie wirować, aż uspokoją się myśli.

Płyną słowa, a jej twarz nie traci tego wyrazu pogody, wyciszenia.

Nie poznaję cię, Emmo. Bo jestem pewien, że wciąż będziesz wywoływała naszą konsternację erupcjami swej weny, po staremu brutalnie rozstawiała po kątach, bezlitośnie kpiła z nas… jednak zmieniłaś się, tak niewiarygodnie mocno, że chyba sama nie uświadamiasz sobie skali tej zmiany. Ciśnie się na usta stwierdzenie, którego rzecz jasna nie wypowiem, iż nie wspomniana przed chwilą pierwsza miesiączka sprawiła, że przestałaś być dzieckiem – tylko właśnie to. Otwarcie.

Emma skończyła, a wy wciąż milczycie. Czy dumaliście, dochodząc do tych samych wniosków, co ja?

– Brzmisz straszliwie poważnie – odzywa się wreszcie Ellinor – Żeby nie powiedzieć: dostojnie.

Dumaliście. I doszliście, a przynajmniej zrobiła to moja niespełniona miłość. Więc i ja się uśmiechnę. Trochę tajemniczo.

– Dostojnie? Nie jestem pewna – zaczyna Emma – Ale ogarnął mnie niewiarygodny spokój, może on jest powodem. Sprawy, które wcześniej wydawały się niezwykle ważne, stały się błahe… nie mam pewności, czy to zasługa Otwarcia, czy może pierwszy raz w życiu miałam okazję zatrzymać się, prawdziwie zastanowić. Marnotrawiłam czas na błahostki – tak zabrzmiała odpowiedź.

– Przerażasz mnie – mruczy Kevin.

– W swoim czasie będziesz przerażony sobą – odpowiada – A może nie… bo przecież ta dawna Emma nie wydała mi się nagle śmieszna i nieporadna. Nie. Jednak teraz wyraźnie widzę, jak mało wiedziałam, jak niewiele mogły dostrzec moje oczy, jak naiwne było przekonanie, że całkiem dobrze rozumiem już świat. Otwarcie uczy pokory. A co dalej… nie wiem, potrzeba chyba nieco więcej czasu, niż paru dni, żeby wykoncypować, co może dać mi ten dar.

I nagle jej oblicze rozświetla dawny, figlarny uśmiech.

– Powiedziałabym, że po Otwarciu dokładnie cały świat stał się piękniejszy… gdybym nie dostrzegała teraz tych czarnych, lepkich, ohydnych pasm wychodzących z twojej głowy, Kev, i sięgających lubieżnie ku każdej niewinnej, bezbronnej istocie mojej płci.

Nie, pewne rzeczy nie zmieniły się. A jeśli już, to stały się mocniejsze, ostrzejsze, dużo celniejsze. Mój przyjaciel wręcz zaniemówił rozdeptany na miazgę.

– Wcale nie każdej! – wydusza wreszcie – Wybieram wyłącznie te warte uwagi!

Ellinor, Lily i Keira jak na komendę odskakują w tył.

Tylko Emma siedzi nieporuszona… a ja patrzę na nią, nie potrafię oderwać wzroku. Zastygła, z niewinną miną, wciąż z tym półuśmiechem, iskierkami płonącymi w oczach. Najpiękniejsza kusicielka – za ten banał wstyd mi przed samym sobą – dziewczyna z magicznego świata, tak mocno, tak boleśnie dla nas świadoma swych mocy.

Jesteś na wskroś wyjątkową istotą, Emmo.

Kiedyś ktoś zdobędzie twoje serce. Ale czy będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, czy największym pechowcem, tego powiedzieć nie potrafię. Kevin, przyjacielu, kiedyś oceniłeś, że nie dokonuję właściwych wyborów – nadeszła pora, by się tobie odwdzięczyć. Nie wiem, czy masz jakiekolwiek szanse… ale zanim marzenie pochłonie cię bez reszty, zastanów się dobrze. Przemyśl wszystko.

Nagle czuję na sobie wzrok Ellinor.

Wiem dobrze, że dostrzegłaś to moje ponad miarę długie spojrzenie. I jestem pewien, że bezbłędnie odczytałaś, co w nim tkwiło. Tak, podziwiam Emmę, nie tylko jej intelekt, ale i piękno, tak bezwzględnie przez nią wykorzystywane. To ona była pierwszą, którą zachwyciłem się tamtego wrześniowego dnia – masz rację, zaledwie chwilę później dojrzałem ciebie, ty odebrałaś mi dech, ciebie starałem się poznać, zrozumieć, przeniknąć, byłem cierpliwy i byłem wierny, choć ktoś stojący z boku zarzuciłby mi, że wciąż zachwycałem się Emmą… prawda, robiłem to, jednak o niej nigdy nie myślałem tak, jak o tobie. Nawet w noc na ciemnym dziedzińcu. Jednak nie zdołałem zachwycić, i wydaje się, że wszystkie słowa zostały już wypowiedziane i odkładam na najwyższą półkę nawet te skromniejsze marzenia. Dlatego nie patrz z przyganą, nie odgrywaj czegoś, co zwyczajnie nie istnieje.

Niech pozostanie, jak jest. Nie znudzę się odprowadzaniem cię po szkole, zrezygnuję dopiero wtedy, kiedy pojawi się ten inny, ważniejszy ode mnie. Będę zabawiał cię rozmową i słuchał milczenia, a czasami okrzyków zachwytu, rzadkich, a przez to pięknych. Lecz nie udawajmy, bo już nie pora.

Niech to diabli.

Emma wciąż pozostaje w centrum uwagi. Widzisz, Ellinor? Wszyscy wpatrują się w nią z niemal nabożnym zachwytem. A jej to nie przeszkadza – przeciwnie, napawa się tym. Odrobinę. Lecz przecież należy jej się taka chwila.

– Nie żartowałaś? Naprawdę widzisz te pasma? – pyta Sean.

Emma zagryza wargę.

– Yhym.

I wybucha śmiechem. Jednak już po chwili poważnieje.

– Pragniesz opisu, Sean… lecz tego nie da się wyrazić słowami. Myślę, że właśnie dlatego mówili nam tak mało. To tak osobiste doświadczenie, że każdy musi zaznać tego sam, odczuć na własnym… czymś. Jeśli powiem, że na własnej duszy, skrzywicie się drwiąco – ale to znacznie więcej, niż sam umysł. Dotyka całości nas.

– Brzmisz strasznie poetycko – Ellinor modyfikuje swą poprzednią wypowiedź – Żeby nie powiedzieć: nie jak ty.

– Sama jestem przerażona.

Nagle podrywa się z krzesła.

– Lecz poza tą marną metaforyką jest coś jeszcze. Realność.

Podchodzi do stolika, na którym leży kartka papieru, najpewniej jakieś zapiski Grega. Wbija w nią wzrok.

Czuję jedynie słaby, niemal nieuchwytny powiew. Ale tyle wystarcza: kartka porusza się, odrywa od blatu, a potem lekko sfruwa na ziemię, znikając pod jednym z regałów.

Nikt nie odzywa się ani słowem.

– Już wiem, jak tego dokonać – w końcu brzmi głos Emmy, cichy, jednak przepełniony satysfakcją, nieomal triumfem – W jakiś sposób wyczuwam cząsteczki powietrza, potrafię ich dotknąć. I mogę je poruszyć. Dość błądzenia we mgle, dosyć bezsensownych ćwiczeń powtarzanych po stokroć w nadziei, że wpadnę na jakiś trop. Nareszcie mam coś, co działa. Zyskałam zajęcie na następne sto lat.

Wraca na krzesło.

– Wciąż słaba? – pyta Sean.

Potrząsa głową.

– Bynajmniej. Zwyczajnie rozleniwiły mnie te dni spędzone w łóżku. Ach, Kev… bądź łaskaw, zanurkuj pod regał, znajdź tę kartkę. Może to jakieś ważne notatki. Teraz, kiedy pojawiły się cholerne, cudowne perspektywy, gniew twojego brata i wyrzucenie nas stąd to ostatnie, czego potrzebujemy.

– Mój brat nie sporządza ważnych notatek – stwierdza Kevin – Ale jasne, nurkuję… a ty nie owijaj w bawełnę – powiedz wprost, że teraz już nie przystoi ci epatowanie wypiętym tyłkiem.

– Przystoi, ale nie chcę nikomu robić apetytu – odcina się.

– Wreszcie brzmisz jak ty – kontruje Kevin – A już trochę się bałem.

Wszyscy trochę się baliśmy. A nawet bardziej niż trochę.

Lecz wszystko zostaje po staremu. Kevin opada na cztery – wreszcie naturalna pozycja, odetchnie sobie chwilę nie musząc udawać człowieka – i epatuje z entuzjazmem, i mam nadzieję, że nie zobaczę tego już nigdy więcej. Jednak wysiłek opłaca się: kartka znaleziona, więc Greg nas nie wyrzuci. I wciąż będę ćwiczył, kłócił się, dyskutował z waszą dziką bandą. Są znacznie gorsze sposoby spędzania wolnego czasu. I najpewniej niewiele jest lepszych.

– Jak myślicie, kto następny w kolejności? – pyta Sean – Ty, Will?

– Chciałbym – mówię – Niestety nie liczę na takie szczęście… już raczej będę ostatni.

– Bluźnisz! – ryczy Kevin – Ostatni będzie największy osioł! Czyli ja.

Wykonuje ukłon do samej ziemi i natychmiast zostaje nagrodzony rzęsistymi oklaskami.

– Nie odbierzesz mi pierwszeństwa! – zaperza się Sean.

Lily targa mu włosy.

– Biedaczek nie wie, co mówi – tłumaczy.

– Oczywiście, że nie wiem! Bo to ja jestem największym osłem!

– To się jeszcze okaże! – Kevin nie poddaje się.

Spotkanie trwa, wrzaski nie milkną. Nikt nie proponuje ćwiczeń. Nawet Emma.

Przyjdzie na to czas – myślę. Gdy do ciebie dołączymy.

 

 

Zaczyna się nowy tydzień. Emma powraca, i przemierza szkolne korytarze w glorii chwały, budząc powszechne zainteresowanie, odbierając wyrazy podziwu. Jednak jej dobry nastrój nie trwa długo. Czuję się jak dziwadło – oznajmia już pod koniec dnia. Jeszcze raz ktoś wytknie mnie palcem, to straci rękę. Natomiast do was, hordo, mam gorący apel. Może któryś wreszcie pójdzie w moje ślady?

Staramy się – zapewniam ją w duchu.

Tak, początkowo zabawiamy się w bukmacherów, rozważamy szanse, na kogo padnie teraz… lecz szybko porzucamy te bezpłodne rozważania. Quinn wyraził się jasno: to loteria – choć użył innych słów. Ocenianie pęcin i stanu uzębienia nie podpowie, kto wygra w tym wyścigu, zatem zakłady tracą sens, przynajmniej dla mnie. Poza tym nie ma znaczenia, kto i kiedy – myślę. Liczy się wyłącznie to, że prędzej czy później trafi każdego. Dlatego zachowuję spokój. Nie ekscytujmy się… więc, zapewniam cię, Emmo, że jeśli jeszcze raz jakiś ogarnięty cielęcym zachwytem baran wystawi paluch, to nie tylko urwę mu rękę, ale też zatłukę go nią. Wiem, że to dość nieoryginalne, dlatego mój czyn opatrzę cudzysłowem, – by powszechnie było wiadome, że to cytat. Co ty na to? Tak, oszołomiłem cię.

A w skrytości ducha przyznaję, że zachowujesz się nader przyzwoicie. Erupcje weny nie wygasły, twój język nie stracił nic ze swojej ostrości – lecz nawet słowem, nawet najdrobniejszym gestem nie dajesz nam do zrozumienia, że uważasz się za lepszą, bo na drabince ewolucji wspięłaś się znacznie wyżej niż my. To miłe. I zaskakujące – spodziewałbym się po tobie innych reakcji. Może błędnie, może nie Otwarcie cię zmieniło, tylko ja nabawiłem się alergii. Cóż, będę cię obserwował, to zawsze było zajmujące i przyjemne, obserwował i rozgryzał. A ty przemierzaj korytarze udając, że w skupieniu kontemplujesz nowy świat, co pochłania cię bez reszty, i niekiedy wymienimy porozumiewawcze spojrzenia. Świetnie, że się zgadzasz.

Czy chcę coś powiedzieć? Nie, Emmo. Zupełnie nic.

W czwartek Keira donosi, że Kyle wreszcie stanął na nogi i jest gotowy na przesłuchanie. Emma postanawia: nie zwlekajmy. Jutro po szkole, dobrze? Inaczej biedak gotów jest podłapać kolejnego wirusa – i nie sprawdzimy go przed nadejściem wiosny. Nikt nie wnosi zdania odrębnego? Zatem postanowione.

Aura dopisuje, nie pada, nie musimy szukać schronienia pod dachem. Natomiast Kyle okazuje się dokładnie taki, jakim opisała go Keira – i tylko me nienaganne maniery sprawiają, że nie wybucham śmiechem na sam jego widok, i że wspomniane wybuchy nie powtarzają się później po wielokroć. Istotnie nie zajmujesz zbyt wiele miejsca. Już wiem, dlaczego dotąd nie widywałem cię w szkole… z dwójką braci, twoich bliźniaków – doceniłabyś to, Emmo – chowałeś się za miotłą woźnego. Kciuk Seana ma większy obwód niż twoje udo. Poza tym stanowisz wręcz modelowy przykład nadpobudliwości, konwersacja z tobą jest skrajnie wyczerpującym doświadczeniem, a mówiąc po ludzku – nieludzką torturą. Przez twoje czujne, rozbiegane oczy, które nigdy nie skupiają się na interlokutorze – zachwycam sam siebie – do tego bez przerwy wykonujesz te szybkie, nieustające nawet na moment ruchy, drgnięcia, spazmy… jak gdyby cały otaczający cię świat był śmiertelnie niebezpieczny i tylko czyhał, by rzucić się na ciebie znienacka, rzucić, zmiażdżyć, rozszarpać, pochłonąć i strawić. A po wszystkim przeciągle beknąć – z jakiegoś powodu wyobrażenie tej sceny nie chce przestać wyświetlać się w moim umyśle.

I mimo tych wszystkich dziwactw, a może właśnie dzięki nim, podobasz mi się, Kyle. Po współspiskowcach widzę, że nie jestem w tej opinii odosobniony.

Na stronę, Emmo? Narada? Jasne.

Tworzymy siedmioosobowe kółeczko; Keira, jako osoba rekomendująca, zostaje z Kyle'm. Dyskusja trwa niezwykle krótko. Jest niepowtarzalny – orzeka Emma. Takiego zestawu manii, fobii i tików nie widziałam nigdy w życiu – dodaje Ellinor. Zatem tak, chcę go, a nawet pragnę. Jest autentyczny – brzmi moja diagnoza. Nie czaruje nas uśmiechem i burzą rudych włosów… wiem, Emmo, że korci cię, by powtórzyć to później Keirze, ale nie rób tego, proszę. Będzie ożywczą odmianą dla naszej napuszonej, górnolotnej nadętości – oznajmia Lily, parodiując sposób mówienia Emmy, i Kevin musi powstrzymywać tę ostatnią przed rzuceniem się Lily do gardła. Znam go już ponad rok, i jest przyzwoity, uczciwy, zdolny oraz pełen niespodzianek, którymi wiele razy nas zaskoczy – podsumowuje Paul. Ale to wasza decyzja.

Nasza, Paul – poprawia go Emma. Nasza, ponieważ jesteśmy ósemką. Czy raczej byliśmy.

Bo teraz jesteśmy dziewiątką.

 

 

Na sobotnim spotkaniu dokonujemy na Kyle’u aktu immatrykulacji. Chłopak jest zachwycony lokalem, Kevin jest zachwycony tym, że przestrzenna rozciągłość Kyle’a istotnie okazała się nader skąpa. Natomiast tego, co sądzi Greg, odgadnąć się nie da, bo chyba nawet nie spostrzegł, że powiększyła się grupa spiskowców dybiąca na dobrostan jego zaplecza. Czas wypełniają rozmowy, czemu nie sprzeciwia się nawet Emma. Ćwiczenia nie mają teraz większego sensu, poczekamy na wasze Otwarcia – mówi. Poczekamy, aż reszta zlezie z drzew, potwierdza Sean.

A potem wybija grudzień, i zaczynamy przebąkiwać o świętach.

Chcemy kontynuować tradycję wigilijnej wieczerzy, to oczywistość. Czas akcji jest znany, miejsce nasuwa się samo, więc gdy zasiadamy ponownie na zapleczu, spojrzenia wszystkich przeszywają Kevina. Ten początkowo udaje, że nie ma pojęcia, w czym rzecz. W końcu stwierdza, że Greg zgody na pewno nie udzieli – bo ma już serdecznie dość bandy nastolatków zmieniających sklep w dziuplę spiskowców, pragnących odprawiać na piętrze jakieś pogańskie obrzędy. Kolejna wigilia, tym razem w ośmioro i pół? To się nie uda. Kyle odgaduje, że przytyk dotyczy jego właśnie, lecz nie obraża się. Dbam o linię – oświadcza. I zobaczymy, kto lepiej na tym wyjdzie. Trafia, bowiem Keira natychmiast obejmuje go, zapewniając, że jego linia jest idealna, i żeby się nie smucił. Nie smuci się – ale jego reakcja mocno odbiega od tej, której można by się w takich okolicznościach spodziewać. Wygląda na przerażonego – jak gdyby oplatające go ramiona Keiry były duszącymi mackami ośmiornicy.

Rzućmy Gregowi kogoś na pożarcie, parę chwil później podpowiada Paul. Kogo? Keirę. Widzieliście, był nią wyraźnie zafascynowany. A kto by nie był – stwierdzam sotto voce, dbając, żeby Ellinor na pewno usłyszała i się wściekła. Niestety pudło – zamiast niej wścieka się Emma. Chcecie stręczyć Keirę? Wiecie, ile Greg ma lat? To niemoralne! A dlaczego mnie nikt nie pyta o zdanie? – pyta Keira. Może pragnę być pożarta? A która by nie chciała – rozbrzmiewa westchnienie Ellinor. Na ziemię sprowadza ich Lily. Jeżeli Greg chwyci przynętę, stracimy miejscówkę, nie rozumiecie? Pięterko – lecz przez charakter dziejących się tam rzeczy także zaplecze – będą dla nas niedostępne nie tylko w wigilijny wieczór, ale w wieczór każdy… wszak poznaliśmy możliwości Grega. Keira wreszcie oblewa się rumieńcem.

Jeśli opowiadając te wszystkie bzdury mieliście na celu nakłonienie mnie do podjęcia jedynej słusznej decyzji, to niestety powiodło się wam – oznajmia Kevin. Porozmawiam z bratem. Zabierając ze sobą taką przynętę, jaką uznam za stosowną, dlatego wszyscy mają ćwiczyć zniewalające uśmiechy. Tak, ty też, Kyle.

Kyle jest stosownie przerażony. Jednak nie zostaje wybrany, ani nikt inny – podczas następnego spotkania Kevin rusza negocjować samotnie. Wraca po kilku minutach. Jego Wysokość Greg łaskawie wyraził zgodę – informuje. Zastrzegając, że odpracujemy to sumiennie, kiedy zacznie się sezon i potrzeba będzie dodatkowych rąk w sklepie. Standard.

Chodź, niech cię uściskam – mówi Emma. A potem to samo zaoferuję Gregowi… bo wiecie, pomysł już nie wydaje mi się aż tak niemoralny.

Kevin udaje, że rusza ostrzec brata. Ale skręca ku schodom na piętro, mrucząc, że ktoś mógłby pomóc mu w parzeniu herbaty. Emma najwyraźniej zamierza pójść – lecz zostaje uprzedzona przez Keirę. Ha!

Już po dziesięciu minutach sączymy. A skoro lokal został zarezerwowany, jest pewne, że pojawi się temat prezentów. Nie muszę czekać długo.

– Wiecie, że Greg przechował tamtą choinkę? – pyta Kevin – Chyba trzeba zastanowić się, co położymy pod nią w tym roku.

Dobry objaw. Że chcesz to przedyskutować.

Jednak nie udaje nam się nawet zacząć przygotowywać się do rozważań, bo przestrzeń przeszywa wrzask Emmy.

– Urządzamy zrzutkę!!!

Dziewczyno, na przyszłość ostrzegaj, zanim zrobisz coś takiego. Nawet ja się wzdrygnąłem – a Kyle'a trzeba zdrapywać z sufitu. Natomiast pomysł sensowny, zwłaszcza teraz, kiedy szóstka stała się dziewiątką… przepraszam, ósemką i pół.

Jednak kiedy tak patrzę na ciebie, odnoszę wrażenie, że twoje dłonie robią się coraz bardziej szponiaste, by łatwiej było ci zagarniać ku sobie i skuteczniej pilnować zdobytego bogactwa. Nie ma sensu porównywać cię do Ebenezera Scrooge'a. Bo kiedy zna się twoje dokonania, Emmo – o nim można powiedzieć co najwyżej, że nieco powściągnął niepohamowaną rozrzutność.

Jak to brzmiało, Emmo? Zapobiegliwość? Prześmieszne.

Chyba nie ja jeden dostrzegam tę złowrogą przemianę, jednak wszyscy milczą, i tylko kiwają głowami na znak, że tak, zgadzają się. Co mnie cieszy. Bo cóż, na ten przykład, mógłbym ofiarować Kyle'owi? Chyba jedyną rzeczą, której pożąda, jest czapka-niewidka. A te dawno stały się towarem deficytowym w Caisleán.

– Ale robimy niespodzianki, tak? – pyta Lily.

– Inaczej rzecz nie ma sensu – odpowiada Emma – Zastanówcie się nad kwotą, jaką jesteście w stanie wysupłać… i w przyszłym tygodniu zrobimy naradę. Dziewięć narad. Ósemka obraduje – a osobnik, którego obrady dotyczą, na ten czas zostaje oddelegowany do ściskania Grega.

Biedny Greg.

Lecz i ten pomysł wydaje się udany, wspólnie powinno pójść łatwo. A skoro jesteśmy przy tym temacie…

Dobrze byłoby uniknąć niechcianych prezentów, więc mam jedno życzenie. A właściwie należałoby powiedzieć: jego zaprzeczenie. I chyba podzielę się nim na forum.

– Słuchajcie, bo będę przemawiał – rzucam – W kwestii prezentu dla mnie…

– Gwiazdki z nieba nie dostaniesz – przerywa mi Emma – A o kucyka uśmiechaj się do Elli.

Ellinor nie wygląda na zadowoloną. Wywala ozór. Co, uwzględniając jej status panny z dobrego domu, liczy się potrójnie.

– Rozumiem i cenię poetykę niespodzianek – ciągnę – Jednak chcę poprosić, byście nie kupowali mi nic do kiltu, który dostałem od was na urodziny, ponieważ skompletowałem już cały zestaw. Oczywiście gdyby takowy pomysł przyszedł wam do głów.

Widzę, że wszyscy podchodzą do prośby dosyć obojętnie; odnotowują, że tak, słyszą… i wezmą pod uwagę, lub nie. Wszyscy, poza jedną Ellinor.

Ta wbija we mnie wzrok.

– I nie pokazałeś się nam w tym stroju? – pyta z przesłodzoną, wręcz mdlącą przyganą – Jak mogłeś?

Jakby podrażniła jakiś nerw.

Mózg rozważa dwie sprzeczne reakcje. Pierwszą, dyktowaną przez rozsądek: zignorować cię, jakby żadne słowa nie padły. I drugą, której źródłem są emocje – zapytać lodowatym, równie fałszywym jak twój tonem: serio ci zależy? Bo przez ostatnie miesiące nie dostrzegłem, żeby zależało ci na czymkolwiek, co wiąże się ze mną.

Skreślam oba z powyższych. Wybieram mdłą ironię.

– Miałem taki zamiar – mówię – Odziałem się, ruszyłem na spotkanie… lecz kiedy tylko wyszedłem za próg, skonstatowałem, że zawiewa. A zawiewanie może skończyć się kiepsko dla dość istotnych elementów wyposażenia… tak, tych opiewanych w balladach Lily. I zawróciłem.

Lily chichocze z zapałem.

A Kevin kiwa głową.

– Podjąłeś słuszną decyzję, przyjacielu. Zapalenie jąder to nie przelewki. Nie ryzykuj dla płochej uciechy panien… nie mają, to nie wiedzą.

Keira wygląda na zupełnie zdruzgotaną. Szuka spojrzeniem pomocy u innych – ale nikt się nie garnie.

– Myślałam, że na pierwszych spotkaniach odgrywacie dla nas spektakl – oświadcza wreszcie – Spójrzcie, nowi: trafiliście do domu wariatów! Próżne nadzieje. Wy po prostu tacy jesteście.

– Próżne nadzieje – potwierdza Kevin – Ale nie martw się… niedługo zjawi się pan doktor i rozda nam codzienną porcję leków.

Keira rozkłada bezradnie ręce.

Przesiąknąłeś ziemizmem, przyjacielu. Faerianie nie wierzą w panów doktorów, a tym bardziej w moc piguł. Jednak w radowaniu się twoimi mądrościami przeszkadza mi natarczywe spojrzenie Ellinor. Ignoruję, staram się ją przeczekać – jednak z żadnym skutkiem. I powoli zaczynam mieć dość.

– Co? – pytam w końcu, nie siląc się na delikatność.

Nie oczekuję odpowiedzi. Bo to był tylko komunikat: zejdź ze mnie.

Jednak warknięcie nie działa.

– Ale kiedyś, gdy powróci ciepło, zrobisz to dla mnie, prawda? – to wciąż słodki szczebiot.

Niemal otrząsam się z obrzydzeniem.

Jesteś tak niepodobna do dawnej siebie, tej prawdziwej. Sztuczna i pretensjonalna. Tak, pogodziłem się z naszym chłodnym rozstaniem, i z tym, że kolejne miesiące były właśnie takie, chłodne – czy może raczej bezbarwne. Pogodziłem się, że zdarzają ci się epizody bycia inną, skwapliwie korzystałem z nich. Ale stawałaś się inna w zupełnie inny sposób. Nie taki, jak dziś. Ten dzisiejszy doprowadza mnie do mdłości. I do furii. A ponoć tak spokojny ze mnie chłopak.

Wystarczy. Mam dość.

– Czy możesz odpuścić sobie te durne żarty? – pytam zimno – Nie są zabawne. Ty nie jesteś zabawna.

Rozmowy nagle cichną.

Przesadziłem, zgadza się. Już nie przypominamy wesołego domu wariatów, nie sądzisz, Keiro? Stało się bardziej prawdziwie. Bo życie to też konflikty i żegnanie się z nierealistycznymi marzeniami. Choć wydawały się dość skromne.

– Dobrze, Will – mówi cicho Ellinor – Już o nic nie pytam.

Która to prawda, jak widać, podziałała.

Powstrzymam się od stwierdzenia: to świetnie, Ellinor. Nie mam nic więcej do dodania. Ani ochoty rozładowywać mocno napiętej atmosfery. Przeżyjecie. Nie jesteście już dziećmi.

Przedłużającą się ciszę przerywa Lily.

– Plany mamy obgadane… więc chyba czas się zbierać. Chodź, Sean, pójdziemy wypatrywać śniegowych chmur.

– Owszem, przydałaby się jakaś odmiana. Może atak zimy wyciszyłby emocje niektórych – Emma wydaje z siebie warknięcie.

Och, bardzo się przejąłem przytykiem. Tak bardzo, że jest mi straszliwie wszystko jedno.

Pierwsi zrywają się Lily z Seanem, po nich Keira, Paul i Kyle. Ellinor rzuca tylko krótkie: pa! i również znika. Kevin gromi mnie spojrzeniem spode łba, jak gdyby mówił: człowieku, nie tędy droga. Ale ignoruję to, unoszę dłoń na pożegnanie i ruszam ku wyjściu.

Lepsze to, niż żyć złudzeniami.

 

 

Udaje mi się przejść ledwo kawałek. Gdy skręcam w Centralną Aleję, słyszę własne imię wykrzykiwane przez Kevina. Zatrzymuję się.

– Czy nie powinieneś czarować teraz panny Holmes? – pytam, kiedy mnie dogania.

– Panna Holmes wyraziła uprzejmą zgodę na własnoręczne odprowadzenie się do internatu. Bo my mamy do pogadania, druhu.

Poważnie?

Co oznacza, że przesadziłem bardziej, niż mi się zdawało – skoro zasłużyłem na interwencję. Choć pragnę jej teraz równie mocno, jak kolejnej rozmowy z Ellinor.

Ale jak tam sobie chcesz.

Długo wpatruje się we mnie, zupełnie nie zważając na siąpiący lodowaty kapuśniaczek.

– Stwierdzam, że musiało się pojebać – mówi wreszcie – I to srodze. Skoro mój druh, oaza spokoju, traci panowanie nad sobą.

Na razie tylko przytaczasz fakty… więc pozwól, że nie skomentuję.

– Człowieku, co się z tobą stało? – ciągnie – Domyślam się, jak zabrzmi odpowiedź: że dokładnie to samo, co niedawno działo się ze mną przez Emmę… tyle że ja jestem cholernym narwańcem. O czym wszyscy wiedzą od dawna, więc muszę naprawdę się starać, by wywołać efekt. Ty narwańcem nie jesteś. Dlatego aż podskoczyliśmy pod sufit… przyjacielu, gdzie podział się twój spokój?

– Zdechł – odpowiadam zwięźle.

– Więc go reanimuj, do diabła.

Rozgląda się dookoła.

– Chodź, przemieśćmy się kawałek. Ludzie dziwnie na nas patrzą.

Jak na dwóch kłócących się kochanków? To doskwiera? Wyłazi z ciebie małomiasteczkowe kołtuństwo.

Ruszam. Staję dopiero przy jednej z ławek stojących wzdłuż Alei, pod sporym drzewem, które w czasach wiosennej świetności zapewniłoby ochronę przed deszczem – jednak teraz jest tylko zbiorem gołych konarów i badyli.

– Wściekłem się wtedy – podejmuje – I niemal udało mi się rozpieprzyć hordę swoimi dąsami… okej, wkład Emmy był nie do przecenienia, staraliśmy się obydwoje. I nie udało się. Chcesz pokazać, jak zrobić to skutecznie? Na tym ci zależy?

Stwierdzam, że chyba jedyną adekwatną reakcją jest wzruszenie ramionami. I to właśnie robię.

– Na niczym mi nie zależy – oświadczam.

Dlaczego mam wrażenie, że rzucisz się na mnie, złapiesz za odzienie i zaczniesz potrząsać?

– Czy ty się słyszysz? Nie sądzę. Ponieważ brzmisz jak niedopieszczona pensjonarka… a cholernej niedopieszczonej pensjonarki nie przypominasz ani trochę! Więc wytłumacz się!

Teraz bez wątpienia przypatrują się nam z zainteresowaniem. Opanuj się, narwańcu. Nasze pożycie intymne mają w nosie… dzikie wrzaski na ulicy nie.

– Z czego mam się wytłumaczyć? – pytam spokojnie.

– Z cholernego wybuchu!

A nastąpił jakiś?

Potrząsam głową.

– Wybuch? Nie, przyjacielu. Zastosowałem metodę Ellinor: na zimno. Zdążyłem pogodzić się z myślą, że pozostanę dla niej tylko znajomym… dobrze, użyję wielkiego słowa: przyjacielem. Nikim więcej. Dlatego z uśmiechem wszedłem w rolę wiernego psiaka odprowadzającego po szkole, nie oczekującego żadnej nagrody – bo wystarczającą nagrodą jest samo to, że może biec u nogi swej pani. I tak było! Nie rwałem szat, nie wzdychałem ciężko, nie groziłem rozszarpaniem sobie żył… ponieważ nie jestem cholerną niedopieszczoną pensjonarką! Wyhodowałem sobie pieprzony spokój! Miałem w dupie, że ona doskonale wie, co uroiło się w moim durnym łbie, i że ma to w dupie! Tak, miałem!

Cholera, powietrze skończyło się w płucach. Nie wiedzieć czemu.

Wciągam nową porcję.

– I nagle cios prosto w łeb! – ponawiam – Dostaję słodkie minki, trzepotanie rzęsami, a do tego ten tekst, od którego prawie zwymiotowałem: czy ubierzesz dla mnie kilt, Will, proszę, tylko dla mnie? Tak, nie wytrzymałem! Stwierdziłem: nie, moja droga, wystarczy, dziś dostaniesz po łapach. Powiedziałem, co powiedziałem. I wiesz? Podziałało!

Znów muszę zaczerpnąć tchu.

– Chcesz usłyszeć, że żałuję? Otóż nie żałuję! Ponieważ z miziania za uszami mogę zrezygnować, ale kopania nie zdzierżę! I co takiego się stanie? W hordzie zacznie trzeszczeć, bo Ellinor będzie chodzić nabzdyczona? Mam to głęboko w dupie!!!

Spogląda na mnie, krzywiąc się z niesmakiem.

– I to jest twoje na zimno? – pyta.

– Również to mam w dupie!!!

Wzdycha rozpaczliwie. A potem ciężko opada na ławkę, mimo, że deski pokrywa warstwa wody.

– Zrób dziesięć głębokich wdechów, proszę – mówi.

Dziesięć, do diabła, czego?!

Ale słucham go. Zamiast ze wściekłością kopnąć ławkę, głęboko zasysam powietrze. Raz. Drugi. Trzeci. Dziesiąty.

Działa.

A zatem wybuch nastąpił… choć nieco uprzedziłeś fakty, przyjacielu. Mówiąc mądrze: antycypowałeś. Lecz tak czy owak, pomogłeś. Prawdziwym szczęściem jest mieć przyjaciół.

– Już? – pyta po chwili.

– Prawie – odpowiadam.

– Więc klapnij sobie. Wspomniana przed momentem dupa ci zmoknie… ale to doskonały sposób na odzyskanie wewnętrznego spokoju.

Siadam posłusznie.

Przysięgam uroczyście, że odtąd będę słuchał wszystkich twoich rad. Naprawdę są nie od rzeczy… choć w zad lodowato.

– Mówiłem, że Ellinor nie jest dla ciebie? – rozpoczyna – Mówiłem. Ostrzegałem. Wyjaśniałem. Nawet egzemplifikowałem. Jednak Will ma przecież swój rozum, wie lepiej. Zaryzykował. I… cóż za niespodzianka! Sparzył się.

– Był czas, kiedy szło nam całkiem dobrze – nie wiem, po cholerę to mówię, ale mówię.

Śmieje się głośno.

– Dobrze szło tylko jedno: zapuszczanie sobie bezsensownych rojeń. Utraciłeś kontakt z rzeczywistością, przyjacielu. Ellinor zwiodła cię… bo po prawdzie zwiodła wszystkich, zachowując się mocno niekonwencjonalnie jak na wnuczkę Lady Greene. Była dla nas miła, grzeczna, przyjazna, jej fochy związane były z płcią, nie pochodzeniem. To seksizm? Stuprocentowy, masz mnie. Więc tak, do pewnego momentu szło ci nieźle, ponieważ reagowała zgodnie z oprogramowaniem… na widok takiego udatnego młodzieńca sam się ślinię, więc ją rozumiem. Nie bij.

Za późno. Powoli rozmasowuje ramię.

– Szło nieźle – ponawia po chwili – I może nawet skradłeś jej całusa, podejmując ryzyko, że strzeli cię w pysk, ale…

– Było odwrotnie – mruczę – To ona pocałowała mnie.

Krzywisz się stanowczo zbyt często, druhu.

– …a wtedy ty strzeliłeś ją – dopowiada – Szczegóły waszego pożycia mnie nie interesują. Liczy się wyłącznie ta jedna prawda: że Ellinor mimo wszelkich swych starań zwyczajną dziewczyną nie jest.

Ironia cokolwiek gryzie. Nie wytrzymuję, rewanżuję się tym samym.

– Nie jest zwyczajna? Natura dała jej trzy cycki? Ma lewoskrętną?

Kevinem aż szarpnęło.

Udało mi się zniesmaczyć cię. Rzecz prawie niewyobrażalna.

– Prosiłem, bez intymnych szczegółów. Chociaż… lewoskrętną, Will? Zaintrygowałeś mnie.

Lecz po chwili z jego twarzy znika wyraz drwiącej fascynacji.

– Nie pojmuję cię, przyjacielu – mówi zupełnie innym, o całą oktawę poważniejszym tonem – Wściekasz się, bo nie wyszło ci z dziewczyną, która…

– Nie wściekam się – wnoszę protest.

– Przepraszam: na zimno dusisz w sobie żal.

– Nie duszę w sobie żalu.

Kevin wzdycha rozpaczliwie.

– Więc może tak: jesteś zdezorientowany, nie potrafiąc pojąć, dlaczego ta jedna panna nie rzuciła się w twe ramiona. Wszak dotychczas żadna ci nie odmówiła. Jednak ta dziewczyna zasadniczo różni się od poprzednich zdobyczy. Czym? Tym otóż, że kiedy dorośnie, stanie się bodaj najatrakcyjniejszą partią w całym Faerie. Zauważ, że nie powiedziałem: najpiękniejszą. Na wypadek, gdyby Emma stała za moimi plecami. Stoi?

Wewnętrzny spokój ma się już na tyle dobrze, że udaje mi się przywołać na oblicze koślawy uśmiech. Emma przyczajona w krzakach? Ktoś zapuszcza sobie bezsensowne rojenia.

– Nie bój się, nie stoi – zapewniam – Najatrakcyjniejszą?

– Połączenie powabnej powłoki zewnętrznej… proszę, odłóż tę pięść na swoje miejsce… z pozycją społeczną. Bo piękno wewnętrzne, spójrzmy prawdzie prosto w oczy i zadrżyjmy przed jej majestatem, jest niekonieczne. Nadobne liczko oraz wypchany skarbiec – tyle wystarcza. I nie udawaj zaskoczenia. Sądziłeś, że tornado przeniosło cię do cholernej Utopii?

Przez krótki moment. Potem przejrzałem na oczy.

– A na skutek tego, że Kanclerz, jak również Wielcy Mistrzowie dzieci posiadać nie mogą, w szrankach pozostają Wysokie Rody – ciągnie – Ty niestety trafiłeś najgorzej, jak tylko się dało… Greene należą do tych najbardziej poważanych. Czytaj: najbogatszych.

Umiem czytać, druhu. Jednak zaciekawiło mnie coś innego.

– Kanclerz i głowy gildii nie mogą mieć dzieci? Pierwsze słyszę. Ale dlatego, że zabrania im się…? – zawieszam głos.

– Cóż za pomysł! – kręci głową – Nektar mogą spijać do woli. I tylko zapylać nie.

Metaforyka taka, że mam ochotę błagać o zmiłowanie. Ale chyba lepsza, niż moja dosłowność. Dupa, cycki, lewoskrętność? Williamie, weź się w karby.

Chichoczę.

– Widzę, że już ci lepiej – komentuje – Tak trzymaj. Wyrwij krwawiące serce, dla pewności solidnie przydepnij, by nie wierzgało… niech wyzionie ducha. I zapomnij.

Krwawiące serce? Z nudów przeczytałeś książkę, którą rok temu kupiłeś dla Lily pod choinkę?

– Proces zapominania rozpocząłem dawno temu. Samodzielnie pojąłem, że za wysokie progi dla mnie.

– Przytulić cię?

– Spróbuj – odwarkuję.

Nie próbuje.

– Aż tak licho z tobą nie jest – zaczyna mówić – Armstrongowie są silnym, licznym klanem – więc nikt bez dobrego powodu z nimi nie zadrze, może nawet sam pan Kanclerz. Bo na dodatek są mocno przewrażliwieni… ponawiam prośbę, nie bij. Znaczycie coś w tej krainie. Jednak rzecz w tym, Williamie, że ty niestety nie jesteś najstarszym synem diuka, lairda, earla, czy kto tam stoi na czele twego klanu. Natomiast Ellinor jest wnuczką głowy rodu. Cholernego Wysokiego Rodu.

Nie nazywaj mnie Williamem.

Poza tym masz rację – jednak ja tę prawdę pojąłem znacznie wcześniej. Że stoję zbyt nisko. Że dwa funty kieszonkowego nie zrobią wrażenia na Ellinor. Że kilkaset akrów Abbottshire nie zrobi wrażenia na jej rodzinie. I nie zmieni tego sakiewka otrzymana od Edwarda. Potrzebowałbym wora złota, wuju. Wielkiego jak dom.

Dlatego moje plany były skromniejsze.

– Kevin, czy ty sądzisz, że szukam żony dla siebie? – pytam.

Zerka z ukosa.

– W tym wieku nie używamy słowa żona – mówi – Ale tak… poszukujemy kogoś, z kim, jak nam się wydaje, chcielibyśmy spędzić życie. Bo niekiedy się szczęści. Nawet tak wcześnie… kiedy ma się pięć włosów łonowych na krzyż.

Zamordujesz mnie dzisiaj.

– A ja nigdy nie miałem takich myśli – mówię – Nie wobec Ellinor.

Znów zerknięcie.

– To trochę brzydko o tobie świadczy – oznajmia.

Nie potrafię powstrzymać śmiechu.

– Ty, moralistą? Będziesz przekonywał mnie, że naganne jest przeskakiwanie z kwiatka na kwiatek i spijanie nektaru? Znalezienie sobie kogoś na rok, na dwa lata? Skoro urządzenie tego świata nie pozwala na więcej?

