- Opowiadanie: Aceupmysleeve - Wybraniec Losu

Wybraniec Losu

To pierw­sze opo­wia­da­nie jakie tutaj pu­bli­ku­ję, krót­ka hi­sto­ria z życia pew­ne­go zło­dzie­ja. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Wybraniec Losu

Ciche trza­ski i stu­ka­nie prze­su­wa­nych przez wy­trych za­pa­dek prze­ry­wa­ły co jakiś czas ciszę pu­ste­go do­mo­stwa, Clide li­czył jed­nak, że nie przy­cią­gną one ni­czy­jej uwagi. Wpraw­dzie wi­dział, jak cała miesz­ka­ją­ca tu ro­dzi­na wy­cho­dzi­ła gdzieś jakiś czas temu, ale w dal­szym ciągu ist­nia­ło za­gro­że­nie ze stro­ny służ­by. Cóż, za­wsze jest ja­kieś ry­zy­ko, pomyślał. Jesz­cze chwi­la i go tu nie bę­dzie, a oni nawet nie za­uwa­żą, że zło­żył im wi­zy­tę.

Przy ko­lej­nym trza­sku po­wo­li wy­pu­ścił po­wie­trze z ulgą i wyjął na­rzę­dzie z zamka. Uniósł wieko skrzy­ni, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc ob­szer­ną kie­szeń płasz­cza. Wnę­trze wy­peł­nio­ne było ro­ga­mi o nie­zbyt du­żych no­mi­na­łach – ide­al­ne, żeby nikt nie za­da­wał mu zbęd­nych pytań. Miesz­kań­cy tej czę­ści Im­pe­rium byli wy­jąt­ko­wo wy­czu­le­ni na zło­dziei, a obcy włó­czę­ga pła­cą­cy w zło­cie wzbu­dzał­by po­dej­rze­nia prak­tycz­nie wszę­dzie.

Clide prze­ło­żył kilka gar­ści do kie­sze­ni, po czym de­li­kat­nie za­mknął skrzy­nię i od­wró­cił się do okna.

Za­klął pod nosem, wi­dząc wy­ce­lo­wa­ny w swoją pierś pi­sto­let. Drogę uciecz­ki za­gra­dzał mu­sku­lar­ny sługa o wy­ra­zie twa­rzy przy­po­mi­na­ją­cym krowę gór­ską. Przez jego gład­ko wy­go­lo­ne, ja­sno­sza­re włosy, Clide mógł do­kład­nie zo­ba­czyć skórę czasz­ki. Od­wró­cił wzrok od twa­rzy słu­gu­sa, krzy­wiąc się z od­ra­zą.

Jakim cudem go nie usły­szał? Ten wiel­ko­lud nie po­wi­nien umieć skra­dać się tak do­brze, żeby go nie za­uwa­żył.

– Unieś ręce nad głowę – po­le­cił słu­gus, się­ga­jąc jedną ręką po linę, w dru­giej nadal trzy­ma­jąc broń. – No już!

– Mo­że­my się do­ga­dać – za­pro­po­no­wał Clide uno­sząc ręce. Dry­blas za­trzy­mał się na chwi­lę, marsz­cząc brwi, jakby roz­wa­żał sens słów zło­dzie­ja.

– Chcesz mnie prze­ku­pić? – wark­nął w końcu ob­ra­żo­nym tonem. – Nie je­stem taki jak ty.

Oczy­wi­ście, że nie jest. Clide wes­tchnął w duchu, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć na nie­mal nagą czasz­kę wiel­ko­lu­da. Po­zwo­lił spę­tać swoją lewą rękę, zanim jed­nak sługa zdą­żył chwy­cić drugą dłoń, Clide opu­ścił ją, bły­ska­wicz­nie się­ga­jąc do nie­wiel­kiej kie­sze­ni swo­ich sze­ro­kich spodni. Po­czuł w pal­cach zna­jo­my, sze­ścien­ny kształt. Słu­gus zła­pał go za nad­gar­stek, jed­nak oswo­bo­dził dłoń sil­nym szarp­nię­ciem i wy­rzu­cił trzy­ma­ną w dłoni Kość na stół. Zdał się na Los.

Złoty sze­ścian za­tań­czył przez chwi­lę na drew­nia­nym bla­cie, po czym za­trzy­mał się, uka­zu­jąc wynik. Czwór­ka.

Sługa roz­luź­nił uścisk na rę­kach. Clide szarp­nął, uwal­nia­jąc się, chwy­cił le­żą­cą na stole Kość i ru­szył do okna. W tym mo­men­cie coś szarp­nę­ło połę jego płasz­cza i po­czuł, jak jego wy­peł­nio­na ro­ga­mi kie­szeń robi się coraz lżej­sza. Pie­nią­dze roz­sy­pa­ły się na pod­ło­dze.

 Nie miał na to czasu. Wy­sko­czył z okna, lą­du­jąc mięk­ko na ugię­tych no­gach i po­gnał w stro­nę dziel­ni­cy ro­bot­ni­czej. Tam na pewno go nie znaj­dą.

Za­trzy­mał się do­pie­ro po prze­bie­gnię­ciu kil­ku­na­stu krę­tych uli­czek, cięż­ko dy­sząc.

– Niech to Los prze­klnie! – wark­nął, oglą­da­jąc linię roz­dar­cia na kie­sze­ni. Naj­wy­raź­niej słu­gus chciał ura­to­wać przy­naj­mniej pie­nią­dze. Albo może Clide za­cze­pił się o coś i sam znisz­czył ubra­nie. Nie­waż­ne jak do tego do­szło, dawno nie miał ta­kie­go pecha. Oczy­wi­ście, rzut jak zwy­kle ura­to­wał go od kon­se­kwen­cji kra­dzie­ży – w końcu Clide był Wy­brań­cem Losu. Tyle że nawet Wy­bra­niec po­trze­bu­je pie­nię­dzy do życia, a on był obec­nie bez rogów. Co gor­sza, po­wi­nien jesz­cze dzi­siaj wy­nieść się z tego mia­sta, zanim straż­ni­cy za­czną go szu­kać. Nie­ste­ty, jego włosy, z każ­dym ro­kiem mie­nią­ce się coraz więk­szą licz­bą ko­lo­rów do spół­ki z ni­klic­kim płasz­czem, czy­ni­ły go osobą nie­zwy­kle roz­po­zna­wal­ną. Chyba po­wi­nien w końcu po­my­śleć o far­bie, bo golić się na łyso nie za­mie­rzał. Może i poza Op Bzną takie za­cho­wa­nie nie było uwa­ża­ne za nie­skrom­ne, ale Clide nie za­mie­rzał pa­ra­do­wać po uli­cach na wpół nagi.

 Skie­ro­wał się w stro­nę ma­ga­zy­nów ko­le­jo­wych. Moż­li­we, że tam uda mu się zna­leźć spo­sób na szyb­kie zdo­by­cie środ­ków do życia. Od nie­chce­nia od­ciął sa­kiew­kę prze­cho­dzą­ce­mu męż­czyź­nie. Na szczę­ście było jesz­cze wielu zwo­len­ni­ków tej sta­rej me­to­dy prze­no­sze­nia drob­nych rogów. Gdyby wszy­scy prze­rzu­ci­li się na kie­sze­nie we­wnętrz­ne i te modne ostat­nio czeki, praca Clide’a sta­ła­by się nie­zno­śnie trud­na. Nie­ste­ty, o tej porze na ulicy nie spo­tka już wielu nie­ostroż­nych bo­ga­czy. Nawet oni nie byli tacy głupi, żeby spa­ce­ro­wać po zmro­ku.

Obej­rzał za­war­tość sa­kiew­ki z wes­tchnie­niem. Star­czy na ju­trzej­sze śnia­da­nie.

Przy ma­ga­zy­nach dwóch ro­bot­ni­ków pa­ko­wa­ło duże, że­la­zne skrzy­nie do wa­go­nu. Clide przy­cup­nął za ścia­ną jed­ne­go z bu­dyn­ków, na­słu­chu­jąc.

– …ale za to jutro mo­że­my dłu­żej po­spać. Nie na­rze­kaj – mówił jeden z nich, sza­ro­wło­sy Fer­ry­ta.

– Do­brze ci mówić. Gdyby nie te po­dat­ki, już był­bym w domu, a obie­ca­łem mojej có­recz­ce, że spę­dzę z nią cały wie­czór. – Drugi, ubra­ny po­dob­nie jak Clide w ni­klic­ki płaszcz, od­wró­cił się w stro­nę ma­ga­zy­nu, chwy­ta­jąc ko­lej­ną skrzy­nię.

– Jaka to oka­zja?

– Pierw­sza rocz­ni­ca utle­nie­nia. – Z trza­skiem wrzu­cił ła­du­nek do wa­go­nu. Do­pie­ro teraz Clide za­uwa­żył jego zie­lon­ka­wą skórę. Więc rze­czy­wi­ście był Ni­kli­tą. – Gdyby cho­ciaż po­dzie­li­li się czę­ścią rogów z tych skrzyń, to może bym im wy­ba­czył.

