- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Stymulacja podkorowa, czyli nieodpowiednia dla nieletnich gawęda o pewnej panience

Stymulacja podkorowa, czyli nieodpowiednia dla nieletnich gawęda o pewnej panience

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Stymulacja podkorowa, czyli nieodpowiednia dla nieletnich gawęda o pewnej panience

Na imię miała Kalina i nie mogła poszczycić się ani urodą, ani figurą.

Matka natura poskąpiła jej typowych kobiecych atrybutów, których wypadkowa pozwala plasować dziewczyny na skali atrakcyjności gdzieś pomiędzy “fajna laska” a “zajebista dupa”. Prawdę rzekłszy można powiedzieć, że postać Kaliny była najbardziej akuratnym desygnatem określenia “zupełnie przeciętna”.

Na domiar złego, na twarzy Kaliny prawie nigdy nie malowała się żadna ekspresja, tak jakby mimika była dla kalinowego fizys czymś zupełnie obcym, zbędnym i nie wartym uwagi. A na domiar nadomiaru złego, że pozwolę sobie tak to określić, jej ciało postanowiło w procesie dojrzewania całkowicie pominąć etap wykształcania jakichkolwiek krągłości, u kobiet tu i ówdzie zupełnie przecież naturalnych.

Drewniana twarz i bolesna świadomość bycia obustronnie płaską jak deska sprawiały, że zbywało Kalinie też na pewności siebie, przez co inne dziewczyny nie przepadały za nią, a dla chłopaków zdawała się być całkowicie niewidzialna. Trzymała się więc zawsze na uboczu, wmawiając sobie, że jest brzydka ponad miarę i nigdy nie znajdzie się żaden facet ze stolarskim zacięciem, skłonny wziąć ją na warsztat i przeheblować.

Nie żeby Kalinie specjalnie na rzeczonym heblowaniu zależało, ale przez trzy lata liceum nasłuchała się, najczęściej mimochodem, jak klasowe koleżanki opowiadały sobie o tym i owym. Chichocząc jak trzpiotki, półszeptem dzieliły się na przerwach pierwszymi doświadczeniami, nie szczędząc sobie przy tym pikantnych szczegółów. I choć hormony nie buzowały w ciele Kaliny, jak to normalnym porządkiem rzeczy ma miejsce u nastolatków, to od zasłyszanych historii coraz częściej jej myśli zaprzątały seksualne fantazje.

Aż nadszedł dzień, w którym Kalinie przydarzyło się to, w czego ziszczenie szczerze dotąd powątpiewała.

Stało się to pod koniec czwartej klasy ogólniaka. Czas osiemnastek i jej obecność na urodzinach kilku znajomych sprawiły, że Kalina nieco się uspołeczniła. Zaś ten jej niespodziewany proces socjalizacji osiągnął swój szczyt pomysłem, by zorganizować własną uroczystość urodzinową, na którą zaprosiła niemal całą klasę.

Rodzice dziewczyny, mając świadomość czego mogliby być niechcianymi świadkami, ulotnili się na weekendowy wyjazd, zostawiając córce wolną chatę. Ze względu na przyjemną, czerwcową aurę, urodziny odbyły się jednak nie w domu, a w ogrodzie.

Było ognisko i był alkohol. Podpici goście późną nocą zbierali się do domów grupkami. Gospodyni Kalina, która zachowała niemal całkowitą trzeźwość, opróżniając wyłącznie lampkę szampana w pierwszym toaście, żegnała ich przy furtce, życząc bezpiecznego dotarcia do łóżek. W końcu została tylko ona i Piotrek, klasowy żartowniś, średnio nietrzeźwy oraz niezbyt chętny do opuszczenia ogrodu i wyruszenia w drogę. 

Zaoferował więc ów Piotrek Kalinie pomoc w sprzątaniu, z której to oferty dziewczyna chętnie skorzystała. A gdy wszystkie ślady po imprezie zostały usunięte i definitywnie nastał już czas pożegnania, nieoczekiwanie Piotrek złapał stanowczym ruchem dziewczynę w pasie, przyciągnął do siebie i pocałował mocno, nachalnie, pożądliwie.

Zaskoczył Kalinę, do której zrozumienie co się właściwie dzieje przyszło dopiero po chwili, lecz ostatecznie bez słowa protestu poddała się karesom. Co było potem? Ano więcej pocałunków, uścisków, zrywania ubrań oraz całe mnóstwo ochów i achów.

Byłaby może i ta scenka młodzieńczej miłości, uprawianej w ciepłą czerwcową noc na trawniku za domem, w jakiś sposób urocza, gdyby nie jeden szkopuł. Otóż zapał oraz wspomniane ochy i achy były wyłącznie męskie, choć może raczej należałoby powiedzieć: chłopięce.

Nie mając wcześniejszych doświadczeń, Kalina nie wiedziała jak się zachować. Leżała więc tylko, nieruchoma jak kłoda, beznamiętnie wpatrując się w wykrzywiane spazmami rozkoszy, bujające się nad nią w przód i w tył, spocone oblicze Piotrka. Żaden mięsień twarzy nie drgnął Kalinie nawet wtedy, gdy chłopak wyszedł z niej w ostatniej chwili, kończąc na brzuchu.

No i tak on zadowolony, uśmiechnięty, gramolący się z ziemi, próbował wstać, jednocześnie zakładając spodnie, a ona… A Kalina nadal bez najmniejszego nawet ruchu, jakby była jedną z tych lalek, niegrzecznych zabawek, które można kupić w każdym sex shopie. Niewzruszona pozostała kiedy Piotrek zapytał ją o to, jak się czuje. Nie drgnęła nawet, kiedy speszony chłopak wyjąkał słowa bezosobowego pożegnania i szybkim krokiem, nie spoglądając wstecz, skierował się w stronę furtki.

Po żenującej rejteradzie kochanka leżała tak jeszcze Kalina przez jakiś czas, a potem schowała twarz w dłoniach, przeturlała się na brzuch i rozpłakała. Nie tak w wyobraźni, w wieczornych fantazjach, przeżywała swój pierwszy raz. Przecież miało być jak w opowieściach koleżanek, a nie tak, tak… Nijak.

Kiedy Piotrek ją objął, rzeczywiście poczuła podniecenie, lecz później, z każdą chwilą, malało ono coraz bardziej i bardziej, zaś w trakcie penetracji nie zostało już z niego zupełnie nic.