Milczysz. Może właśnie otwierają ci się oczy.

Nie jestem romantycznym młodzieńcem, ślubującym, że ta oto panna na zawsze pozostanie jego jedyną miłością. Jestem pieprzonym zwyczajnym nastolatkiem.

– Czy chciałbym spędzić z Ellinor resztę życia? – ponawiam – Tak. Jest fascynującą istotą, uwielbiam jej towarzystwo, rozmowy z nią, a poza tym ma, jak mówisz, powabną powłokę zewnętrzną. Ale urządzenie tego popieprzonego świata przekreśla tę możliwość. I dlatego chciałem zdobyć znacznie mniej. Rok z nią, może dwa. Brzmi bardziej realistycznie?

To mi wygląda na milczące potwierdzenie.

Ponieważ sam postąpiłbyś identycznie, i widzisz to wyraźnie. Gdyby zaszły tak zwane okoliczności. W tym wieku naprawdę nie urządzamy sobie reszty życia, przyjacielu. Czyni nas niezdolnymi do tego posiadane pięć włosów łonowych na krzyż. A nawet dziesięć.

– Wściekłem się, bo nagle zaczęła odgrywać Cathy – dodaję – Teraz zaczynam sądzić, że może z rozmysłem. Żebym się odpierdolił.

Mam dziś przy sobie wyjątkową wersję Kevina. Wstrząsa się po wulgaryzmie. Ale szybko dochodzi do siebie.

– I odpierdolisz się? – pyta.

– Skoro panna Greene sobie tego życzy.

– I nie odwidzi ci się nagle? – upiera się, żeby drążyć – Odpuścisz na wieki wieków, póki śmierć, lux aeterna, i tak dalej?

– A czy mam inne wyjście? – odpowiadam pytaniem.

Szczerzy się szeroko.

– Ależ oczywiście, że masz! – mówi – Być cholernym Armstrongiem. Zacisnąć zęby i walić naprzód jak taran.

Dałoby się zrobić.

– Bo tacy są Armstrongowie – przyznaję – I cieszy mnie, że w twoich oczach nie odstaję od tego szacownego grona. Sprawiłeś mi przyjemność, wiesz? Gdybyś nie był taki brzydki, to chyba bym cię uściskał.

– Gdybym nie był taki brzydki, to sam bym się uściskał.

Oto najcelniejsza z ripost.

Nic nie odpowiadam, nie mam jak. Kevin też wyczerpał zasoby, więc siedzimy, nie zważając na przybierający na sile kapuśniaczek. I na tyłki zmieniające się w rozmoknięte bryły lodu.

Zerkam na szare niebiosa.

– I gdzie te śniegonośne chmury? – pytam.

– Przydałyby się – przyznaje – Oraz zima. W końcu nadejdzie… tak jak i święta, więc zapytam cię, jak będzie… bo nie chcę siadać do wieczerzy z nabzdyczoną Ellinor.

– Oraz trzeszczącą hordą – dopowiadam – Nie obawiaj się, grzecznie przeproszę za incydent. Dobrze ułożony ze mnie Armstrong.

– Nie ma dobrze ułożonych Armstrongów.

– Więc jednak jestem kiepskim Armstrongiem.

Dopiero to jest rozdzierająco smutne. Przydepnąć, mówisz?

– Pokajam się, aby Ellinor mogła na powrót emanować swoją łagodnością i ciepłem – dodaję – A potem zacznę baczniej się rozglądać.

– W sensie? – wzbudzam jego ciekawość.

– Myślisz, że Keirę i Paula coś łączy? – odpowiadam pytaniem.

Potrzebuje tylko sekundy. Krzywi się.

– Tak szybko? – pyta.

– Mam wdziewać żałobę po związku, którego nie było?

I tak – tak szybko. Zanim olśni ją inny skaczący z kwiatka na kwiatek.

Kevin duma. I chyba domyślam się, o czym – to już ponad rok razem, przyjacielu, już potrafię cię czytać.

– Żeby to pytanie miało sens, wcześniej trzeba zadać inne – mruczy wreszcie – Wiesz, jakie.

Kiwam głową.

– Wiem, jakie. Ale pominąłem je, bo ze wszystkich znaków na ziemi i w niebie można wyczytać, że poprzedni związek Paula jest już przeszłością. Nawet dość odległą. Powiem tylko tyle. Żeby nie zaogniać.

Nie mam pojęcia, czy wciąż cię to uwiera. Emma i Paul. Dlatego nie walę wprost, tylko grubo owijam w bawełnę… ale tego, co powiedziałem, jestem pewien niemal w stu procentach. To, co urodziło się na Plantacjach, miało niezwykle krótki żywot. Zdechło. Raczej nie miałbyś mi za złe tego określenia. Odwaliło kitę dawno temu.

– Więc? – poganiam go – Co z nimi?

– Trudno rozstrzygnąć – odpowiada – Lecz stawiałbym, że nie są parą… i wypada mi w tym miejscu pochwalić twój gust. Kształtna z niej i nadobna dziewoja. A jej włosy? Jej oczy?

Otóż to, przyjacielu.

– A może są – dodaje – Jednak zapewniam, że nie będę płakał, jeśli podłożysz świnię wyszczerzonemu chłoptasiowi.

Ponoć to moje serce krwawi.

Natomiast z podkładaniem świni nie będę miał najmniejszego problemu. Wszak Paul nie jest tobą – moim serdecznym druhem, gotowym bezzwłocznie wyruszyć na pomoc, gdy zaczyna mi odbijać. Plan przyklepany.

Wciąż siedzimy.

Spoglądam ze zdziwieniem na przechodzących ludzi, którzy – nie wiedzieć czemu – z równym zaskoczeniem spoglądają na nas, na dwóch dobrze ułożonych młodzieńców odpoczywających na ławce w strugach coraz mocniej zacinającego deszczu.

Jestem niemal pewien, że do nadejścia zimy jakoś wytrzymamy.

 

 

Nie potrzebuję sugestii Kevina, by wiedzieć, jak postąpić.

Święta istotnie za pasem, a mój mimo wszystko nienajlepszy wciąż nastrój nie jest wystarczającym powodem, żeby psuć wigilię hordzie. A kiepski ze mnie Armstrong – bo prawdziwy zerwałby się i po kwadransie wrócił odziany w kilt… a potem dobitnie udowodnił, że nic pod nim nie ma. Jednak nie stroną, którą spodziewałabyś się ujrzeć, Ellinor. Marzenia nie zawsze się spełniają. Lecz Armstrong ze mnie beznadziejny – dlatego sprawę załatwię polubownie. I mdło. Do osiągnięcia granic bycia bezbarwnym.

Marudzę z wyjściem do szkoły. Chcę, by cała paczka była już na miejscu, żeby załatwić rzecz bezzwłocznie. Racja, nie cała – jedynie jej oryginalny skład. Bo nie dbam o to, co myślą o mnie nowi, Keira, Paul i Kyle. A może właśnie dbam, i nie zamierzam pokazywać, że misio już dwa dni po buncie potulnie wraca z podkulonym ogonem. Zwą to kreowaniem wizerunku.

Wyliczyłem wszystko idealnie, pięć przed ósmą wchodzę do budynku Scola Magna. Stoją pod lekcyjną salą, nikogo nie brakuje.

Podchodzę, rzucam zdawkowe cześć. Zatrzymuję się przed Ellinor.

– Przepraszam za mój wybuch – mówię, dodając szczyptę skruchy na obliczu – Postąpiłem głupio, i jeśli możesz, wybacz mi.

Potrząsa głową.

– Nic się nie stało – odpowiada.

Słyszę cztery niesłyszalne, ale całkiem wyraźne westchnienia ulgi.

Tak, nie zepsuję wam świąt. Nam. Niekiedy trzeba mnie szturchnąć, choć nie w tym przypadku… ale umiem zachować się odpowiedzialnie.

Co oczywiście niczego nie zmienia.

Nic się nie stało? Stało się bardzo wiele, Ellinor. Być może postawiłaś na swoim, wciąż nie wiem, czy misio miał dostać po łapach, i trzeba było wywołać stosowną jego reakcję, by wyszło naturalnie – czy ten zgrzyt po prostu zdarzył się. Ale tak, jak było między nami wcześniej, już nie będzie. Bowiem misio po łapach dostawać nie lubi – i od teraz będzie zważał na swe czyny i słowa, a przede wszystkim na twoje. Żeby właściwie je interpretować. Właściwie reagować.

A skoro nic się nie stało, może nie urwą się nasze spacery na Azaliową. Bo misio tego nie chce. Najwyraźniej jest masochistą.

Niemniej sprawa – jak się zdaje – załatwiona. Kevin puchnie z dumy, że naprostował mnie skutecznie, Lily i Sean cieszą się, że nie zwlekałem przez miesiąc… tylko Emmie trochę żal, że nie zdążyła wyrazić dosadnej opinii o mnie.

I oto dzwonek. W dobrym momencie – bo uwalnia mnie od konieczności patrzenia na całkowicie zobojętniałą Ellinor, jej twarz, na której próżno szukać najmniejszego śladu emocji. Jak gdyby nic się nie stało.

Jednak zasadniczo znów jest dobrze.

 

 

Powolny, monotonny rytm mojego życia trwa do czwartku, kiedy na drugiej przerwie obiera mnie za swój cel i dokonuje zuchwałego abordażu Mistrz Quinn. Z zaskoczenia – więc nie mogę się bronić. A po prawdzie wcale nie zamierzam. Patrz, klaso, patrz, Ellinor, patrzcie, Hordo oraz Bando. Wciąż są ludzie, którzy na mój widok nie krzywią się z niesmakiem.

Williamie, czy zechcesz zasiąść dziś ze mną przy filiżance herbaty? – słyszę. Ostatnio zdarzyło się tak wiele, że pogawędka wydaje się wręcz nieodzowna. Masz czas – doskonale się składa. Zatem do zobaczenia po lekcjach.

Czego życzył sobie Mistrz, Emmo? Tego, co zazwyczaj, jak się domyślasz. Wspomniał o nadzwyczajnych zdarzeniach – i raczej nie miał na myśli mojego zamachu na majestat Ellinor, więc spodziewaj się ataku czkawki. Bowiem będziemy deliberować nad tobą i twoim Otwarciem.

Byłem niemiły? Doprawdy?

Po ostatnim dzwonku jako pierwszy wychodzę z sali i nie czekając na hordę ruszam korytarzem ku zachodniemu skrzydłu. Bo po cóż czekać? Aby powiedzieć sobie: do jutra? Zobaczymy się bez tego, chyba że wcześniej niebo spadnie nam na głowy. Dziecinne? Jak wasze mniemanie, że zadzieram nosa, bo przygarnął mnie kolejny Wielki Mistrz. Rewanżuję się tym samym.

Już podchodząc do drzwi gabinetu czuję dochodzący z wnętrza intensywny zapach. Mistrz jest przygotowany – przemyka mi przez głowę. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu oczekuje mnie jak najdroższego przyjaciela. Niepojęte. A może przeciwnie, najzupełniej oczywiste: świat musi pozostawać w równowadze. Skoro od kogoś wciąż dostaję po głowie, ktoś inny musi mnie lubić. Żeby suma wyniosła zero.

Bzdury.

Pukam do drzwi. Po sekundzie rozlega się: proszę!

Zachęcony gestem Quinna siadam przy stoliku na tym samym krześle, co ostatnio. Mistrz napełnia filiżanki herbatą, zasiada obok, uśmiechając się łagodnie. Znajomy rytuał. Uspokajający. Odprężający. Niosący nirwanę. Nie, wcale nie przesadzam.

– Byłem przez ostatnie tygodnie niezwykle zajęty, Williamie – rozpoczyna – I nie mieliśmy okazji wspólnie cieszyć się pomyślnymi, ale również zaskakującymi wieściami… oczywiście mam na myśli Otwarcie panny Emmy Holmes. Jak mniemam, znasz ją dobrze?

Potwierdzam skinieniem głowy. Czasami mam wrażenie, że aż za dobrze – dopowiadam w duchu.

I walcz z czkawką, Emmo. Powodzenia.

– Niezwykle zdolna uczennica, przyznaję – ciągnie – I sprawiła nam prawdziwą niespodziankę. Gdyż od wielu lat żadnemu uczniowi naszej szkoły nie udała się ta sztuka – Otwarcie niemal na początku drugiego roku nauki.

Ta sztuka.

Zatem nie miałaś racji, Emmo. Jest się czym chwalić. Otwarcie nie zdarza się, jak nas przekonywano – także ty, Mistrzu – tylko zdobywamy je. Może słowo jest niezbyt fortunne… ale oddaje sens. I powinnaś to słyszeć, ten hymn pochwalny z ust samego Mistrza Wiedzy. Złośliwa część duszy, ta, którą niedawno przebudzono, podpowiada mi, żebym milczał, nie wspominał ci ani słowem o peanach Quinna.

Lecz jej nie posłucham. Bo żadne och, zrobisz to dla mnie, Will koleżanki nie przeciągnie mnie na mroczną stronę mocy.

– Czy istnieje jakaś reguła, Mistrzu, mówiąca, kiedy to się stanie? – pytam.

Quinn zaprzecza.

– W istocie nie mamy pojęcia, co jest kluczem otwierającym odpowiednią zapadkę w umyśle. Ilość nabywanej wiedzy, jak również szybkość jej przyswajania mają pewne znaczenie – to jeden z powodów, dla którego tak dbamy o to, byście nie oddawali się zbyt często słodkiemu lenistwu, Williamie – uśmiecha się szeroko – Rzecz jasna żartuję… niemniej prawdą jest, że osoby wyjątkowe, wybitnie uzdolnione, doświadczają Otwarcia wcześniej niż inni. Z kolei rozwój fizyczny nie ma żadnego znaczenia – wiek, czy choćby czas, w którym rozpoczęło się dojrzewanie. Przyznam się jednak, że zbyt mocno nie dociekamy, jak jest naprawdę, przecież nie jest naszym celem przyspieszanie tego procesu… wysypu dziesięciolatków przechodzących przez Otwarcie niewątpliwie nie nazwalibyśmy błogosławieństwem.

Bo dziesięciolatkowie mają pstro w głowach – dopowiadam. A wedle praw Faerie należałoby uznać ich za osoby dorosłe.

– I zawsze dochodzi do tego w drugiej klasie? – zadaję kolejne pytanie.

– W Scola Magna niemal zawsze. U ponad dziewięćdziesięciu pięciu procent naszych uczniów Otwarcie zdarza się właśnie w drugiej klasie, natomiast w Scola Parva u zaledwie połowy – pozostali przechodzą je w trzeciej. I ma to, jak wspominałem, niewątpliwy związek z intensywnością nauczania.

Może porzuciłem naiwne plany zostania klasowym prymusem, jednak intensywność mojej edukacji jest wzorcowa. Zatem Otwarcie nadejdzie raczej wcześniej, niż później… lecz tak czy owak najdalej za pół roku będę mógł na własną rękę sprawdzić, czy zdmuchiwanie kartek z blatu wyznacza granice naszych obecnych możliwości. Dokopanie Emmie? Wcale nie. Dźgnięcie jej w tyłek, aby starała się bardziej. Ostatnio cokolwiek spoczęła na laurach.

Powracam do rzeczywistości.

– Zastanawiam się, Mistrzu… czy wpływ na to, kiedy nastąpi Otwarcie, może mieć… nie wiem, jakich słów użyć… ilość Starszej Krwi, która płynie w naszych żyłach?

Jeszcze brzmią moje słowa, a już z miny Mistrza wyczytuję, jaka będzie odpowiedź.

– Nie ma znaczenia procentowa zawartość Starszej Krwi… co brzmi jeszcze bardziej szorstko, nie sądzisz? Ani w odniesieniu do Otwarcia, ani w żadnej innej sprawie – Quinn upija kolejny łyk z filiżanki; teraz jego mina ma w sobie rozmarzenie – Możesz posiadać w żyłach zaledwie ćwierć jej kropli – kolejna okropna metafora – a ona i tak się ujawni. Ale z drugiej strony mógłbyś być półkrwi elfem, i mieszkając na Ziemi nigdy nie usłyszeć Wezwania, nie doświadczać przymusu poszukiwania naszej krainy. A w takiej sytuacji, jak się domyślasz, mówienie o Otwarciu jest całkowicie bezzasadne.

Wystarczy tak niewiele. Przysłowiowa kropla.

A przecież w przeciągu tych… właśnie, ilu?… kilkudziesięciu przynajmniej pokoleń, prawdopodobnie każdy człowiek na Ziemi musiał zyskać owo wspomniane ćwierć kropli Starszej Krwi. Niemożliwe, żeby wśród jego przodków nie było ani jednego jej nosiciela. A jednak trafia tutaj ledwo garstka. Nie potrafiąca nawet porządnie zapełnić jednego skrzydła szkoły – i to włącznie z tubylcami.

– Mistrzu, ilu jest takich jak ja czy Emma? – postanawiam uporządkować fakty – Odnalezionych na Ziemi dziedziców Starszej Krwi?

Wydaje mi się, że z piersi Quinna wydobyło się ciche westchnienie.

– Z każdym rokiem coraz mniej, młodzieńcze. Czy raczej należałoby powiedzieć: z każdym dziesięcioleciem, gdyż są lata tłuste i chude. Interesują cię liczby, tak? Otóż w tym roku rozpoczęło w Faerie naukę niespełna osiemdziesięcioro uczniów z Ziemi. Sam przyznasz, że to niewielu.

Bardzo niewielu.

Osiemdziesięciu porwanych. Na pół miliona trzynastolatków, a może nawet milion, z samej tylko Brytanii. Nie macie powodów do dumy.

To nawet mniej, niż sądziłem.

– Dlatego teraz wystarcza nam ta jedna szkoła, Scola Magna, by pomieścić wszystkich – ciągnie Quinn – Tak, Williamie – w przeszłości odnalezieni trafiali do rozmaitych szkół we wszystkich większych miastach Faerie. Dziś nie ma takiej potrzeby. I częstokroć pytam o powód – chociaż nie w gestii Gildii Wiedzy jest prowadzenie poszukiwań, tym zajmują się Strażnicy Więzi. Może staliśmy się nieskuteczni – myślę niekiedy. A może tamten świat sprawił, że coraz rzadziej słyszycie Wezwanie. Na pierwsze mielibyśmy jakiś wpływ – na to drugie, niestety, nie.

I zbożne dzieło zuchwałych porwań podupada. Jak wszystko tutaj.

Jak ta szkoła, Mistrzu – chociaż tego akurat nie wypowiem na głos. Dziesięć, jedenaście klas w roczniku… a powinno być znacznie więcej. Lecz kogo stać, skoro czesne wraz z opłatami to sto kilkadziesiąt funtów rocznie? Pozwolić sobie mogą Wysokie Rody – choć i one, jak słyszałem, często wolą edukować swe rozwydrzone pociechy na miejscu, zapewniając prywatnych nauczycieli. One i uparciuchy, jak ojciec Kevina, jak ojciec Paula… jednak oni nie są przeciętnymi mieszkańcami Faerie. Farmer gospodarzący na kilkuset akrach i bogaty kupiec. Dla większości, dla szaraków, bramy Scola Magna są zatrzaśnięte na głucho.

Oxford i Cambridge życzą sobie nieco mniej, wiesz, Mistrzu? Może powinniście rozważyć jakiś system stypendialny… nie, tego też nie powiem głośno, bo będę miał cię na sumieniu, kiedy umrzesz ze śmiechu.

Więc przynajmniej dajcie szansę Ziemianom. Bądźcie skuteczniejsi.

– Jak nas odnajdujecie? – pytam – Mnie szukać nie musieliście, moi rodzice pochodzili z Faerie… ale co z takimi, o których istnieniu nie macie pojęcia? Strażnicy Więzi objeżdżają szkoły, wykonują jakieś testy? Czy tylko przypatrują się, próbując wyłowić odpowiednie osoby?

Quinn sprawia wrażenie rozbawionego.

– To byłoby dosyć niepraktyczne, nie sądzisz? Poza tym człowiek wystający pod bramą szkoły wzbudzałby niepotrzebne zainteresowanie. Otóż, mój chłopcze, mamy znacznie prostszy sposób. Wyszukujemy nie was, tylko ludzi takich jak dyrektor szkoły, do której uczęszczałeś przez krótki czas. I sprawiamy – w nasz tajemny, magiczny sposób – by zwracali baczną uwagę na uczniów, mających skłonność do zadumy, do stania na uboczu… którzy, koniec końców, dużo czasu spędzają przy oknie wpatrując się w zamglony krajobraz. Uśmiechasz się? Brzmi trochę jak żart… lecz to jeden z najprecyzyjniejszych testów.

Prawda, nie potrafię powstrzymać uśmiechu.

A Emma na moim miejscu ryknęłaby na całe gardło: co?! To ma być metoda naukowa, do jasnej cholery? Przypatrywanie się, czy delikwent ciężko wzdycha?

– Ci wybrani ludzie donoszą nam o was… rzecz jasna nie będąc świadomymi, co jest powodem naszego zainteresowania – słyszę – I doskonale zdaję sobie sprawę, że ów system posiada sporo wad, że przez naszą sieć najpewniej prześlizguje się zbyt wielu, zbyt wielu tracimy bezpowrotnie… jednak nie mamy możliwości podjęcia innych, skuteczniejszych zabiegów. Jest nas zwyczajnie zbyt mało – tych, którzy mogą podjąć się tego zadania.

Przetrawiam jego słowa, próbując powstrzymać się od wydawania sądów. Bo to, co rodzi się w mojej głowie, jest mało wyważone.

Mówisz, że Strażników jest niewystarczająca liczba. Więc zdajecie się na tych, których jedyną motywacją jest chęć zysku, ludzi jak opiekunowie Emmy czy Lily. Czy tylko pieniądze mogą sprawić, by ktoś zadbał o te dzieciaki, skazane na szaleństwo, jeśli nie zostaną odnalezione?

Wybacz, Mistrzu, lecz ten proceder w moich oczach staje się coraz bardziej obrzydliwy.

– Więc wykorzystujecie handlarzy. Handlarzy żywym towarem, przepraszam, Mistrzu, ale muszę to tak nazwać – na nic wewnętrzne napomnienia, nie udaje mi się powstrzymać.

Do diabła, przesadziłem.

Horda miała rację – przestaję panować nad językiem. Co zrobisz, Mistrzu? Nie podniesiesz głosu, to nie leży w twej naturze. Jedynie uprzejmie oznajmisz, że dzisiejsze spotkanie dobiegło końca. A następnych zaproszeń nie otrzymam.

– Mnie również spędzają oni sen z powiek, Williamie – cicho mówi Quinn – Handlarze żywym towarem… brutalne porównanie, ale trafnie oddające istotę rzeczy. Fakt, że musimy z nich korzystać, wystawia nam jak najgorsze świadectwo.

A jednak pomyliłem się.

– Jednak nie mamy wyjścia, młodzieńcze. Pomimo cywilizacyjnych atrakcji oferowanych przez Ziemię, mieszkańcy Faerie niezbyt garną się do zamieszkania po tamtej stronie. Nie chcą zmieniać bezpiecznej przystani na tamten hałaśliwy, zatruty, zabiegany świat.

– Myślę, że znalazłoby się wielu chętnych – mruczę.

Quinn kręci głową.

– Tak, bez wątpienia – lecz odpowiedz sobie na pytanie: jacy byliby to ludzie? Ci, którym tutaj się nie wiedzie, najemni robotnicy, z trudem utrzymujący się na powierzchni. A do tego zadania potrzeba innych… wykształconych, obdarzonych umiejętnościami.

Więc cały ten system jest, jak krewko wyraziła się Emma, do dupy.

Chyba Emma. Nie pamiętam już.

– Dlatego tę niszę opanowali ludzie inteligentni, rzutcy, obrotni, kierujący się pragnieniem zysku… handlarze żywym towarem, jak ich nazwałeś – kontynuuje – A zysk jest dość łatwy, jego osiągnięcie pewniejsze, niż wszelakie zwykłe przedsięwzięcia, zatem tak, skusił wielu. Tolerujemy ich… moralne rozterki nie przesłaniają nam prawdy, że są jedynym wsparciem dla Gildii Strażników Więzi, w której gestii leży odnajdowanie dziedziców Starszej Krwi. Tolerujemy, ponieważ Strażników jest po prostu zbyt mało.

Mam ochotę wrzasnąć: więc zróbcie coś, żeby było ich więcej!

Tak, zaoferujcie cholerne stypendia! Obniżcie wymagania dla kandydatów, pogódźcie się z tym, że część z nich nie będzie potrafiła wszystkiego, że nie będą dywagowali o naturze Portalu i pisali rozpraw o Zderzeniu, wyślijcie ich do zwykłej, fizycznej pracy! Do odnajdywania dzieciaków na Ziemi! Za przeklętą godną pensję!

Lecz Wielkich Mistrzów się nie poucza. A na pewno nie są do tego uprawnieni nastolatkowie. Bo w moim niedoświadczonym i prymitywnym umyśle wszystkie sprawy wydają się proste: niech rząd zrobi to, zabroni tego, da tym, zabierze tamtym, a zacznie się utopia. Jednak nie zapomniałem słów ojca – to są mądrzy ludzie i w zdecydowanej większości prawi i uczciwi. To świat zazwyczaj okazuje się zbyt skomplikowany, żeby dało się go naprawić jednym ruchem ręki.

Dzięki, tato, kolejny już raz. Wciąż chronisz mnie przed zrobieniem z siebie głupca.

Stypendia? A dlaczego tylko dla nich? – natychmiast zapytałby inny Wielki Mistrz. Obniżanie wymagań? Po krótkim czasie złota czy srebrna brosza Strażnika stałaby się niewiele warta. Rzetelne rozliczanie handlarzy, aby musieli znajdować pięcioro rocznie, nie jednego na dwa lata, chcąc utrzymać poziom zysków? Uznaliby, że to gra niewarta świeczki, że lepiej zająć się zwyczajnym przemytem. Dlatego układacie się z własnymi sumieniami, idziecie na paskudny kompromis. A nas trafia tu ledwo osiemdziesiątka rocznie. Kropla z morza.

A jeśli istnieje inny powód?

Myśl jest przerażająca. I zarazem pociągająca.

Pytanie brzmi: czy Mistrz może ukrywać przede mną prawdę?

To nietrudny do wyobrażenia obrazek. Tłumy przybyszów zalewających Faerie, przynoszących ze sobą swoje przyzwyczajenia, swe uzależnienie od techniki, luksusu, posiadania… tak wielu, że to oni narzuciliby swoje prawa tubylcom, zamienili ten świat w drugą Ziemię. Czy tego obawiają się władcy tej krainy? Czy dlatego odnajduje się wyłącznie taką garstkę?

Paskudny koncept. Moja nieprawomyślność pewnego dnia zaprowadzi mnie na szafot. Zapytać wprost rzecz jasna nie mogę… ale mogę kluczyć. I chcę. Zwyczajnie chcę.

– Mistrzu, nie myśl, że próbuję znaleźć rozwiązanie, zbyt mało jeszcze wiem…

– Tymi słowami rozpoczyna swe rewolucyjne przemowy spora część reformatorów – przerywa mi Quinn, uśmiechając się – Potem następuje: ale...

Emmo, wiesz może o kimś, kto daje korepetycje z knucia?

– …ale próbuję znaleźć podobieństwa między Faerie a Ziemią – ciągnę – Bo Ziemia przez tysiąclecia rozwijała się bardzo powoli, a prawdziwym impulsem była rewolucja przemysłowa. To dzięki niej zaczęliśmy się mnożyć…

– Niemal bez opamiętania – dopowiada Mistrz.

W takich warunkach nie da się prowadzić rozmowy!

– Populacja Faerie topnieje – podejmuję trzecią próbę – Więc dlaczego nie próbowano skorzystać z tamtej, przetartej drogi? Dlaczego rozwój techniki zatrzymał się na wymyślnych piecach i zegarach wytwarzanych przez rzemieślników? Przez ekologię? Brak energii? Przecież istnieją sposoby czystego jej wytwarzania. Mogliście pchnąć ten świat naprzód nie niszcząc go przy tym.

Tym razem Quinn zastanawia się nad odpowiedzią dłuższą chwilę.

– Popełniasz anachronizm, Williamie – rozpoczyna wreszcie – Sposoby istnieją – lecz dopiero od niedawna. Monstrualne tamy również powodują degradację środowiska… aby przygotować teren, wyprodukować miliony ton betonu, wreszcie wznieść je – należy wcześniej spalić mnóstwo węgla. Aby stworzyć łopaty wiatraków wysokich na trzysta stóp, trzeba spalić mnóstwo węgla. I żeby mogła powstać tak wyrafinowana rzecz, jak słoneczne panele, konieczne jest wcześniejsze spalenie niewyobrażalnych wręcz ilości węgla. Jednak ty robisz inny, zasadniczy błąd: ludźmi, którzy podejmowali tę decyzję, a właściwie ciąg decyzji, nie kierowała dbałość o środowisko. To kolejny anachronizm – bowiem w tamtych czasach nikomu przez myśl nawet nie przeszło, że człowiek zdolny jest wywrzeć tak wielki wpływ na całe krainy, na kontynenty, na całą planetę. Zanieczyścić ją – owszem. Lecz nie doprowadzić na krawędź zagłady.

Mam jakąś wrodzoną łatwość kierowania rozmowy na ponure tory – myślę. Znów szorujemy o dno.

– Jednak pozostaje twoje pytanie: dlaczego wybraliśmy taką drogę? – podejmuje znów Mistrz – Myślę, że w istocie był to wybór między posiadamjestem. Pragnęliśmy ochronić to drugie, a przykład Ziemi jasno wskazuje, że mieliśmy pełne prawo żywić obawy. Lecz dziś… dzisiaj trudno z przekonaniem rzec, że się nam powiodło. Może pobłądziliśmy i technika wcale nie zabiłaby w nas człowieczeństwa? To, co sprawia, że potrafimy dostrzec więcej, niż mieszkańcy Ziemi, Otwarcie – może ono okazałoby się dla nas wystarczającą ochroną? Niestety… nie znam odpowiedzi, Williamie.

Uśmiecha się raz jeszcze.

– Ale przecież Faerie wciąż trwa, i nie jest jeszcze za późno na śmiały plan ratunkowy. Dlatego pokładam tak ogromną nadzieję w tobie, w twoim pokoleniu, gdyż to wy zdecydujecie, jaką ścieżką podążyć… a spoglądając na was widzę młodych ludzi zadających niezwykle wnikliwe pytania i doświadczających Otwarcia wiele miesięcy przed spodziewanym czasem. Dlatego jestem dobrej myśli.

Ja również, kiedy patrzę na Emmę. Co do siebie mam wątpliwości.

Bo pomyliłem się po raz wtóry.

Nie okłamałeś mnie, Mistrzu – to podejrzenie było głupie, absurdalne, paranoiczne. Jednak przede wszystkim niesprawiedliwe. Równie dobrze mógłbym zaprzeczyć wszystkiemu, co tu usłyszałem, stwierdzić, że przez cały czas byłem cynicznie zwodzony.

Tylko po co? Komu miałoby to służyć? Jaki cel miałbyś w tym mieć, Mistrzu? Tyle zachodu dla jednego nastolatka, choćby zadawał najbardziej wnikliwe pytania?

Nazywają to megalomanią i próbują leczyć. Czy ze skutkiem, tego nie wiem. Może jestem stracony.

– Tak, zadajesz dziś mnóstwo pytań, Williamie – słyszę – Może to znak, że nadchodzi twoje Otwarcie? Nie byłbym zaskoczony… ci, którzy przecierają szlak, osoby jak panna Holmes, często bywają katalizatorem dla tych, którzy znajdują się blisko nich. A jak chyba wspomniałeś, wy dwoje znacie się całkiem dobrze.

Przytakuję jedynie, starając się nie patrzeć w oczy Mistrza.

Nie zamierzam powtórzyć wpadki, jaką zaliczyłem w rozmowie z wujem. Bo on rozpracował mnie w pięć sekund. Tak, w pewnej chwili, stojąc na pogrążonym w ciemnościach dziedzińcu, tuż obok niej, miałem nadzieję, że poznawanie jej zyska głębszy wymiar… jednak sprawy potoczyły się całkiem inaczej. I pozostała mi tylko fascynacja… ale o tym nie musisz wiedzieć, Mistrzu. Nie przychodzę tu na terapię.

A swoją drogą, gdzie podziewasz się, wuju? Wyciskasz siódme poty z silnika jaguara na londyńskich ulicach, czy znów peregrynujesz po dalekich światach? Mógłbyś tu zajrzeć, chociaż na chwilę. Przekonałbyś się, że jestem w dobrych rękach.

I brakuje mi naszych długich rozmów.

Właśnie.

To dobry moment, żeby poważyć się na jeszcze jedną śmiałość. Kiedy jesteś w tak dobrym nastroju, Mistrzu. Może po łechtaniu mojej próżności niełatwo ci będzie zareagować gniewem. Co każe mi spodziewać się takiej reakcji? Nie wiem. Intuicja.

– Mistrzu, chciałem zadać ci jeszcze jedno pytanie – decyduję się – Mój wuj kiedyś wymienił dwa imiona, Uther i Eamon. Nie mam pojęcia, kim byli.

Quinn drgnął. Bez cienia wątpliwości, to nie jest przywidzenie.

– A co było tematem waszej rozmowy, Williamie? – pyta.

– Zaufanie, Mistrzu.

Gromy nie biją. Lecz nawet gdyby, nie uciekłbym się do kłamstwa.

Mistrz waha się. Długo. Co zwycięży?

– Przyjdzie czas, byś poznał tę historię, młodzieńcze – mówi wreszcie – Jednak jeszcze nie teraz. Jest zbyt wcześnie, uwierz mi na słowo.

Skądś znam już tę odpowiedź.

Chociaż przyznaję uczciwie, Mistrzu, że po raz pierwszy użyłeś tego wybiegu wobec mnie. Co wiele mówi mi o samym pytaniu. Jest istotne, odpowiedź jest niezwykle ważna. I nie poznam jej, byłeś moją ostatnią szansą. Nawet we wszelką wiedzę opływająca panna Holmes najpewniej poddałaby się. A jej pytać nie zamierzam – znów z jakiegoś mało racjonalnego powodu ten pomysł wydaje mi się kiepski. Cóż pozostaje?

Zacisnąć zęby i czekać. Tak zrobię.

Quinn reaguje w końcu na przedłużające się milczenie.

– Jak myślisz, młodzieńcze – wystarczy nam na dziś? Czy wciąż tkwią w tobie nieodkryte pokłady pytań?

Kręcę głową.

– Wyczerpały się. Chyba potrzebna jest mi przerwa.

– Właśnie zamierzałem ją zaproponować.

Wstaje, więc również podnoszę się z krzesła.

– Dziękuję, Mistrzu – mówię.

– Chciałbym odpowiedzieć, że cała przyjemność leży po mojej stronie, ale to przecież nie jest prawdą… żywię nadzieję, że obaj wynosimy z tych rozmów coś cennego. Zobaczymy się ponownie… cóż, zapewne już po nowym roku, mój chłopcze – nawał pracy nie pozwala mi o sobie zapomnieć. Pozostaje mi życzyć ci spokojnych świąt. Oraz wspaniałej Wigilii.

Po raz kolejny nie opanowuję reakcji ciała. Zaskoczenia.

I już nie ma sensu udawać.

– Wiesz, że ją obchodzę, Mistrzu? – pytam.

Quinn uśmiecha się serdecznie.

– Niemal wszyscy przybysze z Ziemi obchodzą te święta, w taki czy inny sposób… byłbym niezmiernie zdziwiony, gdybyś ty postępował inaczej. Jednak nie martw się – śledzę twe postępy, nie twoje kroki.

To zapewnienie miało mnie uspokoić. I udało się.

Na jedną krótką chwilę.

Podziałałoby – gdyby nie ta nieszczęsna wzmianka o krokach. Najwyraźniej wiesz, że spotkamy się, wspólnie spędzimy ten wieczór. Może w ślad za mną nie przemyka tabun szpiegów… jednak w jakiś sposób poznałeś prawdę. W jaki? Przychodzi mi na myśl tylko jedna odpowiedź – paranoiczna. Włamujesz się do mojej głowy i czytasz jak z otwartej księgi.

Wierzę, że nie byłbyś do tego zdolny. Ale wierzę również w to, że potrafiłbym coś takiego wyczuć.

Naiwne rojenia. Ale to temat na zupełnie inną rozmowę.

– Tobie również, Mistrzu, spokojnych świąt – mówię.

– Dziękuję, Williamie. I do zobaczenia.

 

 

Snują się grudniowe poranki, przedpołudnia, popołudnia i wieczory, niemalże jednakie. Aż wreszcie w mechanizmie natury otwiera się jakaś klapka – piętnastego po raz pierwszy zaczyna sypać śnieg. Lily i Sean cieszą się jak dzieci, że udało im się sprowadzić zimę za pomocą magii, jak nazywają swoje żarliwe życzenia posyłane niebiosom. Nie mam serca psuć im nastroju, więc milczę… ale jestem pewien, że za dwa, najwyżej trzy dni powieje ciepłem i wszystko, co napadało, stopnieje. Mylę się. Po dwóch dniach ściska srogi mróz i puchowa kołderka – choć niezbyt gruba – ma się całkiem dobrze.

Po staremu odprowadzam Ellinor do domu, i nie są to milczące, nadąsane spacery, bo zyskaliśmy nowy, neutralny, niezwykle nośny temat: zimę właśnie. Wypowiadamy sporo słów o tym, jak cudownie skrzy się śnieg i chrzęści pod podeszwami, o dzierganiu szalików dla przemarzniętych wróbli, o pilnej potrzebie znalezienia jakiejś ślizgawki, bo tak, Will, wciąż jesteśmy dzieciakami, i jeśli nie teraz, to kiedy?

Nie zwiedziesz mnie, moja panno.

A potem nadchodzi dwudziesty czwarty dzień grudnia.

Podążam do Grega w całkiem przyzwoitym nastroju. Przyzwoity, tak, to odpowiednie słowo. Nie tryskam entuzjazmem – ale i nie nurkuję w głębinach depresji. Jest powód: natura nie sprawiła nam głupiego figla, nie przyniosła nagłej odwilży, i trwa piękna zimowa aura. Ten niewiarygodny spokój, który udziela się nam. Wycisza. I pewnie nie powinienem wierzyć w moc krajobrazu jakby żywcem wyjętego z obrazka, zastygłego miasta zasypanego śniegiem – ale wierzę, i dobrze mi z tym. Ostatnie, na co mam teraz ochotę, to dramaty, kłótnie, rozdrapywanie przeszłości, roztrząsanie przewin i zaniechań. Dziś nie powtórzy się wigilia sprzed roku, a przede wszystkim nie nastąpi ciąg dalszy, nie będziemy zastanawiać się, kto pierwszy powinien wyciągnąć rękę na zgodę. Te sprawy są zamknięte na zawsze.

Bo koncertowo wszystko spieprzyłem? Nie. Lecz czasem wydaje mi się, że tak.

Ponieważ dziwny ze mnie Armstrong. Patron spraw beznadziejnych, choć nie, ten tytuł, jak mniemam, jest już zajęty. Człowiek, który myślał za dużo – to pasuje jak ulał. Człowiek, który doprowadził do zawarcia pokoju z Ellinor. Przecież trwa, rozmawiam z nią, tak zwyczajnie, unikając karkołomnych żartów, stroniąc od dwuznaczności, skrzętnie pilnując języka. Trwa. Lecz przecież nie o pokój między nami mi chodziło.

Zwyczajnie przekombinowałem.

Skręcam, zostawiając za sobą rozświetloną lataniami Centralną Aleję. Tu jest inaczej – bardziej mroczno, strasznie. Gdybym chociaż bał się ciemności. Lecz niestety. Jestem beznadziejnym przypadkiem.

Łomoczę w drzwi wejściowe. Po kilkunastu sekundach otwiera mi Kevin. Już bałem się, że zabłądziłeś – stwierdza. Jesteś przedostatni, czekamy jeszcze tylko na Kyle'a.

Ledwo oswabadzam się z kurtki, gdy coś nieśmiało skrobie do drzwi. Wyręczam Kevina. Kyle jest mocno zdyszany, a przechodząc przez próg, trwożliwie ogląda się za siebie, zapewne próbując przeniknąć wzrokiem mrok. Czym natychmiast poprawia mi humor. Jakież to okropności ścigały cię przez całą drogę? I czy nie sądzisz, że będą czekały na twoje wyjście, ukryte w ciemnościach? Jesteś bez cienia wątpliwości najbardziej niezwykłym członkiem naszej hordy. A moja dziwność blednie przy tobie i cicho gaśnie.

Chodź, Kyle. Zaciągnę cię na pięterko. I jeśli myślisz o tym, o czym ja myślę, to tak, drżyj – koszmar jeszcze się nie skończył.

Po wtoczeniu się po schodach widzę przygotowany, zastawiony stół. Pomysł, że tym razem płeć piękna zadba o wszystko, był ze wszech miar słuszny – stwierdzam w duchu.

Wkrótce zasiadamy do wieczerzy.