– My­ślisz, że tam są tylko rogi? – Fer­ryc­ki ro­bot­nik za­śmiał się. – W nie­któ­rych, są­dząc po cię­ża­rze, na pewno są sztab­ki złota. No, ru­szaj się! Jesz­cze tylko kilka skrzyń i idzie­my do domu.

Clide po­cze­kał aż ro­bot­ni­cy odej­dą, a wokół ma­ga­zy­nów za­czną krą­żyć dwaj straż­ni­cy. Ob­my­śli­ł w tym czasie plan wła­ma­nia. Jego szan­są jest wej­ście od góry – dach je­dy­na część wa­go­nu, która nie za­wsze jest po­kry­ta me­ta­lem. Mu­siał­by wdra­pać się po dra­bin­ce i szyb­ko zba­dać jego wy­trzy­ma­łość. Jeśli uda mu się wśli­zgnąć do środ­ka, zaj­mie się mo­ne­ta­mi w skrzy­niach, jeśli nie, jak naj­szyb­ciej uciek­nie i spró­bu­je wła­mać się do ja­kie­goś domu. W razie gdyby straż­ni­cy go za­uwa­ży­li, miał jesz­cze Kość.

Nie po raz pierw­szy przy­szła mu do głowy myśl, że nie po­wi­nien tak czę­sto zda­wać się na Los. Po­krę­cił głową, uśmie­cha­jąc się kpią­co. Za­czy­nał my­śleć jak tam­ten dziw­ny facet w slum­sach Tri­dim. Jest Wy­brań­cem Losu, a Kość wy­cią­gnę­ła go już z naj­bar­dziej bez­na­dziej­nych sy­tu­acji. Gra była warta ry­zy­ka.

A jed­nak stra­cił dzi­siaj pie­nią­dze. Wpraw­dzie mógł rów­nież stra­cić wol­ność, ale Los już od dawna nie po­zwo­lił, żeby Clide wy­rzu­cił licz­bę gor­szą niż piąt­ka. Od trzech lat wszyst­ko, co robił szło mu jak po maśle. Aż do dzi­siaj. To może być znak ostrze­gaw­czy. Czy rze­czy­wi­ście po­wi­nien okra­dać ten po­ciąg?

Po chwi­li po­krę­cił głową z nie­cier­pli­wo­ścią. Zaraz na­praw­dę za­cznie gadać jak tam­ten srebr­no­wło­sy wa­riat. Clide był Wy­brań­cem Losu. A to ozna­cza, że Kość za­wsze bę­dzie po jego stro­nie.

Po­cze­kaw­szy aż straż­nik znik­nie za za­krę­tem, pod­kradł się do wa­go­nu i spraw­nie wdra­pał na dach. Za­klął w duchu, czu­jąc pod rę­ka­mi lite że­la­zo. Im­pe­ra­tor jed­nak dbał o swoje pie­nią­dze. Za­czął po­wo­li cofać się w stro­nę dra­bin­ki.

– Hej, ty! – Usły­szał nagle krzyk straż­ni­ka. – Co ty tam ro­bisz?

Snop świa­tła padł na Clide’a, ośle­pia­jąc go. Nie było czasu. Się­gnął do kie­sze­ni spodni i rzu­cił Ko­ścią. Wynik po­ja­wił się zaraz, oświe­tlo­ny la­tar­ką naf­to­wą.

Je­dyn­ka?

Za­mru­gał, ale nie było wąt­pli­wo­ści, nawet w pół­mro­ku. Los go za­wiódł.

– Nie ru­szaj się! – krzy­czał drugi straż­nik, wcho­dząc po dra­bin­ce. Clide, prze­ła­mu­jąc za­sko­cze­nie, ze­sko­czył z dru­giej stro­ny.

Chwi­lę przed wy­lą­do­wa­niem zro­zu­miał swój błąd, jed­nak nie zdą­żył unik­nąć za­plą­ta­nia się w roz­cią­gnię­tą nad nie­spa­ko­wa­ny­mi skrzy­nia­mi dru­cia­ną siat­kę.  Nogi wpa­dły w sze­ro­kie oczka i zanim zdą­żył pod­cią­gnąć się i po­biec dalej, coś ude­rzy­ło go w głowę, Clide’a oto­czy­ła go ciem­ność.

***

Ock­nął się w mrocz­nym i wil­got­nym miej­scu. Pod­niósł pę­ka­ją­cą z bólu głowę, ję­cząc cicho. Ręce i nogi miał skute kaj­da­na­mi.

Jak to się mogło stać? Je­dyn­ka. Nigdy nie wy­rzu­cił ta­kie­go wy­ni­ku. Na po­cząt­ku kilka razy zda­rzy­ły mu się trój­ki, nawet dwój­ki, ale nigdy Los nie od­wró­cił się od niego tak jak teraz. W końcu był jego Wy­brań­cem. A przy­naj­mniej tak my­ślał.

Sku­ty­mi rę­ka­mi po­ma­cał nie­wiel­ką kie­szeń. Kość wciąż tam była. Jak za­wsze wró­ci­ła do niego, nawet nie wie­dział kiedy. Czyli Los go nie opu­ścił. Jak zatem wy­tłu­ma­czyć to, co się stało?

Drzwi za­skrzy­pia­ły i do celi wkro­czył odzia­ny w nie­bie­ski mun­dur straż­nik, a za nim niski czło­wie­czek, który wska­zał pal­cem na Clide’a.

– Za­bierz go – po­le­cił straż­ni­ko­wi. Ten pod­szedł do więź­nia i szarp­nię­ciem po­sta­wił go na nogi, wy­pro­wa­dza­jąc z celi.

Prze­szli kilka ko­ry­ta­rzy aż do­tar­li o nie­wiel­kie­go po­miesz­cze­nia – w środku ledwo mieściły się dwa fo­te­le, jeden drew­nia­ny, obity skórą, a drugi że­la­zny. Na nim po­sa­dzo­no Clide’a.

Za ni­skim czło­wiecz­kiem do środ­ka we­szły dwie odzia­ne w zło­to-sza­re mun­du­ry po­sta­ci. Straż im­pe­rial­na. Naj­lep­si wo­jow­ni­cy, o któ­rych mó­wio­no, że każdy z nich jest men­dem. Clide wzdry­gnął się, pa­trząc na wy­go­lo­nych na łyso żoł­nie­rzy. Do­pie­ro teraz za­uwa­żył, że jeden z nich jest ko­bie­tą. Od­wró­cił wzrok z od­ra­zą. Jak oni mogli ob­na­żać się z wła­snej woli?

– Jak się na­zy­wasz? – za­py­tał czło­wie­czek, sia­da­jąc na­prze­ciw­ko.

– Clide Ma­carn. – Nie zdą­żył po­wie­dzieć nic wię­cej, gdy czy­jaś dłoń ude­rzy­ła go w twarz.

– Kła­miesz – oznaj­mi­ła ko­bie­ta, co­fa­jąc dłoń. – To nie jest bznac­kie na­zwi­sko, a nawet dziec­ko za­uwa­ży, że po­cho­dzisz z Op Bzny.

– Po­ła­ma­li­by­ście sobie ję­zy­ki na moim praw­dzi­wym na­zwi­sku – od­parł Clide, w dal­szym ciągu wpa­tru­jąc się w pod­ło­gę.

– Słu­chaj mnie! – wark­nął straż­nik, kła­dąc dłoń na po­rę­czy że­la­zne­go krze­sła. – Za­pew­ne sły­sza­łeś, co po­tra­fią men­dzi. Masz to nie­szczę­ście, że tra­fi­łeś na dwój­kę naj­lep­szych straż­ni­ków im­pe­rial­nych w Ko­bal­tii i jed­nych z lep­szych w całym Im­pe­rium. Jeśli ja albo moja ko­le­żan­ka ze­chce­my, mo­że­my zmu­sić to krze­sło do wy­pra­wia­nia z tobą rze­czy, o ja­kich ci się nie śniło. Od­po­wiedz nam więc na py­ta­nie: jak się na­zy­wasz?

– Tskraszkn Prnsz­kwa – mruk­nął Clide, uno­sząc głowę. Dziw­nie brzmia­ło w jego ustach dawno po­rzu­co­ne na­zwi­sko.

– Grzecz­ny chło­piec. – Sie­dzą­cy w fo­te­lu czło­wie­czek uśmiech­nął się. Clide prze­wró­cił ocza­mi. Męż­czy­zna mógł być od niego naj­wy­żej dzie­sięć lat star­szy. – Ja na­zy­wam się An­dres Ko­rel­ni i od kilku mie­się­cy je­stem gu­ber­na­to­rem Ko­bal­tii. Z na­tu­ry je­stem bar­dzo miłym i wy­ro­zu­mia­łym czło­wie­kiem, ale jak wielu na tym sta­no­wi­sku nie­na­wi­dzę zło­dziei. A tak się nie­szczę­śli­wie zło­ży­ło, że pró­bo­wa­łeś wczo­raj okraść nie tylko mnie, ale też całe Im­pe­rium, usi­łu­jąc wła­mać się do wa­go­nu po­dat­ko­we­go. Sam ro­zu­miesz, że nawet tak wy­ro­zu­mia­ły czło­wiek jak ja może zde­ner­wo­wać się taką sy­tu­acją. Po­wiesz mi więc teraz, zło­dzie­ju, dla­cze­go to zro­bi­łeś?