I kiedy wstrząsana szlochem wyrzucała sobie, że na pewno coś zrobiła źle, winiła się za tę nijakość, poczuła naraz, że o wewnętrzne strony jej ud ociera się coś szorstkiego i twardego. Coś, czego dotyk niespodziewanie na powrót budzi zgasłe podniecenie i rozpala je daleko poza to, które odczuwała wcześniej. Zaintrygowana stłumiła płacz, usiadła i przyjrzała się temu, co sprawiało jej tak wielką przyjemność.

Korzeń.

Wystający z ziemi, należący do rozpościerającego nad nią swą koronę grabu, który szeroki i potężny rósł w ogrodzie odkąd pamiętała. Położyła na nim dłoń i poczuła przepływające pod wygładzoną korą soki, których ruch ku pniu i dalej, do gałęzi oraz liści, pulsował w takt pompowanej przez jej serce krwi. 

Podniecenie Kaliny wciąż narastało, aż osiągnęło szczyt tak niebotyczny, że do reszty zdarła z siebie spodnie i okrakiem dosiadła korzenia. Ocierała się o niego coraz mocniej i intensywniej, szybciej i pożądliwiej, dążąc do rozładowania napięcia w fali orgazmu, który hurmem objął całe jej ciało, od koniuszków palców stóp po sam czubek głowy. Wreszcie dziewczyna z jękiem osunęła się na trawę wyczerpana i jeszcze przez dłuższą chwilę dygotała z rozkoszy.

Resztę nocy spędziła w ogrodzie, a jej dłoń do samego rana czule gładziła wilgotny, twardy korzeń majestatycznego drzewa.

Od tamtej pory chłopcy przestali zaprzątać głowę Kaliny, a do dziewczyn ponownie nabrała większego dystansu. 

Wcześniej nie miała pojęcia, co chce robić w życiu, na jakie studia pójść, ale wraz z nocną pourodzinową przygodą doznała objawienia: biologia. A konkretniej specjalizacja w kierunku botaniki i jeszcze dalej oraz węziej, czyli dendrologia.

Rozpoczęła więc Kalina okres intensywnej nauki, ażeby pozytywnie przejść egzaminy na wybranej uczelni, która dawała jej możliwość rozwoju w upragnionym kierunku. A wieczorami, kiedy miała pewność, że nikt jej nie zobaczy, równie intensywnie co nauce oddawała się na tyłach domu zaspokajaniu siebie. 

Stary grab witał ją wówczas szumem zielonej korony, a ona wtulała się w jego szorstki pień, wpijała palce w chropowatą korę. Czasem wspinała się na którąś z gałęzi, oplatała ją nogami i ujeżdżała aż do spełnienia, zaś kiedy indziej zadowalała się tylko ssaniem młodych gałązek albo lizaniem piłkowanych krawędzi liści.

Nie trwała jednak ta sielanka zbyt długo, ponieważ Kalina z wyróżnieniem zdała egzaminy na studia, a to wiązało się z przeprowadzką do innego miasta.

Od rozpoczęcia studiów rzadko pojawiała się w rodzinnym domu, zaś kiedy odwiedzała rodziców, tak naprawdę odwiedzała swoje drzewo, z którym nocami ukradkiem nadrabiała okresy seksualnej abstynencji. I choć wyczekiwała tych dni, to z każdą kolejną wizytą grab coraz mniej ją pociągał. Zmiany pór roku z lata na jesień, a potem z jesieni na zimę, odebrały drzewu wiele seksapilu, ale nie to było powodem słabnięcia jej gorących jeszcze niedawno uczuć.

Kalina po prostu zapragnęła czegoś więcej. Przecież nie zobowiązywała się wobec grabu, że będzie z nim już na zawsze, wierna aż do grobowej deski i zachciało się jej przygód.

Zaczęło się od tego, że wieczorami, kiedy wyczerpana wracała z całodziennych wykładów, odpalała laptopa, w wyszukiwarce grafiki wpisywała hasła “potężne drzewa”, “nabrzmiałe korzenie” albo “grube konary” i na około godzinę zatracała się w fantazjach z happy endem. Wykupiła prenumeraty czasopism “Echa leśne”, Drzewa, krzewy, park” oraz “Komunikaty dendrologiczne”, które były dla niej jak magazyny porno. Przez chwilę zastanawiała się też nad prenumeratą “Szkółkarstwa”, lecz uznała, że są pewne granice, których nigdy nie przekroczy. Zaś w księgarni, gdy płaciła przy kasie za “Wielki, ilustrowany atlas drzew”, policzki płonęły jej, jakby to była co najmniej “Kamasutra”.

Ostatni raz z grabem zaliczyła w święta. W sumie nawet nie miała takiego zamiaru, ponieważ pozbawione liści drzewo prezentowało się żałośnie, ale nakręciło ją ubieranie choinki. Ścięty przez ojca w pobliskim lasku, niespełna dwumetrowy świerk ocierał się kłującymi igłami o ciało Kaliny, kiedy dziewczyna wieszała na jego zielonych gałązkach cukrowe laseczki, nabrzmiałe bombki i kolorowe światełka. Dotyk igiełek martwego drzewka podniecił Kalinę i musiała dać temu upust, odwiedzając późno w nocy grab, który dał jej spełnienie pomimo przeraźliwego zimna, na które dziewczyna wystawiła swoje nagie ciało.

Po świętach wróciła z powrotem do miasta, do kawalerki i pierwszym co zrobiła, było kupno drzewka bonsai, świerku europejskiego, który rychło ochrzciła pieszczotliwym mianem “bangzai”, a to ze względu na jego zastosowanie. A zastosowanie, bez zbędnych niedomówień, miał ten dzielny, mały świerk jedno – służył masturbacji. Jedni mają wibratory albo inne dilda, inni ogórki lub banany, Kalina zaś miała bonsai, które wkładała sobie między nogi, gdy na laptopie odpalała kompilację pikantnych scen z kilku filmów. Jeśli kto byłby ciekaw, to rzeczona składanka zawierała między innymi Enty z “Władcy pierścieni”, fragmenty “Zielonego rycerza” oraz ujęcia Groota ze “Strażników galaktyki” . Ostrzejsze scenki, jak te z Pinokiem albo Bijąca Wierzbą z “Harry’ego Pottera” były w osobnym, rzadziej oglądanym pliku, na który Kalina musiała najpierw złapać odpowiedni nastrój.

Kiedy tylko zima zelżała i zaczęło się mieć ku wiośnie, zaczęła Kalina popołudniami spacerować po miejskich parkach. Czekała na czas, kiedy drzewa na powrót okryją się liśćmi, odzyskując zielony seksapil i zawczasu rozglądała się za potencjalnymi partnerami do upragnionych igraszek.