Emma przemawia, znów mądrze, znów ciepło. Kevin ponownie daje znak, że owszem, można już zaczynać. Jest dokładnie tak, jak przed rokiem, obecność trojga nowych niczego nie zmieniła, atmosfery, nastroju. Jedyna różnica, że przy stole jest mniej miejsca – i wciśnięty między Emmę i Ellinor nie mogę swobodnie rozwinąć skrzydeł, dlatego już na pierwszych jardach Kevin odsadza się na spory dystans, burząc moje nadzieje na zwycięstwo w wyścigu. Szczękają noże i widelce, pomruki zadowolenia płyną ponad stołem. Przestrzeń jest gęsta od żartów, choć zdarzają się też chwile zadumy nad szczególnie smacznymi arcydziełami sztuki kulinarnej… jesteśmy biesiadującymi dzieciakami. Nikim więcej. Rozbrzmiewają całe naręcza okrzyków zachwytu, gdy przechodzimy do otwieranie prezentów. Przytulam swój: piękny, obszerny sweter, sprawiający wrażenie, że wydziergano go z szorstkiej wełny – która jednak w dotyku okazuje się zaskakująco miękka. Dla chłopców pragnących wyglądać jak mężczyźni, lecz czuć się jak chłopcy. Żebyś nie marzł odprowadzając Ellinor – informuje mnie Kevin. Jest tak cudowny, że od jutra będę odprowadzał ciebie – odcinam się. I każdego, kto zechce. Tak, mam na myśli właśnie ciebie, Kyle.

A potem leniwie rozprawiamy się ze słodkim. Makowiec upieczony przez Keirę okazuje się tak pyszny, że Kevin w pewnym momencie rzuca się jej do stóp i zaczyna bić pokłony. Jesteś moim nowym bożyszczem – oznajmia. Emma mruczy coś pod nosem. Z tego, co rozumiem – pretensje do Keiry, że użyła niewłaściwego gatunku maku. Takiego, za który na Ziemi trafia się za kratki na długie dziesięciolecia. Przegrałaś z kretesem, kwituję w duchu. I musisz starać się bardziej, jeżeli to, o czym myślę, a o czym marzy mój przyjaciel, jest prawdą… bo może jest, kto odgadnie. Ludzkość bywała świadkiem znacznie większych cudów.

Objedzony do granic możliwości skubię ciasto po kawałku, słucham rozmów. Nie mam wielkiej ochoty włączać się, czuję się dobrze właśnie tak, niczego mi nie brakuje. Sycę się bezruchem. Obserwuję. Dumam.

Naprzeciwko siedzi Keira właśnie, nowa bogini Kevina. Zerkam na nią od dłuższego już czasu, nawet nie zastanawiając się, czy nie robię tego zbyt natrętnie. W każdym razie ona tego albo nie zauważa, albo ignoruje całkowicie – ponieważ peroruje ze swadą, wybucha śmiechem i wciąż raczy się nowymi porcjami magicznego makowca własnej produkcji. Lecz nie gardzi też sernikiem Lily. I czymś wielobarwnym o gąbczastej strukturze, dziełem Emmy.

To był dobry pomysł, żeby nie pomijać tej trójki – myślę. I wcześniejszy, by zaprosić ich do sprzysiężenia. W przeciwnym wypadku siedzielibyśmy tu dzisiaj w dawnym gronie, w sześcioro zaledwie. Sean lepiłby się do Lily, Kevin licząc na magię świąt próbowałby namówić Emmę na zwiedzanie zaplecza, a ja i Ellinor odgrywalibyśmy role przyjaciół, może całkiem przekonująco, może nie. Udając ze wszystkich sił. Lecz jest nas dziewięcioro, i dzięki temu bawimy się w najlepsze.

Keiro, jakie masz plany na świąteczną przerwę? I czy dałabyś się zaprosić w jakieś miłe miejsce? Bo skoro nie zaiskrzyło od pierwszego wejrzenia, skoro nie padłaś w moje ramiona – co według mojego przyjaciela przydarza mi się niemal zawsze – to być może powinienem spróbować tradycyjnego sposobu, niespiesznego, krok po kroku. Oczywiście, że nie odpowiesz. Jeszcze nie zadałem tego pytania.

I jest Paul. A może należy powiedzieć: ale przecież jest Paul. Zna cię od półtora roku. Musiałby być kompletnym ślepcem i głupcem, gdyby nie zauważył, że tuż na wyciągnięcie ręki jest dziewczyna taka, jak ty. Lecz głupcem niewątpliwie jest – połakomił się na Emmę, a to cholernie nierozsądny wybór. Że mój druh Kevin również? On przypomina skałę, przetrwa każdy kataklizm… więc jemu instynkt samozachowawczy potrzebny do niczego nie jest. Cóż, Paul, zdaje się, że ostatecznie dostałeś po łapach – a człowiek, który dostał po łapach, prędzej czy później zaczyna rozglądać się za kimś innym, kto zamiast bić, będzie miział. Może przejrzałeś na oczy i dostrzegłeś Keirę. A może jeszcze nie.

Nasza Keira, której nie sposób nie zauważyć. Nie komunikuje się za pomocą wrzasków. Nie ma skłonności do dąsów. Jest wyważona, wyważone są jej słowa. Cudownie się uśmiecha. Cudownie się rumieni. A do tego ma magiczne włosy. Czy można pragnąć czegoś więcej? Nie. A ona ofiarowuje więcej: spojrzenie zielonych oczu, które sprawia, że człowieka przeszywa dreszcz. A zielony to piękny kolor… w dodatku o niebo cieplejszy od lodowatego błękitu.

Więc rad bym poznać cię bliżej. Jeśli zechcesz.

A dlaczego miałabyś nie zechcieć? Wszak również ja posiadam parę zalet. Jestem urzekającym, ujmującym, oszałamiająco przystojnym młodzieńcem – tak przystojnym, że nawet Kevin byłby skłonny zapomnieć dla mnie o swych kołtuńskich uprzedzeniach. Młodzieńcem, który przez krótki moment niemal chodził z – jak się wyraził mój druh – najatrakcyjniejszą dziewczyną w całym Faerie. To musi coś znaczyć, prawda?

Nasze spojrzenia w końcu spotykają się. Nie uciekam wzrokiem. Ona też nie.

Cześć, Keiro.

 

 

Wstaję późno. I nie wyruszam na poszukiwanie Keiry, by zaprosić ją na poznawanie się bliżej w którejś z knajpek. Nie chce mi się ruszać – ten powód pozostaje, gdy skreślam wszystkie pozostałe wymówki. Mróz nadal ściska – co więcej, dołączył do niego paskudny, północny wiatr, którego co prawda nie doświadczam na własnej skórze, jednak w jadalni słyszę narzekania współlokatorów mających pokoje po przeciwnej stronie. Więc na cóż mi ciężka grypa, myślę, i na cóż ona Keirze? Poczekam, aż aura zacznie nieco bardziej sprzyjać moim planom.

Aura nie ma na to najmniejszej ochoty. Powitanie nowego roku jest potwornie mroźne, wytrzymujemy na placu ledwo trzy kwadranse – byle do odliczania, a potem biegiem do domu pod kołdrę. Tak samo jest trzy dni później, w poniedziałek, kiedy trzeba rankiem wyruszyć do szkoły. Miasto zamarło skute mrozem, chrzęszczenie śniegu pod butami to jedyny słyszalny dźwięk. Cicho i pusto. Nawet wróble zniknęły gdzieś; najpewniej wyemigrowały nie doczekawszy się szalików wydzierganych przez Ellinor.

A potem nie mam głowy zajmować się rozdzierającą duszę samotnością i złorzeczyć na swój psi los, bo rozpoczyna się wysyp Otwarć.

Pierwsza jest Lily, w środę, szóstego stycznia. Mieszkająca z Emmą w tym samym pokoju, co uwiarygodnia słowa Quinna o wpływie tych, którzy mają to za sobą – myślę, kiedy docierają wieści. A zanim Lily powraca do szkoły po uporaniu się z nowym sposobem widzenia świata, znika Sean. Cztery dni po niej, co znów stanowi jasny dowód na skuteczność bliskości. Innego rodzaju – stwierdzam. Ale cóż ja mogę wiedzieć o tym, co wyprawiają Lily i Emma, gdy zostają w pokoju same?

Lawina rozpędza się. We wtorek braknie cichej, zamkniętej w sobie Clarissy. Otwarcie? A jakże. Chwilę później pustoszeje miejsce dla pupilków w pierwszej ławce – znika Fred. Zaraz po nim Otwarcie zabiera Kevina… który skraca czas na dochodzenie do siebie do jednego tylko dnia, tak mocno chce pochwalić się osiągnięciem. Dzięki czemu sobotnie spotkanie odbywa się. Nie telepie tobą? – pyta go Lily. Gruboskórne prosiaki są zbyt gruboskórne, by odczuwać cokolwiek – odpowiada.

Nastaje kolejny tydzień. Brian, Cathy, George, kolejne miejsca w sali pustoszeją. A w drugiej B trafia Keirę i Paula. Tego samego dnia.

Prawda, cieszę się z innymi, gratuluję im, czekając na swoją kolej. Jednak powoli zaczyna wyczerpywać się moja cierpliwość. Teraz ja, powtarzam w duchu prośby do wyimaginowanych bogów, kiedy kładę się spać. Ale gdy budzę się, świat wciąż jest taki sam.

 

 

Głowę wypełniają myśli o spóźniającym się Otwarciu – jednak muszę myśleć też o zbliżających się wielkimi krokami semestralnych egzaminach. Cieszę się z tego, że mam czym zająć umysł. Nauka odciąga skutecznie od bezproduktywnych rozważań.

O tym, że jestem beznadziejny – warczę bezgłośnie, zatrzaskując wieczorem książkę. Że wyprzedziła mnie już niemal połowa klasy. Że Emma spogląda na mnie powątpiewająco, czy aby na pewno jestem tak wybitny, jak wydawało się na początku. Tak, wymyślam – panna Holmes jest zdumiewająco opanowana i delikatna. Wątpliwości żywię ja sam. Miałem wznieść się ku przestworzom… a tymczasem wciąż penetruję przydenny muł.

Nadchodzi niedziela, dzień, któremu patronuje wylegiwanie się przy podręcznikach – jak mówi Emma. I mam szczery zamiar poświęcić temu zajęciu pełne szesnaście godzin… jednak plany biorą w łeb. Co uświadamiam sobie dłuższą chwilę po powrocie ze śniadania, kiedy w ramach umysłowej rozgrzewki postanawiam rozprawić się z zadaniami domowymi na poniedziałek.

Gdzie podziały się cholerne Sonety? Nie ma ich. Oczywiście, że nie ma… tkwią sobie spokojnie na półce w bibliotece, gdzie planowałem zajrzeć w piątek. I zapomniałem, zajęty odprowadzaniem Ellinor.

Szlag!

Dziś biblioteka zamknięta, a literatura angielska jutro – przez głowę przemykają myśli. Jedynym sposobem zapobieżenia katastrofie jest pożyczenie ich od kogoś. Kevin, druhu, mam nadzieję, że zdążyłeś się uporać z lekturą. Lecz tak czy owak, godzina w plecy. Jasna cholera.

Nie spieszę się z wyjściem, załatwiam jeszcze matematykę – pamiętając, że Kevin powoli czyta. Kwadrans przed dwunastą ubieram się i ruszam. Powietrze jest nieruchome, słońce co chwila prześwituje przez rzadkie obłoczki, trzyma kilkustopniowy mróz, idealne warunki na niedzielną przechadzkę. Ale nie na kilka dni przed egzaminami – wściekam się. A jeśli już, jeżeli miałbym przedłożyć przyjemność ponad obowiązki, to nie samotnie.

Kevin, dałbyś się porwać na romantyczny spacer? To nieśmieszne. Ostatnio staję się coraz bardziej nieśmieszny – i doskonale znam powód.

Zbliżam się właśnie do internatu, kiedy słyszę dobiegający zza pleców wrzask. Brzmi trochę tak, jak moje imię – dlatego przystaję i odwracam się. Z trudem łapiąc przyczepność na śliskiej nawierzchni, w moją stronę biegnie Kyle. Jak gdyby goniło go stado potworów.

A może naprawdę goni? Celne pytanie. Może to my jesteśmy ślepi, a tylko on jeden widzi rzeczy takimi, jakimi są naprawdę?

Kyle dobiega, hamuje.

– Nie uwierzysz! – chrypi natychmiast.

– Oczywiście, że nie – odpowiadam ze stoickim spokojem.

Nie reaguje na sarkazm. Chyba nie za bardzo może – ciężko łapie oddech.

– Odkryłem… coś… niesamowitego! – wypala wreszcie.

Nawet takie oświadczenie nie burzy mojego sceptycyzmu. W Faerie, magicznej krainie? To zapewne nietrudne.

– Ale w sensie, że dokładnie co? – pytam.

– Rzecz w tym, że nie mam pojęcia – oznajmia już bez nieustannych sapnięć – To wydaje się niemożliwe.

Doskonale, przyjacielu! Znajdź jeszcze pięć niemożliwych rzeczy – a będziesz jak niejaka Alicja. Ta myśl budzi we mnie niezrozumiałą trwogę.

Do diabła, spieszę się. Ale ty najwyraźniej nie żartujesz – i jedyne, co mógłbym, to zasugerować, abyś poszedł męczyć kogoś innego. Niestety – przykra sprawa – nie mam serca tego zrobić. Polubiłem cię.

Czyli trzeba zakasać rękawy.

– Ja, mój dobry człeku, zajmuję się wyłącznie sprawami trudnymi – oświadczam – Od rzeczy niemożliwych mamy pannę Holmes. Poszukajmy jej.

Kyle nie protestuje.

Pokonujemy schody przed drzwiami wejściowymi, potem wewnętrzne, prowadzące na piętro. I tam niestety peregrynacja się kończy, przed kiszką korytarza kryjącego pokoje płci nadobnej. Idiotyczny zakaz. Kyle, czy zaryzykujesz, udasz, żeś dziewoja? Nie? To mamy problem.

Próbuję wysłać mentalny sygnał Emmie, impuls wprost do sensorów jej umysłu. Bez skutku, ciosy prawdopodobnie trafiają w próżnię. I gdzie to przeklęte Otwarcie, do cholery?! – mam ochotę wywrzeszczeć. Szczęśliwie już po minucie w drzwiach pojawia się ciemnowłosa panna z którejś z równoległych klas. Oczywiście znam ją z widzenia… naprawdę potrafi przykuć uwagę. Zastępuję drogę i grzecznie proszę, okraszając słowa zniewalającym uśmiechem, by zajrzała do pokoju Emmy i przywołała ją. Dziewczę trzepocze rzęsami, rusza. Moja magiczność wciąż działa.

Niestety, piękność wraca już po chwili, oznajmia, że w pokoju najwyraźniej nie ma nikogo – bo nikt nie otwiera. Więc nawet nie mam kogo zapytać – dodaje.

Dziękuję, dodaję jeszcze jeden uśmiech… chociaż do radości mi daleko. I szukam alternatywnego rozwiązania.

– Co robimy? – głos Kyle'a przerywa potok myśli.

– Nie wiem. Wszystkie cztery zdematerializowały się w tym samym momencie? Prawda, dwóch nie znam – jednak z Emmą mieszka przecież Lily… i właśnie teraz musi oddawać się czynom nierządnym z Seanem?

Oczy Kyle'a dopada wytrzeszcz.

Czyżbym cię przeraził? Tak, przyjacielu – te okropne rzeczy niekiedy się zdarzają. Dorośniesz, zrozumiesz.

– Dobra, nie myśl o tym – próbuję go uspokoić – I chodź, zajrzymy do chłopaków, może oni coś wiedzą.

Ruszamy równoległym korytarzem.

Dwieście szesnaście, dobrze zapamiętałem, prawda? Łomoczę w płycinę. Nic. Nic po pięciu, po dziesięciu, po trzydziestu sekundach.

– Wszyscy się wściekli? – pytam nie wiadomo kogo – Ale uspokójmy się i użyjmy dedukcji. Emma musi być gdzieś w internacie – szkolna biblioteka zamknięta, księgarnie pozamykane… wszak nie poszła pozjeżdżać z górki na sankach. Uważasz, Kyle, że mogła? Że to wszystko jest maską? Że tajemnicze bałwany pojawiające się w różnych miejscach Caisleán, o których wciąż trąbią w prasie i telewizji, są jej dziełem?

Kyle wzdycha rozpaczliwie.

– Niestety, pewien fakt wyklucza ją z grona podejrzanych, doktorze Watson – ponawiam – Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, iż Kevin Rise z zemsty połamał jej sanki… zatem panna Holmes jest tutaj. Na obiad za wcześnie, na udzielanie korepetycji zbyt późno, w sensie bliskości egzaminów… natomiast za samo przypuszczenie, że może plotkować z przyjaciółkami, urwałaby mi głowę. Co teraz robi? Uczy się. Jeśli nie w pokoju, to gdzie? W jakimś spokojnym, cichym kąciku, dokąd wypędziło ją z samego rana paplanie współlokatorek. Kyle, ty przecież tu mieszkasz… gdzie w internacie jest najlepsze miejsce do nauki?

– Na parterze. Rodzaj czytelni. Chyba. Byłem tam raz czy dwa… ale tak dawno, że zdążyłem wyprzeć.

Ta duma płonąca w twoich oczach! Mistrzostwo świata.

Jednak William sprawił się doskonale. Nawet Sherlock by mu nie podskoczył.

– Na co czekasz, Kyle? Prowadź!

Zbiegamy po schodach, skręcamy w szeroki hol. Kyle zatrzymuje się przed drzwiami niemal na samym jego końcu, kładzie palec na ustach: ciii! Wkraczamy do pogrążonej w milczeniu obszernej sali, wypełnionej mrowiami uczniów pochylonych nad podręcznikami. Parę głów unosi się na moment, by sprawdzić, kto ośmiela się zakłócać spokój. Między innymi głowa Emmy. Moim skromnym zdaniem wydaje się mocno zaskoczona. Emma, nie jej głowa. Co tu robi William?

William sam tego nie wie. Zapomniał zapytać Kyle'a. Zapominanie przychodzi mu ostatnio z ogromną łatwością. Właściwie po co dziś tu lazłem?

Skradamy się ku Emmie na paluszkach. Kyle'owi idzie o niebo lepiej, bezszelestnie przemyka pomiędzy stolikami. Gdyby rzecz działa się w jakiejś magicznej krainie, drużyna wybrałaby cię na swego włamywacza – dumam. Docieramy do celu. Zawisam nad Emmą, pewnie zbyt blisko.

– Emmo, Kyle odkrył coś ciekawego – szepczę.

Z westchnieniem zamyka książkę.

– Mów! – to najcichsze żądanie, jakie kiedykolwiek słyszałem.

Kyle rozgląda się dookoła. Wzdryga się widząc przynajmniej dwa tuziny par nadstawionych, ciekawskich uszu.

– Nie tutaj, błagam – prosi – Znajdźmy jakieś ustronniejsze miejsce. Mówię najzupełniej serio.

Kyle mówi serio. Jak o tych wszystkich potworach.

Emma podnosi się niechętnie.

Przemykamy ku drzwiom. Jednak na korytarzu Kyle stwierdza, że to również nie jest dobre miejsce – ciągle ktoś się kręci, i jego zdaniem powinniśmy wyjść na zewnątrz. Emma prawie rzuca się na niego z pięściami. Lecz Kyle pomimo oczywistego zagrożenia życia upiera się przy swoim… więc w końcu Emma rusza na piętro po przyodziewek.

– Przez was tracę bezcenny czas – warczy, wróciwszy po minucie.

– I na egzaminach będzie ledwo dziewięćdziesiąt dziewięć procent zamiast stu – jakiś diablik każe mi to powiedzieć.

– Lepsze od twoich trzydziestu kilku, nie sądzisz?

Udam, że zabolało.

Szczypnięcie mrozu nie podoba się Emmie: chucha kilkukrotnie, wydobywając z siebie gęste obłoczki wyrzutów. Kyle nie zwraca uwagi, ciągnie nas w głąb parku. Zatrzymuje się – jak mniemam – w samym jego geometrycznym środku… uznając zapewne, że tu nikt nie może nas podsłuchać. A wróble? A sikorki? – mam ochotę zapytać. Twoja paranoja ostatnio straszliwie zmizerniała.

Emma wbija w chłopaka spojrzenie.

– Kyle, przed uśmierceniem cię powstrzymuje mnie jedynie myśl, że w zmarzniętej ziemi niełatwo mi będzie wykopać odpowiednio głęboką jamę na twoje zwłoki – mówi – Ale jestem gotowa przyjąć wyzwanie… więc z łaski swojej, zacznij już.

Spazm wstrząsa Kyle'm. Chyba nie do końca uznał to za żart.

– Było tak – zaczyna – Pomagałem dziś Robertsonowi zanieść pakę z książkami do Pałacu… zdybał mnie rano przed budynkiem szkoły, bo po śniadaniu wybrałem się na spacer dla przewentylowania umysłu. Ślisko – prawi. Z pustymi rękoma byłoby mi łatwiej łapać równowagę… taka nieśmiała sugestia, rozumiecie. Poczciwy człek, trudno takiemu odmówić. Zatem…

– Skończ z dygresjami! – wrzeszczy Emma.

– Zatem ruszyliśmy, i nie wspomnę nawet słowem o zajmującej pogawędce, jaką prowadziliśmy w drodze na Wysoki – Kyle postanawia się odciąć – Na schodach Pałacu wyprzedził nas Mistrz Mocy… tak, sam Vallion, w towarzystwie dwóch typków, chyba również Mistrzów z Gildii Mocy… spieszyli się, prawie biegli. Gdy weszliśmy do środka, tamci już gdzieś zniknęli. Robertson odebrał ode mnie książki, serdecznie podziękował, ruszyłem w drogę powrotną. Lecz już przy internacie podkusiło mnie, postanowiłem zajrzeć jeszcze do Stajni. Lubię konie… nie patrzcie tak.

– Nie patrzymy tak – mówi Emma – Zastanawiamy się tylko, dokąd zaprowadzą nas twoje peregrynacje.

– Zanim wstąpiłem do sprzysiężenia, Keira ostrzegła mnie: uważaj na Emmę, Kyle. Jest okrutna i złośliwa.

Emma wzdycha ciężko.

– Komplementy zachowaj na później. I kontynuuj, proszę… a ja powstrzymam się od komentarzy. Obiecuję.

Kyle, jak tego dokonałeś? Pierwsza porażka w życiu Emmy.

– Pogadałem chwilę ze stajennymi, pokręciłem się po boksach – ponawia – Czas zleciał, godzina, półtorej, może nieco więcej. Właśnie wychodziłem… i widzę Valliona z tą samą eskortą, idącego od strony starego budynku, na którym kończy się ulica na tyłach Stajni. Nic takiego – myślę sobie – nawet Wielki Mistrz ma prawo włóczyć się w niedzielne przedpołudnie po Średnim Zamku. Minęli mnie, nie zwracając uwagi, być może nawet nie zauważając. Odczekałem chwilkę. Chcę ruszać za nimi, bo to jedyna droga. Ślepa uliczka, rozumiecie? Przejście zagradzają skały oraz wspomniany budynek… wtedy coś mnie tknęło. Dlaczego Vallion w niedzielne przedpołudnia zwiedza jakieś rudery?

Celne pytanie. A tobie całkiem sprawnie wychodzi budowanie napięcia.

– Zacząłem się zastanawiać. Cóż interesującego może tam być? Myślę sobie – podejdę bliżej. Wtedy zerknąłem pod nogi, na ślady w śniegu, które pozostawiła tamta trójka. Nic dziwnego, prawda?

Robi sekundową pauzę.

– Kłopot w tym, że ślady prowadziły tylko w jedną stronę – oświadcza.

I milknie.

– Co oznacza…? – po chwili Emmie kończy się cierpliwość.

– Pomyśl.

Przychodzę jej w sukurs, bo chyba nie jest zdolna udzielić odpowiedzi.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio sypało – stwierdzam – Być może w nocy… jednak od poranka na pewno nie.

Kyle zaczyna gorączkowo kiwać głową.

– O tym pomyślałem! Ponieważ jeśli śnieg nie padał, to nie mógł zasypać wcześniejszych śladów!

Do Emmy wreszcie dociera.

– I były tylko te jedne? – pyta.

– Tak – potwierdza Kyle – Ten budynek może nie jest ruiną, ale wygląda na stary, nieużywany magazyn przyklejony do skalnej ściany. Zapuszczam się w te okolice często – i dotąd nie zauważyłem nikogo wchodzącego tam czy wychodzącego. Więc generalnie są mikre szanse ujrzenia tam jakichkolwiek śladów… natomiast teraz były tylko te jedne. Serio, Emmo, nie jestem ślepy. Jakby teleportowali się wprost z Pałacu.

Ślepy bez wątpienia nie jesteś. Skoro dostrzegasz szczegóły, na które ja nie zwróciłbym nawet uwagi.

Emmy nie przekonał. Sceptycyzm bucha z niej wszystkimi porami.

– Nie ma innej możliwości? – pyta – Że weszli tam jakimś innym wejściem, z drugiej strony? Że coś przeoczyłeś?

Kyle przybiera urażoną minę.

– Niemożliwe, wcześniej dokładnie wszystko zlustrowałem – burczy – Vallion nie wygląda mi na kozicę, skłonną skakać po skałach. Właśnie to jest za budynkiem: skalna ściana.

– A po bokach?

– Z prawej skały dochodzą aż do Muru. Z lewej tworzą jęzor, prawda, coraz niższy… ale i tam bez haków i lin by się nie obeszło.

Emma przez chwilę przebija go jeszcze wzrokiem. I wzdycha ciężko.

– Zatem mamy zagadkę do rozwiązania – oznajmia – Prowadź, Kyle. Muszę zobaczyć to na własne oczy.

 

 

Kyle prowadzi, Emma drepcze obok. Ja snuję się w ogonie. Potrzebne mi to było? Może moje dobre serce mnie nie zabije… lecz przez nie będę powtarzał drugą klasę. Na szczęście nie mamy daleko. Dzięki, Caisleán, że nie jesteś Wielkim Londynem – mruczę pod nosem.

Gdy docieramy do celu, stwierdzam, że w to miejsce nigdy dotąd nie zabłądziłem… choć swego czasu penetrowałem różne podejrzane zaułki. Emma rzuca się na tropy. Po minucie intensywnego węszenia dochodzi do tych samych, oczywistych wniosków: prowadzą w jedną stronę.

Sprawdźmy budynek – nakazuje.

Serce nieco przyspiesza… mimo faktu, że budynek naprawdę przypomina zwyczajny porzucony magazyn, zagadka śladów na śniegu włącza alarmy w głowie. A ponoć niczego się nie boję – myślę, nerwowo rzucając spojrzenia na boki, za siebie, kiedy Emma bada ścianę i drzwi. Za niskie i za wąskie na magazyn, jednak to tylko opinia, dlatego powstrzymuję się przed wygłoszeniem jej na głos. Tymczasem ona nurkuje w krzakach po prawej stronie. Potem po lewej. Po powrocie jej mina mówi: nic. A skalna ściana jest zbyt wysoka i stroma, żeby Vallion mógł nadejść stamtąd.

Emma poddaje się. Zawracamy ku Stajniom.

I wtedy zerkam pod własne nogi.

– Wiecie? – odzywam się – Jesteśmy debilami.

Emma podąża za moim spojrzeniem. Potem odwraca się, wciąż wpatrzona na ziemię. Tak, moja droga. Rozryte, jakby wyczyniała tu harce horda dzików. Źle. Jeśli istotnie odkryliśmy tajemnicę, którą oni pragną chronić.

– Może za chwilę spadnie kolejny śnieg – mówi Kyle – Albo ten się roztopi. Albo Vallion jest tak zadufany, że nie zwraca uwagi na takie rzeczy.

– Módl się o to gorąco – wywarkuje Emma.

– Albo uznają, że to dzieło bawiących się dzieciaków – sugeruję.

Spogląda z powątpiewaniem na moje monstrualne trapery.

– Dzieciaki. Siedmiolatkowie, co?

Gówniakom tak szybko rosną stopy, Emmo.

I w tej samej chwili na jej nosie ląduje pierwszy płatek śniegu. Kyle to zauważa.

– Ty to zrobiłaś? – pyta.

– Rozum ci zamarzł?! – wrzeszczy – Uważasz, że przez dwa miesiące zdążyłam nauczyć się kontroli nad pogodą? Jeśli musisz, uznaj, że twoja modlitwa zadziałała… i ruszmy tyłki. Mam już dość tego miejsca.

Ja też, Emmo. Ja też.

Rozpoczynamy odwrót ku internatowi. Początkowo idzie sprawnie – jednak śnieg sypie coraz mocniej, i już po kilku minutach musimy walczyć ze sporą zadymką. Ogarnia mnie wściekłość.

W parku jest łatwiej, bo nawet kikuty drzew stanowią jakąś ochronę. Dysząc dopadamy budynku, chroniąc się w portyku. Chcę do środka! – rozbrzmiewa krzyk mego zmarzniętego ciała. Ale trzeba dokończyć rozmowę – i to samo myślą i Emma, i Kyle, bo żadne nie rzuca się do drzwi.

– Zreasumujmy – mówi ona – Szybko, zanim dupa odpadnie mi z zimna. Co wiemy?

– Wiemy, że całe przeklęte Caisleán jest poprzecinane tajnymi tunelami – strzelam – Może nie całe – ale na pewno Pałac łączy się z ruderą przy Stajniach… lecz jeśli istnieje jeden korytarz, to dlaczego nie sto?

Wydaje się być usatysfakcjonowana.

– A co to oznacza dla nas? – pyta.

A coś oznacza? Myślałem, że po prostu bawimy się w podchody.

– Że moglibyśmy wykorzystać to w jakiś sposób?

Jęczy przeciągle.

– Właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałam… durnej, Will! Jeśli faktycznie istnieją tajne przejścia, to jak myślisz, dlaczego nie trąbią o nich na prawo i lewo? Ponieważ są tajne!!! Czy mam ci wypisać to słowo wielkimi literami?! TAJNE!!! Gdyby złapali w nich jakiegoś smarka, nie skończyłoby się na szorowaniu toalet przez miesiąc, rozumiesz?

Skoro wiedziałaś, co powiem, po cholerę pytałaś? Robisz mi test na nieodpowiedzialność?

– Pominę wyniosłym milczeniem smarka – odpowiadam poważnym tonem – Rozwiewając twoje podejrzenia: wybacz, ale nie miałem na myśli wykorzystywania korytarzy do szczeniackich wygłupów. Ale skoro już wiemy, że są… może warto byłoby ustalić, czym są? Na cholerny wszelki wypadek, gdyby ta wiedza miała kiedyś okazać się przydatna!!!

Nie reaguje na wrzask, kiwa jedynie głową.

– Niech będzie… do mnie to przemawia. W końcu naszym statutowym celem jest rozwikływanie tajemnic, czyż nie?

Nie, Emmo. Naszym statutowym celem jest zdobycie godności Wielkich Mistrzów, abyśmy w styczniowe popołudnia mogli wygrzewać dupska przy własnym kominku. O to walczymy.

– Zatem jedną właśnie wyniuchał Kyle – stwierdza – Ale muszę zapytać: dlaczego przyszliście z nią właśnie do mnie? Bo taki Paul na przykład byłby wniebowzięty, gdyby mógł zmierzyć się z porządnym wyzwaniem.

Prześmieszne, Emmo. Ale skoro nie słyszy tego Kevin, bez mocy.

– Tyś jest od spraw niemożliwych – uroczyście mówi Kyle – Will tak twierdzi.

– Will od dawna mi słodzi, zapewne licząc, że coś uszczknie – odpowiada – Niestety jest bardzo niestały w uczuciach… dlatego nie uszczknie. Tak dla twojej informacji, Kyle.

– Nie jestem ciekaw – mówi – Swe brudy pierzcie w cztery oczy.

Chwiejesz się, Emmo? Kyle może drży przed potworami z ciemności – ale odpyskować potrafi.

– Czy teraz możemy już zmykać? – pyta po chwili, nieco żałośnie – Bo mi też coś za chwilę odpadnie… i byłbym niepocieszony.

Śmiałe. Dostrzegam uznanie zapalające się w oczach Emmy.

– Do tego nie dopuścimy – zapewnia – A ty, Will? Wchodzisz, wychodzisz? I w ogóle co cię tu dziś przygnało?

Sonety na jutro – odpowiadam – Pożyczysz?

Uśmiecha się drwiąco.

– Zapomniało się w piątek zajrzeć do biblioteki?

– Odprowadzało się Ellinor.

– Słyszysz, Kyle? Niestałość uczuć.

Zrezygnowany Kyle szarpie klamkę, ciągnie.

Wdrapujemy się na piętro. Emma już ma zagłębić się w swój korytarz… gdy nagle przystaje.

– Proponuję na razie milczeć o odkryciu – mówi – Przemyślmy, jak to ugryźć… i spotkajmy się we troje, powiedzmy – w środę po lekcjach. Kwadrans nas nie zbawi, a rozruszamy umysły przed egzaminami. Zgoda?

Kiwam głową na tak. Kyle również. Po czym macha na pożegnanie i znika.

Emma zaczyna przypatrywać mi się bacznie.

– Ty czemu tu tak stoisz? Ach, Sonety. Zaraz przyniosę. A może pójdziesz ze mną?

– Nie kuś.

– Nie kuś? To tak, jak prosić Kyle'a, żeby przestał bać się potworów.

Wzdycham ciężko.

– Ale nie uszczknę, wiem.

Zaczyna śmiać się w głos.

– Uwierzyłeś mi? Naprawdę?

Rusza zakazanym korytarzem.

 

 

Niezbyt wiele uwagi poświęcam zagadce – brakuje czasu. Coś tam się wykluwa, ale nieśmiało. Liczę na pozostałą dwójkę.

Po ostatniej środowej lekcji Emma spławia Kevina. Dzisiaj będę poddawała się urokowi Williama, wypada jego kolej – oznajmia. Kevin uznaje, że to kolejny jej niestosowny żart, macha na pożegnanie i znika. Kiedyś twoje serce pęknie i rozpadnie się w proch, przyjacielu.

Kyle czeka grzecznie na schodach przed wejściem. We troje ruszamy na boczny dziedziniec.

– Jakieś rzucające na kolana pomysły? – zaczyna Emma.

Kyle nie pali się do odpowiedzi. Kiepsko. Znów ja?

– Coś mówi mi, że warto w tym grzebać – podejmuję – Jak? Kyle zawinił, więc moglibyśmy bez wyrzutów sumienia złożyć brzemię na jego barki… widzisz, jak się cieszy? Niech sprawdzi, kiedy Vallion ponownie nawiedzi Pałac – czy wyjdzie z niego zwykłym sposobem, czy nie. Niech czatuje tygodniami przy Stajniach, aby przekonać się, czy pojawi się w drzwiach tamtego magazynu…

– I ponoć to ja jestem okrutna – wzdycha Emma.

Jesteś. Ale nie ty jedna.

– Jednak pomyślałem o tobie – kończę.

– Och, to miłe! Szkoda, że nie w sposób, o którym myślę.

– Również ten ci się spodoba – zapewniam – Spośród naszej dziewiątki tobie najlepiej wychodzi odnajdywanie umysłów innych, Quinn wręcz nie może się cię nachwalić… poza tym pobiłaś stuletni rekord daty Otwarcia, nie zapominajmy o tym.

Sposób przypadł do gustu. Ale przebija mnie wzrokiem, szukając haczyka.

Słusznie. Zawsze jest jakiś haczyk.

– Czas Otwarcia nie jest wyznacznikiem czegokolwiek – mówi po chwili – Hołd oczywiście przyjmuję, jednak jest nie do końca zasłużony. I powiem coś, co z najwyższym trudem przejdzie mi przez gardło… jeśli weźmiemy pod uwagę czystą siłę umysłu, na tym polu mnie przewyższasz. I widzisz, jakoś udało mi się wyszarpnąć te słowa.

Nawet twoje komplementy bolą.

– Lecz tu nie chodzi o siłę, tylko o precyzję, o skupienie – odpowiadam – Nie jest naszym celem używanie mózgokłujki przeciwko Vallionowi… tylko śledzenie go. Umysłem.

Uważasz, że się przesłyszałaś? Bynajmniej.

Parska zgrzytliwym śmiechem.

– Zatem do tego zmierzałeś: to ja mam śledzić Valliona.

– Czy to nie oczywiste?

– Postradałeś rozum – informuje mnie – Do reszty! Nie wiesz, że śledzenie można wyśledzić? I że to dobrowolne dopraszanie się o wylot ze szkoły, a może i z Faerie?

Coś mi tam świta.

– I w jaki sposób śledzić? – nie ustaje – Masz pojęcie, jak skuteczne są Blokady Wielkich Mistrzów?

Staram się przybrać nieodgadniony wyraz twarzy. Trącam Kyle'a łokciem.

– Przecież mówiłem ci, że jest za słaba.

Oczywiście nic takiego nie miało miejsca – ale Kyle nie zawodzi, łapie w lot, smutno kiwa głową. Jako rzekłeś, przyjacielu.

– Nie pogrywaj sobie ze mną!!! – wywrzaskuje Emma.

Zaraz w którymś z okienek zachodniego skrzydła pojawi się purpurowa ze wściekłości twarz jakiegoś Mistrza. I wylecimy wcześniej – za decybele.

– To niemożliwe? – pytam – Śledzenie kogoś takiego, jak Vallion?

– Nie mam pojęcia, czy w ogóle – odpowiada, już spokojniej – Lecz dla mnie bez wątpienia tak.

Rozkładam bezradnie ręce.

– To była tylko robocza koncepcja. Jeśli twierdzisz, że nie podołasz… przecież nie będę naciskał.

Kyle zerka na mnie spode łba.

Wiem, bracie – igram z nią. I kiedyś doigram się.

Spogląda gdzieś w nieokreśloną dal, nieznacznie potrząsając głową. Zła, nie muszę zgadywać. Nagle zwraca się ku nam.

– Niech cię jasna cholera! Podpuszczasz mnie, prawda?

– Czy to nie oczywiste? – powtarzam własne słowa sprzed chwili.

Walniesz mnie? Nie.

– I tak wszelkie zabiegi na nic – oznajmia – Rzecz niewykonalna, rozumiesz? Żadna Blokada nie jest stuprocentowo szczelna, to truizm… nawet jeśli nie zdołasz odczytać najdrobniejszego strzępka myśli, wiesz przynajmniej, że jakiś umysł znajduje się w danym miejscu! Jednak ów truizm przestaje obowiązywać, kiedy masz do czynienia z Wielkim Mistrzem.

– Ponieważ Wielcy Mistrzowie są lepsi – kwituję.

– Ponieważ Wielcy Mistrzowie są perfekcyjni! I kiedy spróbowałam prześledzić, dokąd po lekcjach zdąża Quinn…

Gryzie się w język. Za późno.

Zwykle ja się na tym wykładam. Natomiast sedno…

– Próbowałaś czytać Quinna?! – nie opanowuję się.

– A czy ja powiedziałam: czytać?

– A czy ja wyglądam na durnia?

Wyraźnie jest zmieszana. Przyłapana.

Ha!

– Próbowałam! Odrobinkę! I-co-z tego?! – skanduje.

Jeśli to próba obrony, Emmo, jest żałosna.

– Masz tupet, dziewczyno – stwierdzam – Ale opowiadaj, słuchamy.

Chwilę zbiera się w sobie.

– Nie ma o czym – mówi wreszcie – Bo poniosłam porażkę. Czytanie Quinna? Prędzej przebiłabym czerepem Zewnętrzny Mur. Śledzenie go? Znikał chwilę po tym, gdy traciłam go z oczu.

– Aż tak źle?

– Aż tak – potwierdza – Ponieważ rzecz wygląda prosto wyłącznie na papierze. Każdy umysł jest wyjątkowy. Niepowtarzalny. Nie pomylisz go z innym, prawda? Ale kiedy wycieka z niego ledwo maleńki strumyczek, a wokół są umysłów dziesiątki – nie masz żadnych szans wyłowić go z tłumu.

Wtedy o swym istnieniu przypomina nam Kyle.

– Skoro pozostawia jakiś ślad, powinno…

– Nie, Kyle – przerywa mu szybko – Zobrazuję to przykładem. Puszczasz lampion. Kiedy jest jeden na całym niebie, nie masz problemów z dostrzeżeniem go, nawet jeśli poszybuje bardzo wysoko i daleko… a teraz wyobraź sobie, że wraz z tobą lampiony wypuszcza setka ludzi. Czy znajdziesz swój po minucie, nawet jeśli będzie się trochę różnił od reszty kształtem albo kolorem? Za diabła nie. I tak samo jest z umysłami Mistrzów. Gubisz je po paru chwilach.

Przykład nader obrazowy, Emmo.

– Czyli pomysł Willa trafia na półkę z pobożnymi życzeniami – kwituje Kyle.

Niebawem zabraknie na niej wolnego miejsca.

Cóż, dyskusja była pasjonująca – ale czas na nas. Wrócimy, gdy spłynie na nas nowe natchnienie. Już po egzaminach, jak mniemam.

– A Emma trafia do internatu, dokąd uprzejmie odprowadzi ją Kyle – rzuca Emma – Niezwłocznie. Ponieważ zamarza jej mózg.

– Nie ja?

– Ty masz Ellę.