Bo je­stem Wy­brań­cem Losu, miał ocho­tę po­wie­dzieć Clide.

– Po­trze­bo­wa­łem pie­nię­dzy – od­po­wie­dział na głos.

Nagle coś ści­snę­ło palce jego pra­wej ręki z taką siłą, że nie­mal usły­szał trzask bę­dą­cych na gra­ni­cy zła­ma­nia kości. Wrza­snął z bólu i prze­ra­że­nia, pa­trząc na wy­ra­sta­ją­ce z po­rę­czy na­parst­ki, ści­ska­ją­ce jego palce. Straż­nicz­ka uśmiech­nę­ła się lekko, za­bie­ra­jąc dłoń z po­wierzch­ni krze­sła.

– Masz nas za głu­pich? – za­py­tał jej to­wa­rzysz.

W sumie to mam, po­my­ślał Clide.

– Żaden zwy­czaj­ny zło­dzie­ja­szek nie po­ry­wa się na tak pil­nie strze­żo­ne ma­ga­zy­ny tylko dla­te­go, że po­trze­bu­je pie­nię­dzy. Taka akcja to sa­mo­bój­stwo. Ktoś cię przy­słał. Kto to był?

– Nikt – od­parł Clide i zaraz zawył z bólu, gdy na­parst­ki na pal­cach za­ci­snę­ły się. – Na­praw­dę, dla ni­ko­go nie pra­cu­ję!

– Strasz­nie upar­ty – stwier­dził gu­ber­na­tor. – Kończ­cie szyb­ciej to przed­sta­wie­nie, nie mam ca­łe­go dnia.

– Jak sobie pan życzy, gu­ber­na­to­rze. – Straż­nik skło­nił głowę i po­ło­żył dłoń na opar­ciu krze­sła. Że­la­zna ob­ręcz owi­nę­ła się wokół szyi Clide’a, który wcią­gnął szyb­ko po­wie­trze, ro­zu­mie­jąc, co za­mie­rza zro­bić męż­czy­zna. Szarp­nął rę­ko­ma, jed­nak na­parst­ki sku­tecz­nie unie­ru­cho­mi­ły mu dło­nie. Usły­szał bar­dziej niż po­czuł, jak jeden z jego pal­ców pęka, wy­krę­co­ny na­głym ru­chem, jed­nak teraz ob­cho­dził go tylko metal na szyi. Ob­ręcz za­ci­snę­ła się lekko, utrud­nia­jąc Clide’owi od­dy­cha­nie, ale go nie unie­moż­li­wia­jąc.

– Może to na­uczy cię szcze­ro­ści – rzu­cił straż­nik. – Czy teraz je­steś skłon­niej­szy do roz­mo­wy?

– Nikt mnie nie wy­na­jął – wy­ją­kał Clide, chra­pli­wie wcią­ga­jąc po­wie­trze. Nawet gdyby chciał, nie był w sta­nie zmy­śleć w tej sy­tu­acji żad­nej hi­sto­rii.

Ob­ręcz za­cie­śni­ła się, od­ci­na­jąc do­pływ po­wie­trza. Clide otwo­rzył sze­ro­ko usta, czu­jąc jak oczy wy­cho­dzą mu z orbit. Wierz­gał trzę­są­cy­mi się no­ga­mi, usi­łu­jąc wy­szarp­nąć palce z me­ta­lo­wych na­parst­ków, nie zwra­ca­jąc uwagi na ból ła­ma­nych pal­ców.

– Kto cię za­trud­nił? – usły­szał głos straż­nicz­ki.

– N…nikt – wy­char­czał. Wzrok prze­sło­ni­ły mu czer­wo­ne plamy, płuca pa­li­ły, jakby w ich wnę­trzu pło­nął ogień.

Niech Los prze­klnie tę Kość, po­my­ślał, trzę­sąc się bez­sil­nie. Dla­cze­go to się dzie­je? Był Wy­brań­cem Losu. Coś ta­kie­go nie po­win­no mu się przy­da­rzyć.

W tym mo­men­cie ucisk ze­lżał. Stru­mień ożyw­cze­go po­wie­trza wpły­nął do płuc Clide’a, który zła­pał go łap­czy­wie, czu­jąc nie­omal wdzięcz­ność za swo­bo­dę od­dy­cha­nia. Gdzieś na gra­ni­cy świa­do­mo­ści po­czuł, jak od zła­ma­nych pal­ców roz­cho­dzą się fale bólu, ale teraz ob­cho­dzi­ło go tylko to, że żył. Uczu­cie ulgi wy­pa­ro­wa­ło jed­nak tak nagle, jak się po­ja­wi­ło, na dźwięk głosu straż­ni­ka.

– Jak wi­dzisz, je­ste­śmy nie­zwy­kle cier­pli­wi, ale to twoja ostat­nia szan­sa. Na­stęp­ne takie du­sze­nie cię za­bi­je. Kto cię wy­na­jął?

– Nikt. Na­praw­dę nikt. Ja po pro­stu po­trze­bo­wa­łem pie­nię­dzy – od­parł Clide za­chryp­nię­tym gło­sem. Jego gar­dło było suche, jakby nie pił nic od dwóch dni. Spoj­rzał na swoje dło­nie. Wi­dział jak mały palec lewej dłoni i wska­zu­ją­cy pra­wej puch­ną od zła­mań.

– W takim razie… – za­czął straż­nik.

– Nie, Ti­lern. – Ko­bie­ta zła­pa­ła go za nad­gar­stek. – Zdaje się, że on mówi praw­dę. Nikt go nie wy­na­jął, sam zde­cy­do­wał się na taki sa­mo­bój­czy krok.

– Skąd mo­żesz to wie­dzieć? – wark­nął tam­ten.

– Nie wiem, ale nawet jeśli ktoś go za­trud­nił, nic się od niego nie do­wie­my, bo przy na­stęp­nym du­sze­niu umrze.

– Są inne spo­so­by, żeby wy­cią­gnąć z niego po­trzeb­ne in­for­ma­cje. – Ti­lern spoj­rzał na ko­bie­tę po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Na które jako twoja prze­ło­żo­na nie udzie­lam zgody – ucię­ła straż­nicz­ka.

– Żal ci go? Zło­dzie­ja, wy­ję­te­go spod prawa pa­so­ży­ta?

– Dość! – prze­rwał gu­ber­na­tor. – Widzę, że w ten spo­sób nic z niego nie wy­cią­gnie­cie, a ja rów­nież nie udzie­lam zgody na dal­sze tor­tu­ry. Je­ste­śmy w pro­win­cji Im­pe­rium Fe­au­cu­tów a nie na Pust­ko­wiu Sca­nów czy w innej sie­dzi­bie dzi­kich no­ma­dów. Ten czło­wiek otrzy­ma karę ade­kwat­ną do jego prze­wi­nie­nia – ze­sła­nie do ko­pal­ni cyny w Gó­rach Stann.

– A co jeśli… – za­czął Ti­lern, jed­nak gu­ber­na­tor uniósł dłoń.

– Jeśli nawet ktoś wy­na­jął go do tej kra­dzie­ży, nie wy­da­je mi się, żeby Im­pe­rium było w po­waż­nym nie­bez­pie­czeń­stwie, zwa­żyw­szy na to, że ten czło­wiek nie zdo­łał nawet do­stać się do wnę­trza wa­go­nu. Chcie­li­ście go prze­słu­chać i wy­da­łem na to zgodę, jako że wy­da­wa­ło mi się to roz­sąd­nym po­my­słem, ale nie mogę tra­cić ca­łe­go dnia na tor­tu­ro­wa­nie pierw­sze­go lep­sze­go zło­dzie­ja.

– Upie­kło ci się, trucicielu. – Straż­nik spoj­rzał na więź­nia z od­ra­zą.

– Po­cho­dzę z kraju le­ka­rzy – wark­nął Clide, za­ci­ska­jąc zęby. – Moi ro­da­cy pro­wa­dzą więk­szość im­pe­rial­nych szpi­ta­li i aka­de­mii me­dycz­nych.

– Szko­da więc, że nie po­sze­dłeś w ich ślady. – Ti­lern od­wró­cił się do drzwi. – Mógł­byś zro­bić co­kol­wiek, żeby przy­słu­żyć się świa­tu.

Clide prych­nął. Po­zwo­lił za­pro­wa­dzić się do celi, gdzie na nowo skuli mu ręce i nogi kaj­da­na­mi. Obej­rzał do­kład­nie palce, jed­nak tak jak wcze­śniej oce­nił, zła­ma­nia nie były groź­ne. Za kilka ty­go­dni palce po­win­ny być jak nowe. Oparł się o wil­got­ną ścia­nę, za­ci­ska­jąc zęby z bólu i bez­sil­no­ści. Los go za­wiódł, po­dob­nie jak wcze­śniej Deos i No­bli­ci. Jak Kilan.

