I
Tamtej nocy blizny na jej plecach znów dały o sobie znać. Swędziały nieznośnie. Parę razy zdarzało się, że ostrzegały ją w ten sposób przed jakimś nieoczekiwanym wydarzeniem, a często niebezpieczeństwem, więc nie bagatelizowała tego objawu.
Nesaf wstała z siennika i najciszej, jak umiała, wspięła się po drabinie na poddasze. Uważała, by nie zbudzić przy tym matki, starej czarownicy, gdyż w takim wypadku cały kolejny dzień byłby wypełniony natrętnym ględzeniem o tym, jak złą jest dla niej córką. Na górze zbliżyła się do jednego okna i oparła o nie, po czym wlepiła niespokojny wzrok w horyzont. Tam, nad lasem górowało stare zamczysko, niegdyś pewnie dumne i tętniące życiem, teraz pokonane, zmuszone do uległości. Jego dawna świetność przeminęła wraz z przetaczającym się po świecie chaosem, niszczącym wszystko dookoła.
Nie było jednak całkiem martwe, bo raz po raz wypluwało z siebie gnijące zwłoki, które nocami snuły się po lesie, zupełnie jakby zapomniały o tym, że powinny leżeć w bezruchu. Przed wschodem słońca coś je zmuszało do powrotu za mury, więc nigdy nie zdarzyło im się zajść specjalnie daleko. Nie była pewna, co za tym wszystkim stało, ale wyobrażała sobie, że była to klątwa, którą może nawet mogłaby zdjąć. Czy gdyby jej się udało, do okolicy na nowo wróciłoby życie, które znała tylko z najstarszych, najbardziej mglistych wspomnień? I czy jej matka by to pochwaliła?
Gdy tak myślała, w świetle księżyca padającym na okoliczne drzewa i krzewy dostrzegła ruch. W pierwszej chwili była pewna, że to kuna, opos, lub inny niewielki drapieżnik, które często buszowały wokół chaty, ale kiedy to coś wyskoczyło z zarośli, oniemiała. Zamrugała kilkukrotnie, zmrużyła oczy, by lepiej widzieć. Nie, nie zdawało jej się. Człowiek.
Chłopak ubrany był w ciemną, grubą tunikę i kaptur. U jego boku zwisał długi miecz i sztylet. Na twarzy miał kilkudniowy zarost, a oczy wyrażały znużenie wędrówką późną porą. Nesaf rozumiała, że coś jest nie tak. Gdyby przychodził w odwiedziny, pojawiłby się w dzień, czy więc specjalnie wstał przed świtem, by zaatakować ją i jej matkę w czasie snu?
Nie zastanawiała się dłużej. Była w końcu silną czarodziejką, która nie musiała bać się żadnego człowieka. No, może z wyjątkiem matki, gdy się wścieknie. Przelazła przez okno, zsunęła się po stromym dachu i zeskoczyła na ziemię. Błoto wydeptane przez świnie i kozy sprawiło, że upadek nie był bolesny, ale głośny, niemal jak głaz wpadający do jeziora. Rozbryznęła ciemną breję na wszystkie strony i zastygła, mając nadzieję, że nie zbudziło to matki. Z chaty nie dobiegł jednak żaden dźwięk, więc podniosła się z wolna i spojrzała na przybysza spode łba. Strach i zdziwienie na jego twarzy dodały jej pewności siebie.
– Czego tu szukasz?
Chciała, by jej głos zabrzmiał spokojnie i groźnie, nie była jednak w stanie powstrzymać drżenia z ekscytacji. Chłopak przez chwilę bez słowa wpatrywał się w dziewczynę. Położył dłoń na rękojeści miecza, ale nie wyciągnął go.
– Jesteś chowańcem? – spytał ostrożnie. – Bezwolnym pomiotem wiedźmy z głuszy?
Nesaf zmarszczyła brwi. Nie była do końca pewna, o cóż takiego chodzi przybyszowi, ale nie chciała wydać się głupią. Wiedziała tylko, że wiedźma to chyba to samo co czarownica, a na temat chowańców jej pojęcie było bardzo mgliste.
– A może najpierw ty powiedz, kim jesteś i czemu nas nachodzisz w środku nocy? – warknęła, maskując niepewność.
Przybysz ścisnął rękojeść miecza, dalej go nie wyciągając i rzucił dziewczynie podejrzliwe spojrzenie.
– Więzi cię tutaj? – drążył dalej.
W jego oczach nie pozostało już nic z początkowego zaskoczenia. Nesaf czuła, że powoli traci kontrolę. Nie mogła jednak znaleźć odpowiedzi, która zwróciłaby rozmowę na dobre tory.
– Jesteś bezwolna wobec wiedźmy? Odpowiedz! – rozkazał.
Zacisnęła usta. Już prawie podjęła decyzję, aby go zabić. Nucąc pod nosem słowa rymowanki, sprawiła, że powietrze dookoła jego głowy stało się podległe jej woli. Mogła jedną myślą wtłoczyć mu je w płuca i rozerwać od środka. Jednak coś w jego spojrzeniu ją przed tym powstrzymało. Jak on na nią patrzył? Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała twarz kogokolwiek innego, niż matki. W jej oczach zawsze była tylko złość, wyższość i pretensje. To, co widziała w jego spojrzeniu, było inne. Nie wiedziała, co o tym myśleć.
– Tak – przyznała, po czym gwałtownie pokręciła głową, by jednak zaprzeczyć. – Nie. Nie do końca… Na pewno nie tak, jak myślisz.
Chłopak skrzywił się.
– Chyba rozumiem – odparł, po czym zrobił poważną minę i dodał: – Nazywam się Etifedd. Przybyłem, aby zdjąć klątwę z zamku, a do tego będę musiał zabić wiedźmę.
Nesaf otworzyła szerzej oczy. Od początku spodziewała się, że chłopak będzie chciał kogoś zabić, lecz nie sądziła, że przyczyni się to do odczynienia klątwy. Przecież, żeby to miało sens, matka musiałaby… mieć z nią coś wspólnego? Zastanowiła się, czy w ogóle istniały jakiekolwiek powody, by uważać, że jednak nie miała. Przecież nigdy nie chciała nawet poruszać tego tematu, co samo w sobie było podejrzane.
– Po wszystkim zabiorę cię na moje włości, do ziemi Skalickiej… – urwał, a jego spojrzenie padło na coś, co znajdowało się za plecami dziewczyny.
Odwróciła się i zamarła.
Czarownica stała w drzwiach chaty, z rękami założonymi na krzyż i oburzeniem wymalowanym na twarzy.
– Wejdźcie do środka – wysyczała niespodziewanie.
II
Czarownica siedziała w swoim ulubionym fotelu, wlepiając nienawistne spojrzenie w przybysza. W pomieszczeniu panowała względna cisza, słychać było tylko nerwowe przełykanie śliny przez chłopaka i bulgotanie wody nad paleniskiem, którą matka Nesaf wstawiła, aby przy okazji zrobić śniadanie. Dziewczyna założyła ręce na krzyż i zaczęła z nudów uderzać podeszwą o podłogę w rytm jedynej piosenki, jaką znała z dzieciństwa. Słów już dawno nie pamiętała, została sama melodia, którą ktoś jej kiedyś nucił. Chłopak na ułamek sekundy obdarzył ją zdziwionym spojrzeniem.
– Zdaje mi się, że zasnęła z otwartymi oczami – powiedziała zniecierpliwiona Nesaf. – Czasem jej się zdarza.