Ja mam kogo? I gdzie?

Tak, sam ukręciłem sobie ten stryczek.

– Przynajmniej kawałek? – próbuję jeszcze.

– Nie! Idziesz przez park! Bowiem ja zamierzam poddać się urokowi Kyle'a. Tylko byś nam przeszkadzał.

I dyndam sobie radośnie na wietrze.

– Nie, to nie – mówię – Jeszcze zatęsknisz. Do jutra, Emmo. Spraw się, Kyle.

Jest bardziej przerażony, czy wniebowzięty? Oto pytanie.

– Do jutra, Will – odpowiada Emma chichocząc.

Bierze Kyle'a pod ramię i rusza. Patrzę za nimi, krzywiąc się niemiłosiernie.

Lecz przechodzą najwyżej tuzin kroków. Emma hamuje gwałtownie, robi zwrot, niemal wywracając uczepionego Kyle'a.

– Chyba naprawdę zamarzły nam mózgi – stwierdza – Kyle, mówiłeś, że z kim był Vallion?

– Z dwoma mężczyznami odzianymi w czarne płaszcze – odpowiada – Barwy Gildii Mocy. I krój.

– Czy mogli być pełnymi Mistrzami? – nie odczekuje nawet sekundy.

– Na pewno nie, chociaż z tej odległości nie dojrzałem emblematów. Zbyt młodzi… Czeladnicy, najwyżej Młodsi Mistrzowie.

I w tym momencie Kyle doznaje oświecenia.

Ja też.

– Valliona śledzić nie zdołasz…

– …ale ich zapewne tak – kończy, uśmiechając się – Co zostanie udowodnione w stosownym czasie. Miałeś dobry pomysł, teraz to przyznaję. Jednak do mnie należało ostatnie słowo. Wciąż remis, Will.

– Wciąż remis, Emmo – zgadzam się.

Lecz już mnie nie słucha. Wykonuje kolejny obrót, przymusowy partner wiruje na uwięzi raz jeszcze, i po chwili prze naprzód, gaworząc coś wesoło do przerażonego Kyle'a.

Skoro tak, idę poprzytulać się do podręczników.

 

 

 

XVII

 

 

 

Z ulgą witam dzień egzaminów.

Odbywają się w stu procentach zgodnie z planem. Planem Mistrzów Gildii Wiedzy, profesorów Scola Magna – ale i moim własnym. Zdać solidnie, lecz bez wodotrysków, bez prób udowadniania sobie czy innym czegokolwiek. I taki jest efekt. Niezły. Niezły nawet z wiszącej nade mną czarną chmurą ekonomii – co stanowi ukoronowanie moich zamierzeń. Usher wystawia mi trójkę, w dodatku okraszoną metaforycznym minusem: jego skrzywioną miną. Ale ta ocena posiada wagę szóstki – ponieważ każdy inny uczeń na moim miejscu, dysponując moją wiedzą, otrzymałby szóstkę właśnie… jednak nikt inny nie ma szczęścia nosić nazwiska Armstrong. Tak, szczęścia, nie przejęzyczyłem się. I fakt, że użyłem tego słowa jasno mówi, kto jest zwycięzcą, profesorze Usher.

Ze stoickim spokojem przebiegam spojrzeniem po kartce wiszącej na tablicy, odnotowuję oceny. I przeskakuję do podprogramu zimowe ferie.

Cieszę się, że są. A po sobotnim spotkaniu z radością zaszyję się na dobre w swoim pokoju, gdzie panuje cisza i spokój, dokąd co parę chwil nie będą docierały wieści o czyimś Otwarciu. Bo teraz, w czasie lenistwa, spóźniające się własne zacznie doskwierać jeszcze mocniej. Z dziewiątki pozostało nas dwoje: Ellinor i ja. Co również nie wygląda na przypadek, jak wszystkie poprzednie zbieżności, włącznie z ostatnią – Kyle'm, który po obściskiwaniu się z Emmą w drodze do internatu dostąpił Otwarcia jeszcze tego samego wieczora, przez co niemal przerżnął egzaminy. Ha! A ja i Ellinor to dwie stojące na uboczu istoty, najwyraźniej nieco mniej zdolne – dlatego przez pewien czas odnajdywaliśmy wspólny język. Czego głośno oczywiście nie powiem, żeby nie wywoływać kolejnej awantury. Awantura to ostatnie, co jest mi w tej chwili potrzebne.

Ucieczka od świata nie trwa długo. Już w poniedziałek opuszczam bezpieczne schronienie pokoju, czy raczej zostaję z niego siłą wywleczony przez Kevina. Mamy cholerne ferie, druhu! I nic nie stoi na przeszkodzie, żeby spotykać się na zapleczu codziennie. Nic. Greg zaczarowany przez Keirę kompletnie utonął w jej oczach – aż boję się, że zrobi coś głupiego. Z drugiej strony dziewczyna po Otwarciu, już za chwilę skończy piętnastkę… ten cios był wredny, przyjacielu. Lecz prawdą jest, że teraz, na przełomie stycznia i lutego, zastój w interesie okrutny, dlatego Greg naprawdę nie ma nic przeciwko naszej obecności. Przeciwnie – mówi, że dzięki naszym wrzaskom wie, że jeszcze nie umarł. W odróżnieniu od ciebie, jak widzę… ale przywrócimy ci funkcje życiowe, przekonasz się. Poza tym odnoszę wrażenie, że próbujesz wymiksować się z pewnej uroczystości, co się nie powiedzie. Więc chwytaj sakiewkę, po drodze wstąpimy do jakiejś cukierni. Tak, to jest głównym celem dzisiejszego spotkania. Przegłosowane przez Hordę. I chcesz pewnie zapytać, czy zawita Ellinor, skoro w sobotę plan nie istniał? Zawita. Paul, mieszkający w tamtej okolicy, zawiadomił ją już. I wyraziła entuzjastyczną ochotę.

Nie miałem w planach pytać o nią. Poza tym Ellinor na nic nie reaguje entuzjazmem. I nie szarp mnie, proszę. Przecież idę.

Po dotarciu na miejsce nikt nie rzuca się na mnie z życzeniami, więc uznaję, że Kevin zabawił się w konfabulatora. Jednak miło wiedzieć, że przynajmniej on jeden pamięta o moich urodzinach. I owszem, poświętujemy, tylko nieco później – gdy uporamy się z błahymi pogaduszkami, naszą tradycją.

Jednak błahe pogaduszki nie następują, bo Emma od razu przejmuje ster i zaczyna dzielić się z Hordą odkryciem Kyle'a i wnioskami, które zdążyliśmy wysnuć we troje. Oczywiście nie pytając nikogo z zainteresowanych o zgodę, jak to ma w zwyczaju. Horda w skupieniu wysłuchuje referatu. Po czym uznaje, że tak, zagadka jest fascynująca i domaga się rozwiązania.

Lecz nie mamy żadnego sposobu, by ją rozwiązać. Do tej oczywistości dochodzimy parę chwil później.

Kyle, tryskający energią po Otwarciu, wręcz zafiksował się na temacie. W każdą niedzielę będę rankiem mknął na Wysoki Zamek, pod Pałac, by czatować na Valliona – składa ofertę. Zostaje zakrzyczany. Wystawać nie wiadomo ile godzin na trzaskającym mrozie? Wkrótce przyjdzie wiosna – kontruje. Może, ale istnieją sensowniejsze sposoby spędzania wolnego czasu. Druga sprawa: jak zawiadomisz Emmę, jeżeli Vallion naprawdę się pojawi? Wyślę jej mentalną wiadomość – broni się. Intensywnie ćwiczę tę umiejętność. A Emma teleportuje się pod bramę Pałacu w ułamku sekundy, tak? Trening tej umiejętności zajmie nieco więcej czasu. Mogłaby zaczaić się ze mną – mruczy jeszcze Kyle, półgębkiem. Na co Horda ryczy śmiechem. Prędzej Kevin zrezygnuje z obiadu – orzeka Sean. Ja nigdy nie zrezygnuję z obiadu, zapewnia Kevin. Kyle wydaje się być zmuszony do kapitulacji.

Lecz po chwili podejmuje jeszcze jedną kontrofensywę, jego prywatne Ardeny. Zaczaję się pod samą siedzibą Gildii Mocy – oświadcza. Wtedy Emma miałaby nieco czasu, żeby dołączyć… bo droga z internatu do Pałacu jest niewiele dłuższa. Emma wykrzywia się, chyba niezbyt ucieszona perspektywą urządzania biegów przez miasto. Najpierw naucz się skutecznie wysyłać mi telepatyczne wiadomości – stwierdza. I kiedy to opanujesz, powrócimy do tematu.

I na tej konstatacji dyskusja się kończy.

Szansa na sukces niewiele oddala się od zera, dodaję jeszcze w myślach. Bo Vallion może nawiedzać Pałac z jakiejkolwiek przyczyny: zdążać na posiedzenie Rady, na herbatkę i plotki u Kanclerza, czy może do ukrytego tam tajnego, dostępnego dla wybranych luksusowego spa. Nie po to, by eksplorować zatęchłe podziemne korytarze, istniejące wyłącznie hipotetycznie, bo żadnego twardego dowodu nie posiedliśmy. Jeśli pięć podejść z rzędu zakończy się porażką? Wystarczy jedno, nie pięć – poprawiam się. Już po jednym Emma wywrzeszczy, by nie zawracać jej głowy.

A teraz przejdźmy do spraw znacznie większej wagi! – misterny ciąg moich myśli przerywa głos panny Holmes. Do spóźnionego świętowania urodzin naszego seniora. Który – jak widzę – przytargał ze sobą słodko pachnący pakunek. My zrewanżujemy się mu innym pakunkiem, pachnącym mniej słodko… niemniej cieszącym duszę. Myślisz, że zapomnieliśmy, Will?

Jestem zdruzgotany, że pamiętaliście.

Tonę po kolei w objęciach przyjaciół, niekiedy otrzymując przyjemny bonus – na szczęście wyłącznie od istot preferowanej przeze mnie płci. Jeden jest całkiem zaskakujący: pocałunek Ellinor zbacza nieco z toru, i zamiast na policzku, ląduje w innym miejscu, całkiem niedaleko. Ale nie zaczynam roić sobie byle czego. Radosne iskierki w jej oczach udowadniają, że jej celem był figiel, który udał się znakomicie. I jest z tego powodu niezmiernie ukontentowana. Kim jestem, by psuć jej zabawę?

Zainicjowany przeze mnie sezon urodzin trwa, już kilka dni później przychodzi kolej na Lily, potem na Kevina. Znów jest głośno, radośnie, niegrzecznie, z przytupem. Znowu musimy przekupywać Grega kawałkiem ciasta. Ogromnym. Wielkim jak kontynent.

Cieszę się z tych okazji. Bo wypełniają je swobodne rozmowy nie docierające nawet w okolice poważnych spraw… a taką sprawą jest moje zwlekające z nadejściem Otwarcie, o czym niemal nie potrafię już nie myśleć – oprócz chwil takich, jak te, kiedy wrzaski przyjaciół zagłuszają wszelkie zmartwienia. Jednak z drugiej strony wszyscy, poza Ellinor, są dla mnie gorzkim memento: my już przeszliśmy, ty nie. Ale wolę ich towarzystwo, ich obecność, od samotnych poranków i wieczorów w swym pokoju, kiedy w umyśle zaczynają kłębić się głupie myśli, a miejsce zniecierpliwienia zastępuje strach. Przybierający na sile, skręcający wnętrzności w bolesny węzeł.

Coś ze mną jest nie w porządku – powtarzam w takich chwilach. Może intensywność mojej edukacji była wzorcowa, może fakt, że stoję nieco z boku nie ma tak wielkiego znaczenia – bo cóż to za stanie z boku, pokój na stancji, nie w internacie. Mimo tego udaje mi się być duszą towarzystwa. Wtedy, gdy nie pogrążam się w ponurych rozważaniach, o tym, że powód spóźnienia jest całkiem inny. Że coś ze mną nie tak.

Prawda, jest jeszcze Ellinor – też nieco na uboczu, lecz również jej umysłowi trudno zarzucić gnuśność. Ją powinienem mieć za punkt odniesienia, mówić jej, że tak się zdarza, a przede wszystkim myśleć o niej, zacząć prawdziwą rozmowę, wywiedzieć się, czy również jej to doskwiera, wesprzeć – ale gdy porywa mnie przeklęty strach, zapominam o niej, liczę się wyłącznie ja. Co nie jest powodem do chluby.

Przecież nigdy taki nie byłem. Teraz zaczynam wariować, tracę rozum nie śpiąc do drugiej, do trzeciej w nocy, zadręczając się. Docierając już do punktu, gdy zadam pytanie: co, jeśli Otwarcie mnie ominie. Mnie jednego, nadzwyczaj wyjątkowego Williama Armstronga. Co wtedy.

Nie mam odpowiedzi. I nie posiada jej nikt inny – moi przyjaciele uparli się, że pozostaną ucieleśnieniami taktu i powściągliwości. Żaden z nich nie podchodzi, nie pyta: hej, Will, co z tobą? Udają, że problem nie istnieje. Być może faktycznie nie istnieje – a jedyną realną rzeczą jest moje przewrażliwienie. Ale pragnę, by jego przyczyna zniknęła. Już. Teraz.

Zasypiam. Budzę się. I wciąż jest tak samo.

 

 

Ferie przemijają zaskakująco szybko, przynajmniej dla mnie.

Już? – pytam sam siebie w poniedziałkowy poranek, wyrwany z niebytu hałasem budzika. Jakim, do diabła, sposobem? To jedna z tych rzeczy, która nie śniła się cholernym filozofom.

Wstaję. Nastrój nie szoruje o dno – przynajmniej dopóki nie przekraczam progu szkoły i nie staję pod salą. Niby oczywistość, że podczas ferii kolejni uczniowie mojej sławetnej klasy przeszli przez Otwarcie… a jednak boli. Pozostała nas ledwo piątka. Wyrzutków. Dziwaków. Jednostek społecznie niedostosowanych. Odmieńców. Z niezmierną łatwością znajduję całe naręcza epitetów podczas epizodów samobiczowania.

Pomaga upór nauczycieli, na powrót żądających od nas rzeczy niemożliwych. Hurtowe odrabianie zadań domowych, odczytywanie wersów niezliczonych lektur odrywa myśli – dlatego z rozmysłem aplikuję sobie coraz większe dawki, zmieniając się w zombie karmiące się martwą wiedzą. To działa, przez większą część dnia. Pozostaje czas pomiędzy położeniem się i zaśnięciem. Wtedy staję się zupełnie bezbronny.

Nie szukam pomocy u przyjaciół; dobrze to czy źle, nie mam pojęcia. Zaproszony przez Quinna na rozmowy przy filiżance herbaty nie wytrzymuję – już na samym początku spotkania wypalam, że martwię się opóźniającym się Otwarciem. Mistrz reaguje serdecznym uśmiechem. Opóźniającym się? Williamie, to słowo jest straszliwie nieadekwatne. W połowie lutego nie można mówić o najmniejszym nawet spóźnieniu. Prześcignęła cię większość uczniów twej klasy? W tym miejscu również powinienem wnieść zastrzeżenie: nie bierzecie udziału w wyścigu. I nie stajesz się przez to gorszy – a zadecydował, wedle mojej najlepszej wiedzy, czysty przypadek. Nie są pojętniejsi od ciebie, bardziej inteligentni czy uzdolnieni. Tak chciał traf. Rzut kostką bogów. I jeśli jeszcze raz ujrzę, że frasujesz się tą sprawą, wyślę cię do Uzdrowicieli na obowiązkowy kurs pozytywnego myślenia. To nie jest żart, mój chłopcze!

Słowa Quinna odnoszą skutek. Powraca spokój.

Na jakiś czas.

 

 

Snuje się niedzielne popołudnie dobiegającego końca lutego. Snuje zbyt wolno, bym mógł żywić nadzieję na rychłe pojawienie się wieczora. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Obiad zamieszkał we wnętrznościach, górka zeszytów z odrobionymi zadaniami piętrzy się na biurku, lektury wyczerpały się. A myśl, by chwycić podręczniki i trzeci raz czytać to samo, napawa obrzydzeniem. Umiem już. Umiem już wszystko. I wyrażę ideę, która najpewniej nie zyskałaby uznania w oczach moich rówieśników: nauczyciele powinni zadawać więcej. Znacznie więcej.

Nie wytrzymam dłużej w tym pieprzonym pokoju.

Pięć sekund później wzuwam buty. Armstrongowie nie zastanawiają się, czy pomysł aby na pewno jest dobry – Armstrongowie zrywają się, żeby odetchnąć świeżym powietrzem!

Wciąż trwa bój pomiędzy ustępującą powoli zimą i przygotowaną do wielkiego powrotu wiosną. Spóźniającą się, jak moje cholerne Otwarcie! Wieje, wilgotne powietrze wysysa z ciała ciepło, topnieje brudny śnieg, ulicami płyną strumyki, potoki oraz regularne rzeki. Nie najlepsza aura na spacery, a i świeżość powietrza wydaje się nieco wątpliwa… lecz lepszy od czterech ścian mojego więzienia byłby nawet drapiący w gardło smog. Dziś taki dzień. Dotarłem do granicy.

Zamiast powtarzać nudną, oklepaną drogę ku Centralnej Alei, ruszam pod górę wąskimi uliczkami, by dostać się na Górny Zamek w inny sposób – przez Bramę Kruka. Posyłam coś pomiędzy skinięciem a ukłonem dwóm gwardzistom, pełniącym straż i tutaj… odpowiadają tym samym, z uśmiechem. Nie jest aż tak źle – myślę. Dopóki wpuszczają nas bez legitymowania, bez sprawdzania zaświadczeń, tak, nas, biedaków, lumpenproletariat ze Średniego, a tym bardziej Dolnego Zamku. Mocno oklapły ten feudalizm. Bez siły.

Otacza mnie inny świat. Tu nie mogę zgubić się w labiryncie uliczek, ciemnych zaułków, nie mam szans na przeciskanie się przez tłum ogłuszany jego gwarem. Kamienice bardziej przypominają pałace, jest zielono, wszędzie pysznią się iglaste drzewa i krzewy za nic mające zimę i mrozy. Idę niespiesznie, aż docieram do prawdziwego Pałacu, pisanego wielką literą, siedziby Kanclerza.

Prawo czy lewo?

Wybieram skręt w lewo. Podążam tym traktem, szerokim na niemal sto pięćdziesiąt stóp, okropne marnotrawstwo przestrzeni. Po kilku minutach mijam główne wejście do Pałacu – nie przystaję, maszeruję dalej. Wiem, że po kolejnych siedmiu, ośmiu, dotrę do krańca tej drogi, na tyły budynku, przyklejonego do skalnej ściany zagradzającej dalsze przejście. Szkoda. Pochodziłbym sobie w kółko – pięć, dziesięć, dwadzieścia okrążeń, aż zakręciłoby mi się w głowie, aż gwardziści zgarnęliby mnie, ostatniego głupka, wariata.

Zatrzymuję się na moment, omiatam spojrzeniem okolicę. Szansa na to, że spod ziemi wyrośnie Vallion, zmierzający chyłkiem ku wejściu do tajnego, podziemnego labiryntu, nie jest zbyt wielka – cudowny eufemizm. Ale skoro już wybrałem się na spacer, i jestem tu, co mi szkodzi porozglądać się. Może zauważę gdzieś zaczajonego Kyle'a? – przemyka mi przez głowę. I już po chwili karcę się za tę bezsensowną myśl. Zobaczyłbym Kyle'a tylko wtedy, gdyby sam postanowił się ujawnić. Pewnie minąłem go dziś już dziesięć razy – przyklejonego do jakiejś ściany, zakopanego w stercie liści, udającego latarnię w perfekcyjnym kamuflażu. Dużo prędzej potknę się o niego, niż dostrzegą go moje oczy.

Idę, klucząc i lawirując, i w przeciągu godziny zwiedzam niemal cały Górny Zamek. Przeczucie nie myli mnie: ani śladu Mistrza Valliona, ani śladu Kyle'a. Jedynym, co udaje mi się osiągnąć, to całkowite przemarznięcie – tu, niemal na szczycie wzniesienia, duje naprawdę mocno. Przemarzłem, a przez to mój pęcherz zaczyna domagać się swych niezbywalnych praw. Z każdą minutą coraz mocniej.

Przystaję, rozglądam się po okolicy. Rzecz jasna nie dokonując niosących nadzieję odkryć.

Wpadam w czarną rozpacz. Kto projektował tę przestrzeń? Jest beznadziejnie bezużyteczna. Żadnych gęstych, zapewniających prywatność kęp krzaków, żadnych zaułków, gdzie można obsikać ścianę – a tym bardziej przenośnych toalet postawionych z myślą o turystach takich, jak ja. Trzeba będzie biec na stancję. Gnać.

Nawet to nie gwarantuje sukcesu, bo zbyt długo zapuszczałem pełny pęcherz. Bogowie, jak boli! Boli każdy kroczek, a przede mną ich przynajmniej tysiąc. To się źle skończy, Williamie!

Chociaż nie, nie musi. Wszak internat stoi znacznie bliżej.

Gnam. W głowie roją się infantylne myśli o klamerkach i zawiązywaniu na supeł. Park rozpościerający się przed internatem kusi jak bramy raju… ale zaciskam zęby i wmawiam sobie, że wytrzymam. Pociesznie drobiąc przekraczam próg budynku i wpadam jak burza do najbliższej toalety. Jeszcze trzy sekundy, dwie, jedna…

Ufff.

Strumień nie zamierza się kończyć, trwa i trwa. Spokojnie zdążyłbym odśpiewać cały, sześciozwrotkowy hymn Faerie. Aż zaczynam pogwizdywać pod nosem. Szczęście, że nie mają tu kamer. Chociaż? Zdobyłbym wpis w księdze Guinnessa za najdłuższy sik. Plus puchar publiczności i nagrodę specjalną za styl.

Finał. Otrząsam się z ulgą. Katastrofa była bliska.

Wychodzę z powrotem na główny hol, lecz zamiast skierować się ku drzwiom, przystaję. Skoro już tutaj jestem…

Kwatery płci szkaradnej na piętrze? Kuszący pomysł. Kevin zapewne ucieszyłby się na mój widok – przecież wciąż powtarza, żebym zaglądał częściej, zamiast siedzieć sam w ciasnym pokoiku. Gdyby tak wyciągnąć go na pizzę… jakaś miedź poniewiera się po kieszeni. I nigdzie nie jest napisane, że to ja zawsze muszę być sponsorem.

Jednak nie.

Nie, ponieważ widzę Emmę z książką pod pachą, tuptającą w dół po schodach. A nasze spotkania nigdy nie kończą się minięciem bez słowa – z jakiejś przyczyny zawsze wchodzimy w interakcję. Zazwyczaj bolesną, ale nieodmiennie przyjemną. Jakiejś przyczyny? Ktoś powinien zdzielić mnie w łeb ogromną pałą – po czym wywrzeszczeć w twarz, bym wreszcie zaczął odczytywać znaki.

Zauważa mnie, wita uniesioną ręką, podchodzi.

– Will? Rzeczywistość to, czy miraż?

– Rzeczywistość – mówię – Nie da się wyśnić czegoś tak pięknego.

Przestań, Emmo. Twój śmiech rani mnie boleśnie.

– Nawet twoja megalomania ma megalomanię – orzeka – Co cię tu sprowadza, cudowna istoto?

– Fizjologia – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Jej uśmiech staje się jeszcze szerszy.

– Aha. Klop u pani Pilch nie dał rady i zatkanym jest?

Wzdycham. A przed chwilą byliśmy w przeczystych niebiesiech.

– Wybacz, że muszę sprawić ci zawód. Podczas spaceru po Wysokim Zamku poczułem potrzebę… tę, która w przypadku mojej płci nie wymaga kucania, Emmo. Wyjaśniam – bo najwyraźniej interesują cię szczegóły.

Uśmiech znika bez śladu. Tak, trafiona.

– Spacer? – woli zmienić temat – Próbowałeś dorównać Kyle'owi?

Potwierdzam skinięciem.

– Mimochodem… oczywiście bez powodzenia. Śladu Valliona, śladu wspomnianego Kyle'a. I nawet najmarniejszego krzaczka łaknącego wilgoci. A co u ciebie?

Pokazuje mi książkę.

Podręcznik botaniki? Czyli jednak nienawiść do roślinek przeminęła z wiatrem. Jak często bywa z wakacyjnymi zauroczeniami, co, Emmo?

– Zamierzałam poczytać w spokoju – oznajmia – Jednak nie pali mi się – jeśli odczuwasz przemożną chęć, możemy usiąść, pogadać. Tak? Wobec tego chodźmy do czytelni.

Pogadać można, taka nasza mała tradycja. Ale w czytelni, tam, gdzie ostatnio znaleźliśmy cię z Kyle'm? Raczej kiepski pomysł.

– Będziemy przeszkadzali olewającym inaczej – stwierdzam.

Potrząsa głową.

– Już po egzaminach. Teraz nikt normalny tam nie zagląda.

Nikt normalny?

– Pozazdrościć samooceny, Emmo.

– Dystans do samego siebie podstawą zdrowia psychicznego, Williamie. Ruszmy się… bo zauważy nas Kevin, i znów przez pół roku będzie desperował i ronił ślozy.

Pomyśleć, że przez chwilę sądziłem, iż Otwarcie cię zmieniło.

Ma rację – sala okazuje się zupełnie pusta. Wybiera miejsce tuż przy oknie, za którym rozpościera się widok na ponury, bezlistny park.

– Naprawdę liczyłeś, że wpadniesz na Valliona? – pyta – Co więcej: że ustalisz, jakim sposobem dostaje się na Średni?

– Nie – zaprzeczam natychmiast – Ponieważ całe to zadanie wygląda beznadziejnie, nie tylko dla mnie. W przeciwnym razie nakłoniłbym cię, żebyś zaczaiła się tam ze mną.

Prycha.

– Ciekawe, w jaki sposób.

– Hmmm… może poprosiłbym?

Zaskoczyłem cię. Bo nikt jeszcze tego nie spróbował, prawda? Dotąd zmuszano cię, nakłaniano apelując do sumienia i serca, przekupywano, wpływano na ambicję, próbowano zwieść podstępem – owszem, też miałem w tym swój udział. Lecz nikt nigdy zwyczajnie nie poprosił.

– Spróbuj kiedyś – rzuca.

Co zapewne oznacza, że miałem rację.

– Może tak zrobię – mówię – Kiedy dostrzegę szansę powodzenia. A teraz? Nie mam pomysłu. Zastanawiam się, czy nie postarać się wyciągnąć czegoś z Quinna. Nie wprost, oczywiście. Skrycie i podstępnie.

Krzywi się z politowaniem.

– Ty i podstępność… błagam, nawet nie próbuj, bo jedyne, czego dokonasz, to spalisz świetny kontakt. Nie nadajesz się do tego.

– Nie nadaję się?

– Nie – potwierdza – I nawet milion lekcji knucia u samego Wielkiego Mistrza Kyle'a niczego by nie zmieniło… jesteś, jaki jesteś. Rozczulająco prostolinijny.

Nie mam pewności, czy uznać to za komplement i podziękować – czy przeciwnie, obrazić się śmiertelnie.

– A skoro o tym mowa… jak wasze ostatnie spotkanie? – pyta, zanim udaje mi się cokolwiek postanowić – Wczoraj nie pochwaliłeś się nawet jednym słowem. Quinn jeszcze nie zeźlił się, że go zadręczasz? Byłoby niedobrze. Jest w tej chwili najlepszym naszym źródłem wiedzy – bolesna konstatacja, ale prawdziwa.

Bolesna dla nas.

Czy również Mistrz jest tego świadomy? Jaką rolę dla nas odgrywa? Jak wiele zależy od tego, czy William nie nabroi, i czy będzie pilnie słuchał popijając herbatę?

Mam ochotę zanieść się dzikim rechotem. Czy domyśla się? Skoro – jak twierdzisz – jestem całkowicie przezroczysty, to nie, nie domyśla się. On ma niezachwianą pewność.

Absurd. Ponieważ wtedy…

Cóż. Pomysł wcale nie jest tak bezsensowny, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. To byłby idealny, łatwy, bezpieczny sposób na przekazanie nam informacji, którymi żaden nauczyciel – nawet Wielki Mistrz – nie może dzielić się z uczniami podczas lekcji. Z wielu powodów. Choćby z takiego, banalnego, że mają się nijak do programu nauczania. Ale ten nie byłby jedyny. Na pewno nie.

Chyba odkryłem prawdę, Emmo.

Quinn zadbał, żeby szczególna wiedza zagnieździła się w wybranych umysłach – bo ma wobec nas plany. Wielkie oraz porażające. A ja jestem Wybrańcem, który poprowadzi uciemiężony lud ku wolności.

Wiesz, Williamie? Wstań i poproś o pomoc pierwszego napotkanego Uzdrowiciela. Kto wie, może to da się leczyć?

– Nie chcesz mówić, to nie mów – warczy rozeźlona Emma.

– Po prostu się zamyśliłem – wyjaśniam.

– To się nie zamyśliwuj, kiedy o coś pytam!

Ty i te twoje poszukiwania słowotwórcze.

– Mistrz wciąż odpowiada, nie martw się. I wcale nie na odczepnego – przeciwnie, stara się wyjaśnić każdą rzecz tak wyczerpująco, jak tylko to możliwe. Co więcej, podejrzewam, iż ma nadzieję, że ja wszystko koduję, Emmo… a to mocno płonna nadzieja.

Spogląda z ukosa.

– Cel jest inny, tak sądzę. Wcale nie masz zapamiętać każdego słowa… Quinn popędza cię, zmusza do intelektualnego wysiłku. Stymuluje. Żebyś dorównał swym dziadkom – powód wydaje się oczywisty. Lubi cię, dlatego dba. A ostatnio wzmógł wysiłki, aby przyspieszyć twoje Otwarcie. I żga w tyłek ostrym patykiem… bo wyprzedziła cię nawet ta gupia panna Holmes. Cóż za wstyd.

A kiedyś roiło mi się, że cię przegonię – myślę smutno. Lecz ty jesteś nieprzeganialna… skoro tobie wolno igrać ze słowami, to mi też. I na dodatek genialny umysł znalazł się w takim ciele, jakby natura postanowiła stworzyć istotę doskonałą, i ten cel osiągnęła. Byłaś ślicznym stworzeniem już wtedy, gdy ujrzałem cię pierwszy raz, półtora roku temu. A teraz…

Teraz odbierasz mi dech, Emmo.

– Milczysz – zauważa – Płoniesz ze wstydu?

– Gdybyśmy mieli płonąć porównując się z tobą, już mieszkałabyś na bezludnej wyspie, Emmo – oznajmiam – I tylko w jednym jestem lepszy od ciebie, w angielskiej gramatyce. Bo mówi się: głupia.

– Dobrze wiem, jak się mówi! – zaperza się – Nie obrażaj mnie, nie jestem głupia! Ja jestem gupia.

I uśmiecha się szeroko, bezmyślnie, a potem robi zeza.

– Gupia dziewucha – mamrocze.

Zaciskam zęby aż do bólu.

Powinienem parsknąć śmiechem… chyba taką reakcję pragnęłaś wywołać. Lecz nie mogę, gdy gardło dusi żelazna obręcz. Tylko ty jedna tak potrafisz. W jednej chwili zedrzeć wszelkie maski i po prostu być. Prawdziwa. Nie dbająca o to, co powie, co pomyśli o tobie świat. Nieokiełznana. Szalona. I tak niewiarygodnie piękna, kiedy kończysz udawać gupią dziewuchę.

– Emmo, gdybyś tylko… – zaczynam w końcu.

Nie kończę. A ona i tak rozumie.

– Nie, Will. Przestań.

– Patrzeć? Widzieć cię?

Wiem. Nie powinienem był tego mówić. A przede wszystkim dawać się ponieść tej scenie sprzed chwili.

– Przez ostatnie półtora roku patrzyłeś w inną stronę. Widziałeś inną osobę – mówi.

– Wiem, Emmo – przyznaję.

– Więc po co zaczynać? Dlatego proszę: przestań.

Może przez półtora roku zmieniło się wiele spraw?

Zmieniło się. Co nie ma najmniejszego znaczenia… na tej drodze nie można wrócić na start i zacząć jeszcze raz. Więc tak. Przestaję.

Uśmiecham się. Zwyczajnie, bez podtekstów.

– Wiesz? Wszyscy powinniśmy być tacy. Gupi.

– Przecież jesteśmy! – odwzajemnia uśmiech.

Kręcę głową.

– Nie wszyscy.

Domyśla się w ułamku sekundy.

– Nie Ella – mówi – Już przestała. Staram się wyobrazić ją sobie bez tego przeklętego kostiumu panny Greene – i nie potrafię. Ona naprawdę jest teraz w taki zwykły, banalny sposób głupia… bo nie pojmuje, nie widzi, jak wiele traci.

Coś kłuje w sercu.

To chyba najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałem z twych ust. Rzadko taka bywasz, Emmo.

– I powiem jeszcze, że nie podoba mi się jej nowe oblicze – dodaje.

Nowe. Właściwe słowo – wszak nie taką ją poznałem. I nie o moje zawiedzione nadzieje przecież chodzi. Zmieniła się dla wszystkich. Ja próbuję wyobrazić sobie inną scenę, Emmo: że siedzimy we dwoje, ona i ja, przy stoliku w knajpce i swobodnie rozmawiamy. To też niewykonalne.

– Czy nie czas odzyskać rozsądek, Will? – pyta.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – oświadczam przesadnie swobodnym tonem.

Ignoruje moją próbę.

– Dostrzegłam ten chybiony całus w policzek – mówi.

Zapewne nie jedyna.

Ale ja nie przejąłem się. Dlaczego ty miałabyś?

– Kiedyś powiedziałam ci, że płaczesz – podejmuje – I myliłam się. Na twoim miejscu, po scenie, jaką urządziła wtedy Ella… nie hamowałabym się, tylko tyle powiem. A ty nawet się nie skrzywiłeś.

Ponieważ nie miałem powodu. Pojąłem jej żart.

– To tylko gra, Emmo.

– Okrutna.

Potrząsam głową.

– Tak może wydawać się komuś, kto stoi z boku. Ale my ustaliliśmy zasady, i trzymamy się ich.

– Na pewno? Raz nie wytrzymałeś.

Kevin już zmył mi głowę za tamten wybuch. Ty nie musisz.

– Zagrała wtedy nie swoją rolę – wyjaśniam – I poniosło mnie. Lecz chwilę później potrząsnął mną przyjaciel – i otworzyły mi się oczy. Bo tej gry już nie ma, Emmo. Była. I skończyła się tamtego dnia. Tak postanowiła Ellinor.

Trochę chaotycznie? Nie byłem przygotowany na grzebanie w duszy. I jakim cudem zdryfowaliśmy na te wody?

Zerka nieufnie.

– A jednak wciąż ją odprowadzasz.

Czy uwierzyłabyś, gdybym rzekł, że czerpię z tego przyjemność? Że nie muszę być jej chłopakiem, otrzymywać pocałunków na powitanie i pożegnanie… a mimo tego czuć się z nią doskonale? Nie, chyba nie dałabyś wiary. Tak otwarta – a myślisz schematami.

Więc powiem coś, co niezawodnie zrozumiesz.

– Może lubię być poniewierany?

– Nikt normalny nie lubi. Więc powtórzę: chyba czas odzyskać rozsądek.

Przez pewien czas miałem problem z przypomnieniem sobie, gdzie go zostawiłem. Ale odnalazł się.

W jednym masz rację: popieprzyło się. Jednak nie przez Ellinor.

– Nie ona jest moim obecnym problemem, Emmo – mówię.

– Wiem – odpowiada krótko.

Do odkrycia tego nie trzeba genialnego umysłu – dopowiadam w duchu. Wiedzą wszyscy, nie tylko ty.

– Widzę, w jakim jesteś stanie – zaczyna – Tykasz już i za moment eksplodujesz. Bo sprawy nie idą tak, jakbyś pragnął. Bo mimo bycia najzdolniejszym samcem w naszej klasie Otwarcie brzydko wypięło się na ciebie. Wszyscy widzą, że masz dość czekania. I nie wtrącamy się – ale nie dlatego, że nagle zaczęło zwisać nam twoje samopoczucie. Co mielibyśmy zrobić? Przytulić, poklepać po ramieniu i zapewnić, że będzie dobrze? Będzie. To truizm. Natomiast ty musisz po prostu uzbroić się w cierpliwość, nic więcej.

– Wyczerpuje się już – stwierdzam.

– Więc nabierz jej nową porcję!

Skąd? Są tu jakieś dystrybutory?

– Wiesz? – ponawia – Najlepiej usiądź w jakimś kąciku i mrucz moją mantrę… chociaż nie, cofam to. Nie mogę cię jej nauczyć. Szkody przewyższą korzyści.

Cholera jasna, Emmo!

– Masz niezawodny sposób i nie chcesz go zdradzić?

Wzrusza ramionami.

– Tylko potem nie miej pretensji.

Zamyka oczy, składa dłonie.

– Jestem oazą spokoju – zaczyna recytować – Pierdolonym, zajebiście wyluzowanym kwiatem lotosu na jebanej tafli jeziora. Wdech, kurwa, wydech.

Oooooo!

Jezu, Emmo. Mój mózg doznał wstrząsu. Wiem. Ostrzegałaś.

– Rumienię się – mówię – A to ty powinnaś.

– Na mnie o parę lat za późno. Zapamiętasz?

– Zapamiętam.

Takich bluźnierstw zwyczajnie nie da się zapomnieć.

Widzę szeroki uśmiech.

– Później powiesz mi, jak ci poszło. Bo w moim przypadku – przykra sprawa – jeszcze nigdy nie poskutkowało.

Mogłem na to wpaść.

Jednak odrobinę uleczyłaś moją duszę. Dzięki, Emmo. Już mi lepiej. I tak, zmykam, poniechaj znaczących spojrzeń. Do jutra.

 

 

W któryś poniedziałek miejsce Neda, cichego i bezbarwnego chłopaka, pozostaje puste. Może wiosenne przeziębienie? Bynajmniej. Otwarcie – przekazują jego sąsiedzi z internatu.

Jeszcze cztery sztuki – myślę ponuro. Wśród nich, niestety, ja.

Przemija kolejny tydzień, i jeszcze jeden. Uspokajające zaklęcia, które rzucił na mnie Quinn, dawno przestały działać. Emma nie próbuje ponawiać swych apeli o cierpliwość, chyba widzi, że mogłyby spotkać się z mało wyważoną reakcją. Tak, jestem wściekły. Rozgoryczony. Panuję nad sobą – ale już resztkami sił.

Dwudziestego piątego marca, w czwartek, na pierwszej lekcji nie pojawia się Ellinor. I na drugiej. I na kolejnych. Powód wydaje się zupełnie oczywisty.

Lecz tym razem nie zadaję po raz kolejny pytania: dlaczego nie ja? Jedynym, co odczuwam, jest ulga. Ogromny kamień spada z serca. Przynajmniej ty masz już to za sobą, Ellinor. To cholernie dobre wieści.

I ponownie dziękuję tobie, Emmo. Naprostowałaś mnie skutecznie.

W uszczuplonym gronie zastanawiamy się, czy powinniśmy wybrać się do Ellinor, sprawdzić, jak się ma. Pomysł ostatecznie upada. Może zbyt plastycznie odmalowuję śmierć niosącą ciotkę, a może przeważa chłodna rezerwa Emmy, u której notowania Ellinor ostatnio mocno pikują. Poczekajmy – decyduje Lily. Pewnie jak wszyscy potrzebuje teraz skupienia, nie naszych jęków zachwytu.

Poszedłbym sam, nie zważając na waszą opinię – myślę później, wracając na stancję. Gdyby nie wszystkie rzeczy, które zdarzyły się pomiędzy Ellinor i mną. I choć wszystko mówi mi, że iść powinienem, nie pójdę. Za usprawiedliwienie mając argument, że odzyskuję rozsądek – co jest idiotyczną wymówką. Uleczyłaś mnie, ale też straszliwie namieszałaś w głowie, Emmo.

Nazajutrz, jeszcze przed dzwonkiem na pierwszą lekcję, podchodzi do nas Paul i powiadamia, że w drodze do szkoły zajrzał do Ellinor. Nie, nie widziałem się z nią – mówi – jednak gburowaty sługa przekazał mi, że przeszła przez Otwarcie i potrzebuje odpoczynku. Niemniej wszystko jest w najlepszym porządku.

Dzięki, Paul – rzucam. Emma uśmiecha się drwiąco.

Triumfuj. Postawiłaś na swoim.

Zatem już za późno, żeby wybrać się do ciebie, Ellinor. Nie skopiuję Paula. Ale gdy wrócisz, stanę przed tobą i powiem, że się cieszę – choćby Emma miała przez sto lat wykrzywiać się niemiłosiernie.

A teraz? Teraz została nas trójka, trzy najznamienitsze głąby.

Wściekłe myśli pulsują w głowie. Nie chcą umilknąć.

 

 

Mój umysł zafiksował się na tej jednej rzeczy – Otwarciu – z ogromną szkodą dla pozostałych. Jednakże inni nie próżnują… czego dobitny dowód daje na sobotnim spotkaniu Kyle.