***

Pisk ha­mul­ców lo­ko­mo­ty­wy wy­rwał Clide’a z nie­spo­koj­nej drzem­ki. Po chwi­li ktoś od­su­nął drzwi wa­go­nu, a dwóch ludzi za­czę­ło roz­da­wać więź­niom miski z zupą, roz­pi­na­jąc im na ten czas kaj­da­ny na rę­kach. Więź­nio­wie rzu­ca­li się na cie­pły po­si­łek, szyb­ko wy­skro­bu­jąc miski do czy­sta. Wie­dzie­li, że jeśli będą jeść zbyt długo, straż­ni­cy za­bio­rą im na­czy­nie i po­now­nie skują ręce. Tutaj nie było czasu na de­lek­to­wa­nie się je­dze­niem. Clide w mil­cze­niu skoń­czył swoją por­cję zupy i po­ło­żył się na pry­czy, sta­ra­jąc się zna­leźć po­zy­cję, w któ­rej że­la­zne ob­rę­cze na nad­garst­kach i kost­kach nie będą aż tak uciąż­li­we.

Po­ciąg ru­szył ze świ­stem i po chwi­li je­dy­nym dźwię­kiem, który prze­ry­wał wie­czor­ną ciszę był mia­ro­wy stu­kot kół wa­go­nów o tory. Żad­nych roz­mów. Więź­nio­wie rzad­ko kiedy się od­zy­wa­li, sie­dząc na swo­ich pry­czach i roz­my­śla­jąc. Każdy z nich był sam w cza­sie po­dró­ży na po­łu­dnie, do no­wych ko­pal­ni znaj­du­ją­cych się w naj­wyż­szych łań­cu­chach Gór Stann. Po­win­ni być już nie­da­le­ko. W końcu po­dró­żu­ją tak już od wielu dni, prze­ry­wa­nych po­sto­ja­mi na od­gru­zo­wy­wa­nie to­ro­wi­ska.

Wagon za­trzą­snął się nagle, a z da­le­ka roz­le­gły się strza­ły. Więź­nio­wie unie­śli głowy z nie­po­ko­jem, część pa­trzy­ła z na­dzie­ją w stro­nę, z któ­rej do­cho­dzi­ły dźwię­ki. Idio­ci. Li­czy­li, że ban­dy­ci im po­mo­gą. Jakby do tej pory nie za­uwa­ży­li, że w tym świe­cie są zdani tylko na sie­bie, a je­dy­ne na co mogą li­czyć od tych ludzi to szyb­ka i bez­bo­le­sna śmierć.

Po­czuł pa­lą­cą chęć, żeby wyjąć Kość z kie­sze­ni i znowu zdać się na Los. Nie ode­bra­li mu jej, jak zresz­tą więk­szo­ści in­nych rze­czy, które trzymał w kie­sze­niach prze­past­ne­go płasz­cza i spodni. Zdo­ła­li zna­leźć tylko sła­biej ukry­ty nóż i wy­try­chy.

Po­trze­ba zda­nia się na Los rosła w nim w miarę jak zbli­ża­ły się strza­ły. Clide wy­cią­gnął Kość z kie­sze­ni, pa­trząc na jej gład­ką, złotą po­wierzch­nię. Nie wie­dział, czy jest w sta­nie znowu za­ufać Lo­so­wi. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny, co in­ne­go mu po­zo­sta­ło?

Po­ciąg za­chwiał się przy huku eks­plo­zji i zwol­nił, za­trzy­mu­jąc się po­wo­li. Clide, wstrzy­maw­szy od­dech, rzu­cił. Kość po­to­czy­ła się i za­trzy­ma­ła. Spoj­rzał na wy­ry­ty numer, wy­pusz­cza­jąc po­wo­li po­wie­trze.

Szóst­ka.

Le­d­wie zdą­żył zgar­nąć Kość do kie­sze­ni, ścia­na wa­go­nu eks­plo­do­wa­ła, po­zo­sta­wia­jąc po sobie zie­ją­cą mro­kiem dziu­rę. Nie­wie­le my­śląc, Clide wy­padł przez nią, lą­du­jąc na twar­dych ska­łach. Sta­wia­jąc ko­śla­we kroki, wbiegł na ucie­ka­ją­ce­go ro­bot­ni­ka, wy­szar­pu­jąc mu z rąk la­tar­kę naf­to­wą i rzu­cił się w mrok, jak naj­da­lej od po­cią­gu. Kaj­da­ny na no­gach na­pię­ły się i Clide upadł na zie­mię. Pod­no­sząc się, sły­szał, że inni więź­nio­wie idą w jego ślady, jed­nak nie za­mie­rzał na nich cze­kać. Niech radzą sobie sami.

Biegł dalej, po­ty­ka­jąc się co chwi­lę gdy od­wa­żył się po­sta­wić odro­bi­nę więk­szy krok. Łań­cuch za­cze­piał o wy­sta­ją­ce skały i nie­wiel­kie krza­ki, cią­gnąc Clide’a w dół. Sta­rał się za wszel­ką cenę nie zbić ode­bra­nej ro­bot­ni­ko­wi la­tar­ki, upa­dał więc na łok­cie i ko­la­na, ka­le­cząc je o twar­de skały. W końcu od­gło­sy strza­łów uci­chły i zdał sobie spra­wę, że może prze­stać ucie­kać. Ro­zej­rzał się, omia­ta­jąc sno­pem ską­pe­go świa­tła la­tar­ki za­to­pio­ne w ciem­no­ści skały.

„Czyli jest szó­sty albo siód­my dzień ty­go­dnia.” Po­my­ślał, pa­trząc na bez­k­się­ży­co­we niebo. W cza­sie po­dró­ży cał­kiem stra­cił po­czu­cie czasu, prze­sta­jąc zwra­cać uwagę na ko­lo­ry księ­ży­ca.

Mu­siał zna­leźć ja­kieś miej­sce, żeby prze­trwać tę noc. Nie było wpraw­dzie zbyt zimno, ale przy­da­ło­by się ro­zej­rzeć za jakąś ochro­ną przed desz­czem i wia­trem. A także kry­jów­kę, gdyby ktoś miał go szu­kać. Prze­szedł­szy ka­wa­łek, za­uwa­żył nie­wiel­ką wnękę w skal­nej ścia­nie wą­wo­zu, do któ­re­go tra­fił. Sku­liw­szy się w niej i owi­nąw­szy ob­szer­nym płasz­czem, zga­sił naf­to­wą la­tar­kę i szyb­ko za­padł w sen.

***

Woląc ry­zy­ko­wać za­tru­cie niż umrzeć z głodu, Clide zde­cy­do­wał się zjeść na­po­tka­ne na tra­sie swo­jej wę­drów­ki bla­do­ró­żo­we owoce. Były gorz­kie i nie­zbyt sy­cą­ce, jed­nak nie zdo­łał zna­leźć nic lep­sze­go, a jakoś mu­siał za­spo­ko­ić głód wy­krę­ca­ją­cy jego pusty żo­łą­dek.

Po spę­dzo­nej w gó­rach nocy jego ciało było nie tylko głod­ne, ale też obo­la­łe od uwie­ra­ją­cych Clide’a kaj­dan i zzięb­nię­te. Udało mu się roz­pa­lić nie­wiel­kie ogni­sko za po­mo­cą krze­si­wa, które rów­nież umknę­ło uwa­dze prze­szu­ku­ją­cych go straż­ni­ków. Za­czy­nał od­zy­ski­wać na­dzie­ję, że zdoła do­trzeć do sie­dzib ludz­kich zanim pad­nie z głodu i wy­cień­cze­nia, choć ma­sze­ru­jąc przez ostat­nie go­dzi­ny nie na­po­tkał żad­nych śla­dów choć­by naj­bar­dziej pry­mi­tyw­ne­go osad­nic­twa. Znaj­do­wał się w samym sercu gór, z dala od nawet naj­da­lej wy­su­nię­tych w ich głąb wio­sek Stan­nu­sów. Nie mógł li­czyć na czyj­kol­wiek ra­tu­nek, był zdany tylko na sie­bie.

Po­chy­lił się nad na­stęp­nym stru­mie­niem, spły­wa­ją­cym do wą­wo­zu, któ­rym po­dą­żał. Przy­naj­mniej nie umrze z pra­gnie­nia. Ru­szyw­szy dalej po­my­ślał, że po­wi­nien jak naj­szyb­ciej zna­leźć spo­sób na po­zby­cie się kaj­dan, przy­naj­mniej tych na kost­kach. Cięż­ki łań­cuch utrud­niał marsz, za­cze­pia­jąc o trawę i małe krza­ki i bo­le­śnie ocie­rał się o kost­ki.