Czarownica w odpowiedzi łypnęła na nią wściekle.
– Nie odzywaj się niepytana – zaskrzeczała. – Wyrodna córka, która własną matkę chce sprzedać ludziom. Złym ludziom, którzy mordują takie, jak my.
Nesaf spojrzała na nią zdziwiona. Matka rzadko mówiła cokolwiek o ludziach, więc nie chciała przegapić okazji, aby pociągnąć ją za język.
– Takie jak my? – spytała. – Czarodziejki?
Kobieta prychnęła pogardliwie i machnęła ręką.
– Chyba gównodziejki, smarkulo. Dla nich jesteś straszliwą wiedźmą, uczoną przez wiedźmę z lasu! Gdyby się dowiedzieli…
– No to się dowiedział – odparła Nesaf i ruchem głowy wskazała Etifedda. – I co teraz ma się niby stać?
Czarownica wzniosła ręce ku górze, jednocześnie wydając z siebie udręczony jęk. Nesaf zastanawiała się, czy strach wymalowany na jej twarzy jest prawdziwy, czy to po prostu gra aktorska, w której była zaskakująco dobra, jak na kogoś, kto nigdy nawet nie był w teatrze. Dziewczyna westchnęła i spojrzała w kierunku okna. Dalej było ciemno, choć za niedługo powinno świtać. Nie miała pewności, co teraz powinna zrobić. Odprowadzić przybysza? Bo z całą pewnością tej trzęsącej się galarecie nie uda się nikogo zabić. Obdarzyła go spojrzeniem pełnym zawodu, co nie umknęło uwadze chłopaka.
– Zabicie mnie nie da ci nic, chłopcze – wycedziła starucha. – Zamek jest w posiadaniu istoty, jaka ci się w życiu nawet nie śniła. Głupiec ino byłby w stanie rzucić mu wyzwanie.
– Mu? – spytał, starając się opanować drżenie głosu. – W sensie komu?
Popatrzyła na niego z politowaniem, a Nesaf zgarbiła się i wlepiła zaciekawiony wzrok w matkę.
– Naprawdę nic nie wiesz? – Parsknęła złośliwym śmiechem. – A więc zginiesz, zanim zdążysz przekroczyć próg zamku.
Na twarzy przybysza pojawiła się dziwna zmarszczka. Skrzywił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale jednak zmienił zdanie.
– A jednak spróbuję – odparł. – Zło trzeba powstrzymać, a równowaga musi zostać przywrócona.
Wiedźma obdarzyła go złowieszczym spojrzeniem.
– Czy dzielny wyznawca Świetlistej Pani wyobraża sobie, że może to właśnie zło dba o równowagę w świecie opanowanym przez ludzi? Bo czymże jest chaos, jeśli nie zburzeniem czyjejś niesprawiedliwej przewagi? Ale proszę bardzo, idź. Nie będę cię zatrzymywać w twojej szlachetnej misji, rycerzu.
To rzekłszy, starucha wystawiła nagie zrogowaciałe stopy w kierunku paleniska, znajdującego się na środku chaty, przymknęła oczy i zaczęła głośno chrapać. Dziewczyna chwilę w zamyśleniu obserwowała śpiącą matkę, zastanawiając się nad jej słowami. Chaos przywraca równowagę? Czyli zamek był wcześnie źródłem nierównowagi i dlatego został zaatakowany?
– A więc nic z tego – stwierdziła dziewczyna.
Etifedd przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a jego mina stawała się coraz bardziej zacięta. Po chwili wstał, chwycił wiszący nad paleniskiem garnek z wrzącą wodą i z rozmachem chlusnął jego zawartością wprost na czarownicę. Ta obudziła się z wrzaskiem i nim zdążyła wstać, została na dokładkę rąbnięta chochlą w głowę.
Nesaf uniosła brwi w zdziwieniu, lecz nie udało jej się zdobyć na żadną inną reakcję. Wbiła wyczekujące spojrzenie w przybysza.
– I co, nic nawet nie powiesz? – spytał zaskoczony. – Więc sam odpowiem na pytania, których nie zadałaś. Po pierwsze, muszę mieć pewność, że faktycznie zabicie jej nic nie zmieni. Po drugie, zrobiłem to też dla ciebie, abyś mogła stąd odejść, bo widzę, że chcesz. – Zmierzył ją przenikliwym wzrokiem, po czym spuścił go na truchło wiedźmy. – Po trzecie, ona coś wie, a ja muszę z niej to wydobyć.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy.
– A jak morderstwo miało ci w tym pomóc? – spytała, odzyskując w końcu władzę nad językiem.
Chłopak bez słowa sięgnął do łańcuszka na szyi i ściągnął go. Zawieszka miała kształt małej, srebrnej czaszki z czarnymi kamyczkami w miejscu oczodołów. Wyglądała na bardzo drogą, ale czarodziejka nie domyśliła się od razu, że była też do tego magiczna. Etifedd chwycił łańcuszek i przytrzymał go nad zwłokami wiedźmy. Wstrzymał powietrze, przez chwilę koncentrował się, po czym z sykiem opróżnił płuca, wypowiadając formułkę w dziwnym języku. Głowa staruchy nagle odskoczyła i ożyła, a jej oczy rozświetliły się nekrotycznym blaskiem, po czym zwróciły w stronę chłopaka. Nesaf spodziewała się kpin, lub chociaż wiązanki obelg, bo było to w stylu starej czarownicy, ale nic takiego nie nastąpiło. Truchło cały czas pozostawało w tej samej pozycji, jakby czekało na rozkazy.
– Mamy pięć pytań – powiedział Etifedd do Nesaf. – Potem zaklęcie wygaśnie i nie uda się jej wezwać ponownie.
– Będzie kręcić – skwitowała. – Często kłamała nawet w najdrobniejszych sprawach.
– Nie może – odpowiedział i bez dalszych wyjaśnień zwrócił się w stronę truchła: – Co się stało w tym zamku, że zaczęli z niego wychodzić nieumarli?
Głowa wyszczerzyła się w obrzydliwym uśmiechu, zaciągnęła powietrzem i po dłużącej się chwili odparła:
– Baron zrozpaczony tym, że mury zostały zburzone, a zbrojni zabici, poprosił tego, którego wezwał, by katastrofę odczynił. Od tego czasu zmarli żołdacy wychodzą w poszukiwaniu materiałów do odbudowy murów. Niestety – skrzeknęła z autentyczną rozpaczą w głosie – w pobliżu nie ma żadnego kamieniołomu, więc ich poszukiwania pozostają bezowocne.
– Jak to odczynić?
– Coś wiąże tego, którego wezwał, z tym miejscem i ze wszystkimi domownikami. Zerwij połączenie – powiedziała, bezwstydnie omijając sedno problemu i uśmiechnęła się głupkowato.
– Czego oprócz nieumarłych muszę się obawiać, kiedy już tam wejdę?
– Nieumarli to nic. – Przekrzywiła głowę, nie kryjąc rozbawienia. – Musisz przede wszystkim uważać na żyjących. Strażników. Tych, którzy wcześniej jak szczury pochowali się po kątach. Teraz są potężni. Kierują nimi – zachichotała – żądze. I tobą też mogą zawładnąć.
– Jakie niby?
– Wszystkie. Wymieszały się i są dla nich tym samym. Nie rozróżniają ich.
Nesaf przez całą sesję zaciskała usta, lecz teraz nie mogła już dłużej wytrzymać.
– Skąd wiesz? – wypaliła.
Twarz wiedźmy spoważniała. Zwróciła jarzące się oczy na dziewczynę.