Wtaczamy się na zaplecze, zajmujemy miejsca, Kevin bez zwłoki wyrusza na piętro odprawiać rytuał parzenia herbaty – kolejny już raz zabierając ze sobą Keirę. Zapewne masz nadzieję zaskarbić sobie nienawiść Emmy – myślę, patrząc, jak znikają na schodach. A może poszedłeś po rozum do głowy i odzyskany rozsądek podpowiedział ci, byś zapukał do innego okienka.

Po kwadransie wracają z pełnymi tacami. Z wdzięcznością przyjmuję parujący kubek. Na dworze solidnie przygrzewa, więc ubrałem się lekko – a tu, na zapleczu, panuje prawdziwy ziąb. Zdążyłem już zmarznąć.

Pociągam wielki łyk, potem drugi i trzeci.

Lepiej. Możemy zaczynać.

Do czego właśnie szykuje się już Emma. Nadyma się, bierze głęboki wdech…. i już ma zacząć orację, gdy ciszę przerywa chrząknięcie Kyle'a. Coś jak znak, że pragnie zabrać głos. Emma kamienieje. Wydaje się być dogłębnie wstrząśnięta tak ordynarnym złamaniem protokołu.

– Co tam, Kyle? – pyta Sean.

– Chcę przekazać raport. O postępach moich prac nad labiryntem.

– Istniejącym tylko potencjalnie – Emma odzyskuje mowę, a właściwie zdolność wydawania warknięć.

– Owszem, potencjalnie. Ale jakieś założenia trzeba poczynić.

Dawaj, Kyle! Nie ustępuj, odcinaj się, jak możesz. A jeśli panna Holmes wciąż będzie ci przeszkadzała, z radością wrzucimy ją do jakiejś dziury. Kevin, może twój brat ma tu przyzwoity loszek? Ciemny, wilgotny, zimny, dobrze wytłumiony?

– Stwierdziłem, że z wiedzą, którą posiadamy, rozwiązanie tej zagadki jest niewykonalne – podejmuje Kyle – Zbyt wiele niewiadomych w równaniu… więc siadłem i zacząłem kombinować, jak zmniejszyć nieco ich ilość.

Spogląda na Emmę.

– Nie posłuchałem twoich dobrych rad. W weekendy śledziłem Valliona, co kosztowało mnie sporo czasu, przyznaję… ale wysiłki przyniosły efekty. Zasadzałem się przy budynku Gildii Mocy, czekałem na Valliona. Uznałem… racja, Emmo, kolejne niczym nie poparte założenie… uznałem, że nie ma sensu ruszać za nim, kiedy idzie sam, ewentualnie z jednym tylko pomocnikiem – jeśli ten ugina się pod ciężarem jakichś pakunków…

– Słusznie! – wypluwa Emma – Bo zwierząt jucznych nikt zdrowy na umyśle nie zabiera do labiryntów pod miastem.

Aż się wzdrygam. Skąd ta wściekłość?

– A dlaczego nie, kiedy był sam? – pyta Keira.

– Ponieważ za pierwszym razem szli w trójkę – odpowiada Kyle – I zrobiłem…

– … jeszcze jedno bezsensowne założenie…

– … z ust mi to wyjęłaś, Emmo. Skoro szli we trzech, to Vallion prawdopodobnie potrzebował do czegoś tych dodatkowych par rąk. Do trzymania latarni, do otwierania jakichś ciężkich drzwi, do odganiania potworów… Emmo, wyśmiewanie się z czyichś fobii jest nieeleganckie. Dobrze, do rzeczy. Sprawdziłem tę koncepcję, pragnąc udowodnić jej bezsens. Nie udało się. Bo w przypadkach, kiedy Vallion wchodził do Pałacu sam, albo tylko z jednym towarzyszem – a takowych zdarzyło się pięć – zawsze wracał po godzinie, najpóźniej dwóch. A jeden raz, kiedy szedł z dwojgiem towarzyszy, nie opuścił Pałacu przez ponad pięć godzin. Dłużej czekać nie mogłem. I nie zaręczę, że wyszedł z tamtego budynku przy Stajniach, bo umiejętności bilokacji jeszcze nie posiadłem… to taka nieśmiała sugestia, rozumiecie.

– Już zaczynam ćwiczyć – burczy Emma – Tu, tam. Tu…

– Emmo! – wydziera się Kevin.

– Cooo?

– Zamilknij. Proszę.

Emma wzrusza ramionami.

– Ja użyłabym innych słów: zawrzyj wreszcie paszczękę, durna dziewucho. Już zawieram. Ale powiem jeszcze, że Vallion mógł wyjść gdziekolwiek… co właściwie niweczy sens twojej sugestii, Kyle.

– Gdziekolwiek? – pyta Sean.

– Labirynt składający się z jednego korytarza to niejako zaprzeczenie idei labiryntu – odpowiada.

Kyle przytakuje, dając znać, że doszedł do podobnych wniosków.

– Że też ci się chciało – pada komentarz Kevina.

– Nie ma chciało czy nie chciało – Kyle obrusza się – Jeśli powiedziało się A, trzeba powiedzieć C. A teraz, kiedy napięcie wzrosło odpowiednio…

– Już zdążyło siąść – wtrąca Emma – Wiem, miałam się zamknąć.

Rozpacz. Czysta rozpacz.

– …czas na clou programu – Kyle pozostaje niewzruszony – Wykazując się skrajną naiwnością pomyślałem, że powinien tkwić w tym jakiś schemat. Przypomniałem sobie daty… i eureka! – jak krzyknął onegdaj pewien Grek. Za pierwszym razem wypadała ostatnia niedziela stycznia. Za drugim razem spotkałem ową trójcę w ostatnią niedzielę lutego. Naiwność czasem popłaca.

– A jeśli to przypadkowa zbieżność? – odzywa się Paul.

– Możliwe – potwierdza Kyle – Co łatwo ustalić… bo jutro mamy ostatnią niedzielę marca. Dlatego, Emmo, jeżeli tylko uda ci się zdusić awersję do otwartych przestrzeni, liczę jutro na ciebie. Oczywiście niczego nie obiecuję… to mógł być, jak zauważył Paul, wyłącznie przypadek.

Chyba pierwszy raz widzę, jak twoje zawsze rozbiegane oczy skupiają się w jednym punkcie – stwierdzam w duchu. A jest nim oblicze Emmy.

Ta wzdycha ciężko, rozdzierająco.

– Mam awersję do marnowania czasu, ale niech ci będzie, Kyle. Zasadzimy się na Mistrza Mocy… do diabła, chyba postradałam zmysły.

Może nie zmysły. Ale pruje się twoja tożsamość.

– Byle nie o świcie – dorzuca.

– Nie, skądże – zapewnia Kyle – W marcu słońce wschodzi już bardzo wcześnie… nam wystarczy ósma.

Lepiej odwrócę się – przemyka mi przez głowę. Nie chcę widzieć, jak Emma rzuca się na ciebie i rozszarpuje. Gazela przynajmniej ucieka. A ty stoisz, szczerząc się, zupełnie nie rozumiejąc zagrożenia.

– Też przyjdę – oznajmiam – Jeśli tylko pokonam zrozumiałą awersję do ucinania snu w połowie dystansu.

– I ja – przyłącza się Kevin – Ktoś rozsądny musi was pilnować.

Wtedy Keira wybucha szalonym śmiechem.

 

 

Wstawanie wychodzi mi słabo. Niemniej spóźniam się tylko o minutę.

Plac Zegarowy, tradycyjne miejsce spotkań, jest o tej porze zupełnie pusty. Równie pusta jest Centralna Aleja, którą podążamy na Wysoki Zamek. Jakieś dwieście kroków przed bramą Kyle zatrzymuje nas. Parami, nie całą czwórką – mówi. Chcę zaprotestować, stwierdzić, że paranoja sięgnęła już stratosfery… ale w tym momencie Kevin wykorzystuje sytuację, ciągnie za sobą Emmę, rusza z kopyta. Pierwsza para.

A mnie został mój ulubiony paranoik.

Rozradowani Kevin i Emma czekają na nas kawałek za bramą. Dalej prowadzi nas Kyle. Przywarujemy przy bocznej ścianie budynku – informuje. Taki cichy zaułek blisko Muru. Owszem, Vallion mieszka w siedzibie gildii. Ma służbówkę na pierwszym piętrze.

Jak Quinn – myślę. Lecz ta jego znajduje się na drugim.

Stajemy pod rozłożystym drzewem z nisko zwieszającymi się gałęziami, gęstymi od długich igieł. To tak zwana kryjówka doskonała – stwierdzam. Bo nie wypatrzą nas oczy Gwardzistów, a przeczesywać chaszczy przecież nie będą. Żadnemu nie przyjdzie na myśl, że jakiś smark mógłby być na tyle głupi, aby szpiegować Mistrza Mocy.

Zamieramy. Czekamy. Emma ziewa rozdzierająco, Kevin wścieka się na nią, warczy, że ma w tej chwili przestać zarażać. Panna Holmes śmieje mu się prosto w nos.

Nie umiem zgadnąć, jak wytrzymywałeś tutaj, Kyle. My możemy obrzucać się błotem, konstruować cudownie lśniące riposty, drwić i wyśmiewać się, czas leci. Ty byłeś sam. Prowadziłeś dialog wewnętrzny? Akurat rozdwojenie jaźni u ciebie nie byłoby czymś zaskakującym.

Dziesięć minut. Piętnaście. Dwadzieścia.

Intryguje mnie jeszcze jedna rzecz.

– Kyle, powiedz, co robiłeś, gdy pęcherz wszczynał alarm? – pytam – Wstrzymywałeś?

Kevin uprzedza Kyle’a.

– Nikt tyle nie wytrzyma – mówi – Spójrz… drzewko już usycha, zatrute na amen. Masz odpowiedź.

Biedna roślinka.

– Pięć lat w lochach – dodaje.

– Plus drugie tyle za publiczne obnażanie się – stwierdza Emma.

Kevin potrząsa głową.

– Bzdura. Robił to ukradkiem. Przez nogawkę.

Emma parska.

Kyle udaje, że nie słyszy… robiąc przy tym pocieszne miny. Tak, bracie, cierp. To kara za wyciągnięcie nas z łóżek metaforycznym świtem.

Trwa oczekiwanie. Emma wymyśla zabawę: wyrywa igły i wrzuca je Kevinowi za kołnierz. Ten długo wytrzymuje… lecz w końcu rzuca się na nią, i mimo że Emmie początkowo udaje się umykać – krąży wokół pnia, wpada na mnie i Kyle’a roztrącając jak kręgle – Kevin dopada ją wreszcie, chwyta, rozpoczyna torturę łaskotek. Emma zaśmiewa się do łez, piszczy, błaga, by ją puścił, choć chyba nie chce być puszczona, mimo że dłonie Kevina nader śmiało zapuszczają się w rejony stanowczo zakazane. Kyle rzuca pobłażliwe spojrzenia i kręci głową.

A mi pozostaje przeklęta zazdrość.

Kończą wreszcie, zapewne nie przekroczywszy granic. Niewprawnie udają, że nic nie zaszło – Kevin szczerzący się od ucha do ucha, mocno zaróżowiona Emma. Powracamy do czekania.

Pół godziny. Emma zaczyna marudzić, że nudno, że gorąco, że nogi bolą – i czy ktoś zabrał może ze sobą jakąś książkę? Trzy kwadranse. W złej chwili wspomniałem o pęcherzu – myślę. Będę musiał zejść z posterunku, znów drobić do internatu… lub rzeczywiście zabawić się w sztukmistrza. Ale przez nogawkę? Interesuje mnie aspekt techniczny. Jak, kolego? Jak?

Prawie udaje mi się opracować plan. Prawie.

– Idą! – wrzeszczy Kyle, wyrywając mnie z rozmyślań.

I robi to – rzecz niewiarygodna – szeptem. Ale to przecież Kyle.

Natychmiast spoglądam w kierunku budynku. Spostrzegam trzech mężczyzn, ubranych na czarno, w długich płaszczach. Bez tobołów w rękach. Jak na razie wszystko idzie zgodnie z twoimi przewidywaniami, Kyle. Może warto było zerwać się dziś wcześniej.

Wyczuwam, że Emma koncentruje się, łapie mentalny kontakt. Mogę zrobić tylko jedno – pilnować Blokady, ufać, że pozostali postępują tak samo, że unikniemy zdekonspirowania. I udaje się. Mężczyźni przechodzą, mijając naszą kryjówkę. Dostrzegam, że Emma kiwa głową. Cel namierzony.

Po chwili daje znak. W drogę.

Rusza pierwsza, u jej boku drepcze Kyle. Trzymają dystans pięćdziesięciu jardów. A kilkanaście kroków z tyłu nasza dwójka. Tak, Kyle, słucham twych zaleceń, nie rzucamy się w oczy. Czy mówiłem ci już, że jesteś genialny? Jeśli zapomniałem, niebawem to nadrobię. Vallion i jego towarzysze prą naprzód, ćwierć mili, pół. Potem skręcają. Przyspieszamy wtedy, żeby ich nie zgubić. Budynek, okazały dom przesłania mi widok. Wreszcie ściana kończy się. Vallion z pomocnikami znika właśnie we wnętrzu Pałacu, Emma z Kyle'm docierają do schodów. Nie wejdą – myślę. Zatrzymają się w gęstym lesie kolumn, kolejnej doskonałej kryjówce. Tak robią.

Teraz wszystko zależy od ciebie, Emmo.

Dołączamy. Emma stoi z zamkniętymi oczami, wspierając się ręką o kolumnę z białego marmuru. Skoncentrowana do granic możliwości, chyba zupełnie nieświadoma, co dzieje się dookoła. Jak w transie. Co by się stało, gdybym teraz trącił cię w ramię i zapytał, jak idzie? Znam odpowiedź. Znienawidziłabyś mnie, tak prawdziwie. Nie wrzeszczałabyś. Nie wypowiedziałabyś do mnie ani słowa. Teraz. Dziś. Ani za rok.

Po jaką cholerę to rozważam? Kiepsko ze mną. Czy to stres?

Nagle Emma otwiera oczy.

– Co, do diabła? – wypluwa – Nie ma ich. Zniknęli.

– Niemożliwe! – pierwszy reaguje Kevin, stanowczo zbyt głośno.

Emma spogląda wściekle.

– Opanuj się! Cisza, wszyscy. Postaram się ich znaleźć.

Znów zaciska powieki.

Nawet nie próbuję iść w jej ślady. Odliczam tylko sekundy. Po pięćdziesiątej czwartej Emma poddaje się.

– Nic – potrząsa głową – Po prostu nie ma ich. Idziemy!

Najwyższy czas.

Parami, nie całą czwórką, aby nie wzbudzić podejrzeń? Skrajny idiotyzm – sama nasza obecność w tym miejscu jest dowodem winy. Dlaczego nikt nas nie zgarnia? Choćby mężczyzna nadchodzący z naprzeciwka, zerknął tylko, uśmiechnął się pod nosem. Widzi w nas włóczące się bez celu, zabijające nudę dzieciaki? Faerie upadnie przez łatwowierność i naiwność jego mieszkańców.

Docieramy do bramy. Reakcja gwardzistów jest identyczna: pobłażliwy uśmiech. Niech ktoś porządnie wstrząśnie tą krainą. Obudźcie się! My tu, do jasnej cholery, spiskujemy!

Idąca na czele Emma dopada pierwszej ławki. Przyziemia z impetem. Kevin robi to samo, Kyle przykuca, natychmiast zaczyna lustrować spojrzeniem okolicę.

To ja sobie postoję.

– Co miałaś na myśli mówiąc: zniknęli? – pyta Kevin.

Spogląda na niego spode łba. Zła – ale nie wiadomo, na kogo. Na Kevina zadającego durne pytania, na Valliona, czy na siebie samą.

– Po prostu zniknęli! – wrzeszczy – Jakby rozpłynęli się w powietrzu. I mogę porównać to tylko z jednym: jak gdyby przeszli przez przeklęty portal!!!

Ciszej, Emmo. Teraz ty tracisz kontrolę.

Nie tylko nad głosem. Nad swym umysłem również.

– Do diabła, przecież w Pałacu nie ma portalu! – wychodzi mi warknięcie – Gdyby był, Mistrzowie i cała reszta frakcji nadzorców nie używaliby portalu w Ogrodzie, mam rację? Skoro tutaj mieliby dziesięciokrotnie bliżej.

Nie reaguje na wściekły ton. Siedzi nieruchomo, zamyślona.

Jednak wciąż zła.

– Masz rację – mówi wreszcie – Przechodzą w Ogrodzie… nie, nigdy nie byłam naocznym świadkiem, lecz przecież wiele razy widywałam ludzi – nie prostaczków, tylko ludzi wysoko postawionych, zmierzających ku bramie w ziemskim kamuflażu, że tak się wyrażę. Dokąd szli, jeśli nie do Portalu? I przecież zapewniano nas, że jest tylko jeden, a takie kłamstwo miałoby krótkie nogi, skoro przeniknąć mogłaby je grupka średnio ogarniętych nastolatków. Nie! Istnieje tylko jeden portal, ten w Ogrodzie… ale przecież wiem, co poczułam. Weszli do budynku, nie straciłam kontaktu nawet na ułamek sekundy, wciąż wyczuwałam ich wyraźnie, dwa całkiem jasne punkty oraz jedną iskierkę, najpewniej Valliona… i nagle nic, pustka! I nie, nie mogłam ich zgubić!

– Już nic nie rozumiem – jęczy Kyle.

Kevin marszczy się, dając znać, że on również.

– Opowiedz wszystko po kolei, Emmo – proszę – Od początku.

Od początku, który nie ma znaczenia, nie ma związku z tym, co zaszło później. Ale zdążysz ochłonąć, skupisz się – i może będziesz umiała powiedzieć więcej o zakończeniu. Coś rozbłyśnie.

– Gdy ich dostrzegliśmy, natychmiast przestawiłam się na śledzenie umysłem, nie oczami – rozpoczyna – Rodzaj rozgrzewki. Skupiłam się na jednym z nich, pomocniku Valliona, który nawet specjalnie nie starał się ukryć, siejąc myślami na prawo i lewo… racja, trzeba ująć to w cudzysłów – adepta Gildii Mocy nie można porównać z przeciętnym człowiekiem. Lecz dawałam radę. Pilnowałam własnej Blokady, starałam się wyłącznie odbierać, i jestem przekonana, że niczego nie zauważyli. Weszli do Pałacu. Po chwili uciekli w bok – musieli skręcić. W prawo. Nie jestem w stanie stwierdzić, jaki dystans pokonali, lecz na pewno nie taki, by wyjść z mojego zasięgu… ponieważ, do diabła, wciąż doskonale ich słyszałam! I nagle nic. Zero. Pustka.

Kevin drapie się po brodzie, chyba dumając.

– A zanim ich straciłaś, zatrzymali się na chwilę? – strzela nagle.

Spogląda na niego z błyskawicami w oczach.

– Kev, nie wiem! To nie jest GPS, żebym mogła wyznaczyć ich pozycję z dokładnością do jednej stopy! Czy poczuć, że właśnie się zatrzymali! I skąd to pytanie? Do czego zmierzasz?

Druh robi przebiegłą minę.

– Trzeba dłuższej chwili, zanim aktywuje się Portal, prawda? Zwykle nie przekracza się go w biegu – trzeba przystanąć na moment.

– Ale tam nie ma żadnego pieprzonego portalu!!! – wrzask.

– A jeśli jest? – Kevin wzdryga się, lecz nie kapituluje.

Dobre pytanie.

Bazujemy na wiedzy, którą łaskawie nam przekazano – ale zweryfikować jej w żaden sposób nie mogliśmy. Co, jeśli w Pałacu stoi portal, dostępny wyłącznie dla Kanclerza oraz Wielkich Mistrzów? Posypałoby się ich credo, które kazano nam wyznawać, że Merlin przejście pomiędzy światami zredukował do jednego punktu. Jednak czy przejęliby się tym? Nie mam pojęcia. Może tak. Może właśnie wdepnęliśmy w coś, co zaprowadzi nas na stryczek.

Bzdura. To byłby nie dziesiąty i nie dwudziesty przypadek, gdy próbują coś ukryć. Cała ta kraina wzniesiona jest na tajemnicach. A że fakty nie zgadzają się z prawdami objawionymi? Tym gorzej dla faktów. Które notabene nie interesują maluczkich… ich obchodzi pełna micha i ciepła woda w kranie. Władcy zareagowaliby inaczej – jednak niekoniecznie ze skutkiem śmiertelnym dla nas. Odkryliście coś interesującego? Och, to doskonale. Kontynuujcie swe starania, a może pewnego dnia przyjmiemy was do naszego klubu. Klubu kłamców. Klubu władających tą krainą.

A ponoć to jest naszym celem. Więc po cóż się zżymać?

– Wiemy, że teraz wiemy jeszcze mniej – kwituje Emma – Choć jedno tak: zasada ostatniej niedzieli miesiąca sprawdza się. Dlatego ponowimy próbę za miesiąc – oczywiście jeśli do tej pory nie znajdziemy sobie ciekawszych zajęć. A teraz…

– Teraz zmykajmy – dopowiada Kevin.

– Załapać się na kapinkę snu przed obiadem, co ty na to? Zaśpiewasz mi kołysankę.

Kevin smutno kręci głową.

– Chciałbym. Ale nie wejdę do kwater samic.

– Więc poczekaj głupie kilka miesięcy! Chyba warto, prawda?

Mina Kevina jest najoczywistszą odpowiedzią.

A zatem dzień nie do końca stracony. Zdarzyła się jedna pozytywna rzecz. Szczęściarzu.

Ale tak, zmykajmy. W ciszy, ze spuszczonymi głowami, bo nie mamy powodu wznosić triumfalnych okrzyków. Wracamy na tarczy. Lecz czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Odpowiedź jest zupełnie oczywista. Hej, wy tam, na górze! – mam ochotę wrzasnąć. Władcy tego świata! Wiecie co? To nie było nasze ostatnie słowo.

Bądźcie czujni. Dopiero się rozkręcamy.

 

 

W poniedziałek wychodzę wcześniej ze stancji. Zajmuję miejsce przy wylocie parkowej ścieżki, którą Ellinor zawsze zmierza do szkoły. Zamierzam na nią zaczekać, dostać szansę powiedzenia tego, co winienem i chciałbym powiedzieć – bez loży interpretatorów wokoło.

Nie przychodzi. Nie pojawia się we wtorek ani w środę – jakby uwierzyła słowom Kevina o tym, że po Otwarciu należy wziąć dwa tygodnie wolnego. Ale ja nie mam zamiaru rezygnować.

Los uśmiecha się w czwartek. Widzę ją, wyłaniającą się ze ściany zieleni. Idzie sprężystym krokiem… a kiedy dostrzega mnie, na jej twarzy wykwita uśmiech. Jeszcze pięćdziesiąt stóp. Czterdzieści.

– Mogłabym pomyśleć, że czekałeś na mnie – mówi, gdy wciąż dzieli nas spory dystans, jakby przegrała z niecierpliwością.

Dwadzieścia stóp.

– Czekałem – odpowiadam.

Zaskoczyłem cię, Ellinor.

Ostatnie kroki. Zatrzymujesz się tuż przede mną.

– I jesteś – dodaję.

– Jestem – przytakuje – Wreszcie. Zamierzałam wrócić wcześniej… nie wyszło, na wieść o moim Otwarciu rodzice natychmiast wyruszyli do Caisleán. I nawet przez sekundę nie zastanawiałam się, czy powinnam przedłużyć sobie te nadprogramowe wakacje.

Przepełnia cię energia. Ale oczy masz zmęczone, widzę to wyraźnie… być może dlatego, że w dawnych, dobrych czasach spoglądałem w nie aż nazbyt często, potrafię dostrzec różnicę. Promieniejesz, jednak Otwarcie nie okazało się dla ciebie łatwe, jak zdarza się niektórym. Potrzebowałaś wypoczynku. Przyjazd rodziców był tylko trafiającym się dobrym pretekstem. Choć nie wątpię, że dużo ci dał.

Spogląda na mnie. Uważnie, takie odnoszę wrażenie. I nie mylę się.

– Prawie zapomniałam, jak wyglądasz – stwierdza z uśmiechem.

– Mogłem temu zapobiec – rzucam – Planowałem zajrzeć do ciebie, sprawdzić, jak się masz. Ale wymyśliłem milion wymówek, dlaczego to kiepski pomysł… i ostatecznie zrezygnowałem.

Potrząśnięcie głową.

– Mogłeś nie rezygnować. Poznałbyś moich rodziców. Oni poznaliby ciebie.

To znów jedynie słowa. Tak myślę. Muszę tak myśleć.

Drzwi domu twojej ciotki dotąd stanowiły barierę nie do pokonania. Otwarcie nie zmienia takich rzeczy.

– Powinienem był przynajmniej spróbować – dodaję – Jak Paul.

– Słyszałam, że przyszedł. Tylko słyszałam… leżałam wtedy półprzytomna, więc spotkać się z nim nie mogłam.

I dobrze – mówi zła część mojej duszy. Nie zasłużył na tę nagrodę.

– Było ciężko – bardziej stwierdzam, niż pytam.

– Było – przyznaje – Przez pierwsze dni. Lecz z każdą chwilą bunt mojego ciała znaczył coraz mniej… bo to, co dostałam, było zbyt cudowne. Teraz już nie myślę o tamtym. Zapomniałam.

Pewnie masz rację. Nie ma sensu powracać.

– Mocno liczyłam, że gdy wrócę, też będziesz po – dopowiada – Ale jestem dla ciebie dobrą wróżbą… skoro przeszłam ja, nadszedł wreszcie czas na społecznych wyrzutków.

Po prostu muszę się uśmiechnąć. Tak, być może jedyny wspólny nam element. Stojący nieco z boku, na skutek decyzji innych – lecz po trochu z własnego wyboru.

– Ciekawe – mówię – Kiedyś użyłem identycznego określenia.

– Bo opisuje nas najtrafniej – i ona się uśmiecha, jednak jest w tym więcej zadumy, niż radości – Jesteśmy niedopasowani. Dziwacy. Tak ludzie nazywają tych prawdziwie wyjątkowych. Nigdy nie zapominaj.

Wróciłaś, a ja wciąż jestem przed. Dlatego próbujesz wesprzeć, podnieść na duchu. Solidarność społecznych wyrzutków.

– Tak chcesz mnie witać? – pyta – Ponurą miną?

Jej uśmiech staje się beztroski. Figlarny.

– Skoro chcesz tu stać i boczyć się na mnie, że nie zaczekałam jeszcze trochę na ciebie, trudno – oznajmia – Ja zamierzam biec… do dzwonka kilka minut, a reszta hordy musi zdążyć mnie wyściskać!

Odnoszę wrażenie, że przeklęta ponura mina znika.

– Reszta? – pytam – A ja nie?

– Ty miałeś już szansę, i nie skorzystałeś. Dlaczego? Nie wiem!

W jej oczach płoną wesołe iskierki, gdy ruszamy ku wejściu.

 

 

Stęskniłem się za tobą. Tak cholernie mocno. Za dziewczyną, z którą przecież nic mnie już nie łączy, bo rzeczy, które się działy – jeśli nie były tylko wyobrażeniem – tak dawno odeszły w niebyt. Wystarczył tydzień, i mam ochotę porwać cię, by zrekompensować sobie ten utracony czas, uzupełnić wyczerpane zapasy rozmów z tobą, dźwięku twojego głosu, obrazów ciebie w stu chwilach i na stu tłach.

Lecz porwanie cię jest niewykonalne. Nawet dzielenie się tobą przestało być możliwe – ponieważ po pierwszym wyściskaniu zostałaś przejęta na wyłączność przez dziewczyny, na każdej przerwie porywające cię na stronę – pod okno, w dalszą cześć korytarza.

O czymś między sobą szepczecie, sprawy nie przeznaczone dla uszu… czyich? Płci pośledniejszej, mniej rozumiejącej? Naszej trójki, zbyt bliskiej z jednej strony – ale nie dość bliskiej? Czy wyłącznie moich uszu, ostatniego bez Otwarcia, a ta dwójka po prostu dostała rykoszetem? Cokolwiek jest powodem, niewerbalne komunikaty są jasne: zachowajcie dystans. Zachowujemy. Usychając z tęsknoty, wszyscy trzej. Czy w równy sposób cierpimy? Chyba nie. Ja mogę na powrót uciec w rozżalenie na dokopujący mi świat, na jego kolejny, najwredniejszy cios: Williamie, pozostałeś już tylko ty, co nadzwyczaj skutecznie odrywa myśli od całej reszty. Wy nie możecie. Więc w istocie kto ma gorzej?

Milczymy, trzej osowiali młodzieńcy. Dziewczynom nie zamykają się usta – widzę, słów dosłyszeć nie mogę. Wszechświat pozostaje w idealnej równowadze.

Trzecia, czwarta, piąta przerwa, i wciąż nie mam szans dosięgnąć Ellinor, tajemne narady nie ustają. Nie można mieć sobie tyle do powiedzenia – powtarzam w duchu. Na świecie nie istnieje tyle ważkich spraw. Ostatnia przerwa – bez zmian. Dzień, który rozpoczął się pięknie, zakończy się paskudnie, jak każdy spośród ostatnich – samotnym powrotem na stancję tuż po kończącym lekcje dzwonku. To czwartek, lecz nie dostałem od Quinna zaproszenia na herbatę. Nie podejmie kolejnej desperackiej próby ratowania mnie przed rozsypaniem się, ja nie podzielę się z nim dobrymi wieściami. Wrócę na stancję, aby zatrzasnąć się w przeklętym pokoju i taplać w cierpieniu. Niech to szlag.

Rozbrzmiewa dzwonek, profesor żegna nas, wychodzi. Tabun podąża za nim, żeby jak najszybciej wysypać się z sali. Ja nie. Przebudzam się, podnoszę. Niespiesznie, niemal z namaszczeniem pakuję plecak i równie niespiesznie ruszam ku drzwiom. Hol już niemal opustoszał. Wydaje mi się, że dostrzegam plecy Emmy i Kevina – po pozostałych ani śladu. Dlaczego mieliby na mnie czekać?

Wlokę się ku wyjściu. Przestępuję próg i krzywię się, mrużę powieki, kiedy oślepia mnie ostre słoneczne światło. Na chwilę.

Gdy wzrok powraca, dostrzegam Ellinor stojącą u podnóża schodów.

Stoi zupełnie sama.

Pokonuję stopnie, zatrzymuję się przed nią. Opływają nas ludzkie postacie, anonimowi towarzysze szkolnych niedoli spieszący do internatu, do swoich domów, do wynajmowanych pokoi.

– Odprowadzisz mnie? – pyta.

Zastanawiam się nad reakcją. Rozumiem sens pytania, nie pojmuję, dlaczego padło. Uciekałaś przez cały dzień. Żart? Dzisiaj pierwszy kwietnia, takie zrządzenie losu, i chociaż Faerie nie celebruje tego święta, mogłaś ulec wpływom zdegenerowanej ziemskiej kultury. Tak, to jest żart. Ty? Tak sceptyczna wobec wszystkiego, co przybyło z tamtej strony. Ale coś innego sprawia, że twych słów nie powinienem brać za dowcip. Widzisz mnie, widzisz mój stan. Nie będziesz kopała leżącego.

Czeka na moją odpowiedź.

– Przecież mamy czwartek – mówię trochę niemądrze.

– Czyli to znaczy: nie?

To znaczy: tak. Oczywiście, że tak. Masz mnie za głupca?

– Zaskoczyłaś mnie – wyjaśniam.

– Zaskakiwania wymagam nie tylko od innych. Idziemy?

Idziemy.

Odprowadzę cię z prawdziwą przyjemnością – to nie jest tylko grzecznościowy zwrot. Próbując odgadnąć, skąd ta prośba, dlaczego zaproponowałaś to dziś, pierwszego dnia po powrocie. To natychmiast nasuwające się wyjaśnienie: Otwarcie. Pozwalające widzieć świat w doskonalszy sposób, wielokroć usłyszana fraza. Spoglądać inaczej na pewnego Williama? Wątpię. A druga możliwa przyczyna jest na wskroś surrealistyczna. Przeniosło nas w czasie – w przeszłość, w ten krótki wycinek, gdy pomiędzy nami panował pokój. Pół roku temu? Mniej więcej. Już nie pamiętam.

Odprowadzę cię, prostą drogą lub najokrężniejszą, nie wiem, ty zdecydujesz. Może z wyboru, jakiego dokonasz, wyczytam, co dzieje się w twojej głowie. Skąd ten reset. Dlaczego spadła maska, o której niedawno wspomniała Emma, choć ja nazywam to kostiumem. Kostiumem panny Greene. Wiernej nie tylko zasadom rodu, ale też opowieściom, jakie powstały na jego temat.

Piękny jest nasz park wiosną, nie sądzisz? Nie ja, tylko ty powinnaś się nim zachwycać. Ja zawsze miałem to w nosie – i tego rodzaju wrażliwości nie nauczy mnie nic i nikt. Lecz gotów jestem ją udawać, bo cisza zaczyna doskwierać. Chcę nie tylko widzieć cię, Ellinor. Chcę też słyszeć. I czuć, znów poczuć w dłoni twoją dłoń… pojmuję, teraz to niemożliwe. To pierwsze tak. Ale milczysz.

– Czy możesz już wychodzić za mury? – odzywa się nagle.

Jak pytanie wykradzione z innej rzeczywistości. Przez chwilę, w której zostało zadane – jakbyś wyczytała w mojej głowie modlitwę o słowa. I przez treść nie mającą nic wspólnego z obecną chwilą. Ale walczę z zaskoczeniem. Wygrywam.

– Nie wiem, dawno nie próbowałem – odpowiadam – Co się liczy, Otwarcie, czy ukończona piętnastka? Jeżeli to drugie – mogę.

Wygląda na ukontentowaną. Tylko wygląda, bo nie popiera tego nawet jednym dźwiękiem.

Hej, Ellinor, w czym rzecz?

– Jeśli tak, to mam propozycję – w końcu zaczyna mówić – W sobotę, zamiast dusić się na mrocznym zapleczu… może wybralibyśmy się na spacer po Ogrodzie? A właściwie na prawdziwy piknik. Żal nie skorzystać z tak pięknej aury.

Słyszę, co mówisz. Nie wierzę, że to mówisz.

W umyśle znów wyświetla się napis: żart. Niestosowny, mogący zostać uznanym za okrutny – gdyby był żartem. Nie jest. Emma zarzuciła ci okrucieństwo, ja broniłem cię – nie pamiętam już, z przekonaniem czy nie, czy zabolało mnie bardziej, niż chciałem przyznać. Ale nie oczekuję, że roześmiejesz mi się w twarz. Ja jedynie nie ufam.

Paranoiczna podejrzliwość, niepokojąca. Bo powszechnie zgadzamy się, że słowa należy odbierać wprost – i to dobra strategia, sprawdza się. Dzięki niej nie jesteśmy samotnymi wyspami. Więc podpowiedz mi, Ellinor: dlaczego zacząłem się gubić? Choć właściwie nie musisz, tę odpowiedź znam. Z przemęczenia oczekiwaniem na Otwarcie. Najwyraźniej nie jestem aż tak…

– Nie? – pyta; moje milczenie trwa zbyt długo.

Tak. Bez żadnego zawahania. Tylko dlaczego?

– Skąd ten pomysł? – muszę to wiedzieć.

– Jest piękna pogoda, i chcę położyć się na trawie, i chłonąć gorące słoneczne promienie. Mówiłam już!

Wiem. Jednak nie o to pytałem.

– Dlaczego ja?

– A kto? Paul? Mogłabym zażartować, że zwrócę się do niego, skoro ty odmawiasz… ale nie chcę już żartować. Nie rozumiesz?

Nie. Wciąż nie rozumiem.

– Wciąż potrzebuję odpoczynku po Otwarciu – podejmuje po chwili – Nie dusznego, ciemnego zaplecza sklepu. Ty potrzebujesz odpoczynku, żeby do Otwarcia dotrwać. To wszystko.

Brzmi sensownie. Prawdziwie.

Właśnie opuszczamy zieloną wyspę parku, wychodząc na ulicę. Wąską. Ciasną. Klaustrofobiczną. Kamienie bruku, kamień i cegła ścian budynków. Szeroka paleta barw, prawda, lecz to wszystko wariacje na temat szarości i beżu, ani jednego skrawka zieleni. To nie jest nasze wymarzone środowisko. Tak, oddech na łące byłby bardzo wskazany.

– A przy okazji zbadamy teren przed Beltaine – oznajmia wesoło.

Krzywię się lekko – odruch, którego nie opanowuję.

Jednak nie poniechałaś żartów. Prowokujących. Tych nie na miejscu.

– Tego jednego wieczoru ukończone piętnaście lat nie wystarczy, by wydostać się za bramy – mówię, siląc się na spokój.

Potrząśniecie głową. Wyraz rozczarowania moimi słowami.

– Niemal dokładnie przed rokiem obiecałeś mi: za rok. A dziś oznajmiasz, że nie masz ochoty badać, co dzieje się przy ogniach Beltaine w Ogrodzie. Gdzie podział się twój dawny entuzjazm?

Wolę nic nie odpowiadać.

Bo cóż rzec? Że nie mam nastroju przez zagubione gdzieś Otwarcie, a jeszcze bardziej chęci na kontynuowanie naszej dawnej gry? Zakończyliśmy ją, a nie tylko zawiesiliśmy na pewien czas.

Znienacka zapraszasz mnie na piknik w Ogrodzie, nie godzinną przechadzkę – gdyby tak, nie powiedziałabyś, że musimy zrezygnować ze spotkania u Grega. Cały dzień na łonie natury, wyłącznie ty i ja. Dajesz rozsądne uzasadnienie, prawda. Lecz po chwili dorzucasz coś, co nie byłoby dysonansem dwa miesiące temu. Teraz jest.

– Zagalopowałam się? – pyta, trafnie odgadując powód mojego milczenia.

– Nieco – potwierdzam.

Niech będzie tylko tyle: nieco. By nie zaogniać.

Może skłamałem Kevinowi, może niedosyt pozostanie. Ani przegrana, ani zwycięstwo. Jedynie przyjaźń. To mało – będę myślał. A jednocześnie nie zdobędę się na to, by odwrócić się i odejść.

– Zrobiłam to – słyszę po chwili – Głupio, niestosownie. Dlatego powiem teraz tylko jedno: przepraszam.

To nie powinno być zaskakujące. A jest.

Nie powinno – bo poznałem taką właśnie Ellinor. Dziewczynę trochę zadzierającą nosa, prawda, miewającą niekiedy arystokratyczne dąsy, trochę znudzoną swym poukładanym życiem, szukającą podniet, co niekiedy kończyło się krwawo… jednak pełną dobra, jakkolwiek banalnie to brzmi. Nie wykorzystującą cynicznie swej przewagi, i nie mam na myśli twej pozycji, pochodzenia, tylko – znów banał – fizyczne piękno, którym z łatwością mogłabyś zmuszać nas, facetów, do zgadzania się ze wszystkim i na wszystko. Dziewczynę potrafiącą przyznać się do błędu.

– I powiem jeszcze coś: zmieniłeś się – dodaje.

– Ja? – uśmiecham się – Nie. Po prostu ostatnio wpadłem w dołek.

– A ja chciałabym cię z niego wyciągnąć. Bo nie takiego Williama poznałam – i nie takiego pragnę widzieć.

Pierwszy raz pełna forma mojego imienia nie uwiera.

Może masz rację – zmieniłem się. Wyrzuciłem z głowy balast, wszystkie naiwne nadzieje, wszelkie złe myśli, które tam się zalęgły. Choć do spokoju mi daleko, nie ty jesteś tego przyczyną. Na pewno nie dzisiejsza ty, zmieniona przez Otwarcie. Otwarcie, które przywróciło światu dawną Ellinor.

– Nie ufasz mi – stwierdza – Ale rozumiem: nie masz powodu.

Przecząco potrząsam głową.

– Tak, to przyznanie się do winy – dopowiada.

A jednak wypowiem swe myśli na głos. Muszę.

– Zmieniłaś się.

– Wolę myśleć, że nie – odpowiada natychmiast – Że jedynie odzyskałam jasność widzenia.

Pięknie powiedziane. Brzmi lepiej, niż odzyskiwanie rozsądku. Rozsądek jest przereklamowany, prowadzi donikąd. Do miejsca, w którym się znalazłem, do nieustannych rozważań, do rozkładania twoich wypowiedzi na części składowe i sprawdzania, co kryje się po drugiej ich stronie. Do rozmów, które nie są już rozmowami. A przecież kiedyś potrafiliśmy zwyczajnie rozmawiać, pamiętasz jeszcze, Ellinor?

– Nie zmieniłam się – podejmuje – I wiem, o co chciałbyś zapytać… jednak powstrzymuje cię takt, a może niepotrzebna obawa o moją reakcję. O ostatnie pół roku, rok niemal. Pamiętam, jaki był ten czas – nie myśl, że zapomniałam. Lecz pragnę o nim zapomnieć. Co, jeśli powiem, że nie warto wracać, że najlepiej byłoby wymazać wspomnienia? Że teraz powinniśmy myśleć o tym, co przed nami?

Nie wiem, Ellinor.

– A co jest przed nami? – pytam.

– Mogłabym rzec: cała nasza przyszłość. Jednak wtedy uznałbyś, że to unik. Żądanie, byś nie dociekał, nie drążył.