Pod­czas ko­lej­ne­go po­sto­ju, Clide za­uwa­żył, że od ja­kie­goś czasu po­dą­ża trak­tem, który kie­dyś mu­siał być utwar­dzo­ną drogą. Choć wiele ka­mie­ni wy­kru­szy­ło się, a gdzie­nie­gdzie po­ra­sta­ły ją krze­wy i niska trawa, dało się za­uwa­żyć w równo ocio­sa­nych i spa­so­wa­nych blo­kach dzia­ła­nia ludz­kich rąk. Moż­li­we, że nie był aż tak da­le­ko od ludzi, jak mu się zda­wa­ło. Z dru­giej stro­ny, trakt być wy­raź­nie opusz­czo­ny.

O za­cho­dzie słoń­ca droga stała się bar­dziej stro­ma, dążąc w stro­nę po­strzę­pio­nej góry, przy­po­mi­na­ją­cej po­kry­tą bia­łym śnie­giem ko­ro­nę. Po chwi­li wa­ha­nia, Clide ru­szył w tamtą stro­nę, wie­dząc że nie po­wi­nien ry­zy­ko­wać wspi­nacz­ki po zbo­czu wą­wo­zu ze sku­ty­mi rę­ka­mi i no­ga­mi. Mógł iść tylko w górę lub dół wą­wo­zu, w stro­nę góry albo tam, skąd przy­szedł.

W pół­mro­ku wi­dział pod­no­szą­ce się nagle zbo­cza. Przy­po­mi­na­ły ogrom­ne rzeź­by wo­jow­ni­ków, rzu­ca­ją­ce zło­wro­gi cień na wio­dą­cą po­mię­dzy nimi drogę. Do­pie­ro gdy wscho­dzą­cy księ­życ rzu­cił snop żół­te­go świa­tła na mo­nu­men­tal­ne skały, Clide zdał sobie spra­wę, że na­praw­dę przed­sta­wia­ły one ludz­kie po­sta­ci. Za­trzy­mał się, nie­pew­ny co po­wi­nien zro­bić. W końcu, wy­do­byw­szy krze­si­wo, za­pa­lił naf­to­wą la­tar­kę i ru­szył przed sie­bie, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła i na­słu­chu­jąc. Bywał już w wielu prze­ra­ża­ją­cych miej­scach, ale to bu­dzi­ło w nim nie­wy­ja­śnio­ny nie­po­kój.

Czy to, co każdy z nich trzy­ma w dłoni, to kości? Za­sta­no­wił się, pa­trząc na rzeź­bio­ne wie­lo­ścia­ny, które w prze­ci­wień­stwie do ca­łych po­sta­ci nie były wy­ko­na­ne z sza­rej skały, ale z in­nych, ko­lo­ro­wych ma­te­ria­łów.

Rzędy figur cią­gnę­ły się w głąb góry, pro­wa­dząc Clide’a do oto­czo­ne­go mrocz­ny­mi bu­dyn­ka­mi placu ze sto­ją­cym na środ­ku ogrom­nym pie­cem, przed któ­rym sie­dzia­ła sku­lo­na po­stać, do­kła­da­jąc do środ­ka drew­nia­ne po­la­no. Na dźwięk kro­ków, czło­wiek od­wró­cił się. Był to stary Man­ga­ni­ta w ub­ra­niu ro­bo­czym. Na jego twa­rzy Clide zo­ba­czył naj­pierw wyraz nie­mi­łe­go za­sko­cze­nia, zaraz jed­nak ten uspo­ko­ił się i rzekł:

– Cie­ka­we miej­sce, praw­da?

Clide spoj­rzał na po­marsz­czo­ną, fio­le­to­wą twarz i po chwi­li za­py­tał ostroż­nie:

– Kim je­steś i co tutaj ro­bisz?

– Ata­ku­ją­cy ton nie przy­stoi oso­bie w kaj­da­nach, nie są­dzisz? – Sta­ru­szek był pewny sie­bie. Zbyt pewny sie­bie jak na tak kru­cho wy­glą­da­ją­cą osobę. – Na­zy­wam się Beda Ve­ne­rab. Je­stem pro­fe­so­rem hi­sto­rii i pro­wa­dzę ba­da­nia w tym miej­scu. A ty, młody czło­wie­ku?

– Clide Ma­carn.

– Nie­ład­nie jest kła­mać, wiesz? Zwłasz­cza gdy kłam­stwa są oczy­wi­ste.

– Tskraszkn Prnsz­kwa.

Pro­fe­sor po­ki­wał głową, po czym od­wró­cił się do pieca.

– Wła­śnie go­tu­ję ko­la­cję. Przy­łą­czysz się?

Clide za­wa­hał się. Nie ufał temu czło­wie­ko­wi, mimo jego mi­łe­go na­sta­wie­nia. Był zbyt roz­luź­nio­ny.

– To może być twoja je­dy­na oka­zja, żeby zjeść zupę z pieca ma­ją­ce­go ponad trzy ty­sią­ce lat.

Sta­ru­szek od­wró­cił się i pod­szedł do niego. Zanim zdą­żył się cof­nąć, zła­pał za ob­rę­cze na jego rę­kach i roz­cia­gnał je jakby były z gumy. Chciał zro­bić to samo z no­ga­mi, ale Clide od­su­nął się.

– Je­steś men­dem!

– Owszem – od­parł spo­koj­nie sta­rzec. – Nie ro­zu­miem, czemu tak się oburzasz. Nie je­stem ze stra­ży im­pe­rial­nej. Rów­nie do­brze mógł­bym się ob­ra­zić na cie­bie, bo je­steś Bzna­kiem i na pewno mnie otru­jesz.

– Żaden praw­dzi­wy Bznak nie jest tru­ci­cie­lem – od­parł Clide z nie­chę­cią, po­zwo­lił jed­nak zdjąć sobie kaj­da­ny z nóg.

– Oczy­wi­ście, tak twier­dzą lu­dzie z two­jej czę­ści kraju. Nie mam ocho­ty nad tym dys­ku­to­wać, gdy ko­la­cja czeka. – Ski­nął na ko­cio­łek. – Masz wła­sną łyżkę?

Cie­pła po­traw­ka szyb­ko wy­peł­ni­ła pusty żo­łą­dek Clide’a, jed­nak obec­ność star­ca w dal­szym ciągu bu­dzi­ła w nim nie­po­kój, po­dob­nie jak całe to miej­sce. Roz­glą­dał się w na­pię­ciu, sta­ra­jąc się do­strzec w ską­pym, żół­tym świe­tle, co kryją wy­ku­te w ścia­nach góry, ota­cza­ją­ce plac bu­dyn­ki.

– Nie mu­sisz być taki spię­ty – ode­zwał się sta­rzec. – Poza nami nie ma tutaj ni­ko­go, a ja nie za­mie­rzam ci nic zro­bić. Je­stem po pro­stu na­ukow­cem, który lubi pra­co­wać sam i jak widać jest od­po­wied­nio uta­len­to­wa­ny, żeby obro­nić się przed ewen­tu­al­ny­mi nie­pro­szo­ny­mi go­ść­mi.

Do­pie­ro w tym mo­men­cie Clide za­uwa­żył, że Man­ga­ni­ta ma przy boku sze­ścio­strza­ło­wy re­wol­wer, naj­praw­do­po­dob­niej już za­ła­do­wa­ny, a także długi że­la­zny pręt, który w jego rę­kach mo­men­tal­nie mógł­by przy­brać do­wol­ną po­stać.

– Je­steś wiec więź­niem – po­wie­dział po dłuż­szej chwi­li ciszy pro­fe­sor. – I ucie­kłeś z jed­ne­go z trans­por­tów do nowej ko­pal­ni.

– Co to za miej­sce? – Clide nie chciał roz­ma­wiać o swo­jej prze­szło­ści.

Sta­rzec uśmiech­nął się, jakby ro­zu­miał że tak na­praw­dę nie ob­cho­dzi go hi­sto­ria dziw­nej góry.

– To dawna sie­dzi­ba Wy­brań­ców Losu. Miej­sce, gdzie wy­to­pi­li oni swoje Kości. A przy­naj­mniej tak sądzę.

Clide za­marł.

– Tutaj zo­sta­ły stwo­rzo­ne Kości? – za­py­tał po chwi­li.

– Tak. – Pro­fe­sor Ve­ne­rab przyj­rzał mu się ba­daw­czo. – Czyli wie­rzysz w to, że Kości na­praw­dę ist­nie­ją i nie są le­gen­dą? Cie­ka­we.

Clide od­wró­cił wzrok. Nie może po­wie­dzieć mu o Kości. Nie ufał temu czło­wie­ko­wi.

– A ty ba­dasz hi­sto­rię Wy­brań­ców? – za­py­tał.

– Ow­szem, badam. Uwa­żam, że Wy­brań­cy Losu mogą po­wró­cić, jeśli tylko od­kry­ję miej­sce, gdzie zo­sta­ły ukry­te Kości. Taki jest mój cel.