Pomiędzy późną wiosną a końcem lata Kalina niejednokrotnie spełniła swoje fantazje, zaliczając wiele udanych stosunków z dwoma tuzinami drzew, należącymi do kilku różnych gatunków. I choć towarzyszący jej nocnym wyprawom dreszczyk emocji, świadomość że ktoś może ją nakryć, miał swój urok, to dziewczyna szybko się nim zmęczyła.

Po sytuacji, w której na ocieraniu się o kasztanowiec przyłapał ją parkowy żul uznała wreszcie, że musi znaleźć inny, bezpieczniejszy sposób na rozładowywanie seksualnego napięcia, które narastało w niej coraz częściej oraz intensywniej. Jeszcze niedawno pojedynczy stosunek wystarczał jej na co najmniej tydzień, lecz jej apetyt nieustannie rósł i jeśli nie uprawiała seksu przez dwa dni, nie potrafiła się skupić, wciąż myśląc o sztywnych pniach, twardych korzeniach i płonących konarach. 

Szukając w internecie zdjęć egzotycznych gatunków drzew do swojego rubfolderu, niejako przez przypadek trafiła pewnego dnia na aplikację o nazwie Timber. Rzeczona platforma społecznościowa oferowała ludziom o upodobaniach podobnych do tych, które miała Kalina, publikowanie zdjęć drzew, których byli właścicielami i które skłonni byli udostępnić innym amatorom dendrofilii do igraszek. Początkowy entuzjazm Kaliny szybko jednak został zgaszony, ponieważ mechanizm parowania funkcjonował w oparciu o wymianę – ja udostępniam ci swoje drzewo, ty udostępniasz swoje mnie. Mieszkając w kawalerce Kalina nie miała ogrodu, a tym bardziej drzewa, które byłoby jej własnością, z kolei grab za domem rodziców byłby się może i nadał, ale zorganizowanie komuś obcemu schadzki z nim wydawało się zbyt karkołomnym przedsięwzięciem.

I byłaby się Kalina zniechęciła oraz usunęła aplikację, gdyby wcześniej nie przesunęła kilku zdjęć w prawo, co zaowocowało kontaktem z pewnym mężczyzną, właścicielem pokaźnego ogrodu, niemalże parku, pod miastem. Dzięki niemu Kalina dowiedziała się, że prócz dendrofili, do których sama się bez wątpienia zaliczała, istnieją także dendrofilofile, czyli ludzie, którzy spełnienie zyskać potrafią wyłącznie wtedy, gdy przyglądają się harcom innych.

Całą końcówkę lata i pierwsze tygodnie jesieni jeździła więc Kalina codziennie na obrzeża miasta autobusem, gdzie spędzała upojne chwile w ogrodzie nowego przyjaciela, zaliczając drzewo po drzewie. Szybko przyzwyczaiła się do audytorium podczas seksu i pan Onufry, właściciel ogrodu, nie tylko przestał jej przeszkadzać, ale jego obecność jeszcze bardziej dziewczynę nakręcała. To on namówił ją na pierwsze treesome, podczas którego jednocześnie kopulowała z dwiema zrośniętymi u podstawy sosnami. A skoro zaliczyła seks z dwoma drzewami naraz, to zachciała spróbować i z trzema, potem z czterema, pięcioma i tak dalej.

Tam nikt, prócz pana Onufrego nie mógł jej zobaczyć ani usłyszeć, więc przestała się w swych figlach hamować. W dzień była wzorową studentką, a wieczorami ujeżdżała wyprężone konary, ssała gałązki, ruchliwym językiem penetrowała zagłębienia w korze i pozwalała lepkiej żywicy spływać po piersiach. Zafascynowany jej zabawami Onufry zachęcał Kalinę do tego, by była głośna, więc po całym ogrodzie nieraz niosły się głośne stękania, jęczenie, okrzyki rozkoszy i sprośne, rzucane w ekstazie słowa o gutowaniu na twarz, wpychaniu orzechów do dziupli, fotosyntezowaniu na ostro, pieszczeniu żołędzi oraz wiele innych.

Ale jesień minęła, przyszła zima. Kalina nie miała zamiaru odmrażać sobie czegokolwiek, więc zaprzestała wypadów do ogrodu pod miastem. Do łask wrócili mały bangzai, mecze reprezentacji piłkarzy nożnych oraz “Atlas drzew i krzewów”. Lecz i to na krótko, ponieważ zaraz po świętach udało się Kalinie załapać na praktyki w miejskiej palmiarni.

Kigelia afrykańska, bananowiec, palma meksykańska, figowiec. Kalina nie przepuściła żadnemu drzewu. W dzień odnajdywała przyjemność płynącą z pracy w tym miejscu, a wieczorami, gdy zostawała po godzinach, zaznawała innego rodzaju przyjemności, zamieniając palmiarnię w swój prywatny burdel.

Zakończyła praktyki, pozostawiając za sobą dobre wrażenie. Sumienna, pracowita, z pasją. Sama prawda. Pod jej ręką rośliny budziły się do życia, nabierały wigoru, intensyfikowały przepływ substancji odżywczych wewnątrz pni i gałęzi. I nawet najbardziej zmarniałe, zdawałoby się spisane na straty okazy, wracały do formy, prężyły się dumnie, jakby próbując dorosnąć do odciśniętych w słojach, naraz odkrytych ambicji. 

Na wiosnę Kalina ponownie zaczęła odwiedzać ogród za miastem, gdzie niespodziewanie nadarzyła się jej okazja do zarobku. Owszem, rodzice płacili jej czesne, opłacali rachunki za kawalerkę, a do tego jeszcze sypali groszem na życie poza domem i jakoś to Kalinie wystarczało na codzienne funkcjonowanie, jednak o przyoszczędzeniu choćby niewielkiej kwoty nie mogło być mowy. Gdy więc pan Onufry zaproponował dziewczynie założenie profilu na OnlyBranch, a sam zaoferował się podjąć rolę kamerzysty, Kalina, pomimo początkowego sceptycyzmu, zgodziła się na przedstawiony plan. Jej wątpliwości ostatecznie rozwiały kwoty, które można było zarobić, ponieważ ku jej bezbrzeżnemu zdumieniu okazało się, że społeczność dendrofili była całkiem spora, a zapotrzebowanie na erotyczne treści z tej gałęzi branży porno ogromne.

Oczywiście nie chciała narazić swojej uczelnianej reputacji, więc na publikowanych pod pseudonimem Dendro-loszka materiałach twarz zawsze miała zasłoniętą – raz dużym kawałkiem kory, innym razem kuchenną deską do krojenia, a kiedy indziej drewnianym cebrzykiem. Szybko dorobiła się sporej gromadki wiernych fanów i subskrybentów, którzy gotowi byli płacić duże sumy za jej ekskluzywne i coraz odważniejsze treści. Żeby utrzymać zainteresowanie społeczności i urozmaicić content, doszli z panem Onufrym do wniosku, że trzeba wyjść poza ogród.

Początkowo wybierali się na wycieczki do lasu lub na plantacje, uprzednio upewniając się, że w okolicy nie kręci się żaden grzybiarz, ogrodnik, leśnik lub inny miłośnik przyrody. Dzięki tym wypadom Kalina przeżyła ogrom seksualnych przygód, spełniając wiele ze swoich drzewnych fantazji. W bukowym lasku, gdzie młode drzewka pod wpływem pieszczot zrosiły całe jej nagie ciało gęstą, miodowozłotą żywicą, zaliczyła swoje pierwsze buk-kake. W trakcie ostrych akcji z akacją nabawiła się licznych ukłuć i zadrapań, lecz uznała, że było warto. Skąpany w słońcu jabłoniowy sad z kolei pozwolił jej przekonać się, że zabawy sad-o-maso również potrafią przynieść satysfakcję i spełnienie. Zaś kiedy na potrzeby jednej ze scen grubymi linami przywiązał ją Onufry do samotnego wiązu, rosnącego pośród złotych pól pszenicy, rozsmakowała się w bondage’u.

Pieniądze z wyświetleń i subskrypcji zaczęły spływać szerokim strumieniem. Kupiła sobie za nie Kalina samochód, zaczęła regularnie korzystać z usług fryzjera i kosmetyczki, odżywiała się znacznie lepiej oraz zdrowiej. Lecz przede wszystkim zaokrągliła się w miejscach, w których dotąd była zupełnie płaska, dzięki czemu nabrała pewności siebie. Tak jakby drzewa w zamian za jej czułe, pobudzające do życia pieszczoty, oddawały Kalinie trochę własnej energii i witalności.

I tak, rozwijając się naukowo, a jednocześnie rozbudowując kanał o nowe, wyuzdane treści, dotarła Kalina bez przeszkód do końca dwunastego semestru i magisterki. Studia ukończyła z reputacją wysokiej klasy specjalistki, a fragmenty jej pracy naukowej zdobyły szerokie uznanie w środowisku akademickim i doczekały się druku w kilku branżowych periodykach. W następstwie jej osiągnięć na wybranym poletku, jak z rękawa posypały się oferty pracy, wśród których Kalina mogła do woli przebierać. 

W ciągu pięciu ostatnich lat przepoczwarzyła się Kalina z zahukanej dziewczyny z prowincji w dorosłą, świadomą siebie i własnej wartości kobietę, a kariera naukowa oraz prestiż stały się dla niej o wiele ważniejsze od pieniędzy, które zarabiała na pornografii.

Kiedy zdecydowała się przyjąć jedną z dobrze rokujących ofert pracy, uznała wreszcie, że czas skończyć z erotyką. Pieniędzy miała dość, a dalsze ryzyko wiedzenia podwójnego życia stało się dla niej zbyt wielkim obciążeniem. Z rozczarowanymi jej decyzją fanami pożegnała się, publikując ostatnie pikantne filmiki, na których zaliczyła dwójkę celebrytów – a konkretnie cis Henrykowski oraz dąb Bartek.

Co nie powinno dziwić, najbardziej niezadowolony z zamknięcia dochodowego kanału był pan Onufry, który nawet próbował Kalinę szantażować, odgrażając się ujawnieniem jej prawdziwej tożsamości. Groźby ostatecznie wycofał, ponieważ uwierzył, kiedy dziewczyna obiecała mu, że w razie ich spełnienia Onufry już nigdy nie będzie mógł czuć się bezpiecznie w pobliżu żadnego drzewa. A uwierzył, bo naoglądał się przez ostatnie cztery lata, jak pod dotykiem dziewczyny zielone kolosy szumią liściastymi koronami w bezwietrzną pogodę; jak pod wpływem pieszczot ich korzenie przebijają się spod ziemi i wiją w paroksyzmach rozkoszy; jak sztywne konary naginają się ku ustom Kaliny, a młode gałązki łapczywie oplatają jej ciało. Mężczyzna wiedział, że Kalina ma w sobie moc, dzięki której na jej rozkaz drzewa gotowe będą go zatłuc, zgnieść lub zadusić, wrócił więc pan Onufry do bycia starym człowiekiem, mieszkającym samotnie w niewielkim domku pośrodku okazałego ogrodu. Nie mógł być jednak zły na Kalinę, bo ta scedowała na niego prawa autorskie do kanału i wszystkich tworzonych razem treści. Zrobiła to trochę z litości wobec starca, trochę z sentymentu za wspólnymi latami, lecz głównie dlatego, że chciała się na dobre odciąć od tego etapu swojego życia.

Kolejne lata przyniosły Kalinie same zawodowe sukcesy i wciąż rosnące uznanie. Publikowała regularnie w naukowych czasopismach, wydawała specjalistyczne książki i podręczniki, zapraszano ją na odczyty, wykłady, do współpracy przy filmach dokumentalnych, i nawet kilka razy gościła w telewizyjnym studiu. Przy okazji dorobiła się doktoratu. 

Może to przez wir pracy, w który się rzuciła, a może po prostu wydoroślała, ale niegdysiejszy przemożny głód cielesnych doznań, którego nie dało się zaspokoić, znacząco zelżał. Nie, żeby Kalina jakoś specjalnie odmawiała sobie seksu, jednak stała się bardziej wybredna. Wiele podróżowała po świecie, dzięki czemu mogła zaznać przyjemności z bardziej egzotycznymi gatunkami drzew, których w kraju próżno było szukać nawet w palmiarniach lub arboretach. I tak na przykład w trakcie pobytu w Japonii wymykała się wieczorami z hotelu, by zabawiać się z pięknymi, obsypanymi różowym kwieciem sakurami; na Madagaskarze ocierała się o grube pnie baobabów, zaś w znanym parku położonym na terenie słonecznej Kalifornii, o mało nie została przyłapana przez strażnika leśnego na ekstatycznych zabawach z niebosiężnymi sekwojami. 