Tak właśnie pomyślałbym.

– Dlatego wybiorę milczenie – dopowiada.

Tych słów nie wypowiedziałaby Ellinor sprzed tygodnia, sprzed miesiąca. Tamta zamilkłaby kilka sekund wcześniej. Kluczowych sekund.

Odepchnęłabyś mnie truizmem, takim właśnie, jak cała nasza przyszłość. Pękałabyś z dumy, że udało ci się uniknąć pułapki, że zgrabnie wyślizgnęłaś się z niej. Przez co nie dotarlibyśmy do chwili, w której mówisz, że odpychać mnie już nie chcesz, bo właśnie to powiedziałaś, postanawiając milczeć.

Zapewne dostrzegasz mój uśmiech. Prawda, uśmiecham się, do własnych myśli, do wyjaśnienia, które odnalazłem. Takiego, że kiedy spałem, ktoś podmienił świat. Nie pierwszy już raz.

– Tyle nie wystarczy, by naprawić, co zepsułam – mówi znów.

Znów potrząsam głową.

– Zepsuliśmy oboje.

– To prawda, oboje – potwierdza – Ale ja miałam możliwość temu zapobiec… i tego nie zrobiłam.

Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem, Ellinor.

Jak? Bo w tym jednym, i chyba tylko tym, jesteśmy prawdziwie wolni – w postępowaniu głupio, źle, niewłaściwie. Żadne szlachetne zabiegi innych nam w tym nie przeszkodzą. Temu nie dało się zapobiec. Abym nie był mną. I żebyś ty nie była tobą.

– Nie mogłaś zapobiec – mówię.

– Mogłam. I wciąż mogę.

Nadal nie pojmuję.

Chwyta moją dłoń. Żeby iść dalej razem, jak para? Nie. Nie jesteśmy parą. Chce tylko mnie zatrzymać.

– Tak, stań. Na jedną chwilę.

Staję. Niemal na środku wąskiej, krętej uliczki, zupełnie pustej. Jesteśmy sami. Ja – zaskoczony, próbujący odgadnąć, co się zdarzy – i ona, spoglądająca w moje oczy prześliczna dziewczyna, nagle poważna, skupiona, milcząca.

Nie odwracając wzroku robi krok w tył, potem drugi, i jeszcze jeden, aż jej plecy dotykają ściany domu.

– Czy pamiętasz tamten dzień, nasz pierwszy dzień? – pyta – Tablicę z ogłoszeniami na szkolnym holu? I stojącą przed nią samotną postać? Niepewną, trochę zagubioną dziewczynę, do której podszedłeś?

Czy pamiętam?

Nie muszę przeszukiwać umysłu, zamykać powiek, by odnaleźć właściwe obrazy, żeby ujrzeć je raz jeszcze. Nie zapomnę nigdy. Nigdy, Ellinor.

– Powróćmy do tamtej chwili – mówi – Przenieśmy się i zacznijmy jeszcze raz. Od nowa.

Teraz wreszcie rozumiem.

Nie masz pojęcia, jak straszliwie mocno tego pragnę. Wymazać stracony czas, ponownie stanąć na pierwszym polu, i pójść naprzód, unikając wszystkich popełnionych błędów, wszystkich niepotrzebnych słów, ślepych ścieżek, na które się zapuszczałem. Tak bardzo chciałbym, Ellinor.

Jednak same pragnienia nie wystarczą.

– To niemożliwe – rzucam.

Potrząsa przecząco głową.

– Niemożliwe? Dlaczego? Bo tak nas nauczono, że praw świata nie da się zmienić? Pozwolisz im zwyciężyć, uwięzić nas tu na zawsze?

Nie.

Nie pozwolę, Ellinor.

Ruszam ku tobie. I zatrzymuję się tuż przed, o jeden krok, znacznie bliżej, niż wtedy.

– Cześć, Ellinor – mówię.

– Cześć, Will.

Twoje oczy błyszczą jeszcze mocniej, niż tamtego dnia. I czuję ciepło bijące z twego ciała, bo stoimy tak blisko, że nasze dłonie niemal stykają się ze sobą. Lecz teraz musisz nieco zadzierać głowę, by móc spojrzeć na mnie tak, jak spoglądałaś wtedy, pierwszy raz, pytając, kim jest chłopak, który odważył się podejść do ciebie. Może zmienił się trochę, urósł, lecz ty pozostałaś taka sama, delikatna, krucha, niewiarygodnie piękna.

Znów dzieje się tamta chwila. Przyszłość przestała istnieć, nie mamy pojęcia, jaka będzie. Możemy wybrać inne drogi.

– Nie boję się – oznajmiam.

– Dobrze, że się nie boisz – odpowiada – A czego miałbyś się bać?

Inne drogi. Powiedzieć to, czego wtedy nie zdołałem.

– Że zamienisz mnie spojrzeniem w bryłę lodu. Tak rzekł Kevin, ten chłopak, który stoi tam, w głębi korytarza, drżąc o moje zdrowie i życie. Ale ja się nie boję, nie przeraża mnie błękit twoich oczu… bo dostrzegam w nich wesołe iskierki, i widzę twój uśmiech.

Uśmiechasz się. Piękniej, niż tamtego dnia.

– Ja się boję – słyszę – A raczej bałam się, jeszcze przed chwilą – dlatego, że wrzucono mnie w nowe miejsce i nie potrafiłam odgadnąć, co mnie czeka. Czy wciąż będzie tak, jak było wcześniej. Czy jak wtedy będę stała sama. Lecz już wiem, że nie… bo podszedłeś, i wypowiedziałeś najpiękniejsze słowa, jakie mogłabym usłyszeć. Strach odszedł.

Powinienem był zrobić to już wtedy. Nie bać się.

Ale dostałem drugą szansę. Otrzymaliśmy ją oboje, tak, ty też. Teraz wierzę, że pragniesz ją wykorzystać, teraz nareszcie rozumiem twoje słowa sprzed kilku minut.

Przyszłość jeszcze nie istnieje – i nie wiem, co przyniesie. Być może nie spełnią się marzenia, moje, twoich odgadnąć nie potrafię, może tak. Jednak znów stoimy na początku drogi.

Dlatego czas uczynić pierwszy krok.

– Wiesz, Ellinor? Mógłbym teraz zostawić cię tutaj, wrócić do Kevina. Jednak na tej tablicy nie ma nic interesującego… więc nie ma żadnego powodu, byś tu stała. Dlatego ucieknijmy stąd. Razem.

Kiwa głową.

– Świetny pomysł… a przede wszystkim podoba mi się to słowo. Razem. Dokąd pójdziemy?

Rozkładam ręce.

– Nie wiem. Ale wybierzemy najokrężniejszą drogę.

Widzę jeszcze jeden uśmiech.

Dokonało się.

 

 

Ruszamy ulicą. Już nie szuka mojej dłoni, ja nie próbuję odnaleźć jej. Dwoje młodych ludzi pierwszego dnia znajomości – uśmiecha się moja dusza. Podążamy w milczeniu, na wprost, skręcamy w lewo, w prawo, kluczymy, zawracamy, gubimy się i odnajdujemy. Idąc najdłuższą, najokrężniejszą drogą.

– Naprawdę zmieniłaś się – mówię w pewnej chwili – I musi istnieć jakaś przyczyna.

Mija kilkadziesiąt kroków, zanim odpowiada.

– Jest przyczyna – przyznaje – Bo tak urządzono ten Wszechświat… wszystko ma swoją przyczynę. Jest, oczywiście, że tak. Ale nie zdradzę ci jej, nie teraz. Zapytaj mnie za rok, dobrze? Wtedy ją poznasz.

Zapytam. Możesz być pewna.

To pomyślna wieść, Ellinor. Że za rok wciąż będziemy rozmawiali ze sobą, że niczego do tego czasu nie zepsujemy. Że będziesz chciała udzielać niełatwych odpowiedzi na dociekliwe pytania.

Jeszcze jedno skrzyżowanie. Jeszcze jeden skręt. Uliczki wyglądają znajomo, w dodatku pomaga jaśniejące na niebie słońce. Teraz już nie miałbym szans się zgubić. Nawet gdybyś nagle uciekła, porzucając mnie. Lecz przecież nie uciekasz. Idziemy razem.

– Co z sobotą? – pyta – Jeśli powiesz, że nie masz ochoty, złamiesz mi serce.

– Łamać serce dziewczynie, którą właśnie poznałem? Wykluczone.

Mam ochotę niewiarygodnie wielką, Ellinor. Na zrobienie czegoś odmiennego, złamanie schematu, według którego funkcjonuję: stancja, szkoła, stancja, szkoła, stancja, zaplecze, stancja, szkoła. Potrzeba mi czegoś więcej. I tobie, tak myślę, również.

– Ale horda będzie niepocieszona, że nie pojawiliśmy się na spotkaniu – dodaję – W dodatku zaczną snuć teorie. Że my. Ty i ja.

Parska dźwięcznym śmiechem.

– Od kiedy się tym przejmujesz? Gdy ujrzałam cię pierwszy raz, pomyślałam: oto chłopak, który nie dba o opinię innych. Robi to, co chce.

– Robię to, co chcę – zapewniam – A spiskowe teorie są dobre. Zajmują umysły.

– Przecież musimy dbać o ich umysły – potwierdza.

– Nie dopuścić, by pogrążyły się w letargu.

– Dlatego będziemy starali się ze wszystkich sił, żeby mieli co wymyślać.

To również brzmi bardzo zachęcająco.

– Jest ryzyko, że sami się w tym pogubimy – stwierdzam.

Wzdycha.

– Tego niestety wykluczyć się nie da.

Tak, to nasza dawna gra. Dziejąca się od nowa.

Czy zaprotestuję? Nie. Bo może teraz nie zaprowadzi nas na manowce. Może do finału dotrzemy wciąż uśmiechając się.

Kolejny zakręt. Rozpoznaję Azaliową.

Od celu dzieli nas najwyżej sto kroków. Niestety, nawet najokrężniejsza droga ma swój kres. Dzisiejszy nie mógłby być lepszy.

– Wejdziesz? – pyta, kiedy stajemy.

– Boję się – odpowiadam

– Boisz się mojej ciotki?

Przecząco potrząsam głową.

– Boję się, że przerażę ją śmiertelnie widokiem dzikiego Armstronga.

Odpowiedź wyraźnie przypada do gustu.

– Możesz mieć rację – mówi – Dajmy jej nieco czasu na oswojenie się z myślą, że od teraz wszystko będzie inaczej.

– A będzie?

– Oczywiście, że tak. Dziś poznałam dzikiego Armstronga.

Racja. Jak mogłem zapomnieć.

Jednak teraz czas pożegnać się, choć nie mam na to żadnej ochoty.

Wypowiedzieć tradycyjne: do jutra. Wciąż jeszcze pamiętam tak różne od tego nasze pożegnanie, mimo że wydarzyło się w innym świecie, nieistniejącym już, wymazanym przez nas. Nie powtórzy się, nie dziś… a przecież mogłoby, stoisz ledwo o krok ode mnie, unosząc głowę spoglądasz w moje oczy nic nie mówiąc, może czekając, może wahając się. Nie potrafię odgadnąć. Wszystko dzieje się od nowa.

– Do jutra, Will – mówi.

Nie dziś.

Ponieważ to dopiero pierwszy nasz dzień.

– Do jutra – odpowiadam.

Stoi bez ruchu jeszcze przez chwilę. A potem odwraca się, niechętnie, czuję, albo tylko wyobrażam to sobie. I znika w ciemnym wnętrzu.

Do jutra, Ellinor.

 

 

Czuję się wspaniale. Myśl krąży wokół mnie i nie daje się odgonić.

Pełny brzuch cichym mruczeniem wyraża zadowolenie. Niewiarygodnie miękka, gęsta trawa jest cudownym posłaniem. Szpaler drzew chroni polankę przed powiewami wciąż chłodnego wiatru, słońce rozgrzewa ją do najwłaściwszej temperatury. To wszystko ma swój niezaprzeczalny wkład. Lecz tuż obok mnie siedzi Ellinor. I jej obecność jest warta stokroć więcej, niż wszystkie przyjemności tego świata.

Mógłbym spędzić tutaj cały tydzień. Gdyby udało się namówić słońce, by zrobiło wyjątek, nie zachodziło. Mamy tyle prowiantu, że wystarczyłoby go dla tuzina braci i kuzynów Ellinor, których spodziewałem się ujrzeć u jej boku w miejscu spotkania. Gang przyzwoitek gotowych połamać mi wszystkie kości za najkrótsze nawet pożądliwe spojrzenie. Nie było ich – ale nawet to nie zburzyło mojej niewiary. Przecież pojawiłem się na Placu pół godziny wcześniej, żeby przyłapać reżyserów tego spektaklu na ustawianiu dekoracji, instruowaniu statystów. Wszystko, co zdarzyło się od czwartkowego popołudnia, jest nieprawdopodobne, nierealne wręcz.

Przyszłaś sama. I nie powiem, żeby to mnie zmartwiło.

A teraz nie doszukuję się już żadnego podstępu. Uwierzyłem, że nie śnię, że to dzieje się naprawdę. Nie wiem tylko, czym sobie zasłużyłem. Na tę polanę na skraju Ogrodu. Na ten dzień. Na ciebie.

– Przyznasz się wreszcie, dlaczego oderwałaś mnie od pasjonującego zajęcia, jakim jest wykonywanie bezużytecznych ćwiczeń na zapleczu? – pytam.

Szczypie mnie w piszczel, nawet nie odwracając się. Boli straszliwie, w oczach niemal kręcą się łzy. To jakiś dar? Zawsze znajdujesz najwrażliwsze miejsce.

– Czy to nie jest oczywiste? – odpowiada pytaniem.

Ponieważ zrozumiałaś, że nie możesz beze mnie żyć. Ponieważ pragniesz, żebym teraz podniósł się, usiadł za tobą, objął, kładąc dłonie na twoich piersiach. Bo miałaś nadzieję, że zrobię ci niespodziankę, założę kilt, żebyś mogła bezdusznie wyśmiewać moje patykowate odnóża.

– Przez moje zagubione gdzieś Otwarcie, prawda? – upewniam się.

Kiwa głową.

I porzuca kontemplowanie krajobrazu, spogląda na mnie.

– Wciąż mam przed oczami wszystko to, przez co musiałam przejść – słyszę – Każdą chwilę oczekiwania, odliczanie kolejnych dni, poranki w szkole, gdy dowiadywałam się, że komuś kolejnemu się udało, a mi wciąż nie, nieustanne nerwy, nawet przerażenie… Dlatego rozumiem, co czujesz. I pomyślałam, że powinnam ci pomóc – stąd, po części, pomysł na ten piknik. Właśnie tutaj, w Ogrodzie, gdzie panuje cisza, gdzie tłumy ludzi nie przeszkadzają umysłom odpocząć. I mam nadzieję… tak, wiem przecież, że nie wymyśliłam cudownego lekarstwa, że Otwarcie nie zjawi się natychmiast. Ale przynajmniej oderwiesz się na chwilę od złych myśli, na to właśnie liczę… dlatego porzućmy ten temat, dobrze? Mów, co chcesz, pytaj, o co chcesz, rzuć się na mnie i wyłaskocz, goń po całym Ogrodzie, albo stań na głowie i wrzeszcz… tylko daj sobie chwilę wytchnienia.

Niektóre z tych pomysłów wydają się nie od rzeczy.

– Wyłaskocz? – rzucam.

Nieznacznie potrząsa głową. To jej odpowiednik wzruszenia ramionami.

– Emma coś tam chlapnęła – mówi – Opowiadała mi o waszym polowaniu na Valliona… i o śmiałych poczynaniach Kevina. Twierdzi, że nawet jej się spodobało. Więc może ja też chciałabym doświadczyć?

– Ciekawe – odpowiadam – On również o tym mówił. A gdy przeszedł do szczegółów, zarumieniłem się.

– Ja również się zarumieniłam!

Więc to o tym rozprawiałyście na korytarzu.

– Czy wspominała, że… – wolę nie kończyć.

– Yhym. Twierdziła, że sama była zaskoczona.

Zaskoczona zasadniczo naturalną reakcją ciała? Chyba bardziej tym, kim okazał się sprawca.

Natomiast reszta jest przerażająca. Nie dziwiłem się mojemu druhowi, że zachowuje się jak pies, który pierwszy raz w życiu porwał z kuchni połeć mięsa. Ale wy, płeć lepsza pod każdym względem, dzieląca się takimi sprawami wśród chichotów? Wstrząs. Miałem was za gatunek stojący na znacznie wyższym szczeblu rozwoju.

Lecz porzućmy temat. Nie przystoi istotom naszego pokroju, grzecznym pannom i młodzieńcom.

– Zatem pragniesz poprawić moje samopoczucie – mówię.

– Uważasz, że kiepsko mi idzie?

Zaczynam rozglądać się teatralnie. Rzucam okiem na niebo, kłębiaste obłoczki, drzewa, trawę, na ledwo napoczęte jadło na białej szmatce imitującej obrus. I w końcu na pannę Greene.

– Mam wrażenie, że chyba czegoś wciąż brakuje – strzelam, spoglądając jej prosto w oczy.

Udasz, że nie zrozumiałaś, prawda?

Bynajmniej. Zgrabnie odwracasz się, klękając, a potem zaczynasz powoli przesuwać się, wpełzając na mnie. Kiedy nasze usta dzieli zaledwie kilka cali, przetaczasz się na bok, na trawę. Najpewniej coś źle obliczyłaś – prędkość, masę, przyspieszenie… ziemia aż jęknęła. Czy może to byłaś ty?

– Miało wyjść romantycznie – skarży się, rozmasowując łokieć – A głupia grawitacja znów wszystko zepsuła.

Nie wszystko. Na pewno nie.

– Następnym razem się uda – zapewniam.

– Próbujesz mnie pocieszyć – pociąga nosem – A to ty powinieneś rzucić się na mnie, nie odwrotnie! Bo wtedy się udaje.

Nie odrywa ode mnie oczu.

Niewinna mina, odgrywana starannie – pozór, który tak łatwo przejrzeć. Iskierki rozbłyskujące w oczach… już nie dobrze wychowana panna, tylko skory do psot chochlik. Delikatny uśmiech. Prowokujący.

To przecież nie dzieje się naprawdę. A skoro tak – to cokolwiek powiem, cokolwiek zrobię, moje uczynki nie wpłyną na rzeczywisty świat, do którego ostatecznie trzeba będzie powrócić.

– Spróbujesz raz jeszcze? – pytam.

– Nie! Jestem okropnie słaba i się nie utrzymam. A jeżeli usiądę na tobie, nie będziesz mógł oddychać.

Nie wytrzymuję, parskam śmiechem. Zbyt plastyczna wyobraźnia.

– Zależy, na czym mi usiądziesz – stwierdzam.

Au!

Tym razem szczypnęła mnie w przedramię.

– Jesteś równie zepsuty jak Emma – informuje poważnym tonem.

– Oraz Kevin – mówię – Nie zapominajmy o Kevinie.

Okropnie rozżalonym moim przyjacielu, bo w miejsce ciągu dalszego dostał odrzucenie. Którego ty byłaś przyczyną – przynajmniej po części. Twój powrót.

– Możesz siadać śmiało – zapewniam.

– Rzucasz oddychanie?

Nie da się. Ale mogę ograniczyć.

– Nic mi nie będzie. Jesteś taką kruszynką…

– Ach tak!

– … że nawet gdyby usiadł na mnie tuzin takich, jak ty…

– Ja jedna ci nie wystarczam? Potrzebujesz całego tuzina?

– …w ogóle bym nie poczuł – udaje mi się dokończyć.

Jesteś kruszynką. Może to częściowo wrażenie, przez to, że jesteś tak wysoka. Ważysz pewnie połowę tego, co ja. Wiotka, smukła, delikatna.

– Po co miałabym cię dosiadać, skoro nie poczułbyś nawet tuzina? – pyta.

– Taka pozycja otwiera wiele możliwości.

Chichocze jak opętana.

– Pogalopowałbyś? Z kopytami w górze? Jakoś tego nie widzę. Musiałbyś przekręcić się na brzuch… ale i tak nigdy nie dorównałbyś mojej Iskierce.

Pewnie nie. Mam za długie zadnie… ale to nie moja wina, tylko natury. Głupiej ewolucji.

– Pozostałbym tak, jak jestem – mówię – I to byłby cwał, nie galop.

– Rumienię się! – oznajmia.

To dobrze. Dowodzi, że nie jesteś tak zepsuta jak Emma. I Kevin. Nie zapominajmy o nim.

– Z tym lepiej poczekać, nie sądzisz? – pyta po dłuższej chwili.

– Z ćwiczeniami fizycznymi na świeżym powietrzu?

Wybucha śmiechem. A potem wyrywa długie źdźbło trawy i zaczyna łaskotać mnie nim po twarzy. Co wkurza straszliwie – ale postanawiam wytrzymać.

Bezduszna morderczyni. Zabiłaś niewinną roślinkę.

– Jesteście tacy przewidywalni – rzuca – Przezroczyści.

– Ponieważ lubimy aktywny wypoczynek?

Mogę bronić się tak przez całą wieczność.

– Ponieważ, gdy tylko pojawia się szansa, pragniecie zdobyć wszystko jak najszybciej, od ręki, natychmiast – odpowiada – Nie przychodzi wam do głów, że może warto poczekać trochę… kilka miesięcy, rok, dwa. Że móc wcale nie oznacza musieć.

I tu metafory się kończą – uznaję. Krótka ta wieczność.

– Lecz nie musieć nie oznacza nie móc – ripostuję – Przynajmniej w Faerie. O czym dawno temu poinformował mnie Kevin… wprawiając w niekłamany zachwyt.

– Nie wątpię – mruczy – O tym, że powściągliwość jest dobra, wtedy nie wspomniał?

W odpowiedzi kręcę tylko głową.

– Znamienne – orzeka.

Owszem. Wszyscy przecież znamy Kevina.

Zaczajam się i nagłym ruchem ręki łapię to przeklęte źdźbło. Nie ma szans. Najmniejszych. Jej usta wyginają się w podkówkę.

– Nie lubisz, gdy cię dotykam? – pyta.

Bardzo zabawne. Naprawdę.

Z rozmysłem mnie prowokujesz. Ale jednocześnie wyglądasz tak niewinnie, że nikomu nie przyszłoby do głowy nazwać cię zepsutą. A chyba jesteś. Jesteś zepsutą do cna boginią.

Taki banał nigdy nie przeszedłby mi przez gardło – a jednak swobodnie hula w umyśle. Jesteś boginią, Ellinor. Emma, inna boska istota, która swego czasu zawróciła mi w głowie, zabiłaby mnie śmiechem, gdyby to usłyszała. Może dlatego nie pozwalają nam czytać w myślach innych… żeby nie wyszło na jaw, jak beznadziejnie śmieszni jesteśmy. Zakochani nastolatkowie.

Tak, jestem nim. Dobrze powiedzieć to sobie przynajmniej w duchu. Nieważne, co mi robiłaś, jak chłodny był nasz ostatni rok, jak wiele razy powtórzyłem w myślach, że to koniec, że czas otrzeźwieć… wystarczy, że spojrzysz na mnie, uśmiechniesz się, a tamto znika bez śladu. Znów staję się urzeczonym tobą chłopakiem, tonącym, walczącym o każdy oddech, jak owego pierwszego dnia.

Wciąż leży na boku, ze złożonymi dłońmi pod głową. Patrzy, ale chyba nie na mnie. Przeze mnie. Pogrążona w zadumie.

– Kevin dopnie swego… i raczej prędzej, niż później – odzywa się nagle – Jestem pewna.

Ciało wykonuje mimowolne szarpnięcie. Nie rozumiem. A może tylko nie chcę zrozumieć.

Proszę?

Uśmiecha się, widząc moją reakcję.

– Wystarczy spojrzeć na Emmę – mówi – Jedynie obserwować. Nie słuchać słów, bo one często prowadzą na manowce. Przecież zawsze była taka. Rzucała się z pięściami na Kevina, wciąż z niego drwiła, wściekała się na jego plugawy język i brudne myśli… jednocześnie go podziwiając. Chłopaka, który umie wprawić ją w dobry nastrój. Z którym nie potrafi się nudzić. Dlatego nie muszę nawet podglądać ich aur, by mieć pewność, czym to się skończy.

– Będą kiedyś razem? – odzyskuję wreszcie głos.

– Oczywiście, że tak.

W mojej głowie zachodzą intensywne i skomplikowane procesy myślowe. Dodaję dwa do dwóch.

– Emma bije również mnie – mówię, starając się zachować powagę – I obrzuca wyzwiskami.

Dostrzegam błysk w jej oczach.

– Tak? To pewnie i ty masz szansę.

Złośnica. Lecz przecież takiej reakcji się spodziewałem.

A nawet pragnąłem ją wywołać.

– Skąd wiesz, że nie będę chciał z niej skorzystać? – rzucam.

– Skąd wiesz, że ja tego bym nie chciała?

Ostatnie słowo musi należeć do ciebie.

I po co tyle zachodu, Ellinor? Zapraszasz mnie na piknik, prowokujesz, przetaczasz się po mnie, dręczysz roślinką czekając, aż rzucę się na ciebie… a potem oznajmiasz, że powinienem wybrać ramiona innej.

Jestem skonfundowany.

– Zrezygnujesz z tak wspaniałego łupu? – pytam.

Uśmiecha się. Wiem, że trafiłem.

– Zrobię to z ciężkim sercem, przyznaję – odpowiada – Co nie zmienia prawdy, że twoja megalomania jest porażająca.

Wiem. Miałem nadzwyczajną nauczycielkę.

– I tyle twoich wysiłków na marne? – ciągnę – Dręczenie mnie, doprowadzanie do rozpaczy, urządzanie bezsennych nocy, zmuszanie do wzdychania do księżyca?

Chichocze pod nosem. Wzdychanie chyba spodobało się najbardziej.

– Nie dręczyłam, tylko sprawdzałam – mówi po chwili – Czy wykażesz się stosownym uporem… jaki pożytek z chłopaka, który rezygnuje przy byle przeszkodzie?

Test, oczywiście. Jak całe moje życie tutaj.

Powiedz mi, Ellinor, czy to wciąż nasza gra, czy nagle zaczęliśmy rozmawiać poważnie? Nie, nie wierzę w cuda. Nie zacząłem nagle. Ale dusza nie kieruje się rozsądkiem, tylko żałosną naiwnością, i zaczyna podpowiadać, że…

Nie, wcale nie muszę pytać wprost i robić z siebie kompletnego głupca. Wystarczy nadal udawać, że to tylko nasza gra, nic więcej.

– Prawie się poddałem – oznajmiam.

– Wiem.

– I niemal zdecydowałem się zapukać w okienko Keiry.

Bo widzisz, Emma nie była moją jedyną opcją. Taki mały rewanż.

– To również nie jest dla mnie tajemnicą – odpowiada z uśmiechem – A mój chłopak musi mnie nieustannie zaskakiwać… niestety nie cierpię nudziarzy.

Stawiasz swoim chłopakom twarde warunki.

– Skąd wiesz o Keirze? – pytam – Zdradziła podczas waszych korytarzowych seansów obmawiania bliźnich, że napastuje ją pewien dziki Armstrong?

Kręci głową.

– Przecież ty sam się zdradziłeś. Pożerając ją wzrokiem podczas Wigilii, nie pamiętasz?

– Zatem dostrzegła moje wysiłki?

Spogląda pobłażliwie. Kompromituję się, wiem.

– Najpewniej – jednak odpowiada – I chyba zrobiło jej się miło i ciepło na sercu… jednak nie na tyle, żeby rzucić się w twoje objęcia.

Rzuciłaby się – przemyka mi przez głowę. W końcu tak, przecież jestem wspaniałym łupem. Nie zdążyła, bo ja odpuściłem.

– Testowanie mnie zakończyło się już?

– Yhym – potwierdza.

To przecież tylko gra. Mogę powiedzieć wszystko, co przyjdzie mi do głowy, nawet największy idiotyzm – a mimo to nie poniosę konsekwencji. Więc dlaczego nie próbować?

– Zatem jestem teraz twoim chłopakiem? – pytam.

– Oczywiście, że nie! – śmiech z garścią pobłażania – Już nie możesz być moim chłopakiem.

– Dlaczego?

– Bo próbowałeś poderwać Keirę.

No tak.

Mogłem wpaść na to, że dostaje się tylko jedną szansę. Ale zwiodły mnie idiotyczne baśnie Kevina o obyczajowej swobodzie Faerie. Przyjacielu, naprawdę mi uwierzyłeś? – będą brzmiały jego ostatnie słowa. Sekundę przed tym, jak zostanie zdezintegrowany.

Ellinor parska cicho.

– Gdybyś mógł teraz sobaczyć siebie… wyglądasz jak smutny, zagubiony psiak. Aż chce się przytulić cię do serca.

– Nic nie stoi na przeszkodzie – stwierdzam.

Potrząsa głową.

– Przytulam wyłącznie moich chłopaków.

Racja. Zapomniałem.

Opadam na plecy, ponownie zabieram się za kontemplowanie błękitu nieba, białych obłoczków popychanych ciepłym, zachodnim wiatrem. Nieziemski spokój. Przyżeglowanie tutaj było najlepszym pomysłem, Ellinor.

– Kevin i Emma nie powinni się spieszyć – mruczy niespodziewanie – Związki, które szybko się zaczynają, równie szybko się kończą.

Cóż za mądrość.

Mówisz o tamtych… ale najpewniej pijesz do mnie, czyż nie? Ochłoń, Williamie. Trzymaj ręce przy sobie. Nie namawiaj na dosiadanie. Mama musiała przerabiać z tobą ten materiał wielokrotnie. Co było dobrym posunięciem, nie przeczę. Znam siebie. Znam nas.

– Ile lat mieli twoi rodzice, gdy się poznali? – strzelam.

– Siedem – odpowiada po chwili – Trafili do tej samej klasy… tata mówi, że zakochał się w mamie już pierwszego dnia.

Parskam. I tyle w kwestii braku pośpiechu.

My nie mieliśmy na to szans. Lecz odczuwam pewne powinowactwo z twoim ojcem… o czym głośno nie wspomnę. Całkowicie zmienię temat, zapuściliśmy się za daleko.

– Powiedziałaś: podglądanie ich aur? – pytam – Dobrze zapamiętałem?

Wygląda na nieco zmieszaną.

– Tak. Jedna z rzeczy, które można zobaczyć, gdy… domyślasz się.

Kiwam głową. Pewnie wyszło rozdzierająco smutno.

– Sama widzisz. Nie da się nie mówić o Otwarciu.

Wciąż leży na wznak. I nie odwracając głowy zaczyna szukać ręką mojej dłoni. Gdy ją odnajduje, czuję mocny uścisk. Zaskakująco mocny.

– Już wkrótce będziemy mogli rozmawiać o nim do woli, ale inaczej – słyszę – Jak dwoje ludzi, którzy mają Otwarcie już za sobą. Uwierz mi.

Pragnę ci wierzyć. Z całych sił. Ale nie mogę, nawet tu, otoczony ciszą, nie potrafię wypędzić z umysłu najczarniejszych myśli.

– Wczoraj, jak może zauważyłaś, w szkole nie pojawił się Gill… z powodów chyba całkiem oczywistych – mówię – Ostatni z bandy Briana… a miałem nadzieję, że przynajmniej tego oszczędzi mi los. Ale nie. Brian już pewnie szykuje powitalne szyderstwa, których użyje przy pierwszej nadarzającej się okazji.

A teraz możesz zacząć opieprzać mnie, że wciąż wałkuję ten temat, w dodatku rozczulając się nad sobą. Tak nie postępują twoi chłopacy.

– Szykuje – potwierdza – Na teraz, i na przyszłość. Nie da ci spokoju, póki go nie usadzisz.

– Próbowałem.

– Nie próbuj. Zrób to.

Znam niezawodny sposób. Przetestowany, stąd pewność. Lecz wiąże się z konsekwencjami, których wtedy – cudem do dziś niewyjaśnionym – uniknąłem. Tu mi się nie uda. Fortuna w końcu odwraca się od największych nawet szczęściarzy.

– I wylecę ze Szkoły – mówię – Może również z Faerie.

Co wtedy z nami, Ellinor? A coś już trwa, nie tylko dla mnie, dla ciebie też… w przeciwnym razie nie byłoby nas tu. Może nie zostałem twoim chłopakiem, niemniej jest blisko. Jeśli tylko wybaczysz mi, że próbowałem poderwać Keirę.

– Nie wylecisz – słyszę – Stoi za tobą dwóch Mistrzów. Wybronią cię.

Potrząsam głową.

– Nie chcę, żeby mnie bronili. Jeżeli coś robię – ponoszę za to odpowiedzialność. Nie ratuję tchórzliwie skóry. Powinnaś to wiedzieć.

Uśmiecha się.

– Wiem. I wiedziałam, że powiesz właśnie to.

Skoro wiedziałaś, dlaczego wyciągnęłaś ten argument?

Bo testowanie Williama jeszcze się nie skończyło – myślę, i również uśmiecham się pod nosem. Musi udzielać samych poprawnych odpowiedzi, nie ma prawa popełnić najdrobniejszego błędu. Żebyś zyskała pewność.

Lecz możesz mieć rację. Ich pomocy nie przyjmę… a oni i tak zrobią wszystko, żebym tu został. Zbyt wiele czasu i energii poświęcili na ociosanie mnie i wydobycie pożądanego przez nich kształtu. Zbyt wiele wiary i nadziei pokładają we mnie – dlaczego, tego też nie wiem, ale chyba nie jest to moim przywidzeniem – zbyt wiele, aby miał to zburzyć jeden incydent.

Incydent? Cholernie słabe słowo.

Bo w istocie namawiasz mnie, żebym powybijał Brianowi zęby.

Unoszę się, podpieram ręką, żeby lepiej widzieć twoją twarz, by móc odczytać, co na niej wypisane. Ponieważ jesteś dziewczyną, która reagowała wściekłością na każdą moją próbę stawienia oporu, na każdą gorętszą scysję. Dziewczyną, której całkowicie obca jest fizyczna przemoc, ta prawdziwa – nie podszczypywanie w żartach, nie przyjacielskie kuksańce. Którą przemoc przeraża, tak myślę. A teraz mówisz to.

Patrzę, lecz niczego wyczytać nie mogę. Leżysz z zamkniętymi powiekami, pogodna, rozluźniona, już trochę nieobecna. Nieco odpłynęłaś.

Ale nie mam zamiaru niszczyć tej chwili kolejnymi słowami. Bo twój widok powoduje przypływ myśli, które raczej nie pojawiają się w głowach piętnastolatków. Przypływ uczuć, które im nie przystają. Tak, Ellinor: w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto jesteśmy płytcy, nieskomplikowani, banalni, nie dumamy i nie popadamy w stan rozmarzenia. Jeśli widzimy piękno – to tylko najbardziej zewnętrzną warstwę, i do jego opisu używamy niezbyt wyrafinowanych słów. Nie umiemy sięgnąć głębiej.

Nie mamy czasu, by przypatrywać się leżącej z zamkniętymi oczami dziewczynie, żeby chłonąć każdą cząstkę, każdy szczegół. Jak ja teraz.

– Musisz to zrobić – mówi nagle – Im szybciej, tym lepiej.

Nawet nie otworzyłaś oczu. Wciąż jesteś w jakimś innym miejscu.

Szybciej? Aby mogli zaklasyfikować to jako szczeniacki wybryk, i nie wymierzać najdotkliwszej kary?

– Lepiej dla Briana – słyszę – Im dłużej będziesz zwlekał, tym większe prawdopodobieństwo, że tego nie przeżyje. Że go zabijesz.

Całe moje ciało przeszywa dreszcz, wzdrygam się. Przy tych słowach wszystko, co powiedziałaś wcześniej, wydaje się być igraszką. Zamieram, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu.

Nie żartuje się w taki sposób, nie rozumiesz, Ellinor?

Chyba nie.

I nie dlatego, że nie pojmujesz znaczenia swoich słów. Bo wyglądasz teraz tak, jakby cię tu nie było, jakbyś do końca odpłynęła, przestała być świadoma tego, co dzieje się dookoła. Przestraszyłaś mnie, lecz teraz zaczynam bać się jeszcze bardziej. Tak, jestem przerażony.

Jakbyś tam, dokąd podążyła twoja dusza, ujrzała coś, co się stanie. Jakbyś próbowała mnie ostrzec. Niczego nie rozumiem. I boję się zrobić cokolwiek, ale muszę. Muszę.

Delikatnie kładę dłoń na jej ramieniu.

– Ellinor?

Po kilku sekundach otwiera oczy. Ma nieco senne spojrzenie.

Jak ktoś, kto wybudził się z transu.

Nie. Wyobraziłem to sobie, poskładałem z paru okruszków wypełniając wyrwy wedle własnego uznania. A jednak na usta ciśnie się pytanie, którego nie potrafię powstrzymać.

– Ellinor, czy ujrzałaś przyszłość?

Uśmiecha się. Wciąż półprzytomna.

Czekam na jej odpowiedź. Lecz ona nie pada.

– Co mówiłeś? – odzywa się w końcu.

– Zapytałem, czy ujrzałaś przyszłość.

Myśli gnają szaleńczo. Niemożliwe, że nie usłyszałaś za pierwszym razem. Niemożliwe. A jednak wierzę, że to, co teraz robisz, nie jest grą.

– Dlaczego tak sądzisz? – pyta.

Wróciłaś już. Twój głos brzmi tak, jak zawsze.

– To, co powiedziałaś o Brianie i mnie…

Potrząsa głową.

– Coś mówiłam, chyba tak. Nie pamiętam dobrze. Przysypiałam chyba… uśpiło mnie to świeże powietrze.

Przywołuje jeszcze jeden uśmiech.

– Widzieć przyszłość? Mówią, że kiedyś żyli ludzie, których bogowie obdarzyli takim darem. Przed tysiącami lat. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie w drugiej klasie sławetnej Scola Magna.

Chcesz pokazać, jak absurdalnie to brzmi.

I tak jest.

– Brian… – podejmuję jeszcze jedną próbę.

– Chcesz o nim rozmawiać? – natychmiast wchodzi mi w słowo – Kalać piękno tego miejsca jego imieniem? Jest nic nie wartym, złośliwym dzieciakiem, którego kiedyś usadzisz… i nie trzeba nadnaturalnych darów, żeby to wiedzieć.

Już mocno stanęłaś na nogi – przebiega mi przez umysł.

A może tylko rozwiała się wizja, którą skleciłem. Może tak.

– Dość już głupich spraw – dodaje – Głupich i złych myśli.

Przewraca się na bok, unosi lekko. A chwilę później kładzie głowę na mojej piersi, obejmuje ręką. I w takiej pozycji zamiera.

Słyszę jej spokojny oddech. Który przyspiesza, kiedy dłoń bawiąca się kosmykami włosów podąża niżej, kiedy palce wędrują w dół, wzdłuż szyi, pomiędzy łopatkami, aby zatrzymać się we wgłębieniu na plecach. Przeczuwam, że się uśmiecha.

Wszystkie złe rzeczy nagle stają się odległe o tysiące mil.

 

 

W poniedziałek rano czekam na nią przed budynkiem szkoły. Wchodzimy razem.

I kiedy stoimy przed salą, ramię przy ramieniu, w kółeczku przyjaciół, czekając na dzwonek, na nauczyciela, nasze dłonie odnajdują się i splatają. Mimowolnie. Bez udziału świadomości. Zaskakując nieco nas samych.

Ale nie zamierzam puszczać jej. A ona mnie.

Pierwsza zauważa Emma, i uśmiecha się tylko. Potem pozostali. Jednak nikt nie wypowiada nawet jednego słowa.

 

 

 

XVIII

 

 

 

We wtorek, dokładnie pięć po wpół do ósmej zajmuję miejsce przed domem ciotki Greene. Blisko drzwi – lecz nie za blisko. W bezpiecznej odległości.

Kilka minut później drzwi otwierają się. Ellinor na mój widok wręcz zamiera, wzdycha przeciągle. Przyszedłeś po mnie?

Jestem teraz twoim chłopakiem – odpowiadam. To moja powinność. Czyli teraz będziesz to robił codziennie? Codziennie nie. O tym, że zjawię się w niedzielę, możesz jedynie pomarzyć. I odnotujmy w annałach, że właśnie po raz pierwszy uderzyłaś Williama Armstronga nie jako kolegę z klasy, tylko swego chłopaka.

Jestem w doskonałym nastroju, tak dobrym, że udaje się zapomnieć o wciąż nieobecnym Otwarciu. Przyjdzie – mówię sobie. Już wkrótce, sprawy nareszcie zaczęły iść właściwym torem. Jeśli bogowie pozwolą, zaprzyjaźnimy się z dobrym humorem na dłużej.

Eskortuję Ellinor w środę, idę po nią w czwartek. Najwyraźniej czeka na moje pojawienie się – drzwi otwierają się, zanim udaje mi się dotrzeć do nich. Lubię tę nową tradycję – oznajmia w pewnej chwili. Może nawet dzięki niej polubię chodzenie do szkoły. Nie lubisz chodzić do szkoły? – prowokuję ją. A kto by lubił? – prycha. Udaję, bo tak nakazują zasady. Teraz, kiedy jesteś moim chłopakiem, poznasz wiele bolesnych prawd o mnie. Postaram nie załamać się – oświadczam. Ripostuje, że nie dam rady i przez całą drogę wyznaje swe rozmaite monstrualne przewiny.