To cie­ka­we. W gło­wie Clide’a po­ja­wił się po­mysł. Jeśli ten czło­wiek był pro­fe­so­rem, mu­siał mieć spore wpły­wy. A on po­trze­bo­wał kogoś wpły­wo­we­go.

– Po co chcesz ich przy­wró­cić? – za­py­tał.

Pro­fe­sor uśmiech­nął się lekko.

– Pew­nie nie wy­star­czy ci, jeśli po­wiem, że z na­uko­wej cie­ka­wo­ści? – Gdy Clide po­krę­cił głową, za­czął mówić dalej. – Wi­dzisz, Wy­brań­cy Losu są nie­od­łącz­ną czę­ścią hi­sto­rii ludzi aż do Wojny Rzu­tów. Nie­wie­le wiemy o tym, co dzia­ło się przed nią, czę­ścio­wo dla­te­go, że pod­czas jej trwa­nia znisz­czo­na zo­sta­ła więk­szość miast a co za tym idzie zbio­rów bi­blio­tecz­nych. Tego nie­ste­ty już ra­czej nie od­zy­ska­my. Jest jed­nak coś, co mo­że­my od­zy­skać i są to same Kości. Nie zo­sta­ły one ra­czej znisz­czo­ne, a ukry­te. Gdy­by­śmy je od­na­leź­li, mo­gli­by­śmy na wła­sne oczy zo­ba­czyć, jak dzia­ła­ją. To po­zwo­li­ło­by od­dzie­lić le­gen­dy od praw­dy.

Clide potwierdził.

– A więc po­trze­bu­jesz Wy­brań­ca Losu, żeby zo­ba­czyć, do czego jest zdol­ny, praw­da?

Pro­fe­sor po­ki­wał głową, cho­ciaż Clide wy­czuł, że pod tą fa­sa­dą na­uko­wej cie­ka­wo­ści kryje się coś jesz­cze. On jed­nak usły­szał już tyle, ile po­trze­bo­wał.

– Czy gdy­bym po­wie­dział, że je­stem Wy­brań­cem Losu – za­czął ostroż­nie. – To w za­mian za pracę dla cie­bie, był­byś w sta­nie pomóc mi unik­nąć wię­zie­nia?

Sta­rzec uniósł brwi.

– Gdy­byś był w sta­nie udo­wod­nić, że nim je­steś, to tak. Za­trud­nił­bym cie­bie u mnie i wy­mógł na Im­pe­rium anu­lo­wa­nie kary. Jeśli nie je­steś mor­der­cą lub rów­nie złym prze­stęp­cą, był­bym w sta­nie to zro­bić.

Clide wyjął z kie­sze­ni Kość i podał ją star­co­wi. Ten wziął zloty sze­ścian ostroż­nie w dwa palce, pa­trząc się na niego, tak jakby miał on zaraz znik­nąć. Przne­iósł spoj­rze­nie na Clide’a.

– To Pi­ry­to­wa Szóst­ka. Praw­do­po­dob­nie. – Głos drżał mu lekko. – Jak udo­wod­nisz, że je­steś jej Wy­brań­cem?

– Nor­mal­nie. – Clide uśmiech­nął się krzywo i od­szedł w stro­nę drogi z po­są­ga­mi. Po kil­ku­na­stu kro­kach usły­szał stłu­mio­ny krzyk pro­fe­so­ra. Kość była z po­wro­tem w jego kie­sze­ni.

– Wy­star­czy? – Od­wró­cił się do Man­ga­ni­ty, który zdą­żył już za­pa­no­wać nad swoim za­sko­cze­niem i pod­szedł do Clide’a z wy­cią­gnię­tą ręką.

– Masz moje za­pew­nie­nie, że jeśli bę­dziesz dla mnie pra­co­wał, użyję wszyst­kich swo­ich zna­jo­mo­ści, żebyś nie tra­fił do wię­zie­nia.

Clide jed­nak nie uści­snął ręki.

– Nie mó­wisz mi wszyst­kie­go, praw­da? – po­wie­dział. – Po­trze­bu­jesz Kości jesz­cze do cze­goś.

Pro­fe­sor lekko się uśmiech­nął.

– Tskraszkn, Kości Losu dają dużą moc, jak pew­nie już zdą­ży­łeś za­uwa­żyć. A ja jako pro­fe­sor, muszę być również po­li­ty­kiem. Nie widzę na razie żad­ne­go pola do uży­cia Kości, jed­nak każda wysoko postawiona osoba potrzebuje tak zwanych narzędzi nacisku na innych podobnych sobie. A z są­sia­da­mi, ja­kich ma mój kraj, taka karta, czy raczej Kość, jest przy­dat­na.

Umilkł. Clide dalej pa­trzył się na niego nie­zde­cy­do­wa­ny. Pro­fe­sor zmarsz­czył brwi.

– Chłop­cze, nic wię­cej się ode mnie nie do­wiesz. – Jego głos zro­bił się chłod­ny. – Albo za­le­ży ci na wyj­ściu z wię­zie­nia i współ­pra­cy ze mną, albo oddam cię stra­ży im­pe­rial­nej spra­wię, że zo­sta­niesz ska­za­ny na śmierć, po czym sam wezmę sobie Kość po two­jej śmier­ci i po­szu­kam Wy­brań­ca, który bę­dzie bar­dziej chęt­ny do współ­pra­cy. Ro­zu­miesz?

Clide prze­łknął ślinę, jed­nak uści­snął dłoń Bedy Ve­ne­ra­ba. Ro­zu­miał, że nie ma wy­bo­ru. Sta­rzec uśmiech­nął się cie­pło.

– Cie­szę się, że się do­ga­da­li­śmy. W takim razie, jutro mo­że­my za­cząć wra­cać. Za parę ty­go­dni, chłop­cze, rozpoczniesz cał­kiem nowe życie.

W to Clide nie wąt­pił. Nie ufał temu męż­czyź­nie, jed­nak czuł ulgę. Po tylu la­tach bycia po kolei uchodź­cą, zło­dzie­jem i więź­niem, bycie czy­jąś ku­kieł­ką do badań i stra­sza­kiem wcale nie brzmia­ło tak źle. Zapowiadało się wręcz na to, że jego życie w końcu zacznie się układać.

Koniec

Komentarze

Cześć, Aceupmysleeve

Gratuluję debiutu. Polecam przejrzeć jeszcze raz tekst, zawiera literówki – na przecinkach się nie znam, to nie będę niczego sugerował. 

Fabuła zaciekawia, ale trochę się gubiłem. Widzę, że pomysł na uniwersum jest, tylko wydaje mi się to nieuporządkowane. Poza tym, całkiem ok. 

Pozdrawiam

Cóż, zawsze jest jakieś ryzyko. Jeszcze chwila i go tu nie będzie, a oni nawet nie zauważą, że złożył wam wizytę.

Jak dla mnie to są myśli bohatera, a nie komentarz narratora. Zapisałabym jako myśli (kursywą, lub ujęte w cudzysłów). Wtedy trzeba by zmienić na złożyłem.

 

Oczywiście, że nie jest. Clide westchnął w duchu, starając się nie patrzeć na niemal nagą czaszkę wielkoluda.

 

Tu podobnie. 

 

– Dobrze ci mówić. Gdyby nie te podatki, już byłbym w domu, a obiecałem mojej córeczce, że spędzę z nią cały wieczór – drugi, ubrany podobnie jak Clide w niklicki płaszcz, odwrócił się w stronę magazynu, chwytając kolejną skrzynię.

Tu masz błędny zapis dialogu. Podrzucam poradnik.

https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

– Pierwsza rocznica utlenienia – z trzaskiem wrzucił ładunek do wagonu. Dopiero teraz Clide zauważył jego zielonkawą skórę. Więc rzeczywiście był Niklitą. – Gdyby chociaż podzielili się częścią rogów z tych skrzyń, to może bym im wybaczył.

 

I tu brak kropki po utlenieniu i z dużej. 

 

– Myślisz, że tam są tylko rogi? – ferrycki robotnik zaśmiał się. – W niektórych, sądząc po ciężarze, na pewno są sztabki złota. No, ruszaj się! Jeszcze tylko kilka skrzyń i idziemy do domu.

 

Błędny zapis dialogu. Ferrycki z dużej. 

 

Clide poczekał aż robotnicy odejdą, a wokół magazynów zaczną krążyć dwaj strażnicy, obmyślając plan włamania.

 

Hehe, dzięki zmianie podmiotu, zapisałaś, że strażnicy krążyli, obmyślając plan włamania. Źli strażnicy! ;)

 

Jego szansą jest wejście od góry – dach jedyna część wagonu, która nie zawsze jest pokryta metalem. Musiałby wdrapać się po drabince i szybko zbadać jego wytrzymałość. Jeśli uda mu się wślizgnąć do środka, zajmie się monetami w skrzyniach, jeśli nie, jak najszybciej ucieknie i spróbuje włamać się do jakiegoś domu.

 

To też dla mnie są rozmyślania bohatera, a nie komentarz narratora. 

 

To może być znak ostrzegawczy. Czy rzeczywiście powinien okradać ten pociąg?