Niezależnie jednak od tego, gdzie się wybierała w tych swoich zagranicznych wypadach – czy to prywatnie, czy zawodowo – zawsze towarzyszył jej wierny, mały bangzai. Niewielkie drzewko było jej kołem ratunkowym, którego używała w rzadkich chwilach nawrotu seksualnego niezaspokojenia, kiedy na podorędziu nie miała żadnego pełnowymiarowego okazu. Dendrolog z bonsaiem – tak ją określano, kiedy ktoś chciał o Kalinie coś powiedzieć, lecz z pamięci umknęła mu jej godność.

Praca, wykłady, badania, wyjazdy. Hotele, hostele, ośrodki badawcze, namioty rozbijane pośród leśnej głuszy. Przez większość roku była Kalina w rozjazdach, więc jedyny kąt, który mogła uznać za własny, był jej pokojem w rodzinnym domu. Wracała jednak do niego Kalina niechętnie, bo choć coraz starsi rodzice cieszyli się z jej zawodowych sukcesów, to coraz częściej w rozmowach przy stole przewijał się temat męża i wnuków. Odkąd Kalina nabrała kształtów zaczęli kręcić się wokół niej różni mężczyźni, doktoranci, profesorowie, wykładowcy i badacze, jednak z powodu swoich upodobań niezmiennie odrzucała ich zaloty. Był jeszcze jeden powód, dla którego Kalina nie chciała zbyt często przebywać w domu rodziców. A rzeczony powód znajdował się na tyłach, kładąc cień swojej korony na dużą część niewielkiego ogrodu. 

Grab rósł tam nadal, już nie tak dorodny i piękny jak we wspomnieniach Kaliny. Ojciec czasem napomykał, że od jej wyjazdu drzewo wyraźnie zmarniało, że chyba jakaś choroba się do niego przyplątała, bo w lato już się tak nie zieleni, na jesień cały się ugina pod naporem zimnego wiatru, a po każdej zimie część jego gałęzi obumiera. Prosił ojciec swoją córkę, specjalistkę od drzew, by się staremu grabowi przyjrzała, lecz Kalina zawsze miała jakąś wymówkę, by do drzewa nie iść. Unikała wyjść do ogrodu i tylko czasem, późną porą, siadała przy oknie swojego pokoju z bangzaiem wepchniętym pomiędzy uda, przyglądała się grabowi przez chwilę, a potem zasuwała zasłony i przymykała oczy, wspominając swój pierwszy raz. 

A więc Kalina wpadała do domu i zaraz z niego wypadała, gnana pracą i obowiązkami. Na dłużej zostawała tylko w święta bożego narodzenia, głównie po to, by sprawić rodzicom przyjemność. Poza tym w zimie nikomu nawet do głowy nie przychodziło przebywać w ogrodzie albo nagabywać do przyjrzenia się roślinom. W zimie jedynymi drzewami, którymi przejmują się ludzie, są świąteczne choinki.

Praca naukowa dawała jej możliwość zwiedzania nowych miejsc, co Kalina skrzętnie wykorzystywała. Zaliczała więc kraj za krajem i drzewo za drzewem jak dotychczas, jednak podczas większości igraszek nie czuła już tego żaru, tych rozdygotanych rozkoszą emocji, co kiedyś. Szukała ich, tęskniła za nimi i kiedy już myślała, że przepadły bezpowrotnie, że już nie wrócą, znów dane jej było je poczuć.

Stało się to dzięki drzewu Tamboti, które napotkała w trakcie miesięcznego pobytu w RPA. Jego smukły, chropowaty pień od razu rzucił się w oczy Kalinie i spowodował intensywne uderzenie gorąca, którego dawno nie czuła. I choć kora, o którą się ocierała, miejscami zdarła jej skórę do żywego, a toksyczne soki boleśnie podrażniły jej ciało i spowodowały mdłości, przy Tamboti Kalina znów poczuła radość z seksu. 

Niedługo później w Tanzanii doprowadziła Kalinę do podobnej ekstazy łoskotnica pękająca i podobnie jak Tamboti pozostawiła na ciele dziewczyny ślady, podrażniając sokami skórę i siniacząc całe ciało uderzeniami wybuchających w ekstazie nasion.

Ciągnęło już teraz Kalinę tylko do bad boyów świata drzew, którzy dawali jej przyjemność, jednocześnie sprawiając ból. Więc po łoskotnicy następne w kolejce prężyły twarde pnie przed Kaliną excoecaria agalloha, kulczyba wronie oko, cerbera złocista, namibijskie drzewo butelkowe i wiele, wiele innych.

Lecz kiedy trafiła Kalina do Panamy, w jej życiu dokonał się kolejny zwrot. Razem z czterema kolegami po fachu wybrała się na ekspedycję naukową, której celem były badania nad miejscowymi fikusami. Każdy z towarzyszących jej mężczyzn od pierwszego dnia wyprawy nadskakiwał Kalinie i smalił do niej cholewki, lecz efekty ich starań pozostawały bez echa. Jednak w tej gęstej, parnej dżungli, w samym jej zielonym, tętniącym życiem sercu, wreszcie odnalazła Kalina coś, co można by nazwać miłością. 

Jej wybranek był figowcem wielkolistnym, ficus macrophylla. Zauroczyła Kalinę ażurowa plątanina jego korzeni podporowych, pełna załamań i nieregularności, buzująca wewnątrz splotów niepohamowaną witalnością. Zakochała się w jego rozłożystej, gęstej koronie, tak ogromnej, że byłaby zdolna osłonić cieniem boisko piłkarskie. W zachwyt wprawiły dziewczynę jego surowe piękno i potęga.

Ekspedycja dobiegła końca, lecz Kalina ani myślała wracać do kraju. Zamiast tego wymówiła się przed kolegami pilnym wyjazdem i opłaciła tubylczego przewodnika, by ten zamiast do miasta, zabrał ją do swojej wioski na kilka dni, a potem z powrotem na skraj dżungli. Stamtąd, posiłkując się wskazaniami GPS, Kalina wróciła do swego ukochanego. 

U stóp potężnego drzewa porzuciła cały swój dobytek i wtuliła się jego splątane pnie. Figowiec przyjął ją z otwartymi gałęziami, przylgnął do niej, jak ona do niego i oboje zatracili się w rozkoszy.

Zakochana dziewczyna nie chciała odrywać się od swej miłości, trwała więc przy wybranku całymi dniami i nocami. Jej dotyk wzbudzał przepływ soków pod korą, stymulował wzrost drzewa, które w zamian karmiło kochankę swą energią, dostarczało jej ciału substancji odżywczych, dzięki czemu Kalinie niczego nie było trzeba. 

Żyła Kalina teraz na pograniczu snu i rzeczywistości, nieświadoma tego co działo się wokół, zaślepiona bliskością kochanka, oderwana od spraw przyziemnych. Nie pamiętała już prawie swojego starego życia przed figowcem, zatracała się w nim, a on wypuszczał coraz to nowe powietrzne korzenie i oplatał ją nimi coraz ciasnej, dusił i tłamsił, zaciskał się na jej ramionach, piersiach oraz udach. Była jego, więc pętał ją, przywiązywał do siebie, odcinał od świata.

I byłaby Kalina zginęła w tej leśnej głuszy, gdyby nie jeden ze zdarzających się dziewczynie coraz rzadziej przebłysków jasnych myśli, którego przedmiotem był jej wieloletni towarzysz, mały bangzai. Przejaw nagłej troski o totumfackie drzewko, z którym zwiedziła kawał świata stał się asumptem do rozwarcia ciężkich, zaklejonych żywicą powiek. Kalina, z trudem obracając głowę na zesztywniałym karku, rozejrzała się półprzytomnie wokół. Dostrzegła swój porzucony plecak, a obok niego cienki splot powietrznych korzeni figowca, poprzez które zauważyła sczerniały pieniek z rachitycznymi, pozbawionymi życia gałązkami. U stóp owego pieńka łożyła się brunatna masa zbutwiałych liści. 

Mętne oczy Kaliny zaszkliły się od łez, ponieważ dotarło do niej, że wewnątrz korzeni figowca tkwi martwy już bangzai. Zazdrosny i wiecznie głodny kochanek dziewczyny zabił jej przyjaciela. Wraz z sokami wyssał z niego życie i Kalina zrozumiała, że ją czeka podobny los.

Krzyknęła z bólu i rozpaczy, z poczucia straty i gniewu, który nabrzmiał w jej ciele. Kalecząc ciało, zdzierając skórę wyrwała się Kalina z uścisku figowca. Uwolniła ręce, potem nogi, napięła mięśnie i wyswobodziła opleciony drewnianym uściskiem tułów. Na kolanach, drżąc z wyczerpania, doczołgała się do plecaka. Wyciągnęła z niego maczetę i z powodowaną gniewem siłą trzema uderzeniami ścięła korzenie, które zadusiły malutkie drzewko. 

Wiedziała, że ten akt agresji jest próżny, że nie przywróci bangzaiowi życia, ale nie dbała o to. Nachyliła się nad martwym pniem, spierzchnięte usta wycharczały słowa przeprosin. Nic więcej nie mogła zrobić.

Potem wyjęła z plecaka butelkę wody i wypiła ją łapczywie. Wyszperała kilka stwardniałych proteinowych batoników i wmusiła je w siebie, ciężko pracując szczękami. Musiała stąd odejść, uciec, zostawić morderczego kochanka i wrócić do świata, pomiędzy ludzi. 

Z trudem stanęła na nogach, spróbowała podnieść plecak, lecz nie miała sił, więc wyrzuciła z niego wszystko, co nie było potrzebne do wydostania się z lasu. Wśród szpargałów znalazła kosmetyczkę, niewielki kuferek z lusterkiem i przyjrzała się swojemu odbiciu: zapadnięte policzki, ziemista cera, blade usta, wyłupiaste oczy i kruche, łamiące się pod dotykiem włosy. Poniżej twarzy wątła szyja, jeszcze niżej poszarpane ubranie, ledwo zakrywające płaską klatkę piersiową, kościste ramiona, wklęsły pod wystającymi żebrami brzuch.

To, czym w zamian za miłość obdarzyły Kalinę drzewa, figowiec odebrał z nawiązką. Jego zachłanność zostawiła anorektyczny cień dawnej Kaliny, a ostatecznie zostawiłaby pewnie same kości, zamknięte w pachnącym żywicą i śmiercią uścisku korzeni.

Nie oglądając się za siebie, chwiejnym krokiem ruszyła Kalina w drogę powrotną, przez las, do ludzi i cywilizacji. Do domu.

Zyskała potem Kallina spory, choć niechciany, rozgłos. Zaginęła siedem miesięcy wcześniej i wielu już postawiło na niej krzyżyk, aż tu nagle pojawiła się z powrotem wśród żywych. Polska ambasada w Panama City wzięła ją pod kuratelę, załatwiła wszelkie formalności i wyczarterowała lot do kraju, gdzie odnalezioną, cudownie ocalałą wybitną polską dendrolog – tak o niej pisano i mówiono w mediach – z pompą powitano na lotnisku, jak jakąś bohaterkę narodową. Główne media informacyjne jeszcze przez długi czas po jej powrocie dobijały się do niej, prosząc o wywiady i obiecując niezłe pieniądze za podzielenie się historią o tym, jak udało jej się przeżyć w dżungli.

Lecz te obietnice sławy i pieniędzy Kaliny nie interesowały. Chciała odpocząć, pozbierać się, przemyśleć kilka spraw, a do tego potrzebowała spokoju. Zaszyła się więc w domu rodziców i nigdzie nie wychodziła, a ciekawskich dziennikarzy sprzed progu wyganiał w diabły jej podstarzały już ojciec i sekundująca mu zza pleców matka.

Rodzice w ogóle nie pytali Kaliny o jej zaginięcie i dalsze perypetie. Od razu zrozumieli, że dziewczyna nie chce o tym rozmawiać, więc omijali temat szerokim łukiem i tylko cieszyli się z obecności córki w domu. Kalina była im za to bezbrzeżnie wdzięczna.

Długo Kalina dochodziła do siebie. Kontakty ograniczała do wieczornych rozmów z rodzicami przy kolacji, a tak całe dnie przesypiała lub oddawała się rozmyślaniu o swoim życiu i dokonywanych dotychczas wyborach. Z rzadka oddawała się jakiejś lekturze lub włączała komputer i przeglądała internetowe serwisy informacyjne. Do pracy na razie nie chciała wracać, nie miała bowiem ochoty na kontakt z jakimkolwiek drzewem, a z tym wiązałyby się jej obowiązki służbowe.

Na wiosnę ojciec podczas jednej z kolacji rzucił mimochodem, że rosnący w ogrodzie na tyłach grab, który przez ostatnie lata zmarniał i zdawało się, że trzeba będzie go w niedługim czasie ściąć, po raz pierwszy od bardzo dawna zazielenił się soczystymi liśćmi i wypuścił mnóstwo młodych pędów. Tak jakby sama obecność Kaliny w rodzinnym domu sprawiła, że drzewo odżyło. Dziewczyna machnęła ręką na te rewelacje, lecz późną nocą, dręczona przez bezsenność odchyliła ciężką zasłonę, która od jej powrotu wisiała w oknie nieruszona i przyjrzała się grabowi.

Drzewo jakby tylko na to czekało. Poruszyło gałęziami, zafalowało liśćmi, podziemnym ruchem korzeni wybrzuszyło glebę wokół. Spłoszona Kalina odskoczyła od okna, po czym wróciła do łóżka, jednak oka tej nocy nie zdołała zmrużyć nawet na chwilę. Coś się wtedy zmieniło. Wraz ze wspomnieniami coś do niej wróciło.

Następnego dnia wyszła Kalina po raz pierwszy od pół roku z domu. Po kolacji udała się do ogrodu i stanęła naprzeciw swojego pierwszego kochanka. Nie zdecydowała się jeszcze na to, by podejść do niego bliżej, by go dotknąć, lecz każdego kolejnego dnia robiła ku niemu o jeden krok więcej.

W niedzielę tydzień później, kiedy jej rodzice udali się do kościoła na wieczorną mszę, stanęła wreszcie Kalina przy samym drzewie. Wyciągnęła rękę, położyła dłoń na szorstkim pniu, poczuła buzujące pod korą soki, jej uszy wypełnił szum liści, w nozdrza uderzył zapach żywicy.

Przymknęła oczy i przypadła do grabu, wtuliła się w niego. Poczuła się jak dawniej, uczucia wróciły, lecz w zmienionej formie. To już nie było szczeniackie pożądanie czy młodzieńcza fascynacja, tylko coś dojrzalszego i bardziej świadomego.

Od tego wieczoru Kalina codziennie odwiedzała grab, opowiadała mu o tym, co przeżyła, o swoich traumach i nadziejach, a on cierpliwie słuchał. Z czułością gładziła jego gałęzie, a on szumiał w odpowiedzi na jej dotyk. Pobudzała go do wzrostu, a on na powrót dawał jej to, co w swojej zachłanności odebrał figowiec.

Kwitł więc grab i kwitła Kalina – na powrót nabierała pewności siebie, znów zaokrąglała się tu i ówdzie, ponownie nabierała chęci do życia.

Niedługo potem wróciła do pracy, do badań i tego, w czym była dobra i co sprawiało jej radość. Już nie wyjeżdżała na kolejne wyprawy, wolała pracować na miejscu, żeby móc codziennie wracać do domu, rodziców, ogrodu i czekającego w nim drzewa. Można powiedzieć, że wreszcie zapuściła korzenie.

Nastał w życiu Kaliny spokojniejszy okres, w którym rozdzielała życie osobiste od zawodowego, przeznaczając na oba mniej więcej tyle samo czasu. Praca w miejscowym instytucie sprawiała jej radość i dawała poczucie celu, domowe zacisze ze starzejącymi się coraz wyraźniej rodzicami zapewniało spokój, a ogród i rosnący w nim grab przynosiły spełnienie. 

Mogłaby trwać ta sielanka jeszcze przez kilka lat, lecz ponownie los chciał inaczej. Dostała bowiem Kalina od swych przełożonych propozycję, której ciężko było odmówić. Wraz z dyrektorem i niewielką grupką współpracowników miała wyjechać na odbywające się na Wyspach Dziewiczych tygodniowe sympozjum dendrologiczne. Organizatorom wydarzenia bardzo zależało na tym, by Kalina – jakby nie było wybitna specjalistka w swojej dziedzinie – wygłosiła szereg prelekcji, na które nawet zebrano zawczasu komplet słuchaczy, zakładając, że ich uprzejma prośba nie spotka się z odmową. 

Nie miała więc za bardzo Kalina wyjścia i musiała się zgodzić. W głębi duszy ucieszyła się z takiego stanu rzeczy, ponieważ od dawna nigdzie dalej się nie wybrała, a już od jakiegoś czasu myślała o wakacjach w jakimś ciepłym kraju. Oczywiście wydarzenie naukowe nie było urlopem, lecz po wykładach i dyskusjach z innymi prelegentami zamierzała Kalina nie marnować okazji i zaznać odpoczynku w pięknych okolicznościach karaibskiej przyrody.

Jak zaplanowała, tak też zrobiła. Wieczorem pożegnała się z grabem, a rankiem – przed wyjazdem – z rodzicami, w obu przypadkach zapewniając o swoim rychłym powrocie.

Po długim locie z jedną przesiadką, na miejscu zakwaterowano ją w luksusowym hotelu przy plaży, jednak nie miała czasu na skorzystanie z jego wszystkich dobrodziejstw, ponieważ wracała do niego tylko na sen. Pozostały czas rozkładała pomiędzy trwające od rana prelekcje, dyskusje, panele i spotkania, zaś wolnymi popołudniami przechadzała się brzegiem oceanu, zanurzając stopy w ciepłym, mokrym piachu urokliwych plaż i chłonąc piękno egzotycznej wyspy. 

Wymagająca, lecz sprawiająca satysfakcję praca, a po niej prawdziwy odpoczynek, z dala od trosk i zmartwień zostawionych na chwilę samotnie, w codzienności położonej i dziejącej się tysiące kilometrów dalej. Kalina znów całą sobą poczuła radość, równie intensywną co kiedyś. To było dla niej jak katharsis z datą ważności kończącą się za tydzień. Aż za tydzień.

Aż za sześć dni. Za pięć dni. Już tylko za cztery dni.

Kiedy do powrotu zostały Kalinie zaledwie trzy dni natknęła się na plażową jabłoń.

Nie była nazbyt okazała, choć jej pień rozdwajał się u nasady, tworząc dwie grube, pokryte jasną i szorstką korą, odnogi. Gałęzie jej dwóch szerokich koron łączyły się w jedno, a pośród listowia chowały się niewielkie, zielone owoce. 

Kalina wiedziała, że nazywana plażową jabłonią mancinella hippomanae, zwana jest również drzewem śmierci. Brakowało mu majestatu sekwoi, twardości dębu, urody sakury czy giętkości brzozy, a jednak coś w tym niebezpiecznym drzewie przyciągało Kalinę do siebie. Jeszcze nie tak dawno, a wydawałoby się, że w innym życiu, Kalina nie zdołałaby się oprzeć pokusie, lecz tym razem odwróciła się na pięcie i odeszła.