Wywołujące pobłażliwy uśmiech – ale to przecież wciąż uśmiech. Czy może być lepiej? Piękny dzień, który… myśl urywa się gwałtownie. Piękny nie do końca. Owszem, cysterna miodu, mokry sen Puchatka – lecz z łyżką dziegciu. Kiedy kończy się park, dostrzegam Briana z dwójką przybocznych przed budynkiem szkoły. Widok mogący popsuć wszystko.

Stoją w połowie schodów, niemal dokładnie w połowie ich szerokości. Nie sposób ich wyminąć zachowując dystans… czego rzecz jasna nie zamierzam robić. Po co? Tak miło ujrzeć, jak cieszycie się na mój widok. Jestem niemal wzruszony.

Masz do mnie interes, Brian? Ellinor chyba wspominała o potrzebie usadzenia tego durnia. Z jakichś tam ważnych powodów. Coś dzwoni pod czaszką… ale nie potrafię wydobyć szczegółów. Są jak przesłonięte mgłą.

– Patrzcie, idzie nasz Silnoręki – dobiega mnie skrzekliwy głos Briana – Wciąż nic? Czy ty aby nie jesteś jakimś podrzutkiem? Nie wyglądasz na prawdziwego Armstronga… a może wasz ród tak sparszywiał, że tylko na tyle was stać?

Zatrzymuję się. Ellinor najwyraźniej nie ma nic przeciwko, nie próbuje pociągnąć mnie dalej. Zaskakujące. Naprawdę mogę?

Zatem korzystam.

– Tak mocno sparszywiał, że stoi przy mnie jedna spośród Greene – odpowiadam – Natomiast ty, dumny Campbell, masz dwóch półgłówków… co, Gill, rwiesz się do walki? Proszę bardzo. Obiecam nawet, że będę bił otwartą – bo nie wyglądasz na takiego, który przeżyłby cios pięścią.

Gill przestaje się wyrywać. Coś musiało do niego dotrzeć.

– Jak długo będziesz się tym cieszył? – Brian postanawia się włączyć – Przecież wkrótce wylecisz. Gdzie twoje Otwarcie, Armstrong? Pewnie uważali cię za najzdolniejszego z całego klanu. A tu kolejna porażka.

Nie dam się sprowokować – mimo że korci straszliwie. Bo czym innym jest przyzwolenie na wymianę nieuprzejmości, czym innym przejście do rękoczynów w twojej obecności, Ellinor. Tylko jak usadzić? Najcelniejsze wytwory weny nie wystarczą. Uodpornił się. Wszyscy jesteśmy uodpornieni, zabawa straciła sens. A jednocześnie ciągnąć ją trzeba.

– Jestem dumny ze swojego nazwiska – mówię spokojnie – W przeciwieństwie do ciebie, prawda? Wystarczy, że spojrzysz w lustro i od razu widzisz, że pasuje idealnie, nie jest tak, Krzywa Gębo? Przyznaj się, co wtedy myślisz? Czy pytasz bogów, dlaczego pokarali cię twarzą debila?

Może zdarzy się coś więcej? I nie ja będę musiał zacząć. Zaczniesz ty – ja jedynie odpowiem.

Lecz tylko wykrzywia się w uśmiechu.

– Słowa plebsu nie mogą nas dotknąć. Nie rozumiesz? Stoimy za wysoko. Myślisz, że dorównasz nam, bo przygruchałeś sobie…

– Nie kończ, Brian – przerywam mu gwałtownie – Wycieraj sobie gębę mną, ale jeśli choć raz spróbujesz tego z Ellinor, szukanie na ziemi zębów będzie twoim najmniejszym problemem.

Jakaś reakcja?

Nie. Pojąłeś, że nie żartuję.

– Korzystaj, póki czas – słyszę Briana – Już wkrótce cię tutaj nie będzie.

– I wreszcie przestaniesz moczyć się ze strachu.

Tak, Ellinor, chodźmy. Skończyliśmy.

Nie protestuje, ruszamy, ramię przy ramieniu. Zerkam, lecz znów nie potrafię wyczytać niczego z jej twarzy. Czy jest zawiedziona.

– Już uciekasz, Armstrong? – goni mnie szyderczy głos – Może to ostatnia okazja, żeby na ciebie popatrzeć. Bo niedługo wylecisz!

Nie odwracam się. Idę, czując mocny uścisk dłoni Ellinor.

Same słowa nie wystarczą, najpewniej. I potrzeba będzie czegoś więcej – lecz to ja wybiorę miejsce i czas. Nie Brian. Ani nikt inny.

A teraz wymażmy z pamięci ten incydent. Zgoda?

 

 

Przemija jeszcze jeden tydzień. I kolejny. Dobiega końca kwiecień, a Otwarcie nie nadchodzi. Uspokajające słowa Ellinor, jej obecność, jej dłoń w mojej, kiedy przemierzamy park i kręte uliczki, przestają wystarczać. Czuję, że popadam w obłęd.

Zaczynam stronić od przyjaciół, nieco nieświadomie, nieumyślnie. Na pewno wpływ ma to, że teraz jest przy mnie Ellinor, że mogę uciec z nią w bok, nie wywołując komentarzy. Ale łapię się na tym, że kiedy staję z hordą w kółeczku, nie włączam się do rozmów, pogrążam w ponurym milczeniu – a niekiedy nawet przestaję słuchać, ucieka mi sens rozbrzmiewających słów. Ostatni dzwonek przynosi ukojenie… dostaję pół godziny, trzy kwadranse, niekiedy nawet godzinę sam na sam z Ellinor, jedyną osobą, z którą umiem jeszcze rozmawiać. Lecz potem żegnamy się, wracam na stancję, zamykam się w pokoju, żeby tam, pośród czterech niemych ścian, zapaść w odrętwienie. Potrafią minąć godziny, zanim resztkami sił i rozsądku zmuszam się, by chwycić zeszyty, odrobić bieżące zadania. Ale nic więcej. Po podręczniki nie sięgam, odkąd stało się jasne, że trwonię tylko czas. Przeczytane słowa przestały zagnieżdżać się w umyśle.

Coś każe mi codziennie budzić się, wstawać, wychodzić do szkoły. Może tylko to jedno: że Ellinor czeka na moje przyjście. A potem siadam w ławce, nieobecny duchem, próbując przetrwać do dzwonka ogłaszającego przerwę. Słowa nauczycieli na chwilę wyrywają z transu, lecz zazwyczaj nie potrafię odpowiedzieć na ich pytania. Z obojętnością kwituję kolejne złe oceny. Podczas rzadkich przebłysków świadomości zastanawiam się, jakim cudem zdołam zaliczyć egzaminy – i natychmiast odpowiadam sobie, że taki cud zwyczajnie się nie zdarzy.

Niemal zapominam o urodzinach Ellinor; w ostatnim momencie kupuję prezent, niezbyt wyszukany, co, rzecz jasna, zauważa. Oraz moje roztargnienie, bycie z nią ciałem, nie duchem. Nie jest zła. Musi być zawiedziona. A jednak nie daje tego po sobie poznać.

Kilka dni przed Beltaine, gdy stoimy przed salą w kółeczku, pada pytanie: czy świętujemy razem? A po sekundzie brzmi odpowiedź. Tak, oczywiście, że tak. Pomimo kiepskich wspomnień sprzed roku. Ostatnie Beltaine było beznadziejne – co oznacza, że kolejne może być tylko lepsze. Spotykamy się na Placu, jak zawsze? Padają kolejne potwierdzenia.

Nie – mówię wtedy. Odpuszczę sobie. Kevin zerka na mnie krzywo, Emma stwierdza, że to głupi wybór, ale siłą przekonywać nie będzie. Ellinor nie mówi nic. Nic o mojej decyzji. Lecz po dłuższej chwili słyszę jej zdecydowane: nie. Ja też zrezygnuję. Mogłabym obmyślać wymówki, że nie mam ochoty błagać ciotki o pozwolenie, jednak tego nie zrobię. Po prostu – w takiej sytuacji, dla mnie, Beltaine traci sens.

Nikt nie protestuje, nie próbuje namówić na zmianę zdania. Przyjmujecie jej słowa. Wasz wyraz solidarności ze mną. Bo wszyscy uważacie, że jesteśmy parą. A ja nie jestem tego w stu procentach pewien.

Przecież nie takiego chłopaka pragnęłaś, Ellinor. Ten, który sprawił, że zechciałaś dosiadać go na polanie, tulić się do niego, chodzić z nim trzymając się za ręce, był inny. Uśmiechał się i śmiał, chodził z podniesionym czołem, gwizdał na przeciwności losu. A obecny umie tylko milczeć i użalać się nad sobą. W jakimś sensie… tak, jesteśmy parą. Jednak twoja cierpliwość już wkrótce się wyczerpie. Jeśli nie zmienię się. A nie zrobię tego, póki nie nadejdzie Otwarcie.

Które nie zjawi się nigdy – zaczynam myśleć.

Nie proponuję Ellinor spędzenia nocy Beltaine we dwoje. I cieszę się, że ona tego nie robi. Odwleczemy ostateczną katastrofę – stwierdzam w duchu. Jeszcze o parę dni.

Beltaine mija. Rozpoczyna się maj.

 

 

Kontynuuję zmienianie się w zombie.

Kiedy spotkany na korytarzu Mistrz Quinn pyta, czy miałbym ochotę na pogawędkę przy herbacie, odmawiam. Przepraszam, Mistrzu, ale nie. W obecnym stanie marny byłby ze mnie rozmówca. A nawet słuchacz. Nie muszę nazywać przyczyny – oczywistej przecież. Mistrz nie dopytuje o nic, i wcale nie wygląda na urażonego odmową. Życzę ci, byś wytrwał, Williamie – mówi. I pamiętaj, że myślę o tobie. Rusza holem, zostawiając mnie samego.

Czuję ukłucie w sercu. Słyszałem, co powiedziałeś, Mistrzu. Jednak wiem, że w jakiś sposób cię zawiodłem. Przyjaznego mi człowieka. Kogoś, kto bezinteresownie troszczy się o mnie.

Kończy się drugi tydzień maja. Po ostatniej piątkowej lekcji wychodzimy z budynku w sześcioro, przystajemy na jeszcze parę słów. Pierwszy łamie się Kevin, któremu musi mocno dokuczać pusty żołądek. Biegniemy na obiad, zanim zeżrą nam co smakowitsze kąski – oznajmia. Ellinor, Will, do jutra.

Nie przyjdę – odpowiadam mu. To nie ma sensu.

Spotkania z przyjaciółmi nie mają sensu? – natychmiast obrusza się Emma. Samotność pomaga ci uporać się z problemami? Ucisza głupie myśli w głowie? Nie pieprz, Will.

Zamierzam upierać się przy swoim. Lecz w oczach Ellinor widzę niemą prośbę: nie, nie rób tego.

Niech będzie, mówię. Przyjdę.

Przybywam na miejsce ostatni, spóźniony o przynajmniej kwadrans. Ellinor niemal rzuca się na mnie… inni, jak mi się zdaje, oddychają z ulgą, że nie zmieniłem zdania w ostatniej chwili.

Otrzymuję swój kubek herbaty, nieco wystygłej już. Siadam. Ellinor ostentacyjnie przesuwa taboret ku mnie, chwyta moją rękę, bym objął ją w pasie. Jeszcze walczysz. Jakimś cudem znajdujesz siły. Ja już ich nie mam.

Próbuję wsłuchać się w rozmowy. Zwyczajne, o niczym. Zaczęliście ćwiczyć przed moim przyjściem? – zastanawiam się. Bo teraz nikt tego nie proponuje… pewnie dlatego, aby nie wpędzać mnie w zakłopotanie. Prawda jest taka, że po Otwarciu ostro ruszyliście do przodu, ja stoję w miejscu. I kiedyś będzie trzeba pogodzić się z faktami. Ktoś na boku powie: William Williamem, ale my tracić czasu nie powinniśmy.

A może powstrzymuje was coś innego – myślę, gdy dostrzegam wasze ukradkowe spojrzenia. Czekacie, aż sam zabiorę głos. I zaczynam sądzić, że dlatego nalegaliście, żebym pojawił się dzisiaj. Dziś odbędzie się nade mną sąd.

Chyba macie rację. Dość uników.

– Zaczynajmy – mówię, wykorzystując chwilę ciszy.

Spojrzenia wszystkich skupiają się na mnie. Jednak nikt nie pyta: co takiego, Will?

Co oznacza, że się nie pomyliłem.

– Jest ze mną kiepsko, jak łatwo stwierdzić – oznajmiam.

– Spóźniasz się – stwierdza Emma – Tylko tyle.

– Czy na pewno tylko tyle? Nikomu nie przeszło przez myśl, że może mi się nie udać? Ja zaczynam tak myśleć… chociaż nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Żeby ktoś, kto usłyszał Wezwanie i trafił do Faerie, nie przeszedł przez Otwarcie.

Mówiąc to patrzę na Emmę.

– Również tego nie wiem – odpowiada.

Ja wiem coś innego. Że skłamałaś.

Zwodzisz wielu, masz niezaprzeczalny talent. Ale, z jakiegoś powodu, ja potrafiłem i wciąż potrafię cię przejrzeć. I teraz jestem pewien, że starasz się uspokoić mnie kłamstwem.

– Proszę, powiedz mi prawdę, Emmo.

Spoglądam prosto w jej oczy, nie może uciec. Czekam.

W końcu kiwa głową.

– Owszem, zaczęłam drążyć, gdy nie mogłam już bezczynnie patrzeć, jak się miotasz – przyznaje – I odpowiedź brzmi: tak, to możliwe. Zdarza się, że dziedzic Starszej Krwi przez Otwarcie nie przechodzi. Jednak tak niezmiernie rzadko, że jest niemal wykluczone, abyś ty…

– Zapewne mówili to samo każdemu takiemu dzieciakowi – przerywam jej – Aż wreszcie trzeba było wyznać mu prawdę.

– Ledwo przed kilkoma miesiącami skończyłeś piętnaście lat – warczy, chyba wyprowadzona z równowagi – I już wnioskujesz, że tobie się nie uda? Odczekaj jeszcze przynajmniej rok… dopiero wtedy zaczniesz brzmieć odrobinę wiarygodnie. Nawet skończona szesnastka to jeszcze nie wyrok!

Nie dowierzam twoim zapewnieniom. Ale z drugiej strony cieszę się, że los pozwolił mi poznać kogoś takiego, jak ty. Mimo udawania zimnej i niewzruszonej dbasz o swoją hordę… i kiedy jedno z nas popadło w kłopoty, nie pozostawiłaś spraw własnemu biegowi. Prawdopodobnie przeczytałaś wszystko o takich przypadkach, zajrzałaś do każdego dostępnego źródła. Wypytałaś każdą osobę, która mogła udzielić ci jakiejkolwiek informacji. To budujące. Gorzej, że to, co odnalazłaś, nie jest powodem do radości. Bo nie zdecydowałaś się mówić – zaczęłaś dopiero, kiedy ja sam zapytałem.

A nikt nie lubi przekazywać złych wieści przyjaciołom.

– Nie możesz zakładać najgorszego – odzywa się Kevin – To cholerna próba dla twojej cierpliwości i wytrzymałości… wierz mi, nie chciałbym być w twojej skórze… ale wiem, że wytrzymasz, kiedyś ta próba się skończy. Za dzień, tydzień, a może dopiero za miesiąc… nieważne, to zupełnie bez znaczenia!

Ponownie spoglądam na Emmę. Przeczuwając, że zna właściwe odpowiedzi. Niepomyślne dla mnie – założę się o wszystko.

Zwracam się do Kevina.

– Uważasz, że każdy przechodzi przez Otwarcie w identyczny sposób? Wobec tego to zapytaj Emmę… ona ci powie, jak sprawy się mają.

Trafiłem raz jeszcze. Grymas przebiegający przez twą twarz, nerwowe spojrzenie rzucone Kevinowi. Nie, nie wiedziałem – przypuszczałem tylko. I niestety trafiłem.

– W jednym masz rację – mówi – W tym, że Otwarcie nie każdemu przynosi tyle samo. Że jedni czerpią z niego więcej, inni mniej. Lecz to nic nie znaczy, pojmij! Dokładnie tak samo jest z innymi naszymi cechami, z siłą, wytrzymałością, inteligencją… dostajemy tyle, ile chciała natura. A potem – jeśli nie interesuje nas użalanie się nad sobą – zaciskamy zęby i zaczynamy ćwiczyć! Dzięki temu Sean, chudy szczaw, przeistoczył się w twardziela, a gupia panna Holmes w najlepszą uczennicę Scola Magna od czasu jej powstania! Rozumiesz?

– Mówi się: głupia – zauważa Kevin.

– Jeśli jeszcze raz ktoś mnie poprawi, urwę mu łeb! – wrzeszczy – Do cholery, wiem, jak się mówi!

Przeoczyłeś jedną niezwykle ważną rozmowę, przyjacielu.

A co do reszty? Nie wiem. Wciąż nie ufam.

– I jeszcze jeden istotny fakt: to, że przejdziesz przez Otwarcie później, wcale nie powoduje, że nie dorównasz innym, rozumiesz?! – dodaje – Możesz prześcignąć wszystkich!

Cierpko kiwam głową.

– Albo być takim półotwartym półobywatelem. Magicznym debilem.

Teraz naprawdę wybucha.

– Owszem, możesz! Masz równe szanse na jedno i drugie… ale dopóki nie dostąpisz pieprzonej łaski Otwarcia i nie przekonasz się, jak z tobą jest, po cholerę w tym grzebać? Obawiasz się, że z tobą zerwiemy, jeśli przestaniesz spełniać jakieś wydumane standardy hordy? Pojmij, że nie! Bo mamy w dupie, jak wielkie są twoje magiczne zdolności, lubimy cię za to, jaki jesteś! A mazanie się nie pasuje do ciebie, więc przestań, zanim coś na dobre spierdolisz, okej?

Tym razem nie hamowałaś się. I tak, wstrząsnęłaś mną.

Więc biorę się w garść.

– Zrozumiałem! – wrzeszczę.

– I dobrze! – odwrzaskuje.

I dobrze. Powinnaś dodać jeszcze: w końcu!

Co powiesz, reszto hordy? Nic. Nic więcej powiedzieć się nie da. Jedynie odetchnąć z ulgą, że wrócił mi rozum. Co właśnie czynicie.

– Pojmij – lubimy cię za to, że jesteś z nas najbrzydszy – stwierdza Kevin – Bo to poprawia nam samopoczucie.

Lily parska śmiechem. Kilkoro dołącza po chwili.

Powtórzę: i dobrze. Że ktoś rozładował atmosferę.

– Wcale nie jesteś najbrzydszy – Ellinor postanawia mnie pocieszyć – Tylko trochę.

Tego nie wytrzymuje nawet Emma.

Tak, naśmiewajcie się z nieszczęsnego Williama. Najlepsza cholerna bando przyjaciół, jaka mogła mi się zdarzyć.

Przepadłbym. Ale mam was.

 

 

Biorę sobie do serca ich rady, przestaję uciekać.

Ale niczego to nie zmienia… poza tym, że z większym spokojem oczekuję przyszłości, którą – jak wierzę, jak jestem przekonany – przeznaczył mi los. Ja okażę się tym jednym przypadkiem na dziesięć tysięcy. Wszak ktoś musi. Żeby statystyka się zgadzała.

Nie będzie Otwarcia. Ale przecież świat się przez to nie zawali – i nawet moje życie nie musi. Może nie będzie w nim Hordy, pomimo solennych zapewnień Emmy, najpewniej zniknie z niego Ellinor… lecz nasze ścieżki zbiegły się dopiero przed momentem, i jeżeli teraz rozejdą się na powrót, my przetrwamy to bez szwanku, szybko zapomnimy. Może za wiele lat na chwilę rozbłyśnie miłe wspomnienie, że kiedyś spotkałem piękną, cudowną dziewczynę o imieniu Ellinor, i przez chwilę będę bawił się nim, wyobrażając sobie, co byłoby, gdyby życie potoczyło się inaczej. Być może ty usłyszawszy imię William pomyślisz, że był kiedyś w twojej klasie chłopak, z którym dobrze ci się rozmawiało, który przychodził po ciebie rankiem i odprowadzał do domu po szkole. To wszystko.

Czy wyrzucą mnie ze Scola Magna? Zapewne – chociaż jeszcze nie teraz. Został mi rok, chyba nie więcej, ale i nie mniej. Do końca trzeciej klasy. Aż resztka nadziei wyda ostatnie tchnienie. Co potem?

Zagonią mnie do jakiejś prostej, nie wymagającej żadnych zdolności pracy, żebym przynajmniej udawał, że jestem przydatny dla Faerie? Nie sądzę. Tak uczyniliby z kimś, do kogo trzeba wyciągnąć pomocną dłoń, żeby nie umarł z głodu. A ja przecież mam Abbottshire, miejsce, w którym mogę się schronić. Majątek, którego połowa pewnego dnia przypadnie mnie. Więc osiądę tam – niech Orwell z rodziną wciąż gospodarzy, mi wystarczy jakiś pokoik na piętrze. Ale będę na swoim. Nie wygoni mnie nawet wuj Edward, pewnie śmiertelnie rozczarowany, że okazałem się tak kiepskim bratankiem. Jakoś będzie.

Jakoś będzie – powtarzam.

Rozpoczyna się czerwiec. Mam coraz mniej wiary.

 

 

W piątek po lekcjach, gdzieś w połowie drogi na Azaliową, Ellinor mówi: jutro ponownie wybierzemy się na piknik do Ogrodu. Nie pyta. Oznajmia. Dlatego tylko kiwam głową.

Robisz to dla mnie, czy dla hordy? – zastanawiam się. Mogą zapewniać, że nic się nie zmieniło – ale te spotkania miały swój cel, ćwiczenia. A obecność kogoś, kto może tylko bezczynnie patrzeć, nie wpływa dobrze na żadną ze stron. I pewnie przetrwam kolejny rok w Scola Magna, jeśli tylko nauczę się ignorować pogardliwe spojrzenia – ach, to ten niedorobiony Armstrong, idiota, który nie potrafi przejść przez Otwarcie – jednak ze sprzysiężenia będę musiał się wypisać. Odsunę się od hordy, i w końcu stracę ich. Przyjaciół.

Dokładnie tak samo będzie z tobą, Ellinor. Nie mam złudzeń.

Lecz tak, wybierzmy się jutro do Ogrodu. Pragnę najpełniej wykorzystać czas, jaki mi pozostał. Nie wiem, ile go jeszcze jest.

Nie mam najmniejszego problemu z wyżebraniem u pani Pilch prowiantu. Musi dostrzegać mój stan, a posiada naprawdę dobre serce, i robi wszystko, żeby tylko poprawić mi nastrój. Upiekłam ciasto, Williamie. Po prawdzie dwa ciasta, drożdżowiec z wiśniami, a drugi bez, za to z podwójną kruszonką. Sądziłeś, że tylko ty tak lubisz? Zapakuję ci trochę. Nawet więcej, niż trochę… wy, młodzi, macie nienasycone apetyty.

Przekraczam próg dopiero za dwadzieścia dziesiąta. Nie przychodź po mnie na Azaliową – pamiętam słowa Ellinor. Po co masz dreptać w tę i z powrotem. Spotkamy się na Placu.

Już z daleka dostrzegam ją. Jednak nie jest sama – rozmawia z kimś. Z ciemnowłosym chłopakiem, raczej nie przypadkowym przechodniem, który ją zagadnął. Mam rację. Bo i ona dostrzega mnie zawczasu, i żegna się z tamtym, w sposób, który natychmiast wywołuje ból durnego serca. Jeśli dobrze dojrzałem ze sporej wciąż odległości, oczywiście.

Kiedy docieram do Ellinor, plecy chłopaka zniknęły już w tłumie. Jej mina jest alegorią niewinności. Co niechybnie dowodzi, że masz coś na sumieniu – przemyka mi przez głowę.

– Jesteś – stwierdza.

Jestem. Trudno przeoczyć.

– Któż to był? – pytam, nie umiem się powstrzymać.

Widzę zakłopotanie, tak. Zaczynam odczytywać i ciebie, Ellinor.

– Jeden z Yorków, naszych sąsiadów – odpowiada po chwili – Ma na imię Stephen, to wnuk diuka… widywałam go od najwcześniejszego dzieciństwa. Przechodził tędy, dojrzał mnie, dlatego przystanął, żeby się przywitać.

Przywitać, mówisz.

– Żegnałaś go dość… gorąco.

– Cmoknęłam go tylko w policzek! Głuptasie!

Krzywię się potwornie na głuptasa.

Jej zmieszane spojrzenie nagle zmienia się w spojrzenie harde.

– Czyżbyś odczuwał zazdrość, Williamie?

– Nie nazywaj mnie Williamem. Proszę – burczę.

– Dobrze – zgadza się niespodziewanie łatwo, lecz niestety następuje ciąg dalszy – Od dzisiaj będę nazywała cię Nabuchodonozorem. Czy odczuwasz zazdrość, Nabuchodonozorze?

Niezwykle zabawne. Pękam ze śmiechu.

Lecz niech ci będzie, Ellinor. Każdy posiada jakąś przeszłość – ty, ja również. Mam wspomnienie o Connie, dziewczynie z mojej klasy, mojej niemalże dziewczynie. I gdybym spotkał ją dziś, pewnie również powitałbym ją i pożegnał cmoknięciem w policzek – jeśli twierdzisz, że tym właśnie to było. Choć pewnie zdobylibyśmy się na lepszy pocałunek, niż nasze pierwsze, nieśmiałe próby sprzed lat. Z sentymentu. Aby na moment przywołać z niebytu tamte chwile.

Więc nic nie mówię, Ellinor.

– Pójdziemy? Czy będziesz gromił mnie spojrzeniem?– pyta.

Nie gromię cię spojrzeniem. Podziwiam tylko, z jaką łatwością odzyskałaś rezon. Tak, chodźmy.

Droga zajmuje nam niespełna pół godziny. Moglibyśmy pokonać ją w krótszym czasie, ale nie spieszymy się. Odnajdujemy tę samą polankę na skraju Ogrodu, otoczoną wyniosłymi drzewami. Powinienem zdradzić jej położenie Seanowi – stwierdzam w duchu. Mógłby zabierać tu Lily. Bo w promieniu stu mil nie znalazłoby się lepszego miejsca na robienie rzeczy wymagających spokoju i intymności. A mocno podejrzewam, że wy dwoje potrzebujecie teraz właśnie takiego miejsca.

Ellinor, kiedy słyszy o placku, o dwóch plackach, nalegać, by rozpocząć od biesiadowania. Żołądek nie zdążył przerobić jeszcze śniadania, ale niech będzie – uznaję. Zaczynamy. Wypieki pani Pilch zawstydziłyby każdego cukiernika we Wszechświecie, to pożeranie, nie delektowanie się – jednak ilość znacznie przekracza nasze możliwości. Już po pół godzinie rozkładamy się na trawie. Obok siebie, jak ostatnio.

Kontemplujmy zatem piękno przestworzy. Nieskończony błękit działa na mnie terapeutycznie. Przegania czarne myśli. Znika nawet świadomość, że one są gdzieś tam, przyczajone w głębinach umysłu. Tu prawdziwie mogę odetchnąć.

Kontemplowanie jest nudne – uznaję już po kwadransie. I sięgam po długie, mocne źdźbło. Drżyj, Ellinor! Nadeszła moja kolej.

Przetaczam się na bok, opieram na łokciu. Lepszy dostęp. Lepsza kontrola… a ta jest konieczna, bo poważę się na rzeczy ekstremalne.

Źdźbło dotyka jej dłoni. Ale nie zakotwicza tam na długo, rozpoczyna powolną wędrówkę wzdłuż przedramienia… która nie powoduje żadnej reakcji ze strony Ellinor.

Zimna i nieczuła Greene, wiem.

Łokieć, moja nadzieja, i wciąż nawet drgnienia. Leżysz z przymkniętymi powiekami uśmiechając się lekko. Ramię. Płynne przejście w okolice rejonów zakazanych. Powinnaś wrzeszczeć. Urwać mi rękę i walić mnie nią po głowie. A nie robisz nic, i to nakręca moją śmiałość.

Tak wyraźny zarys piersi pod lekką, jasną bluzką z delikatnego materiału. Dzięki temu nie mam najmniejszych problemów z dotarciem do celu. Jest. Dziesiątka, sam środek tarczy. Cieszy mnie, że wybrałem takie właśnie źdźbło, mocne i grube. Jego dotyk nie jest zaledwie muśnięciem. Prawda, Ellinor?

Prawda. Słyszę, jak przyspiesza twój oddech.

Nagle wzdycha przeciągle.

– Przestań. To łaskocze.

Akurat.

– Jeszcze niedawno powiedziałbym, że łaskotanie wywołuje całkiem inne reakcje – mówię – Inne dźwięki. Jednak przypadek Emmy i Kevina każe mi przypuszczać, że nie mam racji.

Próbuje ukryć uśmiech, przygryzając wargę.

Trafiłem.

Teraz kółeczka, coraz mniejsze, by znów sięgnąć celu. Mogę przysiąc, że słyszę szaleńcze walenie twego serca. Pierś unosi się coraz szybciej…

Niespodziewanie sięga, wyrywa mi trawkę. Dopiero wtedy otwiera oczy.

– Dziś ja byłam szybsza! – oznajmia triumfalnie.

Masz zamglone spojrzenie, Ellinor. Rozkojarzone. I choć pozbawiono mnie oręża, wciąż mogę patrzeć, i patrzę… a to, co dostrzegam, zadaje kłam twoim słowom. Że tylko łaskotałem.

Właśnie to musiała poczuć dłoń mojego zaskoczonego przyjaciela. Ja dotknąć nie mogę, ale samo spoglądanie sprawia, że także mi krew tętni w żyłach.

Źdźbło zmienia się w maleńką kulkę. Po chwili zostaje rozprostowane i dla pewności porwane na strzępy. Które ulatują z wiatrem.

Wreszcie czuje, gdzie wbity jest mój wzrok.

– Większe już chyba nie urosną – mówi nagle – Jak się zdaje, tę akurat cechę odziedziczyłam po mamie.

Robi mi się potwornie gorąco, tak nagle i gwałtownie. Przeklęta suchość w gardle też nie pomaga.

– Martwi cię to? – pytam.

– Mnie nie – potrząsa głową –Ciebie chyba tak.

Jesteś ideałem, Ellinor. Ale jeśli wypowiem to głośno, roześmiejesz się… takie słowa zabrzmią żenująco banalnie.

I jak to się stało, że rozmawiamy o twoich piersiach? Znowu przeniosłaś mnie do innego Wszechświata – inne opcje nie istnieją.

– Powinieneś teraz pocieszyć mnie i skłamać, że to nie ma żadnego znaczenia – rzuca.

Hmmm.

Jeśli potwierdzę, przyznam, że to mające pocieszyć cię kłamstwo. Że nie oszałamiają rozmiarem. A jeżeli zmilczę – uznasz, że nie zależy mi na twoim dobrym samopoczuciu.

Pułapka idealna, Ellinor.

– Nie garb się! – krzyczę.

Chichoczesz. Wcześniej objaśniłem ci, czym są odpowiedzi wymijające. Ale to nie tylko rozbawienie – cieszysz się, że wpadłem w twoje wnyki. Dlatego też powinnaś dostać po łapach.

– Najważniejsze, że są – wypalam.

– Nie jesteś wybredny! Och, jak dobrze. Już zaczynałam się martwić.

Wygrać z tobą jest niemożliwością.

Znów opada na plecy, leży z oczami wbitymi w sufit niebios. Pozornie odprężona… lecz jakby na coś czekała.

– I już? – pyta niespodziewanie – To wszystko?

Czekasz. Testujesz mnie, jak sądzę.

– Zniszczyłaś mi narzędzie – skarżę się.

– Może zamiast używać narzędzi, powinieneś skorzystać z dłoni?

Po czym rozpoznać, że świat został podmieniony? Po tym, że dziewczyny zaczynają mówić rzeczy niemożliwe. Inne dowody są zbędne.

To kolejne wnyki. A gdy te się zatrzasną, zaboli.

– Żeby skończyła jak tamto źdźbło?

– Jestem gotowa zaryzykować – odpowiada.

Ty?

– Zaryzykować, że nie będzie tak przyjemnie, jak sobie wyobrażam – wyjaśnia po chwili.

Teraz zaczynam dostrzegać sens.

Chciałbym. Lecz nie odważę się. Coś, co w przypadku Emmy i Kevina było tylko przyjemnym wypadkiem podczas zabawy, tutaj miałoby inne znaczenie. Prowokujesz… ale chyba nie jesteś do końca przekonana.

Poza tym jest za późno. Nastrój zdążył ulecieć, zabrakłoby spontaniczności. Padło zbyt wiele słów.

Nagle unosi się, wyciąga rękę i targa moje włosy.

– Nie myśl tyle – rzuca – Mówiłam ci już sto razy.

Nie sposób, Ellinor.

Mogę cieszyć się tą piękną pogodą, i twoją bliskością, twoim głosem i śmiechem, żartami, grą, którą ze mną toczysz. Mam prawie wszystko. A raczej niemalże wszystko jest w zasięgu moich rąk i gdyby nie jedna, jedyna przeszkoda, mógłbym to pochwycić i już nigdy nie wypuszczać.

Jedna, jedyna rzecz.

– Nalejesz mi jeszcze trochę soku? – prosi.

Robię to.

A potem podnoszę się z trawy, staję, zamieram. Patrzę. Próbuję przebić wzrokiem ścianę drzew, za którą skrywa się Caisleán. Staram się ujrzeć w nich coś więcej, niż pokazują moje oczy. Przebić zasłonę. Zmusić umysł, żeby zmienił się i odkrył przede mną prawdziwy wygląd świata.

I nic. Wciąż nic.

– Za słabo się starałem – rzucam.

Wyczuwam, że także wstaje. Podchodzi. Splata palce z moimi.

– Nie masz racji – mówi spokojnie – Siła naszych starań w tym jednym nie liczy się wcale… a jeżeli już, to starałeś się nie za słabo, tylko zbyt mocno. Nie pozwalałeś sobie na jedną chwilę oddechu, nie umiałeś odprężyć się nawet na moment… stąd wziął się mój desperacki pomysł, żeby zaciągnąć cię tutaj. I ten sposób działa – lecz tylko przez dwa, przez trzy kwadranse. Potem uciekasz, zamykasz się, szarpiesz, walczysz z cieniem. Godziny, dni, tygodnie. Nie wiem, jakim cudem masz jeszcze siły na cokolwiek, jak w ogóle wciąż trzymasz się na nogach.

Wzruszam ramionami.

– Już dawno się rozpadłem… i tylko moje ciało jeszcze nie zdążyło tego zrozumieć.

Potrząsa głową.

– Nie mów tak, proszę.

Nie odpowiadam.

Patrzy na mnie. Domyślam się, że nie w zwyczajny sposób, że teraz wykorzystuje moce, których ja nie potrafię zdobyć.

Nie wiem, co widzisz. I nawet jeśli zapytam, nie odpowiesz, choć najpewniej pragnęłabyś. Bo nie ma słów zdolnych to opisać. Czuję wściekły żal, że nigdy nie będę mógł tego doświadczyć. Tak wielki, że coś zaciska się na sercu, tamuje oddech.

– Nie uciekaj – słyszę jej głos – Zostań.

Musisz widzieć, że wszystko we mnie wrze.

– Zapomnij o tym, że ci się nie udaje – ciągnie – Zapomnij o porażkach, o oczekiwaniu, nie porównuj się z innymi, nie przeklinaj losu… to już nie ma znaczenia. Jesteś tutaj i teraz. Jesteś tylko ty i ten świat, reszta się nie liczy. Reszta nie istnieje. Poddaj się temu. Nie walcz dłużej.

Staje za mną, kładzie dłonie na moich ramionach, przywiera. Czuję gorąco jej ciała, słyszę powolny, równy oddech, miarowe bicie serca.

I uspokajam się. Dzięki niej.

– Myślisz, że zdołasz mi pomóc?

– Nie wiem – odpowiada – Ale przynajmniej spróbuję.

Spróbujesz niemożliwego.

Powinienem śmiać się przez łzy. Lecz milczę, ponieważ żądasz ode mnie wiary. Próbuję ją odnaleźć.

Upływają sekundy, dziesiątki sekund, składając się w minuty. Wyczuwam, że dwa oddechy, uderzenia dwóch serc, początkowo tak różne, z wolna zmierzają ku sobie, nakładają… aż w końcu pozostaje tylko jeden, wspólny rytm, i jest to równie niemożliwe, jak to, co zamierzasz uczynić. Ale przecież tak się stało. Dźwięki otaczającego nas świata cichną z każdą chwilą, i zwalnia sam świat. Aż wydaje mi się, że zamarł w całkowitym bezruchu.

– Pozostaw za sobą wszystko – brzmią jej ciche słowa – Strach, pragnienia, złe myśli, i to, co wokół – co widzą twoje oczy. Musisz pójść dalej. Więc idź. Proszę, idź.

Powoli zamykam powieki. Obejmuje mnie ciemność.

Zegar Wszechświata wciąż odmierza kolejne chwile, lecz nie zliczam ich. Zamiera szum wiatru w koronach drzew, znika zapach trawy i kwiatów, już nie czuję gorących promieni słońca na swej skórze. Zanurzony w czarnej pustce płynę, pozostawiam za sobą znajome brzegi, aż rozmywają się i znikają.

Nie pozostało nic. Jesteśmy jedynie my.

Zawieszeni w nieistniejącym miejscu, trwając w bezruchu przez sekundę, a może przez tysiąc lat. Zegar zatrzymał się, strumień czasu zamarł, zamrożony w tej jednej, wiecznej chwili.

Pochłania mnie mrok, i cisza, tak doskonała, że zabrała nawet bicie naszych serc, szelest oddechów, a jednak wiem, że wciąż tam jesteś, że nie porzuciłaś mnie, nie oddałaś ciemności, nieskończonej pustce, że trwasz, próbując wskazać drogę. Ellinor.

Moja Ellinor.

Dwie istoty zagubione w bezkresie. W miejscu, w którym nie istnieją żadne drogi, żadne znaki, gdzie nie można podążyć do celu, bo nikt nie odnajdzie kierunku, w którym należałoby pójść. Nic nie kryje się za horyzontem, ponieważ on nie istnieje. Jest tylko to. Nicość.

Więc jak mam odnaleźć to, czego poszukuję? Dokąd pójść? Jak rozpoznać, że wybrałem właściwą ścieżkę? Umysł walczy, wciąż zadaje pytania, jednak żadnej odpowiedzi być nie może, nie podsunie jej nikt, nawet ty. Tutaj, gdzie zamilkły wszelkie dźwięki, gdzie nie ma nic, skąd umknął nawet czas.

Próbowałaś. Zabrałaś mnie w miejsce, którego nawet nie umiałbym sobie wyobrazić. Jednak to na nic, Ellinor. I trzeba będzie poddać się, uciec, zanim pustka pochłonie nas na zawsze, zanim odetnie nam drogę powrotu. Zanim zapomnimy.

Lecz ty nie ustępujesz. Wciąż tam jesteś. Przy mnie.

I nagle pojmuję.

Twój dotyk, jedyne, co przetrwało, czego nie odebrała nam nicość. Twoje dłonie, obejmujące mnie, zatrzymujące w miejscu. Jakbyś mówiła mi, że nie mam szukać dróg, że nie muszę biec przez ciemność w daremnej próbie odnalezienia celu, ponieważ ten cel jest właśnie tutaj. Ponieważ już go odnalazłem.

Przecież tak jest.

Wydawało mi się, że jestem ślepy, bo dookoła mnie widziałem jedynie mrok. Lecz myliłem się, gdyż tak naprawdę wcale nie patrzyłem, nie tak, jak powinienem był, uwięziony przez stary świat, przez nieprzydatne już wzorce, których trzymałem się kurczowo. A wystarczy rozewrzeć zaciśnięte powieki. Spojrzeć.

Wystarczy otworzyć się.

Ciemność zaczyna się rozpadać. Zmienia się w przecinające przestrzeń linie, w miliard nici splecionych w misterny gobelin odwzorowujący wszechświat.

Szturchnięty zegar przebudza się. Wskazówki znów ruszają.

Otwieram oczy.

 

 

Podnoszę powieki, zalewa mnie jasne światło. I wszędzie dookoła, w każdej otaczającej drobince, widzę życie. Czuję. Jestem nim.

Jestem liściem odnajdującym życiodajne promienie słońca. Wnikam w pnie drzew i wyczuwam soki płynące długimi arteriami, jak krew w moich własnych żyłach. Odnajduję myślą maleńkie, nieskomplikowane umysły zwierząt ukrytych pośród traw, jestem myszą trwożliwie wystawiającą łepek z ziemnej norki, jestem zwinną wiewiórką skaczącą z gałęzi na gałąź, jestem ptakiem dumnie zawieszonym wysoko w przestworzach.

A daleko, przesłonięte gęstwiną drzew i poza zasięgiem zwyczajnego wzroku, dostrzegam mury budynków wzniesionych przez elfy. Myśl, wytwór mojego dawnego umysłu, tego, który odszedł już w przeszłość, teraz wydaje się śmieszna i dziwaczna. Przekonanie, że to jedynie martwe, połączone zaprawą kamienie. Co w oczywisty sposób nie jest prawdą, ponieważ one również żyją, w jakiś uparty, powolny, dostojny sposób. Przepełnia je wiedza, zapisana w nich historia, którą przy odrobinie wysiłku zdołałbym odczytać.

Więc oni tak widzą świat – myślę.

I natychmiast się poprawiam. Nie oni. My. My wszyscy.

Wyczuwam obecność Ellinor jak nigdy wcześniej. Już nie jest wyłącznie dotykiem, biciem serca, oddechem. Stała się kimś więcej.

Wiem, że ona już wie.

– To miejsce, do którego mnie zabrałaś… – mówię cicho – Jak je odnalazłaś? Skąd wiedziałaś, że tylko tam zdołasz mi pomóc?

– Ja niczego nie zrobiłam – słyszę jej szept – To byłeś ty. Ty odkryłeś odpowiedź.

To nieprawda.

Mógłbym spędzić milion lat zawieszony w pustce i nie ujrzeć niczego. Mógłbym przeżyć milion lat tutaj, wpatrując się w niebo, w drzewa, w kamienie, i widzieć jedynie ich cienie tańczące na ścianie jaskini. Lecz ty zabrałaś mnie w podróż do niepojętego miejsca… i w kluczowej chwili udzieliłaś najważniejszej podpowiedzi. Dokonałaś niemożliwego.

Ale nie będę się upierał. To nie czas.

Odwracam się ku tobie.

Dostrzegam delikatną aurę rozpościerającą się wokół głowy, jakby falowanie powietrza, i ulotne pasemka myśli odrywające się od niej, wędrujące wszędzie tam, gdzie sięga wzrok, na czym skupia się twój umysł. Wiele spośród nich płynie ku mnie, wiruje w nieskończonym tańcu łącząc się z moimi myślami, i potrafię to wyczuć. Coś więcej, nieporównanie więcej, niż sama twoja obecność, stwierdzana przez dawne zmysły… posiadłem więcej, dodatkowy zmysł, sprawiający, że otacza mnie już zupełnie inny świat.

– Nie powiedziałaś, że jest tak cudownie – mówię.

Czuję delikatny dotyk dłoni na twarzy. Nie odpowiadasz, palce muskają moją skórę, przesuwają we włosach, odnajdują linie i kształty, nie przestając, jakbyś uczyła się mnie na nowo, jakbyś poznawała pierwszy raz. Zapominam, że o coś pytałem, nie czekam na twoje słowa. Niech to trwa przez całą wieczność.

– Nie powiedziałam. Tak jak i mnie wcześniej nic nie mówiono… milczeli nawet ci najbliżsi.

Usta są o cal od moich. Przelotne muśnięcie warg.

– Myślałam, że zbywają mnie… ale przecież mieli rację. Nie ma sposobu, żeby wyrazić tę przemianę i dar, który otrzymujemy. Jak opiszesz to, co ujrzałeś? Za pomocą zwyczajnych słów? Powiesz, że to pajęczyna nici tworzących i oplatających świat? Wtedy nie powiesz nic. Mógłbyś rzec jedynie, że widok jest piękny, że odbiera dech, że ogarnia cię wtedy niepojęty zachwyt… ale to byłoby tak, jakbyś człowiekowi niewidomemu od urodzenia opisywał piękno świata, jego kolorów i kształtów, i przekonywał, jak wiele traci ten, kto nie może tego ujrzeć. To zbyt okrutne, dlatego ci, których pytałam, milczeli. Dlatego ja milczałam.

Miałaś rację. Masz ją. Nie znalazłbym właściwych słów.

Może za wiele lat, jeśli zbierałbym je pieczołowicie, jedno do drugiego, może zdołałbym opisać drzewo, to, na które patrzę teraz. Lecz uczynić to z całym światem? Z tysiącem drzew Ogrodu? Z niebem? Z tobą, Ellinor?

– Wszystko dobrze? – słyszę w jej głosie nutę zaniepokojenia – Jak się czujesz?

– Doskonale – odpowiadam – Jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

A teraz wyczuwam bijące od ciebie niedowierzanie.

Naprawdę, Ellinor. Nic mi nie jest.

– Powinieneś już przestać – dodaje – Odpocząć.

– To zbyt wciągające – mówię – Zbyt pasjonujące. I może przestałbym, gdyby chodziło tylko o sam świat… ale tutaj jesteś ty.

Śmieje się cicho.

– Przysypiałeś, kiedy Quinn objaśniał nam Wzrok, prawda?

– Niewykluczone – mówię ostrożnie.

Spodobało się. Nawet bardzo.

– Gdybyś nie spał, wiedziałbyś, że umysłowi potrzeba wytchnienia. Musimy wracać do oglądania świata w zwyczajny sposób, wyłączać ten nowy zmysł… i przecież niczego przez to nie tracimy. Bo kiedy zamykasz oczy, zaczynasz słyszeć wyraźniej. Kiedy zaciskasz powieki, twoim przewodnikiem staje się dotyk… kiedyś pokażę ci, jak wiele może on odkryć. Już wkrótce.

Brzmi jak najpiękniejsza obietnica.

W twoich oczach rozbłyskują figlarne iskry.

– I jest jeszcze jedna rzecz, o której zaczął mówić Quinn, lecz dokończyć nie mógł. Że zwyczaje Faerie zakazują patrzenia Wzrokiem w taki sposób, jak my robimy teraz. Jeśli naprzeciw ciebie, tuż obok, stoi obca osoba. Tyle Quinn… a teraz ja. To dopuszczalne tylko w jednym przypadku… gdy ta osoba jest ci bliska, prawdziwie bliska, gdy wiesz, że ona nie chce mieć przed tobą żadnych tajemnic, gdy ty masz pewność, że nie zamierzasz niczego skryć przed nią. Kiedy staje przed sobą dwoje kochanków.

Znów czuję smak jej ust.

Tak wiele zdarzyło się przez te parę minut. Nie tylko Otwarcie.

Jakaś część mnie odrzuca tę rzeczywistość. Podpowiada, że śnię. Nie potrafię uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

A przecież dzieje się. Dzięki tobie.

– Daj mi jeszcze chwilę – proszę – Za moment wyłączę Wzrok… jeśli podpowiesz mi, jak to zrobić.

Również ten fragment najpewniej przespałem.

– Wcale nie chcę, żebyś to robił – odpowiada – Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak, jak teraz, tak wspaniale… a jednak musisz. Wywołałbyś panikę w całym mieście, gdybyś szedł ulicą przebijając wszystkich Wzrokiem.

Nie martw się. Winę zrzucono by na dzikość Armstrongów.

– A poza tym… nie pozwolę, żebyś dzielił się tym z innymi – dodaje – Teraz jesteś mój. Tylko mój.

Świat nie staje się nawet odrobinę bardziej wiarygodny.

Jest tylko piękniejszy. Znacznie piękniejszy.

– Wystarczy wola – mówi – Pomyśl, że chcesz powrócić do zwyczajnego oglądania świata… Wzrok sam zgaśnie. Nie powiedzie się za pierwszym razem… ale z czasem wprawisz się, i to stanie się tak proste, jak otwieranie i zamykanie oczu.

– Spróbować?

– Tak – potwierdza – Spróbuj.

Wola. Wola i myśl.

Wystarcza kilka chwil. Barwy przygasają, znikają kreski linii, tętniący puls świata cichnie niemal do końca. Banalnie łatwe – jak stawianie Blokady pośród ryku tysiąca myśli.

Z jakiegoś powodu udało się mi za pierwszym razem. Mam dar?

– Już? – pyta – Niewiarygodne. Ja potrzebowałam chyba godziny.

– Może nie we wszystkim jestem najgorszy – rzucam.

W jej oczach natychmiast zapala się sprzeciw.

– Nigdy tak nie myśl o sobie. Nigdy, proszę. Mogłeś być ostatni, lecz teraz to nie ma żadnego znaczenia. I przekonasz się, że w mgnieniu oka dogonisz pozostałych… już zaczynasz. Stoisz sobie, jak gdyby nigdy nic.

Stoję. Czy to takie zaskakujące?

– A powinienem…? – pytam.

– Słaniać się na nogach! Patrzę na ciebie, i nie potrafię uwierzyć… ja byłam tak rozbita, że doczłapanie do łazienki było wyzwaniem. A po tobie nie widać niczego.

Nie widać – bo niczego nie odczuwam. I pewnie przez to zapomniałem, że Otwarcie powinno było wyssać ze mnie całą energię, jak zgodnie twierdzili wszyscy. Niemal wszyscy. Kevin zapewniał, że ochroniła go gruboskórność… jednak sądzę, że trochę nadrabiał miną.

Ja nie. Nie muszę.

Może dlatego, że przepełnia mnie radość, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Udało się, i już nic nie będzie takie samo. Udało się, zniknął strach, który nie odstępował mnie nawet na chwilę przez długie miesiące… zniknął bez śladu, i teraz nie umiem przywołać żadnej z czarnych myśli, jakie strącały mnie w otchłań jeszcze przed godziną. Jakby zdarzyły się komuś innemu. I jeśli Otwarcie zmienia nas, mnie wywróciło na nice. Ale na tę dobrą, właściwą stronę.

Dlatego stoję pewnie na nogach, przepełniony energią. Bo mam nie tylko Otwarcie. Mam ciebie, Ellinor. Spoglądającą trochę z niedowierzaniem, trochę z przyganą, że ośmielam się nie czuć słabości.

– Przykro mi, że sprawiam ci zawód – mówię.

Uśmiecha się.

– Sprawiasz – przyznaje – Teraz, gdy nie mam butów, bolą mnie łydki od nieustannego wspinania się na palce, żeby dosięgnąć celu. Wolałabym, żebyś osunął się na trawę. Miękką i kuszącą.

I pokazuje kolejny raz, jakie dosięganie ma na myśli.

– Chyba kręci mi się w głowie – oznajmiam.

– To pomyślny objaw – orzeka – Moglibyśmy zacząć świętować twoje Otwarcie we właściwy sposób… lecz biję się z myślami. Jeśli to zrobimy, przeleci cały dzień. Jesteś teraz moim chłopakiem, wiesz? A ja twoją dziewczyną. Tak wiele pracy przed nami. Tak wiele kroków, które trzeba wykonać. Bez pośpiechu. Pośpiech wszystko by zepsuł.

Za długo czekałem, by móc pozwolić sobie teraz na pośpiech.

I to naprawdę dziwna myśl.

– A jeśli przepadnie nam dzień, ty niechybnie przepadniesz na egzaminach – ciągnie – Przespałeś ostatnie pół roku, temu nie zaprzeczysz. Więc w mojej duszy trwa walka.

Wiele kroków. Zatem czy mam jakiś wybór?

– Nie przepadnę – zapewniam – Od dziś wszystkie sprawy pójdą nowym torem. Lepszym. Więc jeśli pozwolisz… osunę się teraz na trawę.

– Osuniemy się razem – odpowiada.

 

 

W poniedziałek Ellinor nie spieszy się z wyjściem z domu – pojawia się w drzwiach parę minut później, niż zazwyczaj. Na dodatek przez całą drogę do szkoły robi wszystko, żebyśmy się spóźnili. Docieramy kilka chwil przed dzwonkiem.

Reszta Hordy stoi już przed salą. Stoi tam cała nasza klasa. I tak, patrzą, kiedy z Ellinor przemierzamy długi korytarz. Patrzą. I wiedzą.

Tak, wbijajcie spojrzenia, bo oto nadchodzę. Ostatni – lecz przecież nie najgorszy. Patrzcie, przyjaciele, wrogowie, i stojący nieco na uboczu. Dogoniłem was, nie wylecę ze szkoły i z Faerie, jak prognozowali niektórzy. Niektórym sprawiłem ogromny zawód… ale teraz interesują mnie wyłącznie ci, którzy cieszą się wraz ze mną.

Pierwsza chwyta mnie Emma, dusi w uścisku, śmiejąc się jak wariatka, cóż za niestosowna reakcja. Potem jest wyraźnie wzruszona Lily, przyjemna, miękka i sprężysta chwila, po której Ellinor powinna eksplodować wściekłą zazdrością, gdyby tylko potrafiła odczytać moje myśli. Sean, który dokumentnie miażdży mi dłoń. A na koniec Kevin.

– I to się nazywa dramaturgia, bracie – mówi – W napięciu do samego końca… niniejszym otrzymujesz statuetkę w kategorii najlepszy horror.

Ellinor uśmiecha się.

– Statuetkę? Dostał już znacznie cenniejszą nagrodę.

Wtedy uśmiecha się również Emma.

– Oczywiście nie mówisz o samym Otwarciu.

– Oczywiście, że nie – potwierdza Ellinor.

Wystarcza jeden kroczek, by znalazła się tuż przede mną.

Nasze dłonie przywierają do siebie, odpychając się i przyciągając jednocześnie, i tylko one. Masz wysokie buty, więc dzisiaj nie musisz wspinać się na palce, wystarcza, że zadzierasz nieco głowę, że ja odrobinę pochylam swoją.

To nie jest trwające jedną chwilę muśnięcie ustami, jak dawniej, ten pocałunek trwa, nie kończy się, aż zaczyna zanikać świat wokół… chociaż mam świadomość, że teraz przeszywają nas spojrzenia wszystkich. I przyjaciół, i wrogów, i tych, którzy cicho stoją na uboczu.

Nie ma nagrody cenniejszej od tej, moja Ellinor.

 

 

 

XIX

 

 

 

Po ostatniej lekcji przystajemy w sześcioro przed budynkiem szkoły.

Słońce niemal w zenicie, pierwsze upały w tym roku, łagodzone powiewami zefirku, uspokajający szelest liści parkowych drzew i ta trawa, tak soczysta, że człowiek bałby się stąpać po niej, żeby nie trysnęła zielenią na wszystkie strony. Nic dziwnego, że nieskoro nam do powrotu do naszych mrocznych jaskiń. Niestety musimy. A przynajmniej ja muszę.

Co wcale nie będzie łatwe. Ellinor już zerka, daje znaki, niemal łasi się – i przysiągłbym, że gdybym zbliżył ucho, usłyszałbym kocie mruczenie zadowolenia. Takie rzeczy dzieją się z samicami w przenicowanym świecie, do którego trafiłem.

Nie umiem oprzeć się zaproszeniu. Na co reaguje Emma.

– Ella, Will, krok w tył – mówi – Nalegam. Żeby nie powtórzył się ten godny pożałowania spektakl.

Nie rozumiem. Spektakl?

Ach, masz na myśli scenę korytarzową. Zazdrość jest brzydkim uczuciem – to chyba twoje słowa, Emmo. Jeśli dobrze pomnę.

– Godny pożałowania? – pyta uśmiechnięta Ellinor.

– Niestety – potwierdza Emma – Wszystko wbrew prawidłom sztuki.

Ja odnoszę wrażenie, że wyszło nam ładnie.

– Jak brzmią? – pyta niespeszona Ellinor.

– Słowa nie wystarczą. Musiałabym egzemplifikować.

– Egzemplifikuj.

Emma rozkłada ręce.

– Sama? Niewykonalne. Musiałabym mieć partnera.

– Miej – mówi Ellinor.

– Wypożyczysz mi Willa na moment?

Ellinor śmieje się głośno, serdecznie.

Dałbym się pożyczyć – jednak jest ktoś, kto tę rolę odegrałby znacznie chętniej. Kevin, który wyraźnie daje to do zrozumienia, podskakuje, ja! ja! wybierz mnie!, z wyciągniętą w górę ręką, jak uczniak wyrywający się do odpowiedzi. Emma oczywiście dostrzega starania. Ale je ignoruje.

Kevin w końcu poddaje się. Pociąga nosem.

– Wyszło wam nadzwyczajnie – informuje nas Emma.

A potem łapie Kevina, obejmuje, jakby próbowała udusić.

– Nie bocz się – mówi – Dziś dzień Elli i Willa… nie pokazalibyśmy niczego, czym moglibyśmy ich przyćmić. A trzeba przyćmiewać.

Widzę szeroki uśmiech.

Warto poczekać jeszcze trochę, przyjacielu. Wierzę w słowa Ellinor: że zejdziecie się, prędzej nawet, niż później. Ale nie dziś. Wasz godowy taniec musi trwać jeszcze długo, musi przyćmić wszystkie inne, taką decyzję podjęła Emma, właśnie ona… tak urządzony jest ten Wszechświat. I to dobrze. Prawda, Ellinor?

– Wasz dzień – ponawia Emma, zerkając na Ellinor, potem na mnie – Właściwie wciąż nie potrafię uwierzyć.

Chyba wiem, co ma na myśli. I Ellinor też.

– W nas? – pyta.

– W was. Sama przyznasz… droga była długa i wyboista.

Nie ma potrzeby potwierdzać. Była.

I cieszy mnie, że reagujesz w ten sposób, Emmo – pogodnie, radośnie nawet, że słyszę w twoim głosie uznanie. Pomimo spraw, które zdarzyły się kiedyś nam obojgu. Nie twierdzę wcale, że jest ci ich brak… lecz niekiedy dokopujemy bliźnim tylko dlatego, że możemy to zrobić. Ty nie.

– Ja sama nie do końca wierzę – odzywa się Ellinor – Ale, jak widać, powiodło mi się.

Mi?

Emmo, pewnie zastanawiasz się teraz, co sprawia, że moja dziewczyna mówi takie idiotyzmy. Niebawem oskarżysz mnie o jakieś czarodziejskie moce.

– Jednak wróćmy na ziemię – dodaje – Williamie, czas na nas. Życzę sobie być odprowadzona…. a potem ty zabierasz się za naukę.

Nie nazywaj mnie Williamem, to po pierwsze. Chociaż nie, teraz możesz. Teraz jesteś moją dziewczyną. A po drugie, stało się jasne, co oznacza tamto: powiodło mi się. Kto przejął pełnię władzy.

Uśmiech Emmy jest kpiący i zjadliwy.

– Krótki łańcuch… doskonale, Ella. Natomiast ty, Will, zamiast myśleć o igraszkach, serio powinieneś solidnie przysiąść. Jeżeli nie chcesz znaleźć się na szarym końcu listy.

Dziwne. Głos w moim umyśle mówi to samo: że powinienem.

– Biegniemy – oznajmiam – I żadnych igraszek.

– Grzeczny William – Ellinor drapie mnie za uszkiem.

Emma wygląda na wniebowziętą.

Tak, dobrze widzisz. Po staremu merdam i radośnie dyszę. Choć teraz stokroć intensywniej.

– Biegnijcie – mówi – Natomiast my podążajmy do internatu, zajmować się tym, czym mogą zajmować się ci, którzy nie zmarnotrawili ostatnich miesięcy.

– Jedzeniem obiadu? – wyraża zainteresowanie Kevin.

– Powtarzaniem materiału, mój drogi.

Mój łańcuch ostatecznie okaże się dłuższy. Gdy porównamy oba tego dnia, w którym stanie się to, co wedle mojej dziewczyny jest przesądzone i pewne. W co pewnie także nie uwierzyłabyś, Emmo. Ja wierzę. Już tak.

Do jutra, Hordo.

 

 

Nie potrzebuję sugestii ani namów. Sam wyraźnie widzę, jak tragicznie przedstawia się moja sytuacja.

Przespałem ostatnie pół roku – robię błyskawiczny rachunek sumienia, otwierając pierwszą książkę. Przespałem całkiem skutecznie, bo odczytując pierwsze linijki tekstu nie doświadczam deja vu. Kiepsko. Peleton odsadził się ode mnie o całe mile – i szanse, że złapię przynajmniej kontakt wzrokowy, wydają się mizerne.

Na polu wiedzy wymaganej na egzaminach. A przecież jest nie tylko ona, są rzeczy, które dało nam Otwarcie, nowy świat czekający na śmiałych eksploratorów. Mierzi mnie, że będę musiał wstrzymać się z tym… niestety, końca roku szkolnego nie można przełożyć.

To znaczy można. Lecz nie porozmawiałem o tym z Quinnem, kiedy miałem okazję.

Widzę jasno, że w przeciągu trzech tygodni nie nadrobię zaległości z trzech miesięcy – a przynajmniej tyle trwała moja drzemka, dumam, kiedy na moment odkładam podręcznik, by zaczerpnąć umysłowego oddechu. Z drugiej strony nie dbam o oceny, interesuje mnie wyłącznie zaliczenie roku. Mający nade mną pieczę Cameron i Quinn zmyją mi głowę za beznadziejną średnią? Trudno. Wuj Edward, gdy się dowie, będzie potwornie mną zawiedziony? Jakoś to przeżyjemy. On i ja. Świat się nie zawali.

Niemniej zrobię, co w mojej mocy – kwituję, ponownie sięgając po opasły tom.

Wreszcie kładę się, i kolejny raz stwierdzam, że poza gąszczem faktów, jakie usadowiły się w mej głowie, niewiele pamiętam z tego, co wydarzyło się w ciągu dnia. Bo moje dni stały się niemal identyczne, składają się niemal wyłącznie z pracy i snu – a epizody sam na sam z Ellinor, choć miłe, trwają zbyt krótko, żeby móc się nimi prawdziwie cieszyć. Już oszczędzam czas na wszystkim, nawet na jedzeniu… niespieszne spożywanie posiłków stało się zbytkiem, na który mnie nie stać. Nie zjadam obiadu, tylko pochłaniam go, a wieczorem porywam kanapki i kubek herbaty, pospiesznie wracam do pokoju, do książek. O uczestniczeniu w spotkaniach na zapleczu sklepu nie ma mowy, choć odbywają się po staremu. Lecz nikt nie robi mi wymówek, rozumieją.

Rozumie nawet Ellinor. Najchętniej porywałabym cię każdego dnia tuż po ostatnim dzwonku – powtarza – żeby wspólnie włóczyć się w nieskończoność po mieście, włóczyć, lecz często przystawać, ćwiczyć nowe układy choreograficzne, żeby Emma rumieniła się i płonęła z zazdrości. Tak, trzeba to przełożyć. Tylko przełożyć, bo nie myśl, że wywiniesz się, Williamie.

Zaskakujące słowa i pragnienia. Zachowujesz się ni mniej, ni więcej, jak zakochana nastolatka… które to wyjaśnienie natychmiast odrzuca mój racjonalny umysł. Musi istnieć jakiś inny powód, i pewnego dnia go przejrzę.

A może nie? – pytam niekiedy samego siebie. Może go nie ma?

Byłby to pierwszy i jedyny dowód na magiczność tej krainy – stwierdzam.

Potem powracam do nauki.

Są tylko nadciągające egzaminy – w ogóle nie myślę o tym, co nastąpi po nich. Inni tak, niejako wyręczając mnie. W pewnej chwili na przerwie zostaję złapany przez Kevina. Żywię nadzieję, że w tym roku również zawitasz w Astbury – oznajmia. Tak, za pośrednictwem Grega negocjowałem z rodzicami, i rzecz jest przyklepana… w dodatku otrzymałem zgodę na poszerzenie grona wczasowiczów. Emma wyruszy natychmiast po wręczeniu świadectw – jestem świadom, że papa mi się śmieje, nie musisz mi tego wytykać – Lily i Sean dołączą w sierpniu. I wyobraź sobie: nawet obecna tu Ellinor obiecała, że postara się nakłonić swoich rodziców, żeby pozwolili jej spędzić w Astbury przynajmniej dwa tygodnie wakacji. Co, czyżby nie rozmawiała jeszcze z tobą?

Mieliśmy trzymać to w tajemnicy! – Ellinor udaje, że się dąsa. Póki zgody nie otrzymam… ale tak, jestem pewna, że ją dostanę. Zatem powiedz mi, Williamie, czy chciałbyś spędzić nieco czasu ze mną na farmie państwa Rise?

Czy chciałbym? Zadajesz bardzo niemądre pytania.

 

 

Uczę się, z uporem pochłaniam wiedzę konieczną do zaliczenia egzaminów. Lecz przecież robię nie tylko to… nadchodzą chwile, gdy już nie daje się dłużej wpatrywać w szlaczki liter zapełniających stronice podręczników. Wtedy przerywam i zabawiam się tym, co niedawno odkryło przede mną Otwarcie. Nowym rodzajem magii.

Idzie dobrze. Czasami aż za dobrze.

Kiedy pewnego ranka Ellinor dostrzega efekt moich prób, rozdzierająco wzdycha. W tej chwili – stwierdza – mogę tylko zacytować słowa Emmy. Odjęło ci rozum.

Nigdy go nie posiadałem, najmilsza.

Gdy pochłania nas czeluść budynku szkoły i przemierzamy hol, nagle hamuje. Muszę skoczyć w bok… bo widzisz, przyszedłeś dzisiaj tak wcześnie, że nie zdążyłam na ostatnie przypudrowywanie noska. Ale nie czekaj na mnie, idź, pochwal się przed przyjaciółmi swoimi osiągnięciami. Może oni odpowiednio je skwitują.

Dobrze. Pójdę, skoro już mnie nie chcesz.

Stoją pod salą w komplecie. To nie ja przyszedłem wcześniej, tylko ty zaspałaś, i nie wyrobiłaś się z finałowym siknięciem – myślę. Czego głośno nie wypowiem, zwłaszcza w takiej formie, bo skwitowałabyś to boleśnie odpowiednio. Pozostańmy przy pudrowaniu noska.

Wystarcza chwila. Kevin znienacka chwyta moją rękę i z uwagą zaczyna studiować czerwoną ranę na grzbiecie dłoni. Emma na jej widok aż wydaje z siebie syknięcie.

– Czemu nie poleciałeś z tym do Uzdrowicieli? – pyta – Musiało boleć jak cholera.

– Wciąż pobolewa – mówię zgodnie z prawdą.

Ale za chwilę zjawi się tutaj Ellinor, raz jeszcze podmucha, i wszystko będzie już dobrze. Przekonacie się.

Kevin ogląda mnie uważnie. Tak ze wszystkich stron.

– Pamiętasz, jak onegdaj wypytywałeś mnie o zielarnie? – zaczyna – Przyznaj, zdobyłeś towar spod lady. Lecz po którymś razie przyłożyłeś ogień nie tam, gdzie trzeba.

Prześmieszne.

I chyba powinienem był to zakleić – albo naprawdę pobiec z płaczem do Uzdrowicieli. Nie sądziłem, że wywołam takie poruszenie.

– Gram fair – zapewniam – A to… cóż, tylko nieco ćwiczyłem.

– Samookaleczanie? – głos Kevina ocieka sarkazmem.

Potrząsam przecząco głową.

Ale będziecie dusić, póki się nie złamię. Więc dobrze.

– Daj rękę – proszę go.

Kevin waha się przez moment.

– Co zamierzasz zrobić? Czy…

– Nie bądź babą – rzucam pogardliwie.

Nerkę przeszywa spazm bólu. Emmie nie spodobała się baba.

Odczekuję chwilę, żeby czarne plamy przestały fruwać przed oczami – i chwytam rękę Kevina, przyciągam do siebie.

Najlepszy efekt uzyskałbym, gdybym nonszalancko patrzył mu w oczy…. jednak boję się, że wtedy naprawdę mógłbym wyrządzić krzywdę. Dlatego raczej skoncentruję się na dłoni.

Nie wyrywaj się. To zajmie tylko chwilę. Już!

– Au! – nagle wrzeszczy Kevin i wyszarpuje się z uścisku.

Cudowna, czerwona plama, niemal identyczna z tą, która zdobi moją rękę… niech będzie, połowę mniejsza. Doceń moją powściągliwość.

Emmą aż podskakuje.

– Mów, jak to zrobiłeś! – dyszy – Próbowałam już milion razy, i nic! Jak, gadaj!

Nie mam najmniejszego zamiaru.

Kevin dmucha na oparzenie nie dbając o to, że w ten sposób na pewno nie zasłuży sobie na miano twardziela.

– Quinn cię tego nauczył – stwierdza wreszcie z wyrzutem.

– Nie byłem u Mistrza już od dwóch miesięcy – mówię spokojnie.

Emmo, zrobisz wszystko, by wyciągnąć ze mnie recepturę, prawda? Widzę na twojej twarzy upór… lecz jednocześnie wściekłość wymieszaną z rezygnacją. Bo wyprzedził cię William, ostatni spośród ostatnich.

Nie. W twoich oczach dostrzegam iskierki uznania.

– Jesteś wielki – odzywa się wreszcie – I zaczynam zastanawiać się, czy z Otwarciem nie jest tak, że im później następuje, tym lepiej. Ponieważ mierzę się z tą materią już od miesięcy… i nie wychodzi mi właściwie nic, poza głupimi, przeklętymi dmuchnięciami! Dlatego teraz ty musisz poprowadzić mnie przez ciemną dolinę ku oświeceniu. Musisz.

Uśmiecham się.

Przez krótką chwilę mogę poczuć się tak, jak ty. Lepszy. Mądrzejszy. Wszechwiedzący. Mile łechcze próżność – przyznaję.

– Podpowiem ci – lituję się w końcu – Naprowadzę na trop. Termodynamika, Emmo.

Za mało? Bynajmniej. Rusz głową.

Potrzebuje kilkunastu sekund. Uśmiecha się szeroko i kiwa głową.

– Trzeba popędzić batem te przeklęte leniwe cząsteczki, co? – mówi – Drgajcie, do cholery! Diablo sprytne, Will.

Wiem, Emmo.

Kevin chyba nawet nie słucha, wciąż użalając się nad swoim losem. Wbija wzrok w swoją dłoń, zapewne starając się zaczarować oparzenie, by zniknęło bez śladu, żeby to wszystko okazało się jedynie złym snem… jednak żadne zaklęcia nie działają.

– Nieszczęsna Ellinor – nagle mruczy pod nosem.

– Dlaczego jestem nieszczęsna? – pyta Ellinor, która niespodziewanie pojawia się za jego plecami.

Kevin nie ma najmniejszych problemów z wybrnięciem.

– Związałaś się z sadystą – odpowiada – I jednocześnie masochistą, co bez wątpienia mogłoby ubarwić wasz związek… gdybyś i ty wykazywała takie skłonności. O co oczywiście cię nie podejrzewam.

Oskarżycielskim gestem pokazuje jej oparzelinę na ręce.

A Ellinor uśmiecha się szeroko.

– Kevin, musisz zwiększyć pojemność wyobraźni stukrotnie – oznajmia po chwili – A nawet wtedy nie pojmiesz, do czego jestem zdolna.

Robertson właśnie otworzył salę, tłum rusza.

– Tak, to żart – mówi jeszcze Ellinor – Możesz tak myśleć. Kto ci zabroni?

Chwyta moją dłoń i ciągnie za sobą. Dostrzegam jeszcze zszokowaną twarz Kevina. I Emmy.

Wszyscy możemy tak myśleć. Nasze prawo, prawda?

Z tryumfującą Ellinor u boku wkraczam do lekcyjnej sali.

 

 

Mijając internat zastanawiałeś się zapewne, dlaczego zmienił się w kupkę dymiących zgliszczy – mówi mi Emma następnego dnia. Wypróbowałam twój sposób, i tak, zadziałał. Jednak – w odróżnieniu od ciebie – nie wykorzystałam do eksperymentów żywych tkanek.

Cieszę się, Emmo.

Jednak nie ma czasu, żeby odpowiednio to świętować. Ja go nie posiadam. Ostatnie dni przed egzaminami wypełnia nieustanna nauka – śpię po pięć godzin na dobę, wstaję półprzytomny. Lecz niezachwianie wierzę, że wysiłek przyniesie efekty.

W przeddzień egzaminów uznaję, że wystarczy, że muszę zregenerować siły – w przeciwnym razie nie zdołam nawet przypomnieć sobie własnego nazwiska. Bez trudu namawiam Hordę na wspólne wyjście do Halleya. Co prawda obawiam się nieco, że na podobny pomysł wpadną inni – jednak na miejscu spotyka nas miła niespodzianka: sala świeci pustkami. Żaczki, jak widać, mają inne podejście – uczą się do ostatniej sekundy. I najpewniej mają swe nazwiska zapisane na ściągach.

Dobra nasza. Bo my potrzebujemy odprężenia.

 

 

Czuję, że wręcz promieniuję spokojem. Dlatego nauczyciele – świadkowie mojego powolnego upadku w ostatnich miesiącach – teraz wyglądają na zupełnie zdezorientowanych tą nagłą moją odmianą. Byli święcie przekonani, że przepadnę z kretesem, a każda poprawna odpowiedź na ich pytanie jeszcze pogłębia zdumienie. Mącę im w głowach, wyprowadzam ze strefy komfortu niszcząc obraz świata, mamię i oczarowuję. I to zadziałało – myślę, odczytując oceny przy tablicy. Ponieważ w istocie zasługiwałem na mniej. Złamał się nawet Usher, wystawiając czwórkę. Jakim sposobem? Nie pojmę. Ale przecież nie mam ochoty się nad tym zastanawiać.

Nie tylko nie wyleciałem, nie tylko zostaję tutaj. Poszło mi znakomicie. I na tym poprzestańmy.

Tego wieczora znów bawimy się razem. Już nie pod dachem, tylko na wolnym powietrzu, pod czystym, bezchmurnym niebem.

Wracam na stancję grubo po północy.

 

 

Dotarłem. To pierwsza moja myśl po przebudzeniu.

Dotarłem do ostatniego dnia szkoły – dnia wręczenia świadectw, do pierwszego dnia wakacji, mimo że przez większość czasu człapałem, nie biegłem. A jednak udało się.

I nawet potrafiłem nie zaspać, chociaż sądziłem, że organizm może w końcu upomnieć się o swoje prawa i zbuntuje się. Jednak nie. Czuję się wręcz wypoczęty. Zapewne osobą, której sprawiłem największą niespodziankę, jestem ja sam.

Jeszcze ostatnia formalność, świadectwo – a potem koniec, wreszcie koniec. Moje myśli uciekają już daleko, na farmę Rise'ów. Już czekam niecierpliwie na Ellinor, na dwa, może trzy tygodnie, które z nią spędzę. Bo w pełni sobie na nie zasłużyłem – powtarzam w duchu.

Dziesięć po ósmej wychodzę ze stancji, kierując się na Azaliową.

Znowu czeka nas upalny dzień – myślę, czując na twarzy słoneczne promienie. Już teraz jest gorąco, ale mam spory zapas czasu, nie muszę się spieszyć, więc na miejsce nie dotrę mokry od potu. A za dwie godziny pozbędę się tego sztywnego ubioru, wskoczę w T-shirt i szorty, i tak już pozostanę do ostatniego dnia sierpnia. Bo zaczęły się wakacje, słyszycie, ludzie? Dziwię się, że nie podzielacie mojej radości. Że wyglądacie tak smutno, podążając gdzieś z pochylonymi głowami, pośpiesznie, nerwowo. Że nie przystajecie, aby radośnie porozmawiać z sąsiadem… a jeśli już, to szepczecie coś pod nosem, łypiąc nerwowo oczami na boki. Że nie odpowiadacie na moje bezgłośne, lecz nader wyraźne powitania.

Wkraczam na Azaliową. Przystaję przed domem ciotki Greene.

Mija minuta, dwie, pięć. Drzwi wciąż nie otwierają się. Gdzie jesteś, Ellinor? Chyba nie chcesz spóźnić się na tak podniosłą ceremonię?

Odczekuję jeszcze chwilę i wypuszczam w kierunku domu sondującą wiązkę.

Nic. Ellinor tam nie ma.

Robię to raz jeszcze, dokładniej, omiatam myślą cały budynek, wciąż bez rezultatu. I nie potrafię w to uwierzyć. Może nie jestem tak dobry, jak Emma… lecz przecież ten jeden umysł znalazłbym zawsze i wszędzie. Ellinor po prostu tu nie ma.

Zapukać, spytać? Coś mnie powstrzymuje, dawno zaszczepiona obawa. Niemniej nie mam wyjścia. I nie pokona mnie głupi strach.

Podchodzę. Stukam.

Czas wlecze jak ślimak. Aż wreszcie drzwi otwierają się, widzę znajomą już twarz sługi rodu Greene. Twarz, której nigdy nie nazwałbym ciepłą i przyjazną… lecz teraz wręcz bucha chłodem.

– Panna Greene wyszła już – słyszę, zanim udaje mi się wypowiedzieć choćby pół słowa.

Po czym drzwi zamykają się z trzaskiem.

Stoję jak wmurowany, dziesięć sekund, dwadzieścia, pół minuty. Co, na bogów? Ellinor, dlaczego nie czekałaś? I jak mam rozumieć to nienawistne powitanie?

Nie mam pojęcia, co się dzieje. Ale coś musiało się stać.

Ruszam wreszcie. Azaliową do jej wylotu, wciąż przyspieszając, jeden zakręt, drugi, aż do miejsca, gdzie zaczyna się park, na ścieżkę wijącą się wśród zieleni. Teraz już niemal biegnę.

Ostatnie drzewa, pusta przestrzeń. Zwalniam, łapiąc oddech. Już tutaj, przed dziedzińcem, zgromadziły się grupki uczniów czekających do ostatniego momentu, gdy zabrzmią głosy nauczycieli zaganiające ich na plac. Nie dostrzegam wśród nich żadnych znajomych twarzy.

Jednak oni patrzą na mnie.

Czuję to. Ich długie spojrzenia, ciężkie, zaciekawione, niechętne. Widzę usta szepczące jakieś słowa, potwierdzające kiwnięcia głów, nie pomaga to, że ich mijam, wzrok wciąż wbija się w moje plecy. Odbieram myśli, ciemną, zalewającą umysł falę. Przeszywa mnie dreszcz.

Coś się stało. Coś musiało się stać.

Żołądek skręca się w bolesny węzeł. Idę, mimo że najchętniej znów puściłbym się biegiem, ale to niewykonalne, z trudem przeciskam się przez coraz gęstszy tłum, wciąż przyszpilany spojrzeniami. W tym mrowiu atakujących mnie myśli nie potrafię skupić się, odnaleźć aur przyjaciół. Mam wrażenie, że wyczuwam ich, że są gdzieś tutaj, blisko… ale nie jestem tego pewien.

I wreszcie dostrzegam ich. Stoją na uboczu, schowani w cieniu kolumn. Cała piątka. Jest Ellinor.

Są wszyscy. Więc jeśli coś stało się, to nie z wami – myśli przelatują przez głowę. Lecz nie mogę odetchnąć z ulgą, widzę napięcie na waszych twarzach, wiem, że nic nie jest w porządku.

Kilkadziesiąt kroków, które muszę pokonać, wydają się najcięższymi w moim życiu.

Zatrzymuję się przed nimi. Emma zagryza wargę, Kevin kręci głową, Sean ucieka wzrokiem gdzieś w bok, a na twarzy Lily widnieje przerażenie. Spoglądam Ellinor prosto w oczy.

– Nie zastałem cię – to wszystko, co udaje mi się powiedzieć.

– Wyszłam ci naprzeciw – odpowiada cicho – Musieliśmy się minąć.

Może. Może tak było.

Lecz powiedz wreszcie, co się dzieje. Mów. Proszę.

Ellinor chwyta moją dłoń.

– Twój wuj, Edward… złapano go w nocy w Pałacu, z dwoma tuzinami ludzi. Mówi się, że zamierzali zabić Kanclerza i przejąć władzę w Faerie. Dziś… już dzisiaj rozpocznie się jego proces.

Słowa nie chcą złożyć się w logiczną całość.

Edward? Tutaj? Zamach na Kanclerza?

Nie. Po prostu nie.

Wtedy Kevin wskazuje milczący tłum.

– Wie już chyba każdy. Czekali na ciebie… Brian nie omieszkał poinformować, że jesteś bratankiem Edwarda i dokładnie cię opisać. Parszywy gnojek.

Pieprzyć Briana. Pieprzyć ich wszystkich.

Na bogów, wuju, coś ty najlepszego uczynił?

Spojrzenie Ellinor przesuwa się po mojej twarzy.

– Trudno mi to mówić, ale muszę – zaczyna – Oskarżą twego wuja o zdradę i próbę dokonania zamachu stanu… za to przewidziana jest tylko jedna kara. Zostanie wygnany do Szeolu.

W głowie kręci się ogromny wir. Ledwo słyszę jej kolejne słowa.

– Will… już nigdy go nie zobaczysz.

Unoszę głowę ku niebu. I milczę, nie znajdując niczego, co dałoby się powiedzieć.

Poprzez błękit płyną leniwie białe obłoki.

 

 

 

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CC BY-NC-ND 4.0

marek-wasielewski@op.pl

Koniec

Komentarze

Marku_Wasielewski, trafiłeś na portal, na którym publikujemy opowiadania, a Ty zamieściłeś pierwszy tom powieści. To nie jest zabronione, ale obawiam się, że nasi użytkownicy raczej nie czekają na teksty liczące grubo ponad półtora miliona znaków. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szanowny Autorze, bądź przygotowany na bardzo słaby odzew. Albo nawet jego brak. Główny powód podała regulatorzy. 

<><><>

Przeczytałem parę stron początku. Bohater tajemniczy, na pewno posiada – albo posiądzie – jakieś sekretne moce, umiejętności… Ocean możliwości, zanęta na czytelnika. Nic więcej na razie. No, nic poza dokuczliwą narracją w czasie teraźniejszym…

 

Nowa Fantastyka