Tu też.

 

Poczekawszy aż strażnik zniknie za zakrętem, podkradł się do wagonu i sprawnie wdrapał na jego dach.

Zbędny zaimek.

 

– Hej ty! – usłyszał nagle krzyk strażnika. – Co ty tam robisz?

Usłyszał z dużej, zgodnie z zasadami zapisu dialogu.

 

 

– Clide Macarn – nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy czyjaś dłoń uderzyła go w twarz.

Błędny zapis dialogu.

 

– Grzeczny chłopiec – siedzący w fotelu człowieczek uśmiechnął się

Błędny zapis dialogu.

 

– Jak sobie pan życzy, gubernatorze – strażnik skłonił głowę i położył dłoń na oparciu krzesła.

Błędny zapis dialogu.

 

Widział jak mały palec lewej dłoni i wskazujący prawej puchną od złamań.

Puchły raczej, bo są dwa. Poza tym jeden puchł, lub puchnął. 

Od złamań zbędne.

 

– Są inne sposoby, żeby wyciągnąć z niego potrzebne informacje[.] – Tilern spojrzał na kobietę porozumiewawczo.

 

– Upiekło ci się – strażnik spojrzał na więźnia z odrazą. – trucicielu.

Błędny zapis dialogu. Trucicielu też z dużej, bo po kropce.

 

Napisane fajnie i ze swadą, ale naćkane błędami niestety.

Popatrz sobie na poradnik, to łatwo wyłapiesz błędy.

 

Bohater mimo wszystko sympatyczny i generalnie opowiadanie mogłoby wciągnąć, ale jest strasznie wyrwane z jakiegoś dużego uniwersum, o którym nie mam pojęcia. Wciąż pojawiają się pojęcia, które nic mi nie mówią.

delulu managment

Witaj. :)

Ja również gratuluję Ci debiutu i zachęcam do przejrzenia działu Publicystyka, w tym Poradników, szczególnie językowych, dialogowych, zapisu myśli i – dla Nowicjuszy autorstwa Drakainy. :)

 

Ze spraw technicznych mam wątpliwości i sugestie co do (zawsze – tylko do przemyślenia):

Jeszcze chwila i go tu nie będzie, a oni nawet nie zauważą, że złożył wam wizytę. – czemu nie „im”, skoro są „oni”?

Jego szansą jest wejście od góry – dach (przecinek czy myślnik?) jedyna część wagonu, która nie zawsze jest pokryta metalem.

 

Zgadzam się z Przedmówcami – całe dialogi, a także zapis myśli – do generalnej poprawy.

 

Pojawia się niekonsekwencja w zapisie wyrazu„kość”:

Sługus złapał go za nadgarstek, jednak oswobodził dłoń silnym szarpnięciem i wyrzucił trzymaną w dłoni Kość na stół.

W razie gdyby strażnicy go zauważyli, miał jeszcze kość.

Jest Wybrańcem Losu, a Kość wyciągnęła go już z najbardziej beznadziejnych sytuacji.

A to oznacza, że kość zawsze będzie po jego stronie.

To powoduje, że niepotrzebnie powstało ponad trzydzieści błędów ortograficznych. Trzeba zatem zapis tego wyrazu ujednolicić.

 

Ten fragment jest w moim odczuciu przeczący samemu sobie – kość zawsze jest i będzie po stronie bohatera, lecz dziś stało się inaczej (?):

Wprawdzie mógł również stracić wolność, ale Los już od dawna nie pozwolił, żeby Clide wyrzucił liczbę gorszą niż piątka. Od trzech lat wszystko, co robił szło mu jak po maśle. Aż do dzisiaj. To może być znak ostrzegawczy. Czy rzeczywiście powinien okradać ten pociąg?

Po chwili pokręcił głową z niecierpliwością. Zaraz naprawdę zacznie gadać jak tamten srebrnowłosy wariat. Clide był Wybrańcem Losu. A to oznacza, że kość zawsze będzie po jego stronie. (…)

Sięgnął do kieszeni spodni i rzucił kością. Wynik pojawił się zaraz, oświetlony latarką naftową.

Jedynka?

Zamrugał, ale nie było wątpliwości, nawet w półmroku. Los go zawiódł.

 

 

– Hej ty! – przecinek przy Wołaczu?

Chwilę przed wylądowaniem zrozumiał swój błąd, jednak nie zdążył uniknąć zaplątania się w rozciągniętą nad niespakowanymi skrzyniami drucianą siatkę.  (za dużo spacji?) Nogi wpadły w szerokie oczka i zanim zdążył podciągnąć się i pobiec dalej, coś uderzyło go w głowę, Clide’a otoczyła go ciemność. – powtórzenie; po co ten drugi wyraz „go”, skoro jest imię bohatera?

 

Przeszli kilka korytarzy aż dotarli o niewielkiego pomieszczenia, mieszczącego w sobie dwa fotele – jeden drewniany, obity skórą, a drugi żelazny. – styl?

Nagle coś ścisnęło palce jego prawej ręki z taką siłą, że niemal usłyszał trzask będących na granicy złamania kości. Wrzasnął z bólu i przerażenia, patrząc na wyrastające z poręczy naparstki, ściskające jego palce. – powtórzenia?

Jeśli nawet ktoś wynajął go do tej kradzieży, nie wydaje mi się, żeby Imperium było w poważnym niebezpieczeństwie, zważywszy na to, że ten człowiek nie zdołał nawet dostać się do wnętrza wagonu. Chcieliście go przesłuchać i wydałem na to zgodę, jako że wydawało mi się to rozsądnym pomysłem, ale nie mogę tracić całego dnia na torturowanie pierwszego lepszego złodzieja. – i tu?

Jakby do tej pory nie zauważyli, że w tym świecie są zdani tylko na siebie, a jedyne (przecinek?) na co mogą liczyć od tych ludzi (i tu?) to szybka i bezbolesna śmierć.

Nie odebrali mu jej, jak zresztą większości innych rzeczy, które ukrywał w kieszeniach przepastnego płaszcza i spodni. Zdołali znaleźć tylko słabiej ukryty nóż i wytrychy. – powtórzenie?

 

 

Clide w milczeniu skończył swoją porcję zupy i położył się na pryczy, starając się znaleźć pozycję, w której żelazne obręcze na nadgarstkach i kostkach nie będą aż tak uciążliwe. (…) Clide wyciągnął Kość z kieszeni, patrząc na jej gładką, złotą powierzchnię. (…) Ledwie zdążył zgarnąć Kość do kieszeni, ściana wagonu eksplodowała, pozostawiając po sobie ziejącą mrokiem dziurę. Niewiele myśląc, Clide wypadł przez nią, lądując na twardych skałach. Stawiając koślawe kroki, wbiegł na uciekającego robotnika, wyszarpując mu z rąk latarkę naftową i rzucił się w mrok, jak najdalej od pociągu. (…) Udało mu się rozpalić niewielkie ognisko za pomocą krzesiwa, które również umknęło uwadze przeszukujących go strażników. (…) Po chwili wahania, Clide ruszył w tamtą stronę, wiedząc że nie powinien ryzykować wspinaczki po zboczu wąwozu ze skutymi rękami i nogami. – tu mam pytanie – jak mógł to wszystko zrobić, skoro miał kajdany na rękach?; w dodatku pozostawienie wielu rzeczy w kieszeniach więźnia wydaje się cokolwiek dziwne

 

Podczas kolejnego postoju, Clide zauważył, że od jakiegoś czasu podąża traktem, który kiedyś musiał być utwardzoną drogą. – zbędny pierwszy przecinek?

Był to stary Manganita w obraniu roboczym. – literówka?

 

Jesteś mendem!

Jestem – odparł spokojnie starzec. – Nie rozumiem, czemu jesteś taki oburzony. Nie jestem ze straży imperialnej. Równie dobrze mógłbym się obrazić na ciebie, bo jesteś Bznakiem i na pewno mnie otrujesz.

– Żaden prawdziwy Bznak nie jest trucicielem. – powtórzenia?

Starzec uśmiechnął się, jakby rozumiał (przecinek?) że tak naprawdę nie obchodzi go historia dziwnej góry.

– To danwa siedziba Wybrańców Losu.– przestawienie liter?

Clide odwrócił wzrok. Nie może powiedzieć mu o Kości. Nie ufał temu człowiekowi. – czemu nagle czas teraźniejszy?

CLide’a – hmmm, inna pisownia imienia bohatera, co powoduje ponad siedemdziesiąt (!) błędów rzeczowych – jeśli wprowadzasz nowe nazwy własne, musisz za każdym razem bardzo dokładnie uważać na ich zapis, ponieważ czytelnicy nie wiedzą, jakie to imię czy nazwa, zatem ich zapis musi zawsze być identyczny, jeśli tak nie jest, błędów rzeczowych jest tyle, ile razy pada w tekście ta konkretna nazwa

Niewiele wiemy o tym, co działo się przed nią, częściowo dlatego, że podczas jej trwania zniszczona została większość miast (przecinek?) a co za tym idzie zbiorów bibliotecznych.