Następnego dnia, póki miała zajęcie, nie myślała o wczorajszym spotkaniu z mancinellą, lecz jakoś tak się złożyło, że popołudniem nogi same zaprowadziły Kalinę w to samo miejsce. Tym razem nie odwróciła się od razu, lecz długo przyglądała się drzewu, dokładnie lustrowała krzywiznę jego gałęzi, fakturę pnia, kształt i wielkość owoców. Przez głowę przemknęło jej, że przecież nie byłoby w tym nic złego, gdyby ten jeden, ostatni raz, przecież nikt nie będzie wiedział, a potem koniec, tylko żeby przypomnieć sobie, poczuć, przeżyć… Ostatecznie jednak wróciła do hotelu, nie podchodząc bliżej.

Ostatniego dnia sympozjum niebo było pochmurne, słońce z rzadka przebijało się przez ciężkie chmury, porywy wiatru łopotały żaglami zacumowanych w hotelowej przystani żaglówek. Ostatni dzień był krótszy i mniej formalny, składał się z wymian maili, numerów telefonów, pożegnań i zapewnień, że miło będzie znów się przy jakiejś okazji spotkać. 

Kalina już w południe była z powrotem w hotelu, zjadła obiad, spakowała się, spędziła trzy godziny w ekskluzywnym spa. Kolację zamówiła do pokoju, a do niej butelkę wina i do późna w nocy siedziała na balkonie, popijając wolno lampkę za lampką, póki do kieliszka nie skapnęła ostatnia kropla trunku. Głowę cały czas zaprzątała jej mancinella, jakby jej obraz zapuścił w mózgu Kaliny korzenie i nie pozwalał się usunąć. Ostatni dzień i ostatnia szansa. O szóstej miała po nią podjechać taksówka i zawieźć na lotnisko, zaczynając ponad trzydziestogodzinną podróż do kraju. Kalina zerkała co chwilę na zegarek, chciała by czas mijał szybciej, bo z każdą sekundą była bliższa podjęcia decyzji, by wyjść z hotelu, pobiec do drzewa i ten ostatni raz, jeden ostatni, bo przecież to nic złego. 

Złamała się o pierwszej w nocy. 

Wzmagający się i na przemian cichnący wiatr targał jej lekką sukienką, rozwiewał włosy i sypał w oczy unoszące się w dusznym powietrzu drobinki piasku. Podeszła do jednego z pni, dotknęła go, poczuła jak pod korą soki burzą się i buzują, ich przepływ nabiera rozpędu. Objęła pień rękami, wtuliła się w niego mocno. 

Wokół zaczęły padać pierwsze krople deszczu, pozostawiając w piasku otoczone wilgotnymi drobinami dołeczki. 

Na ciało Kaliny padły pierwsze krople soku i estry forbolu zetknęły się ze skórą, tworząc ciemnoczerwone wykwity. Dziewczyna poczuła swędzenie, które szybko zamieniło się w narastający z każdą sekundą ból, lecz przyjemność wciąż górowała nad udręką.

Zaszumiało dookoła milionami ciężkich kropel, gdy deszczyk bez żadnych stanów pośrednich zamienił się w gwałtowną ulewę. Strugi wody padały na uginające się liście, spływały po nich i opadały niżej, mieszając się z toksynami.

Kalina uniosła twarz w ekstazie, zatruta woda dostała się do jej oczu. Cierpienie wybiło się ponad rozkosz, dziewczyna oderwała się od pnia i upadła na plecy. Zaczęła trzeć piekące oczy, łzy spływały po jej policzkach. Rozwarła powieki, lecz nie zobaczyła niczego prócz ciemności. Stanęła na nogi i po omacku spróbowała uciec jak najdalej od zabójczego drzewa, lecz oślepiona nie zauważyła wystającego z ziemi korzenia. Potknęła się, upadła na plecy, krzyknęła z bólu. Woda skapująca z korony drzewa dostała się do jej ust, zapiekły język i podniebienie, krzyknęła głośniej, więcej toksycznych kropel pomiędzy wargami, instynktownie przełknęła, zapiekły gardło i przełyk.

Noga zaplątana w korzenie, oślepione oczy, poparzone gardło, skóra płonąca, jakby kto do niej żagwie przykładał. Nie mogła Kalina wstać, nie mogła widzieć, nie mogła krzyczeć. Nie czuła już niczego prócz męki, myślała tylko agonię.

Rano znaleźli ją miejscowi rybacy, ruszający o świcie na połów. 

Niespełna dwa miesiące zajęły formalności, potrzebne aby sprowadzić ciało Kaliny do kraju. Na czerwcowy pogrzeb żałobników przybyło tak wielu, że w kościele zabrakło miejsca, a i na cmentarzu ledwo się te rzesze ludzkie pomieściły.

Pochowano Kalinę w rodzinnym grobie, nieopodal cmentarnego ogrodzenia, w cieniu szpaleru topól, które od dnia jej pochówku już nigdy, nawet w najsroższe zimy, nie traciły liści, a wraz z nimi swojego zielonego majestatu. Z biegiem lat postać dziewczyny obrosła legendą wśród miejscowej ludności, a okoliczni rolnicy na zakończenie dożynek poczęli nawiedzać jej grób i składać na nim dary, modlitwą prosząc Kalinę, jak jakąś świętą od urodzaju, o wstawiennictwo u ojca w niebiesiech, by przyszłoroczny zasiew był udany, a plony obfite. Przysyłani przez kurię duchowni próbowali jeden po drugim wyrugować te heretyckie praktyki, lecz napotykali opór, jaki tylko chłopi stawić potrafią, więc gnani niechęcią rolniczej społeczności zmieniali się lokatorzy wiejskiej plebanii częściej niż pory roku.

Rodzice Kaliny rzadko przychodzili na cmentarz. Tam był tylko grób ich córki, jej szczątki oraz zagrabiona pamięć o niej – przeinaczona i służąca miejscowym, utylitarna w rolniczej duchowości.

Ojciec i matka woleli wspominać ją w ogrodzie na tyłach domu, gdzie nie było już grabu, który po śmierci Kaliny zrzucił liście, sczerniał i obumarł, więc dla bezpieczeństwa mus było go wyciąć. Siadali wonczas na niegdyś ocienionej koroną drzewa ławce, łapali się za dłonie i zawieszali wzrok na pyszniącym się czerwonymi owocami krzewie kaliny, który wyrósł w miejscu ściętego pnia grabu. I czasem, kiedy wiał lekki wietrzyk, a słońce odbijało się refleksami na zbitych ciasno dojrzałych gronach, udawało im się dostrzec w splątanych gałązkach twarz córki. 

Oblicze w pełni złączone z naturą w odwiecznych cyklach wzrostu i spoczynku.

Koniec
Nowa Fantastyka