– Byłam tam. Pomogłam mu. I oszukałam go.
Po tej odpowiedzi zaklęcie wygasło, a truchło znowu stało się wiotkie. Etifedd nie skomentował tego, co zrobiła dziewczyna, ale jego spojrzenie sugerowało współczucie i dezorientację. Nesaf nie poczuła się dzięki temu lepiej, raczej miała wrażenie, że to ona została uderzona chochlą, a nie jej matka.
– Nie mamy najważniejszych odpowiedzi – mruknął.
– Mówiłam, że będzie kręcić – skwitowała.
– To prawda – przyznał niechętnie. – Kto został wezwany? I co stanowi jego połączenie z zamkiem? Będziemy musieli zorientować się na miejscu. Szykuj się.
Czarodziejka otworzyła szerzej oczy i uniosła brwi.
– Mam iść z tobą?
– A nie chcesz? – spytał zdziwiony.
Energicznie pokręciła głową.
– W porządku – odpowiedział. – Ale zaprowadzisz mnie, chociaż? Nie chciałbym znowu zgubić się w tym cholernym lesie.
III
Gdy prowadziła go leśną ścieżką, co chwilę oglądała się za siebie, sprawdzając, czy chłopak nie planuje zrobić czegoś nieoczekiwanego, mając w pamięci potraktowaną wrzątkiem wiedźmę. Rozglądała się również za pewnymi magicznymi miejscami, które mogłyby im pomóc w dotarciu do celu. Gdy jedno znalazła, chwyciła Etifedda za rękę i pociągnęła w las. Ten, mimo dezorientacji dał się zaprowadzić na skraj, jak się okazało, kręgu uformowanego z muchomorów. Jednak zanim Nesaf wciągnęła go do środka, wyszarpnął dłoń z uścisku i cofnął się kilka kroków.
– Przecież to czarci krąg – powiedział oskarżycielskim tonem. – Chcesz, żebym postradał zmysły? O, i został twoim niewolnikiem? Taki był twój plan?
– Ktoś ci głupot nagadał – skarciła go, po czym dodała spokojniej: – To miejsca, w których magia lasu jest najsilniejsza. Można je wykorzystać na różne sposoby. Na przykład, aby przenieść się gdzieś indziej.
Nesaf chwyciła go znowu i pociągnęła do kręgu, a chłopak choć niechętnie, pozwolił jej na to. Wtedy obraz zawirował im przed oczami, a uszy się przytkały, jakby nagle weszli na wysoką wieżę. Wszystko trwało najwyżej kilka głębszych oddechów, po czym ich zmysły znowu zaczęły działać, tak jak wcześniej, a oni znaleźli się w miejscu podobnym, ale jakby innym. Drzewa były inaczej ułożone, a ścieżki nie widzieli nigdzie dookoła. Spomiędzy zarośli wyłaniały się kamienne mury zamczyska, do którego zmierzali.
Chłopak spojrzał na dziewczynę.
– A więc tu się rozstajemy? – spytał z zawodem w głosie. – Szybko. Liczyłem, że się trochę… poznamy?
– Na to wygląda.
– W takim razie przyjdę po ciebie, kiedy będzie po wszystkim – obiecał i ruszył w kierunku muru.
Nesaf przyglądała mu się w milczeniu. Od dłuższego czasu myślała, czy nie pójść na wszelki wypadek z nim. Z jednej strony, jeśli wiedźma mówiła, że coś jest niebezpieczne, to prawdopodobnie takie było, a ona nie paliła się do podróży na tamten świat. Z drugiej, nie chciała też, aby jedyna osoba, która mogła zaprowadzić ją do ludzi, jaką poznała w ciągu ostatnich kilkunastu lat tak po prostu odeszła i zginęła brutalną śmiercią w jakichś lochach. Były też kwestie, o których starała się nie myśleć za dużo, bo budziły w niej niepokój. Mianowicie jaki dokładnie udział w kataklizmie, który się tu wydarzył, miała jej matka?
Po chwili chłopak przystanął, obrócił się i powiedział:
– A jeśli nie wrócę, to… – głos mu zadrżał.
– A tam, nie wrócisz – westchnęła Nesaf i podbiegła do niego. – Zmieniłam zdanie, będę ci chronić zadek. A jestem w tym dobra, więc prędzej ja nie wrócę, niż ty!
Chłopak uśmiechnął się z ulgą.
IV
Ruiny były całkowicie zarośnięte. Zwodzony most, choć opuszczony, nie nadawał się, by po nim przejść. Stare drewno trzymało się w jednym kawałku tylko dzięki żelaznym okuciom, ale nawet te były już zbyt mocno przeżarte rdzą, żeby odważyli się postawić na nich stopę. Wybrali więc inną drogę. Ostrożnie zeszli w dół do fosy, gdzie roślinność była znacznie bujniejsza i karczując chaszcze nożem, wdrapali się na podmurze po drugiej stronie rowu.
– Ale musisz wiedzieć, że to naprawdę okropne miejsce – powiedział Etifedd. – Słyszałem o wielu, którzy wyruszali w te strony. Opowiadali, że idą zdobywać skarby. Wydaje mi się, że ci wszyscy ludzie z zamku nigdy nie wyszli. Oni tam są i czekają na kolejnych głupców.
– A ty jesteś jednym z nich? – prychnęła. – Z tych głupców?
– Ja? – speszył się. – Nie, ja mam coś, co mogę wykorzystać. Aby czynić dobro.
– Co to takiego?
– Jeśli będę musiał tego użyć, to i tak się dowiesz. Powiedzmy, że Świetlista Pani wybrała mnie na swojego czempiona – powiedział niepewnym głosem i klepnął rękojeść miecza.
– Uhuhu – mruknęła z udawanym podziwem. – A tak poważnie to nie mam pojęcia, kto to jest.
– Może ci kiedyś opowiem – odparł, po czym wspiął się po gruzowisku w kierunku wyrwy w murze.
Dziewczyna ruszyła za nim, ostrożnie stawiając bose stopy, tak, aby nie przeciąć sobie skóry żadnym ostrym kamieniem, ani niczym innym wystającym spomiędzy nich.
Na przedzamczu było spokojnie. Kompletnie nic nie sugerowało, że to miejsce mogłoby być przeklęte i stanowić bazę wypadową dla bandy krwiożerczych umarlaków. Stało tam kilka budynków, zostawionych przez ludzi dawno temu, przez co popadły w kompletną ruinę. Dachy zapadły się do środka, ale po samym kształcie dało się zgadnąć, który był stajnią, a który pełnił inne ważne zamkowe funkcje, jako na przykład warzelnia piwa. W oddali na niewielkim wzniesieniu znajdowała się katownia z szubienicą, w dziwnie dobrym stanie w porównaniu z resztą zabudowań. Jednak czarodziejka i chłopak nie zamierzali się do niej zbliżać, woleli nawet nie patrzeć w jej stronę.
Słońce powoli wznosiło się coraz wyżej nad lasem, gdy stanęli przed wrotami zamczyska. Były z jakiegoś powodu całe. I zamknięte, ale nie zaryglowane, więc dało się je bez problemu otworzyć i wślizgnąć do środka. Za nimi był długi, ciemny korytarz, oświetlony jedynie przez otwory strzelnicze. W ścianie znajdowały się nisze, w których kiedyś stały świeczniki, lub lampy oliwne. Niestety, jak wszystko, co nie zostało na stałe przytwierdzone do podłogi, zabrali napastnicy. Zobaczyli tam też przejście na dziedziniec, lecz dawno temu zabarykadowane przez obrońców i nie dało się przez nie przedostać.
Korytarz prowadził w dwie różne strony, z których obie zdawały się wyglądać identycznie, jednak Etifedd nie zdawał się tym szczególnie zdezorientowany.
– Musimy iść w lewo, tam przejdziemy przez basztę, kuchnię i dotrzemy do sali biesiadnej. Potem na górę do… – urwał, gdy zobaczył spojrzenie Nesaf.
– A skąd ty to wiesz? – spytała dziewczyna.
– Basztę widać z zewnątrz, a reszty się domyśliłem – odparł spokojnie. – Po prawej jest tylko skrzydło nad urwiskiem, które kończy się wieżą. Pewnie jest tam zbrojownia i prycze dla żołnierzy.
– Albo jesteś niezwykle domyślnym chłopcem, albo o czymś mi nie mówisz – prychnęła, po czym dodała ciszej: – Zupełnie jak wiedźma.
– Albo – odparł zajadlej – jestem uważny, bo nie chcę wpaść na bandę nieumarłych zażywających wypoczynku po pracowitej nocy? Ruchy.
Nesaf pomyślała o strażnikach, o których wspominała wiedźma. Przełknęła ślinę. Był to chyba zły moment, aby rzucać poważnymi oskarżeniami, więc postanowiła mu zaufać. Nonszalancko wzruszyła ramionami i poszła za nim.
W środku panowała martwa cisza, którą przerywał tylko stukot obcasów chłopaka, natomiast kroki dziewczyny nie wydawały słyszalnych dla człowieka dźwięków. W powietrzu czuć było zapach zgnilizny, który wzmagał się z każdym krokiem w głąb zamku. Korytarz oświetlały wąskie okiennice, pełniące funkcję otworów strzelniczych, które w zupełności wystarczały, aby dziewczyna i chłopak widzieli, gdzie idą i nie wpadli na walające się tu czy tam ludzkie kości.
Przeszli przez basztę, gdzie pozostało tylko kilka pustych beczek, skrzyń i spalone schody na górę, po czym trafili do pomieszczenia, które na pierwszy rzut oka wyglądało na kuchnię z wielkim paleniskiem i piecem do wypieku chleba. Gdy podeszli wystarczająco blisko, zapach zgnilizny stał się na tyle intensywny, że musieli zacząć oddychać przez usta, aby nie zwymiotować. Stanęli, nieruchomo wpatrując się w półmrok. Dalej dało się zobaczyć nieruchome ludzkie sylwetki. Popatrzyli po sobie zaniepokojeni, po czym chłopak ruszył wolno przed siebie, starając się nie wydawać przy tym nawet najcichszego dźwięku. Gdy stanął bliżej, zobaczył, że byli to ludzie, ale martwi. Kompletnie. Powieszeni na belkach pod sufitem. I nabrzmiali przez procesy gnilne zachodzące w ich trzewiach. Dał znać towarzyszce, że można ruszać dalej. Ta niechętnie przeszła obok opuchniętych zwłok, starając się przy tym nie oddychać i nie przyglądać zanadto.
W końcu dotarli do niewielkich drzwi, które były bocznym wejściem do sali biesiadnej. Weszli do środka. Ich oczom ukazała się wielka hala, kiedyś pewnie wystawna, teraz pusta i zimna. Długi stół, przy którym ucztował baron ze swoimi dworzanami, został obalony na bok, a w jego deskach ciągle tkwiło kilka połamanych strzał. Krzeseł w ogóle nie było w zasięgu wzroku, poza kilkoma roztrzaskanymi. Palenisko wygasło w odległej przeszłości, potem nigdy nie zostało rozpalone na nowo. W końcu nieumarli nie muszą ucztować, nie potrzebują ciepła. Ani światła. Mimo to sala była jakoś oświetlona dzięki szerokim oknom, wybudowanym na dość dużej wysokości, zabezpieczonym dodatkowo żelaznymi kratami.
Po prawej stronie zobaczyli wejście z dziedzińca, więc ruszyli w lewo, gdzie znajdowały się drzwi do donżonu, w którym zapewne mieściły się kwatery mieszkalne. Na parterze znaleźli tylko kilka ubogo wyglądających i doszczętnie zrabowanych sal sypialnych, w przeszłości pewnie należących do służby. Przeszli dalej przez wąskie, kręte schody, prowadzące na piętro, gdzie ich oczom ukazały się już bogatsze, nietknięte przez najeźdźców komnaty, być może przeznaczone dla gości, lub ewentualnie dobrze urodzonych więźniów. Weszli jeszcze wyżej i tu znaleźli dwa pomieszczenia. Po wejściu do jednego z nich okazało się, że była to mniejsza komnata jadalna długim stołem i z wydzieloną dalej sypialnią, w której musiał mieszkać ktoś bardzo ważny. Gdy otworzyli kolejne drzwi, okazało się, że za nimi było coś w rodzaju kaplicy. Znajdowało się tam kilka świeczników z wypalonymi świecami i pulpit z leżącą na nim księgą. Jednak dopiero gdy zobaczyli na podłodze krąg nabazgrany jakąś czerwoną substancją, stanęli jak wryci.
– Na Świetlistą Panią – szepnął chłopak. – A więc to prawda!
– Co jest prawdą? – spytała nerwowo dziewczyna.
Etifedd zaczął mówić, lecz Nesaf go nie słuchała. Jej uwagę pochłonęło coś innego. Wyczuwała dziwny byt w tym miejscu. Oczywiście, cały zamek miał swoją złowieszczą aurę, ale to był dla niej zupełnie nowy poziom grozy. Gdyby dało się w powietrzu rozpuścić czystą intencję mordu, to tak by ją sobie wyobrażała. Oddech boleśnie pocierał gardło, każdy kolejny coraz bardziej, dławiąc przy tym magiczne moce dziewczyny i napawając ją przerażeniem. Płuca powoli wypełniały się bólem, myśli przybierały coraz bardziej rozbieganą i paniczną formę, jakby nagle została zwierzyną łowną. Dla kogo? Ktoś kontaktował się tu z czymś bardzo potężnym. Bardzo złym.
Nie mogła znieść przebywania w pobliżu tego kręgu. Ręce drżały jej coraz bardziej, oddychanie stało się niemal niemożliwe. Zrobiła kilka gwałtownych kroków w tył, z rozpędem wpadając na coś, co znajdowało się za jej plecami. Ściana powinna być chyba trochę dalej, prawda? Nie powinna być miękka. Nie powinna dyszeć jej we włosy. Odwróciła się i zastygła z przerażenia.
V
Etifedd nie pamiętał, ile czasu spędził w dziwnej kaplicy, z jeszcze dziwniejszą księgą, ale miał wrażenie, że zdecydowanie za dużo. I że coś było nie tak, ale nie wiedział co dokładnie. Przez chwilę tępo patrzył przed siebie, próbując zrozumieć, co w zasadzie znajduje się przed jego oczami, po czym nagle go oświeciło. To nie była ściana, tylko sufit. Upadł? Oczywiście, że tak, bo jak inaczej znalazłby się na podłodze. Właściwe pytanie brzmiało „kiedy”, ale nie znalazł na nie odpowiedzi.
Wstał, rozglądając się zdezorientowany, szukając wzrokiem rudowłosej czarodziejki, lecz dookoła nie było żywej duszy. Zwrócił się w kierunku wyjścia z komnaty i jego spojrzenie padło na krwawą plamę na posadzce. Ciągnęła się w stronę, z której przyszli. Coś ich zaatakowało. Czy śledziło ich od samego początku? Czemu nie dokończyło roboty? Przypomniał sobie słowa starej wiedźmy: „kierują nimi żądze”. Wzdrygnął się, na myśl o okropieństwach, jakie zamierzają zrobić dziewczynie. Co powinien teraz uczynić? Iść dalej, czy cofnąć się i poszukać czarodziejki? Zadrżał z zimna. Potarł ręce i chuchnął w nie kilka razy, odwlekając ostateczną decyzję. W końcu westchnął, poprawił przypasany do boku miecz i niepewnie ruszył w drogę powrotną.
Nie miał penwości, dokąd w zasadzie powinien się udać. Katownia znajdowała się poza obrębem zamku, ale była jeszcze piwnica i nieduży loch, do którego baron wrzucał swoich osobistych wrogów, aby miesiącami patrzeć, jak marnieją bez jadła. I ta upiorna wieża na samym końcu.
Gdy doszedł do baszty obok kuchni, rozejrzał się w poszukiwaniu klapy w podłodze, która ukrywała schody do lochu. Gdy ją znalazł, zauważył, że była przykryta warstwą kurzu i zawalona jakimiś rupieciami. Czyli to nie mogło być tu. Westchnął i ruszył dalej. Udanie się do wieży było w jego opinii dosyć niebezpieczne, ale skoro już podjął decyzję o ratunku, to nie zamierzał jej zmieniać.
Znów znalazł się przed ciągle jeszcze uchyloną bramą. Światło, które wpuszczała, padało na plamę kolejnej świeżej krwi na posadzce. Zziębniętą dłonią ścisnął rękojeść miecza, aby dodać sobie otuchy, po czym ruszył dalej. Uchylił drzwi, prowadzące do wieży i spojrzał przez szparę na to, co znajdowało się w środku. Prawie nie zareagował, gdy uderzył go smród zgnilizny, do którego zdążył się już wcześniej przyzwyczaić. Nie zauważył żadnego ruchu, wszystkie zwłoki, które leżały na podłodze, były zupełnie martwe. Mimo to patrzył na nie przez chwilę w napięciu. I nic. Być może wstają tylko w nocy? To w takim razie co ich zaatakowało? Spróbował przypomnieć sobie, przed czym ostrzegała ich wiedźma. Strażnicy? Ci, którzy wcześniej chowali się jak szczury po kątach? Ciągle żywi?
Przeszedł przez pomieszczenie i skierował się do drewnianych schodów, prowadzących na górę. Zaczął ostrożnie wspinać się na piętro, nagle jeden ze stopni wydał z siebie przeraźliwe skrzypnięcie. Znieruchomiał i nastawił uszu.
– Cholerne szczury – usłyszał czyjś głos. Gruby i dudniący. Uznał, że jego właściciel musi dysponować ogromną klatką piersiową, by wydać z siebie taki ton.
– Myślałem, że to Udko wraca – mruknął drugi, niemalże identyczny.
– Długo mu schodzi – dodał pierwszy. – Za dobrze się bawi.
Zarechotali obleśnie. Etifedd pobladł i ostrożnie wyciągnął miecz.
– Jak zaraz nie wróci, to zarżnę go podczas tej jego zabawy – odparł złowieszczo drugi.
Chłopak chwilę bił się z natrętnymi myślami, które podsuwały mu obrazy tego, co mogło teraz dziać się z Nesaf. Czy ona w ogóle przeżyła? Czy jest gdzieś w pobliżu? A jeśli żyje, to czy cierpi? W końcu nie wytrzymał, zaklął głośno, wbiegł na górę i zamarł.
Na pierwszy rzut oka nie był w stanie stwierdzić, na co właściwie patrzy. Całe ciała kreatur były zdeformowane, nienaturalnie rozrośnięte i pokryte pulsującymi żyłami, wijącymi się wokół kończyn jak robaki. Mięśnie drgały pod cienką skórą przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, również takim spowodowanym oddechem, lub grymasem na twarzy.
Opamiętał się dopiero po chwili. Błyskawicznie skrócił dystans i przeszył jednego z potworów mieczem. Abominacja chwyciła wystające z piersi ostrze i wyszczerzyła zęby we wściekłym grymasie. Drugi popatrzył ze znudzeniem na to, co się właśnie działo i powiedział:
– Polędwiczka, czy ja dobrze widzę? Bo zdaje mi się, że jakiś robak, chyba patyczak, przebił cię wykałaczką. I pewnie myśli, że coś ci zrobił.
Zarechotał, ale Polędwiczce nie było do śmiechu. Miecz zajarzył się wściekłym blaskiem, paląc zdeformowane ciało bestii. Etifedd szarpnął ostrze w górę, rozcinając potwora aż po czubek głowy, kończąc tym samym jego żywot.
Drugi strażnik otworzył szeroko oczy, wstał i sięgnął po broń, lecz zrobił to za wolno, bo cięcie magicznym ostrzem odjęło mu dłoń. Ogropodobny osobnik ryknął wściekle i rzucił się w kierunku napastnika, ten jednym pchnięciem przebił potwora na wylot i skrócił dystans na tyle, że poczuł jego zgniły oddech na twarzy.
– Gdzie ona jest? – warknął chłopak. – Gadaj, bo inaczej zadbam, żebyś umierał powoli. Bardzo powoli.
– Mmm – zamruczał lubieżnie strażnik – zupełnie jak ta mała?
Nie wytrzymał. Rozpruł go, tym razem cięciem w dół. Zadał pytanie jeszcze raz, ale potwór nie odpowiedział. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie czegoś, co bardziej przypominało ekstazę, niż cierpienie. Etifedda przeszedł dreszcz. Upuścił broń. Upadł na kolana i zwymiotował. W głowie dudniło mu od emocji. Nie wiedział, czy bardziej przez te odrażające kreatury, czy przez to, co być może już zrobiły Nesaf. Dłuższą chwilę zajęło mu opanowanie trzęsących się rąk. W końcu chwycił miecz, przez moment próbował odruchowo schować go do pochwy, po czym przypomniał sobie, że brzeszczot pokryty był krwią i wymiocinami, więc z tego zrezygnował. Odetchnął głęboko, starając się uspokoić nerwy. Ruszył po schodach na kolejne piętro i stanął przed zamkniętymi drzwiami.
Otworzył je drżącymi rękami, bojąc się tego, co zobaczy po drugiej stronie. I słusznie. Zwłoki były zmasakrowane. Ewidentnie dręczone na różne sposoby zarówno przed, jak i po śmierci. Jedną nogę zmiażdżyła jakąś wielką siła, druga leżała kilka kroków dalej. Z otwartej klatki piersiowej usunięto organy, a głowa była teraz podobna do kompletnie niczego. Obok, w kącie, siedziała ona. Skulona, z przymkniętymi powiekami i twarzą zastygłą w wyrazie obojętności. Drżącymi rękami obejmowała kolana, na które falą spływały jej rude włosy.
– Przyszedłeś – powiedziała.
– Tak – odparł z ulgą i spuścił wzrok. Teraz nagle zrobiło mu się bardzo wstyd, że w ogóle rozważał, aby tego nie robić. – Co się stało?
– Nie rozmawiajmy o tym – ucięła. – Nigdy.
Uszanował to. Miał ochotę ją przytulić. Powiedzieć, jak bardzo jest mu przykro i że teraz zawsze będzie jej bronił, ale nie zrobił tego. I tak nie byłoby to prawdą.
– Muszę odszukać barona – powiedział zamiast tego. – Idziesz ze mną?
W końcu otworzyła oczy, ale nie odpowiedziała na pytanie.
– Etifedd?
Spojrzał na nią pytająco.
– On – ruchem głowy wskazała na truchło – mówił, że nie przyjdziesz, bo uciekniesz tak, jak kiedyś. I nazwał cię dziedzicem.
Zaklął w myślach. Wiedział, że trzeba będzie jej wyznać szczegóły dotyczące przeszłości, ale ciągle nie wiedzieć czemu odwlekał tę chwilę. Odwrócił wzrok, by ukryć swoje zmieszanie i wzruszył ramionami.
– Miałem wtedy może z dziewięć lat. Nic innego nie mogłem zrobić.
Pokiwała głową.
– Bardzo smutne – przyznała oschle. – W każdym razie ta twoja ziemia Skalicka to tutaj? Nie pójdziemy potem do miasta, tylko zostaniemy w tych przeklętych ruinach?
Skrzywił się.
– Wynagrodzę ci wszystkie niedogodności, jakich doświadczyłaś – odparł, ciągle unikając jej wzroku. – Jeśli zostaniesz, nagroda będzie jeszcze większa. Potrzebuję cię.
Przeszyła go lodowatym spojrzeniem, ale nie odmówiła. Etifedd był świadom, że im więcej się poświęci, im więcej przeciwności losu pokona, tym trudniej zrezygnować z przyświecającego temu wszystkiemu celu. Nie zamierzał jej uświadamiać, że ta trudniejsza część wyprawy być może ciągle znajduje się przed nimi.
– Niedogodności – prychnęła pogardliwie. – Niech będzie, ale pierwszą część zapłaty chcę natychmiast.
Spojrzał na nią zaskoczony. Przecież nie zdobyli niczego wartościowego, co mogłoby nią być.
– Dawaj amulet – rozkazała.
– To może być problematyczne… – zaczął.
– Gówno mnie to obchodzi – przerwała mu Nesaf.
Przewrócił oczami i bez słowa ściągnął wisior z szyi, po czym jej go podał.
Czarodziejka wstała, uniosła medalion nad zwłokami i zaczęła się koncentrować na tkwiącej w nim magii. Wypowiedziała kilka słów, które były mniej więcej podobne do formułki, którą wykuł na pamięć, aby używać amuletu. Jej wychodziło to lepiej niż jemu. On potrzebował setki prób na świeżym pobojowisku, aby odnieść pierwszy sukces, a ona ot tak sprawiła, że leżąca na podłodze breja, będąca kiedyś głową potwora zaczęła się poruszać i gulgotać donośnie. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz.
– Równie dobrze możesz spróbować rozmowy z gulaszem – wymamrotał Etifedd, starając się z całych sił utrzymać zawartość żołądka na miejscu.
– Czemu? – Spojrzała na niego podejrzliwie.
– Aparat mowy musi być sprawny. Do tego potrzebne są płuca, struny głosowe, język, szczęki, wargi, a nawet wilgoć w ustach. Tu – czubkiem buta szturchnął zmasakrowane zwłoki – brakuje chyba wszystkiego. Może poza ostatnim.
– Aha. Na dole było ich więcej? – spytała, patrząc na zakrwawiony miecz.
Przytaknął niechętnie, a dziewczyna przerwała zaklęcie.
Gdy zeszli na piętro z pryczami, ten z potworów, który został rozcięty od brzucha w dół, już nie żył. Drugi leżał dokładnie tam, gdzie upadł. Nesaf na ten widok uniosła brwi i pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Jednego ciężko było zabić, a ty ich tak po prostu pochlastałeś mieczem?
– Może jestem silniejszy, niż wyglądam – odparł nonszalancko.
– Aha. A tak na poważnie? Co to za ostrze? Jest magiczne tak jak medalion?
– Tak – odpowiedział niechętnie. – To Siostra Światła. Ostrze czempiona Świetlistej Pani. Najpotężniejszy oręż, jaki istnieje.
– I ktoś ci tak po prostu dał te artefakty? – drążyła dalej Nesaf.
Etifedd skrzywił się.
– Ja bym powiedział, że raczej je pożyczyłem. I muszę oddać. Razem z medalionem, więc rad byłbym, gdybyś mi go oddała.
Nesaf zmrużyła oczy i rzuciła chłopakowi medalion w kształcie czaszki.
– Ktoś będzie ich szukał – mruknęła, bardziej do siebie, niż do niego.
– Kapłanki. Ale gdybym nie miał tego miecza, to sama musiałabyś się uwolnić – odparł.
Spiorunowała go wzrokiem. Poczuł lekki niepokój, spowodowany czymś, co właśnie pojawiło się w powietrzu. Nie było to napięcie między nimi, a raczej coś związanego z magią.
– Przecież to zrobiłam – warknęła.
– Po czym usiadłaś, żeby sobie odpocząć nad zwłokami. Dosłownie chwilę później musiałabyś walczyć z dwoma pozostałymi poczwarami, gdybym się nimi nie zaj… – urwał, bo to coś, co wcześniej zdołał wyczuć, nagle zacisnęło się wokół jego szyi. Rzucił dziewczynie rozpaczliwe spojrzenie, po czym oniemiał, gdy zobaczył jej wykrzywioną wściekłością twarz. Usta poruszały się w rytm wypowiadanej wiedźmiej rymowanki. Po dłużącej się chwili rozpaczliwej walki o życie uścisk osłabł, a chłopak upadł na kolana, łapczywie wciągając powietrze.
– Nie jesteś mi do niczego potrzebny – syknęła i ruszyła w stronę schodów prowadzących w dół. – Ruchy.
VI
Gdy wchodzili na najwyższe piętro donżonu, już z daleka słychać było wrzaski przepełnione cierpieniem i szaleństwem. Nesaf spojrzała ukradkiem na Etifedda, który z widocznym napięciem na twarzy przystanął przed drzwiami. Dopiero po dłuższej chwili wziął głęboki oddech, nacisnął klamkę i wszedł do środka. A za nim poszła czarodziejka.
Gdy znaleźli się w komnacie barona ziemi Skalickiej, ich oczom ukazał się stwór podobny do zarąbanych wcześniej strażników, lecz przywdziany w bogaty strój, tu i ówdzie rozerwany przez masywne cielsko, po czym byle jak zszyty. Potwór raz po raz uderzał głową w ścianę przy kominku, krzycząc co chwilę obelgi i rozkazując czemuś, co ewidentnie nie było obecne w komnacie, by sobie poszło.
Etifedd stanął z widocznym zdziwieniem na twarzy i skrzyżował ręce.
– Ty nie jesteś baronem Tytusem – stwierdził kategorycznie, po czym dodał ze złością: – Czemu zatem nosisz jego szaty, pokrako?
Stwór rąbnął ostatni raz czołem w kamienną ścianę i zwrócił zmęczony wzrok w stronę chłopaka. Wyszczerzył zęby, jakby chciał rzucić się Etifeddowi do gardła i postąpił naprzód kilka kroków. Chłopak wyciągnął miecz i skierował czubek w stronę przeciwnika. Bestia zatrzymała się i łypnęła wściekle na gościa.
– A kim ty jesteś, żeby podważać moje prawa?! – ryknął. – Szubrawcze! Łajdaku!
– Jestem – głos mu zadrżał – dziedzicem tych ziem.
Nesaf rozejrzała się po pomieszczeniu. Większość mebli była roztrzaskana, na ścianach widniały wyryte dziwne symbole. Czy on odliczał dni? Kreski pokrywały absolutnie każdy zakamarek i zaczynały zachodzić nawet na sufit.
– Mów jak odczynić klątwę – warknęła Nesaf, zaciskając pięść.
Potwór ryknął jeszcze wścieklej i rzucił w nich kilkoma kolejnymi obelgami. Po chwili z grymasem bólu upadł na kolana i zaczął uderzać głową w posadzkę.
– Odejdź! Odejdź! Odejdź! – zawył. – Zostaw mnie w spokoju!
– Nie odejdziemy – odparł Etifedd. – Powiesz nam wszystko albo wyciągniemy te informacje z twojego trupa.
Abominacja skrzywiła się, z wyraźnym trudem wstała, po czym wskazała palcem w kierunku chłopaka.
– Ty śmiesz mi grozić?! – zaczął, po czym dodał zdziwionym głosem: – Ty… dziedzicem?
W jego zmęczonym spojrzeniu dało się przez chwilę zobaczyć coś innego niż dzikość i zezwierzęcenie.
– Tak – odparł chłopak dobitnie. – Dziedzicem. A ty uzurpatorem.
– Dzie… dziesięć lat. Zaznaczałem każdy dzień. – Machnął ręką. – Dziesięć lat! I wrócił?
– Nie jesteś baronem – warknął chłopak. – Nie jesteś.
Nesaf westchnęła i spojrzała na niego ze zmęczeniem.
– Chyba jednak jest – skwitowała.
Chłopak zacisnął zęby. Mięśnie na jego szczęce zagrały pod skórą, a oczy się zeszkliły. Opuścił wyciągnięty do tej pory miecz.
– Jak zdjąć klątwę – wysyczał. – Mów.
– Sy… synu – wycharczał. Złapał się za głowę, wbijając paznokcie w skórę. – Uciekaj stąd. Nim zapadnie zmierzch. Książka. Książka złego!
– Nie jestem two… – zaczął, ale Nesaf go uciszyła.
– Książka? Ta z kaplicy? Skąd w ogóle miałeś tę księgę? – spytała.
Baron wykręcił się, jakby przeszył go straszny ból, po czym znowu upadł i zaczął uderzać głową w posadzkę. Jego wrzaski sugerowały, że chciał w ten sposób wyrzucić coś z umysłu.
– Cii… Ona. Ona! Ona ją przyniosła!
– Kto?
– Kobieta. Cicho bądź! Stara. Zgarbiona. Nikt nie znał imienia. Mieszkała w lesie.
Nesaf otworzyła szerzej oczy. Nie. Przecież to nie mogła być prawda. To musiała być inna stara kobieta. Takich na pewno było tutaj dużo. Ale co, jeśli jednak to właśnie ona odpowiadała za całe zło, które się tutaj wydarzyło?
– Wiedźma z głuszy? – spytała, mając nadzieję, że baron zaprzeczy.
Nie zaprzeczył. Zamiast tego zawył na sam dźwięk tych słów, jakby sprawiły mu potworny ból.
– No i co? – burknął Etifedd. – Przecież ona nie żyje.
– Może trzeba jeszcze zniszczyć księgę. Albo zabić barona?
Etifedd spojrzał na nią przestraszony.
– Nie zrobię tego. Ty będziesz musiała.
– To ty się zajmij książką – odparła. – Coś mi mówi, że to będzie ta trudniejsza część. Uważaj.
Baron spojrzał na nią z nadzieją.
– Daj mi ukojenie – szepnął.
VII
Gdy znalazł się przed kaplicą, znów poczuł tę samą złowieszczą aurę. Szybkim krokiem wszedł do środka i stanął przed pulpitem. Księga miała brunatną, skórzaną okładkę, zakurzoną i nadgryzioną zębem czasu. Ale wciąż czuć było jej magiczną moc. Czubkami palców musnął jej powierzchnię i skrzywił się, gdy poczuł ukłucie gdzieś z tyłu głowy, jakby coś chciało wejść do jego umysłu. Pojawiła się natrętna myśl, która kazała zajrzeć do środka tekstu. Przecież to źródło potencjalnej potęgi, a on na pewno jest na tyle sprytny, aby wykorzystać tajemniczą moc bez popadania w obłęd, prawda? Nie. To nie jego myśli. Potrząsnął głową, jakby dzięki temu miały mu one wylecieć z głowy. Sięgnął po miecz. Ostrze przez samą bliskość demonicznego tekstu zaczęło jarzyć się wściekłym blaskiem.
Tytanicznym wysiłkiem uniósł oręż nad głową i opuścił ostrze na brewiarz.
Nagle zapadła kompletna ciemność. Etifedd zamarł, wytężając wszystkie zmysły. I nic. Jak to możliwe, że nic nie widzi? Czy stracił wzrok?
Ciszę przerwał czyjś złośliwy śmiech.
– Chyba nie myślałeś, że będzie aż tak łatwo? – Usłyszał rozbawiony głos. Brzmiał dziwnie, jakby nie miał źródła, albo… jakby wychodził z jego ust.
– Kim jesteś? – spytał, starając się brzmieć na choć trochę odważniejszego, niż się czuł.
– Jestem Gwyrgam, pan pragnień – odparł demon ustami chłopaka.
– Ach tak? – prychnął w przypływie pewności siebie Etifedd. – Ja pragnę cię zniszczyć. I odzyskać zamek.
Demon roześmiał się.
– Wiem. Pragniesz niszczyć. Zdobywać – odparł. – Zamierzam ci w tym pomóc.
Etifedd nie odpowiedział. Czuł, że to jakiś podstęp i nie chciał wchodzić w gierki demona.
– Musisz zrozumieć, co mnie łączy z tym miejscem – kontynuował Gwyrgam. – Jeśli tego połączenia nie zerwiesz, wszystkie moje poczwary do rana będą z powrotem na nogach. I nici z odzyskiwania dziedzictwa.
– Jak mam zrozumieć? – spytał, zanim zdążył ugryźć się w język.
Poczuł, jak jego własne usta wbrew jego woli rozciągają się w uśmiechu.
– Niewiele pamiętasz z tamtej nocy, prawda? Pozwól, że odświeżę ci pamięć.
Nagle ciemność ustąpiła miejsca oślepiającej bieli, a potem przed oczami przebiegło mu kilka następujących po sobie obrazów. W jego uszach pojawił się uporczywy pisk, narastający aż do momentu, w którym chłopak poczuł mdłości. W końcu ucichł, a obraz i dźwięk zsynchronizowały się ze sobą oraz zaczęły do złudzenia przypominać prawdziwe wspomnienia.
Tamtej nocy na zamku znowu słyszał hałasy. Wszyscy mówili mu, że nowy pan preferuje inne pory oddawania czci, niż świetlista bogini. Po co była ta zmiana?
Pamiętał, co stało się z poprzednią kapłanką, co ciężko przeżył, jako że była dla niego bardzo miła. Za to tej nowej w ogóle nie lubił. Nie wiedział czemu, ale czuł się przy niej źle, jakby zaraz miały obleźć go pająki.
Po kilku chwilach starania się, aby mimo hałasu zasnąć, nie wytrzymał. Wstał i rozgniewany zaczął chodzić w kółko po pokoju. Po jakimś czasie skierował się w stronę wyjścia. Szukał kogoś. Chyba… miał siostrę? Nie pamiętał imienia, ale za to pamiętał, jak wyglądała. Miała rude włosy, tak samo jak ojciec, i zielone oczy. Zdziwił się, gdy zobaczył, że nie ma jej w pokoju naprzeciwko, ani wyżej w pokoju ojca. Więc dokąd poszła? Nocą do kaplicy nie wolno było mu nawet podchodzić, jednak nie bardzo widział inne wyjście. Martwił się.
Gdy zszedł niżej, tam skąd dobiegały głosy, zobaczył w otwartych drzwiach zamkowej kaplicy grupę ludzi, a pośrodku dziewczynkę, która była jego siostrą. Nad nią stał ojciec, obok stara kobieta, która bezdźwięcznie szeptała jakieś słowa. Czy to były zaklęcia? Na nagich plecach dziecka zaczęły pojawiać się symbole, jakich nigdy wcześniej nie widział na oczy. Ułożyły się w krąg, potem coś zaczęło się dziać. Wszyscy słaniali się na nogach i trzymali za głowy.
Nagle ktoś złapał Etifedda i zaczął biec najpierw schodami w dół, potem skierował się ku wyjściu z zamku. I wizja się urwała.
VIII
Gdy się ocknął, zobaczył, że słońce znajduje się wyraźnie niżej na horyzoncie. Za niedługo zapadnie zmrok, więc należało się spieszyć. Nie chciał być zmuszony do przedzierania się przez hordy nieumarłych. Mogło się okazać, że byłoby to ponad jego siły.
W myślach pozostała mu wizja tajemniczej dziewczynki, która podobno była jego siostrą. Rude włosy, zielone oczy. Zupełnie jak Nesaf. Nie miał pewności, czy to faktycznie ona, ale zdawał sobie sprawę, że stanowiłoby to dziwny zbieg okoliczności.
Ruszył w drogę powrotną do górnych komnat, minął swój stary pokój i wszedł na ostatnie piętro. Przez otwarte drzwi wślizgnął się do środka i spojrzał pytająco na czarodziejkę, która z przejęciem wpatrywała się w barona, raz po raz uderzającego czerepem w ścianę. Gdy go zauważyła, wzruszyła ramionami.
– Moim zdaniem on nie jest opętany – szepnęła. – Nic takiego tutaj nie czuję. Jest po prostu szalony i nic więcej.
– Cieszę się, że tego nie zrobiłaś – odparł spokojnym, pogodzonym głosem. – To w końcu nasz ojciec.
Popatrzyła na niego ze zmęczeniem widocznym na twarzy.
– Nasz – powtórzyła sucho. – Znowu ci odbija?
– Nie. Gwyrgam pokazał mi prawdę. Byłaś wtedy mała, bardzo mała…
– Gwyrgam? Już jesteś z nim na ty? – zakpiła. – Otwórz oczy. Demon z tobą pogrywa. Bo jest demonem.
– To odsłoń plecy – warknął. – Masz coś na nich, prawda?
Jej dłoń powędrowała do tyłu, jakby sama chciała to w tej chwili sprawdzić.
– A co to ma… – zaczęła.
– To pozostałość po rytuale – przerwał jej. – Ty jesteś tym, co trzyma demona tutaj.
Chwilę wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Zauważył, że zesztywniała, jakby gotowała się do ucieczki.
– I co chcesz z tym faktem zrobić? – spytała ostrożnie.
Etifedd nie wiedział, co chce z tym faktem zrobić. Od kilku dobrych chwil sam się nad tym zastanawiał i nie był w stanie dojść do żadnego dobrego wniosku. Zabicie siostry to paskudny grzech, potępiany przez wszystkich bogów, po którym może nie być żadnego zbawienia. Jednak zrobienie tego w celu pozbycia się demona, który jest tak zły, jak Gwyrgam, trochę zmienia sytuację. Co, jeśli on kiedyś się wyrwie i zacznie siać spustoszenie? Czy zachowanie siostry przy życiu nie byłoby w takim razie samolubne?
– Nie wiem – przyznał. – Jesteś moją siostrą, Nesaf. Siostrą. Nawet nie wiedziałem o twoim istnieniu. Coś mi wyrwało ten fakt z umysłu.
Dziewczyna rozluźniła się, westchnęła i przestąpiła z nogi na nogę. Etifedd zbliżył się do niej o kilka kroków.
– Dlatego rad jestem – kontynuował – że nie zabiłaś ojca. Za coś takiego twoja dusza przez wieki błąkałaby się pomiędzy domenami różnych bóstw, do żadnej nie zyskawszy dostępu.
Czarodziejka w reakcji na te słowa tylko przekrzywiła głowę. Zbliżył się o kolejne kilka kroków. Rozciągnął ramiona, aby dać sygnał, że chce przytulić dziewczynę i spojrzał na nią z czułością. Ona po chwili wahania podeszła niepewnie, na zesztywniałych nogach i niezręcznie objęła brata. Czuł, że nie robiła tego od naprawdę dawna i mimo wszystko pragnęła bliskości.
– Naprawdę rad jestem, że nie spotkał cię ten los. Bo jest on pisany tylko mi – wyrzucił z siebie drżącym głosem i zaczął szlochać. Ścisnął siostrę mocniej i nawet nie zauważył, kiedy w jego dłoni pojawił się sztylet, który następnie z impetem wbił jej w plecy.
Krzyknęła i odepchnęła go. Upadła na podłogę, po czym zaczęła pełznąć jak najdalej od napastnika.
– Naprawdę mi przykro, ale tak musi być – powiedział przez łzy. – Gwyrgam jest istotą, którą trzeba powstrzymać. Inaczej w końcu wyrwie się i cały świat ogarnie chaos.
Nesaf rozpaczliwie ruszała ustami. Nie wiedział, czy chciała coś powiedzieć, czy rzucić jakieś zaklęcie, ale dobiegło go tylko bulgotanie krwi, która napłynęła do jej płuc. Stanął nad nią i wraził jej sztylet w pierś, tym razem nie chybiając serca.
Zamarła. Jej spojrzenie stało się całkiem puste, a ręce przestały stawiać opór. Upadł na kolana i zalał się łzami. Wtedy w jego głowie coś się zmieniło. Poczuł, jakby ktoś wszedł do środka, nie ściągnąwszy wcześniej ubłoconych butów. Włosy na całym ciele stanęły mu dęba, gdy usłyszał znowu ten sam śmiech, którym wcześniej powitał go demon. Zdążył jeszcze poczuć to okropne uczucie, zrozumieć, na czym polegał jego błąd. Nesaf nie była kotwicą, tylko pergaminem, na którym spisano kontrakt. Zabezpieczeniem, że zło nie wyleje się na zewnątrz. Lecz było już za późno, nie mógł z tym walczyć, nie miał sił się przeciwstawić.
Otworzył oczy i spojrzał w dół. W jednej ręce trzymał księgę, w drugiej narzędzie zbrodni. Dziewczyna leżała w samym środku krwawego kręgu.
Zamknął brewiarz i rzucił go w kąt. Już go nie potrzebował. Nic nie było mu więcej potrzebne, gdy ostatnia rzecz, która więziła go w zamku, straciła swoją moc.
Słyszał kroki w zamkowych korytarzach. Słońce w końcu zaszło, nieumarli zaczęli się budzić. Ich też już nic tu nie trzymało. Mógł ruszać, a za nim ruszą jego zastępy. Sprowadzą na ten świat chaos, jakiego jeszcze nikt nigdy nie zaznał.
– I będzie to dobre – mruknął do siebie z uśmiechem. – Wszak ludzie kochają wojnę, śmierć i zniszczenie.