– A więc potrzevujesz Wybrańca Losu, żeby zobaczyć, do czego jest zdolny, prawda? – literówka?

– Czy (przecinek?) gdybym powiedział, że jestem Wybrańcem Losu – zaczął ostrożnie. – To w zamian za pracę dla ciebie, byłbyś w stanie pomóc mi uniknął więzienia? – literówka?

Ten wziął zloty sześcian ostrożnie w dwa palce, patrząc się na niego, tak jakby miał on zaraz zniknąć. Przneiósł spojrzenie na Clide’a. – kolejne literówki?; opowiadanie trzeba pod tym kątem starannie poprawić

A ja jako profesor, musze być tez politykiem. – i kolejne?, nie rozumiem, czemu jako profesor musi być też politykiem (?)

Nie widzę na razie żadnego pola do użycia Kości, jednak na mojej pozycji tego typu narzędzie jest silną kartą przetargową. – bardzo mi zgrzyta ten styl (?)

Albo zależy ci na wyjściu z więzienia i współpracy ze mną, albo oddam cię straży imperialnej (brak części zdania, przecinka lub spójnika?) sprawię, że zostaniesz skazany na śmierć, po czym sam wezmę sobie Kość po twojej śmierci i poszukam Wybrańca, który będzie bardziej chętny do współpracy.

W takim razie, jutro możemy zacząć wracać. Za parę tygodni, chłopcze, zacznie się dla ciebie całkiem nowe życie. – powtórzenie?

 

Świetny pomysł na większą powieść. Zgadzam się z Przedmówcami – ten tekst, to wyjęty ze środka powieści o Imperium krótki rozdział/fragment. Zbyt dużo tu niewiadomych i niejasnych sformułowań oraz niedokończonych wątków. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Witam i gratuluję debiutu :]

 

Zgadzam się z zacnym gronem przedpiśców – tekst obfituje w niedopowiedzenia a jego zakończenie jest tak otwarte, że właściwie odbieram opowiadanie jako wstęp do czegoś większego, albo fragment. Sporo jest też błędów, które należałoby wyprasować.

 

Natomiast poza tymi uwagami, ostatecznie czytało się nie najgorzej. Gdyby tak trochę bardziej wyjaśnić czytelnikowi, co ta cała Kość tak naprawdę robi, mógłby to być całkiem udany fragment – bez tej wiedzy ciężko o jakikolwiek suspens.

 

Pozdrawiam

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Wielkie dzięki wam wszystkim za uwagi, jak znajdę chwilę to przejrzę i poprawię tekst (przy okazji douczę się w końcu jak zapisywać dialogi). Generalnie opowiadanie jest częścią większego świata, w którym napisałam jakiś czas temu powieść, mocno inspirowanego tablicą Mendelejewa. Trochę rzeczywiście mogło mnie ponieść w niedopowiadaniu, chociaż przyznam, że sama bardzo nie lubię gdy autorzy tłumaczą mi za dużo, więc celowo sama staram się nie dawać zbyt wielu wyjaśnień. Może wychodzi na to, że przeginam w drugą stronę. Jeszcze raz dziękuję wam za opinie!

I ja dziękuję, powodzenia, pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Mam wrażenie, że opowiadanie jest fragmentem wyjętym z większej całości. I choć czytałam z pewnym zaciekawieniem, brakło mi szerszego opisu świata, w którym rzecz się dzieje, a później przeczytane komentarze utwierdziły mnie w tym.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Przez jego gład­ko wy­go­lo­ne, ja­sno­sza­re włosy, Clide mógł do­kład­nie zo­ba­czyć skórę czasz­ki. → Skoro włosy były gładko wygolone, to skąd wiadomo, jakiego były koloru?

 

bły­ska­wicz­nie się­ga­jąc do nie­wiel­kiej kie­sze­ni swo­ich sze­ro­kich spodni. → Zbędny zaimek – czy w opisanej sytuacji sięgałby do kieszeni cudzych spodni?

 

Clide szarp­nął, uwal­nia­jąc się, chwy­cił le­żą­cą na stole Kość i ru­szył do okna. W tym mo­men­cie coś szarp­nę­ło połę jego płasz­cza i po­czuł, jak jego wy­peł­nio­na… → Powtórzenia. Czy zaimki są konieczne?

 

Przy ma­ga­zy­nach dwóch ro­bot­ni­ków pa­ko­wa­ło duże, że­la­zne skrzy­nie do wa­go­nu. → A może: Przy ma­ga­zy­nach dwóch ro­bot­ni­ków pa­ko­wa­ło do wagonu duże, że­la­zne skrzy­nie.

Duże żelazne skrzynie, zapewne z zawartością, są bardzo ciężkie; czy oni je ładowali własnymi rękami, bez pomocy żadnego sprzętu?

 

coś ude­rzy­ło go w głowę, Clide’a oto­czy­ła go ciem­ność. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

do celi wkro­czył odzia­ny w nie­bie­ski mun­dur straż­nik… → A może: …do celi wkro­czył strażnik odzia­ny w nie­bie­ski mun­dur

 

czło­wie­czek, który wska­zał pal­cem na Clide’a. → …czło­wie­czek, który wska­zał pal­cem Clide’a.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

– Za­bierz go – po­le­cił straż­ni­ko­wi. Ten pod­szedł do więź­nia i szarp­nię­ciem po­sta­wił go na nogi, wy­pro­wa­dza­jąc z celi. → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Czy aby nie najpierw postawił więźnia na nogi, a potem wyprowadził z celi? Proponuję:

– Za­bierz go – po­le­cił straż­ni­ko­wi.

Ten pod­szedł do więź­nia, szarp­nię­ciem po­sta­wił go na nogi i wy­pro­wa­dził z celi.

Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.

 

do środ­ka we­szły dwie odzia­ne w zło­to-sza­re mun­du­ry po­sta­ci. → Raczej: …do środ­ka we­szły dwie postaci odzia­ne w zło­to-sza­re mun­du­ry.

 

od kilku mie­się­cy je­stem gu­ber­na­to­rem Ko­bal­tii. Z na­tu­ry je­stem bar­dzo… → Czy to celowe powtórzenie?

 

„Czyli jest szó­sty albo siód­my dzień ty­go­dnia.” Po­my­ślał, pa­trząc na bez­k­się­ży­co­we niebo. → Wcześniej zapisywałaś myśli kursywą, więc sugeruję konsekwencję: Czyli jest szó­sty albo siód­my dzień ty­go­dnia – po­my­ślał, pa­trząc na bez­k­się­ży­co­we niebo.

 

przy­da­ło­by się ro­zej­rzeć za jakąś ochro­ną przed desz­czem i wia­trem. A także kry­jów­kę, gdyby ktoś miał go szu­kać. → …przy­da­ło­by się ro­zej­rzeć za jakąś ochro­ną przed desz­czem i wia­trem. A także kry­jów­ką, gdyby ktoś miał go szu­kać.

 

Clide zde­cy­do­wał się zjeść na­po­tka­ne na tra­sie swo­jej wę­drów­ki… → Zbędny zaimek.

 

jakoś mu­siał za­spo­ko­ić głód wy­krę­ca­ją­cy jego pusty żo­łą­dek. → Jak wyżej.

 

Po spę­dzo­nej w gó­rach nocy jego ciało było nie tylko głod­ne, ale też obo­la­łe od uwie­ra­ją­cych Clide’a kaj­dan i zzięb­nię­te. → A może: Po spę­dzo­nej w gó­rach nocy ciało Clide’a było nie tylko głod­ne, ale też zziębnięte i obo­la­łe od uwie­ra­ją­cych kaj­dan.

 

dala od nawet naj­da­lej wy­su­nię­tych… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Po­chy­lił się nad na­stęp­nym stru­mie­niem… → A kiedy pochylał się nad przednim strumieniem?

 

O za­cho­dzie słoń­ca droga stała się bar­dziej stro­ma… → Czy dobrze rozumiem, że zachodzące słońce miało wpływ na stromość drogi?

 

zła­pał za ob­rę­cze na jego rę­kach i roz­cia­gnał je… → Literówka.

 

Nie mam ocho­ty nad tym dys­ku­to­wać… → Nie mam ocho­ty o tym dys­ku­to­wać

 

tak jakby miał on zaraz znik­nąć. → Zbędny zaimek.

 

Przne­iósł spoj­rze­nie na Clide’a. → Literówka.

 

Clide dalej pa­trzył się na niego nie­zde­cy­do­wa­ny. → Clide dalej pa­trzył na niego nie­zde­cy­do­wa­ny.

 

albo oddam cię stra­ży im­pe­rial­nej spra­wię, że zo­sta­niesz… → …albo oddam cię stra­ży im­pe­rial­nej i spra­wię, że zo­sta­niesz…

 

Za­po­wia­da­ło się wręcz na to, że jego życie w końcu za­cznie się ukła­dać. → A może: Za­po­wia­da­ło wręcz, że jego życie w końcu za­cznie się ukła­dać.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka