Dla mojej córki i żony. Gdyby nie wy – nie miałbym dla kogo pisać.
Wstęp
Ten, który walczy z potworami, winien uważać, by nie stać się samemu jednym z nich. Gdy zbyt długo spoglądamy w otchłań, ona też patrzy na nas.
– Friedrich Nietzsche
Kaer Seren, Północne Wybrzeże Poviss, rok 1237
Pamiętał chłód kamienia pod bosymi stopami i echo kroków w mrocznym korytarzu pod starą warownią Gryfów, gdy Keldar prowadził go do laboratorium. Miał dwanaście lat i wiedział, że idzie na śmierć.
Miesiąc wcześniej przybyła ona – Filippa Eilhart, czarodziejka z Kapituły. Jej obecność była jak kamień rzucony w spokojną wodę. Wiedźmini, którzy zjechali na zimowanie, i instruktorzy nie rozumieli jej obecności. Wiadomo było jedynie, że mag twierdzy Reyhard zaprosił ją do siebie. Obserwowała ich treningi, zwłaszcza zajęcia ze Znaków. Stała w cieniu, a jej fiołkowe oczy zdawały się prześwietlać ich na wylot. Czuł na sobie jej badawcze spojrzenie, pełne analizy i ciekawości.
Inni chłopcy go nienawidzili, bo podczas gdy oni z trudem kreślili w powietrzu proste runy, jego palce same układały się w skomplikowane formy, a moc słuchała go z niepokojącą łatwością. Nie był ani najsilniejszy, ani najlepszy w walce, ale był sprytny.
Zapamiętał też ostatnie, desperackie przytulenie przyjaciółki Sigrid i jej szept:
Ulfrich był najsilniejszy. Nils najszybszy. A teraz nie żyją. Musisz przeżyć za nas wszystkich. Ja będę następna.
Wiedział, że nie był ani jednym, ani drugim, ale miał w sobie więcej magii niż inni. Obiecał jej, że oboje przeżyją Próby Traw.
Pamiętał strach i zapach chemikaliów mieszających się z wonią krwi, gdy drzwi laboratorium się otworzyły. Zobaczył chudą postać maga Reyharda i jego puste oczy, które patrzyły na niego jak na kolejny składnik do eliksiru.
Potem pamiętał już tylko ból. Ogień wlewany w żyły, trzask łamiących się kości, które zrastały się w nienaturalny sposób. Krzyczał, aż zdarł sobie gardło, a jego wrzask dołączył do duchów tych, którzy krzyczeli przed nim. Obrazy z dzieciństwa zalały mu umysł, zamazane, gorączkowe jak sen szaleńca. Do dzisiaj pamięta, jak ogień strawił jego dom, twarz matki krzyczącą jego imię i zimne, pionowe źrenice wiedźmina Ealdreda, który wsadził go na konia, mówiąc:
Zostaniesz wiedźminem, chłopcze.
Serce mu waliło jak opętane, nie potrafił złapać tchu. Ciemność coraz bardziej zaciskała się wokół jego oczu. Czuł, że zaraz umrze. I wtedy, przez czerwoną mgłę agonii, zobaczył Filippę Eilhart. Pochyliła się nad nim. Pamiętał jej głos, spokojny i stanowczy:
Spokojnie, Koenrad. Wszystko będzie dobrze.
Dotknęła jego czoła chłodną dłonią, a ciepło rozlało się po ciele, uspokajając rozszalałe serce.
Dwa tygodnie później stał na klifie, a wiatr niósł zapach palonego drewna. Patrzył na pięć stosów pogrzebowych. Na ostatnim, najmniejszym, płomienie trawiły drobne ciało Sigrid. Był jedynym, który przeżył. Ostatnim Gryfem ze swojego rocznika.
Kaer Seren, dwa lata później, rok 1239
Pamiętał ostatnią próbę. Keldar, ich nauczyciel, dawał każdemu uczniowi wybór: wykraść jajo z gniazda gryfa w górach lub wyrecytować z pamięci całe Liber Tenebrarum. Nikt nie wybrał księgi przez lata. Koenrad był pierwszy.
Koenrad księgę uważał za nużącą. Zawierała kompendium wiedzy, którą wiedźmin winien posiąść na szlaku. Napisana była jednak zbyt trudnym językiem – o potworach, czarach, klątwach, a nawet Znakach. Większość wiedźminów uznawała ją za nudną cegłę, ale Koenrad dostrzegał w niej interesujące fragmenty. Jak te o czarach i koniunkcji sfer. Nauczył się jej w dwa miesiące.
Ku jego zdziwieniu Keldar zadał tylko kilkanaście pytań z tej książki, choć Koenrad spodziewał się, że będzie musiał opowiadać rozdział po rozdziale.
– Zdałeś – powiedział ochryple – jesteś pierwszym w historii, który podjął się tego wyzwania.
– To nie wszystko – odpowiedział czternastoletni Koenrad, wstając – teraz pójdę po jajo.
Pamiętał, jak wyjechał z Kaer Seren w miejsce wskazane przez Keldara. Nie zdążył wykonać misji. Gdy ujechał kawałek drogi, usłyszał ogłuszający huk. Szczyt nad Kaer Seren rozbłysnął nienaturalnym światłem, a potem góra runęła. Ściana śniegu, lodu i skał, napędzana czystą mocą chaosu, zeszła na warownię. Z miejsca, w którym stał, lawina przypominała potężną, białą pięść boga, uderzającą w ich dom. Wiedział, że to nie przypadek.
Kaer Morhen, północne rubieże Keadwen, rok 1239
Pamiętał kurz i pył unoszący się nad ruinami Kaer Seren. Magowie dokończyli dzieła. Nie było dokąd wracać. Ealdred i Keldar, jako jedyni, którzy przeżyli atak, opowiadali jedynie o tym, że już od dłuższego czasu niektórzy magowie z Kapituły domagali się dostępu do obszernej Biblioteki Kaer Seren.
Gdy młody Koenrad pytał, czy to wina Filippy, wiedźmini przeczyli, dopowiadając, że jest za młody, by to zrozumieć. I żeby nie ufał czarodziejom.
Zawieźli go tam, gdzie jeszcze tliło się wiedźmińskie życie – do Kaer Morhen, wiedźmińskiej Szkoły Wilka.
Pamiętał rozmowę w głównej sali Kaer Morhen. Stary Vesemir wyszedł im na spotkanie, a jego twarz, zwykle surowa, złagodniała na widok ich zmęczenia i rozpaczy.
– Keldarze, Ealdredzie… Dotarły do nas wieści. To prawda? – zapytał Vesemir.
– Prawda – odparł Keldar łamiącym się głosem – Szkoła Gryfa upadła. Nasi instruktorzy szermierki… nie żyją. Zostało nas trzech.
Keldar spojrzał na Koenrada, a potem z powrotem na Vesemira.
– Chłopak przeszedł Próby. Zna Znaki lepiej niż my wszyscy. Ale w walce wciąż jest surowy. Kaer Seren to ruina. Prosimy cię, Vesemirze. Jesteś najlepszym szermierzem, jakiego znamy. Dokończ jego szkolenie.
Vesemir położył Keldarowi dłoń na ramieniu.
– W wilczym gnieździe zawsze znajdzie się miejsce dla Gryfa. Zostanie tak długo, jak będzie trzeba. Wyszkolę go. Daję słowo.
Kaer Morhen, rok 1242
Miał siedemnaście lat i trzeci rok uczył się stylu Wilka. Uczył się go głównie leżąc na plecach i patrząc w chmury, gdy Lambert, Geralt, a nawet stary Vesemir sprowadzali go do parteru. Koenrad był bardziej nieprzewidywalny, miał szeroką wiedzę na temat potworów, a jego Znaki potrafiły zaskoczyć. Jednak w czystej szermierce, w brutalnym tańcu, który był dla Wilków drugą naturą, wciąż był tylko uczniem.
Pamiętał frustrację i wściekłość na siebie, gdy kolejny raz jego parada była za wolna, a pchnięcie zbyt czytelne. Nigdy ich nie pokonał. Ale pamiętał, gdy w końcu mu się udało.
– Ruszaj się, Gryfku! – warczał Lambert, napierając serią szybkich ciosów. – Twoje magiczne sztuczki nie zrobią na nikim wrażenia, jak ci bebechy wywlekę!
– Koenrad, garda! Nie ta postawa, posty di falcone nie robimy w tym momencie! – krzyczał Vesemir.
Tego dnia Koenrad nie próbował go pokonać. Usiłował tylko przetrwać. Parował ciosy z desperacką koncentracją.
Lambert był silniejszy i bardziej agresywny, Koenrad czekał na jego błąd. Ale błąd nie nadchodził. Sfrustrowany Lambert wziął szeroki zamach, by jednym potężnym ciosem złamać mu gardę.
Wtedy Koenrad zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał. Zamiast uniku czy parady, lewą, wolną dłoń wystawił przed siebie, a palce złożył w Znak Quen. Nie stworzył wielkiej bańki. Skupił całą moc w jednym punkcie, tworząc małą, pulsującą tarczę, nie większą od talerza.
Drewniany miecz Lamberta uderzył w tarczę z ogłuszającym trzaskiem i rozpadł się na drzazgi. Jednocześnie prawa ręka Koenrada, trzymająca miecz, wystrzeliła do przodu. Czyste pchnięcie trafiło Lamberta prosto w splot słoneczny. Starszy wiedźmin zgiął się wpół, z trudem łapiąc powietrze.
Na murach zapadła cisza. Geralt, który obserwował sparing, uśmiechnął się.
– Sprytnie – mruknął z aprobatą.
Vesemir podszedł do krawędzi, patrząc z niedowierzaniem.
– Widziałeś? Jak to możliwe
Rozdział I: Zlecenie w Drabigniewie
Jesień 1245. Velen.
Był rok 1245. Zaledwie miesiąc minął od podpisania w Hagge kruchego rozejmu, który zakończył krótką, choć gwałtowną wojnę między Temerią a Redanią. Pokój był jednak tylko słowem na papierze, zwłaszcza tu, w Velen – krainie formalnie temerskiej, a faktycznie ropiejącej rany na pograniczu. Po przejściu armii zostały zgliszcza, głód i strach. W lasach i na bagnach lęgły się potwory śmielsze niż kiedykolwiek, a po traktach grasowały bandy maruderów i dezerterów, z którymi temerskie patrole nie dawały sobie rady. Świat lizał rany, a Velen krwawiło najmocniej. W taką scenerię, szukając cieni przeszłości, wjechał samotny jeździec.
Koenrad, wiedźmin Szkoły Gryfa, miał na sobie zielony, ubłocony płaszcz; pod nim błyszczała kolczuga i pikowana kurtka. Dwa ćwiekowane naramienniki z utwardzanej skóry chroniły barki, brązowe spodnie były wciśnięte w wysokie, wojskowe buty. Na plecach, po prawej stronie, nosił dwa długie miecze – jeden ze stalową, drugi ze srebrną rękojeścią. Był szczupły, żylasty, jak ktoś, kto więcej czasu spędza z bronią niż przy stole. Twarz miał pociągłą, o ostrych rysach, z wyraźną szczęką i prostym nosem. Krótko ostrzyżone, ciemne włosy były wiecznie w nieładzie.
Deszcz w Velen nie padał. O wręcz gnił w powietrzu. wietrze stało ciężkie i lepkie, przesiąknięte torfem i beznadzieją. W takiej aurze Koenrad, mając ledwie dwadzieścia zim za sobą, wszedł do karczmy „Pod Pijanym Utopcem” w osadzie Drabigniew. Karczma, kryta słomą i czym popadnie, cuchnęła tanim piwem, mokrą wełną i rezygnacją, która wsiąkła w belki głębiej niż korniki. Sama nazwa, z nutą ironii, wskazywała, kogo tu najłatwiej spotkać.
Usiadł przy szynkwasie, zsuwając mokry, czarny kaptur. Płaszcz odwiesił na kołku. Jego młoda twarz, pokryta kilkudniowym zarostem, i oczy – dziwne nawet jak na wiedźmina – przyciągnęły kilka spojrzeń. Tęczówki miały barwę mocnego bursztynu, mieszaniny zieleni, żółci i brązu, a delikatnie pionowe źrenice zdradzały fach bezbłędnie. Spojrzenie miał zagadkowe: rzadko patrzył prosto, częściej gdzieś w bok, jakby coś analizował albo wracał do obrazów, których inni nie mogli zobaczyć. Była w nim mieszanka znużenia światem i nieustannej czujności.
W karczmie siedzieli okoliczni chłopi i podróżni – może w poszukiwaniu bliskich po wojennej zawierusze – a także kilku nieludzi: głównie krasnoludów-kupców i paru, na oko, miejscowych rzemieślników. Uwagę Koenrada przyciągnął jednak dłuższy stół w rogu, przy którym siedziała osobliwa zbieranina. Był tam mężczyzna w zbroi temerskiego oficera – z lilią wykutą na napierśniku i w niebieskich spodniach – trzymający kufel tak dumnie, jakby to był sztandar króla Foltesta. Obok, w cieniu, milczący jegomość metodycznie ostrzył nóż, nie spuszczając oka z sali; miał włosy średniej długości, z tyłu związane rzemykiem, orli nos, na ramionach skórzaną zbroję i kaptur zsunięty na kark. Trzecim był barczysty Skelligijczyk z rudą brodą splecioną w warkocze, opierający o stół wielki, skelligijski topór. Okrywała go brygantyna, najlepsze lata mająca dawno za sobą; gdzieniegdzie puste dziury po wyrwanych płytkach jasno mówiły, że właściciel częściej widywał ostrza niż monety na porządną naprawę.
Najbardziej jednak rzucała się w oczy półelfka. Siedziała nieco z boku. Na policzku miała delikatny, wijący się tatuaż – może pamiątkę po czasach w jakimś gangu, bo nie przypominał elfiego znaku. Obcisłe skórzane spodnie i krótki kaftan podkreślały smukłą, atletyczną sylwetkę, pasując do łowieckiego rzemiosła. Miała kaptur podobny do tego, który nosił mężczyzna ostrzący nóż, lecz jej był znacznie bardziej zadbany. Uroda – jak to na krew Aen Siedhe przystało – duże, migdałowe oczy; włosy krótkie, a jednak było w tym pewne, surowe piękno. Gdy Koenrad wszedł, podniosła wzrok. Ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy – surowe, oceniające, a jednak nieuchwytne. Koenrad pierwszy odwrócił wzrok. Mężczyzna z nożem zauważył to i skrzywił się z ledwo skrywanym niesmakiem.
Koenrad zignorował ich, zamówił piwo i spytał karczmarza o Jerzego z Kagen. Odpowiedzią było nerwowe wzruszenie ramion i mamrotanie o smoku sprzed lat. Dowiedział się tego, co już wiedział.
Wtedy usłyszał ciężkie kroki; ktoś zatrzymał się za nim.
– Szukasz kłopotów czy tylko informacji, wiedźminie? – Zabrzmiał męski, zawadiacki głos. Należał do blondyna, na oko po trzydziestce, którego twarz, pocięta starymi bliznami, nosiła wyraz rubasznej pewności siebie człowieka, co niejedno widział. Ubrany był w to, co przez lata wojaczki udało się zebrać: porządny napierśnik płytowy, pod nim kolczuga, stalowe naramienniki, skórzane nagolennice i stalowe nakolanniki. Od razu było widać, że to pancerz doświadczonego praktyka, a nie to, co wojsko dawało poborowym – tak, by nie krępował nóg. Koenrad zwrócił na to uwagę od razu. Przy pasie wisiał długi miecz.
Koenrad odwrócił się powoli na stołku.
– Zależy, które znajdę pierwsze.
Mężczyzna roześmiał się krótko, odchrząknął.
– Pankratz Nacht. – Wyciągnął dłoń. Uścisk miał jak kowalskie imadło. – Zauważyłem medalion. Gryf. Rzadki widok. Znałem jednego z waszych, może znałeś. Nazywał się Adon, był z cechu Wilka. Cholerny mruk, ale plecy krył jak nikt. Dwa lata temu pod Mariborem wyciągnął mnie z gniazda ghuli. Dobry fachowiec.
– Koenrad – przedstawił się wiedźmin. – Nieczęsto słyszę takie opinie. Co do Adona… tak, kojarzę. Nie poznałem go jednak osobiście.
– Bo większość ludzi to idioci. Widzą medalion i albo srają w gacie, albo wyciągają widły. Ja widzę profesjonalistę. – Nacht przysiadł obok, a jego wzrok padł na rękojeść miecza Koenrada. – Ale coś mi tu nie gra. Medalion masz Gryfa, a gałka na rękojeści… wilcza głowa. Odmieniec? – uśmiechnął się.
Koenrad odpowiedział uśmiechem.
– Można tak powiedzieć. Jestem ze Szkoły Gryfa – a przynajmniej byłem. Magowie zniszczyli Kaer Seren kilka lat temu, pewnie słyszałeś. Ci z Kaer Morhen… w sensie z cechu Wilka… którzy przetrwali własny pogrom, przygarnęli mnie i dokończyli szkolenie. Ten miecz mam od nich.
– Rozumiem. Czyli podwójny fachowiec. Tym lepiej. – Pankratz nachylił się. – Słyszałem, o co pytałeś. Jerzy z Kagen. Stara historia. Ale jeśli chcesz kopać w tym bagnie, mam dla ciebie lepszą okazję. Płatną. A potem i tak poszukasz tego swojego Jerzego. – Wskazał głową stół. – Tamten sztywniak z temerskiej armii myśli, że poprowadzi paradę wojskową prosto w serce moczar. Chce dopaść niejakiego Hectora von Markwalda. Tyle że to nie takie proste.
– Kim jest ten… Markwald? – zapytał Koenrad.
– Były oficer temerskiej armii. Zdezerterował, zebrał wokół siebie zwolenników i ogłosił się „Królem Bagien”. Podobno trzyma sztamę z potworami. Siedzi gdzieś na mokradłach, ponoć w Bastionie Gardica. Może nawet z tymi słynnymi wiedźmami z Krzywouchych Moczarów. – Pankratz ściszył głos. – Nasz dowódca chce go ująć lub zabić w imieniu miłościwie panującego Foltesta i chwały Temerii; wymierzyć sprawiedliwość za dezercję, infamię, banicję i cholera wie co jeszcze. Przynajmniej tak gada. Prawda jest taka, że jesteśmy tylko szpicą. Gdzieś pod Sztygarami czeka główny oddział pacyfikacyjny – chyba setka ciężkozbrojnych – wysłanych tu miesiąc temu. Z jakiegoś powodu nie chcą podejść do bastionu bez rozpoznania. My mamy zrobić zwiad, ocenić siły i dać im sygnał. Dlatego ten cały Brask tak się ciska – boi się, że spóźnimy się na własną wojnę. A ty może znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania, bo bastion leży na tych moczarach, gdzie ponoć twój wiedźmin ma grób.
W tym momencie podszedł do nich mężczyzna w niebieskich spodniach, z napierśnikiem lśniącym lilią. Koenrad domyślił się, że to ów dowódca, o którym mówił Pankratz. Jednoręczny miecz u pasa. Zmierzył wiedźmina chłodnym, oceniającym spojrzeniem. Marsowa mina; około czterdziestu lat. Płowowłosy wąs i bardziej siwa kozia bródka sugerowały już wiek, a kilka blizn na twarzy – że niejedną bitwę przeszedł.
– Nacht, widzę, znalazłeś nam specjalistę od potworów.
– Najlepszego, jak mogłem, rotmistrzu – odparł Pankratz z udawaną powagą – wiedźmina ze Szkoły Gryfa.
Mężczyzna wyciągnął rękę do Koenrada. Uścisk miał pewny, wojskowy.
– Jestem rotmistrz Vendel Brask, Czwarta Dywizja Piechoty, piąty pułk. Dowodzę wydzielonym oddziałem zwiadowczym. Potrzebujemy kogoś, kto poradzi sobie z tym, co może wypełznąć z bagien. Nacht gwarantuje za ciebie. Powiem otwarcie: stawka to sto orenów za zwiad i dwadzieścia pięć od każdego zabitego potwora. Wchodzisz?
Koenrad uśmiechnął się. Oferta była dobra. Nie mógł jej przepuścić.
– Wchodzę.
– Dobrze. – Brask skinął głową. – Chodź, poznasz resztę. Pankratz, to twoi ludzie.
Podeszli do stołu. Rotmistrz wskazał milczącego zwiadowcę – chudego, żylastego, o bystrych oczach. Pankratz przejął pałeczkę.
– To Godryk, nasz tropiciel – powiedział. – Wypatrzy każdą złamaną gałązkę, ale rozmowny to on nie jest.
Następnie skinął na potężnego Skelligijczyka.
– A to Haakon. Jak widać, ze Skellige. Poza rąbaniem toporem zna się też na ziołach, ale na razie leczy tylko tęsknotę za morzem – piwem.
Koenrad skinął głową każdemu z nich, a na końcu spojrzał na półelfkę. Zanim Pankratz zdążył ją przedstawić, sama uniosła głowę.
– Althin – powiedziała cicho, wyraźnie. – Jestem tu, bo płacą.
– Koenrad – odparł, wytrzymując jej spojrzenie. – Ja też.
Gdy usiedli, a na stole pojawiła się kolejna kolejka piwa, wiedźmin przerwał ciszę.
– Skoro jesteście najemnikami – zaczął, patrząc na Pankratza – to czemu rotmistrz was wynajął? Wojsko ma przecież swoich zwiadowców.
Pankratz pociągnął solidny łyk, otarł usta wierzchem dłoni i westchnął.
– Bo płacą tak dobrze, że śmierdzi trupem na milę. Żaden z regularnych zwiadowców Braska nie wrócił z tych cholernych moczarów. Najlepsi ludzie z jego oddziału albo zginęli w ostatniej wojnie, albo karmią teraz utopce. Zostali mu świeży rekruci i najemnicy jak my. A my jesteśmy warci tej ceny.
– Od dziewięciu lat trudnię się wojaczką – ciągnął, rozsiadając się wygodniej. – Służyłem w temerskiej armii podczas wojny z Aedirn. Ale wiesz, jaki jest żołd. Starcza, żeby się nachlać i raz w miesiącu poruchać. A potem zobaczyłem, jak żyją najemnicy. Wolę ryzykować dla siebie niż dla jakiegoś króla. – Splunął na podłogę. – Wiedźminów cenię. Nikt tak nie wywija mieczem jak wy. I zawsze można się czegoś nauczyć.
– A ty, wiedźminie? – odezwał się niespodziewanie Haakon; jego głos dudnił jak fale o skały. – Czego szukasz w tym bagnie?
– Nazywał się Jerzy z Kagen. Wiedźmin ze Szkoły Gryfa. Szukam jego grobu.
– Smokobójca – mruknął Godryk, odrywając wzrok od noża. – Stare opowieści. Mówią, że pochowali go gdzieś na północ od bagien, w jaskini. Z honorami.
Rozmowa potoczyła się dalej, przeskakując od starych bitew do jakości miejscowego piwa. Koenrad, choć głównie słuchał, czuł, jak powoli staje się częścią tej dziwnej, skleconej naprędce drużyny. W końcu Brask stuknął kuflem w stół, ucinając gwar.
– Przypominam, że wymarsz o świcie, więc się nie schlajcie. To zadanie wagi państwowej. Kto się spóźni, osobiście dopilnuję, by dostał po żołdzie.
Rozdział II: Cienie Moczarów
Wyszli z karczmy w pierwsze, mgliste światło poranka. Ruszyli konno, by jak najszybciej pokonać pierwszy, najbardziej zdradliwy odcinek traktu. Krzywouchowe Moczary przywitały ich chłodem i zapachem zgnilizny. Każde uderzenie kopyt o rozmokłą ziemię brzmiało jak mlaskanie. Koenrad jak patrzył na drzewa, powykręcane i obrośnięte mchem, na myśl przychodziły mu jak konający w męczarniach starcy, wyciągając dłoń o pomoc.
Rotmistrz Brask jechał na czele, wyprostowany w siodle, z miną człowieka, który próbuje narzucić swoją wojskową dyscyplinę. Za nim, w pewnej odległości, jechała reszta. Koenrad trzymał się z tyłu, obserwując. Badał każdego członka tej elitarnej zbieraniny, analizując ich ruchy, sposób, w jaki trzymali broń, jak ich konie reagowały na zdradliwy grunt.
Pankratz Nacht, szybko do niego dołączył, zrównując z nim swojego wierzchowca.
– Widzisz tego milczka z Temerii? – mruknął kondotier, wskazując dyskretnie brodą na Godryka, który próbował jechać blisko Althin. Zwiadowca co jakiś czas rzucał w jej stronę niezdarne, półsłówka o pogodzie i stanie traktu. – Typ zaleca się do tej półelfki już od początku. Ale zabiera się do tego jak pies do jeża, a ta, widać, że ma go w dupie. Przyjąłem go do swojej kompani jakiś rok temu. Dobry zwiadowca, więc go trzymam, ale nie da się z chłopem pogadać.
Koenrad ponownie zerknął w stronę Althin. Choć wydawała się nie zwracać na niego uwagi, z wzrokiem utkwionym w las i dłonią na łuku, momentalnie wyczuła jego spojrzenie. Kiedy odwróciła się w jego stronę, speszony szybko odwrócił wzrok.
– Piękna dziewczyna – kontynuował Pankratz, nie spuszczając z niej wzroku. – Ale za mroczna jak dla mnie, jeśli wiesz, co mam na myśli, Konrad. – Splunął na bok. – Za to widzę, że jak ciebie zobaczyła w karczmie, to od razu zauważyłem, że coś jej się w tobie spodobało.– odchrząknął i ciągnął dalej – Przyjąłem ją dwa tygodnie temu. Nie wiele wiem o niej. Najęła się do mojej kompani. Na moje była banitka, chociaż dostrzegłem w niej raz ślady wydrapanego tatuażu armii temerskiej na ramieniem. Więc chyba albo dezerterka albo banitka. Lub jedno i drugie. Z łuku strzela lepiej niż Godryk. Bo jak poprosiłem jak chciała dołączyć do nas, by pokazała co potrafi, popatrzyła na jakieś dwa ptaki co leciały, jeden po drugim je ustrzeliła z łuku. Nie poprawiała.
– To, jak z tym najmem jest? Brask wynajął całą twoją kompanię? Jak się z nimi rozliczasz, w sensie… z twoimi ludźmi? – spytał Koenrad.
Pankratz zmarszczył brwi.
– Już mówiłem. W Gors Velen. Po tej całej wojaczce robiliśmy dla nich parę brudnych robótek, nic, o czym można by opowiadać przy piwie. Przysięga, rozumiesz, pysk na kłódkę. Godryk i Haakon byli już wtedy ze mną. Czasem, jak zlecenie jest warte świeczki, dobieram sobie ludzi. Siedzieliśmy w jakiejś parszywej spelunie, zastanawiając się, czy już czas przepić ostatnie oreny, czy jeszcze poczekać. No i w pewnym momencie na tablicy ogłoszeniowej ktoś wystawił podobiznę Markwalda pod tytułem "Żywy lub Martwy". Resztę sobie dopowiedz. Zawsze po wojnie jest jakiś gnój do wybrania, więc wiedzieliśmy, że coś się trafi. Kiedyś sam się włóczyłem, teraz wolę mieć za plecami kogoś, kto cię nie dźgnie dla pary butów. Biorę zlecenia głównie od armii, bo wiesz jak to jest: Gdzie wojsko nie może, tam najemnika pośle. A co do tego jak się rozliczam… cóż, o pieniądzach dżentelmeni nie rozmawiają. Zwłaszcza o nie swoich na ten moment. Natomiast w tym przypadku cenę mamy ustalaną przez armię. Oni płacą nam z osobna.
– Pytam z czystej ciekawości. Bo za taką robotę jest dobra kasa. Po za tym przecież Brask mi zaoferował pieniądze, a nie ty. To czyim jestem człowiekiem? – drążył dalej Koenrad.
– No teoretycznie moim. Jestem swego rodzaju pośrednikiem. – odparł Pankratz – Ja też dostanę premię. Ale se nie myśl, że się pławię w luksusach. Pamietaj że jestem w centralnym temerskim spisie krachmistrzowskim i muszę płacić podatki za każdy przychód. A jak się spóźnię nawet jeden dzień, to przypierdolą mi takie kary, że będę musiał wiać do Redanii. Widzisz jaki to kraj. Ale nie martw się. Premią się też dzielę i dostaniesz jak się pokażesz z dobrej strony.
Koenrad zamilkł. Odpłynął na moment myślami gdzie indziej, zwłaszcza jak Pankratz kontynuował opowieści o tym, jak bardzo jest niewydolny temerski system podatkowy, a w szczególności na system rentalny weteranów i że za jakiś czas upadnie. Jego umysł był gdzie indziej.
– Pankratz, co słyszałeś o wiedźmach z tego lasu? W karczmie gadali o Paniach Lasu a ty też coś mówiłeś o wiedźmach z Krzywouchowych Moczarów. Czytałem o nich w Gors Velen u księgarza jak szukałem informacji o Jerzym z Kagen. Powiedz mi, co wiesz.
Kondotier zmarszczył brwi, na moment spoważniał.
– A, te historie. Słyszałem różne rzeczy. Jedni mówią, że rządzą tymi terenami od zawsze, jeszcze zanim elfy przypłynęły tu na swoich białych łodziach. Że wieśniacy w niektórych osadach składają im ofiary, żeby ich nie ruszały. Podobno z własnych uszu albo palców. Inni, że z małych dzieci.
– A co mówią o nich, że kim są? – drążył Koenrad.
– A kto to tam wie? – Pankratz wzruszył ramionami. – Jedni gadają, że to potężne istoty, co świat stworzyły. Inni, że to jakieś stare elfki, co oszalały. A jeszcze inni, że to dawne druidki z tutejszego kręgu, co się zbytnio zbratały z tą przeklętą ziemią. Gusła gusłami, wiedźminie, ale ważniejsze jest to, w co ludzie wierzą. A kmiecie tutaj wierzą w to mocno. A kmieć uwierzy nawet w to, że elfy i wiedźmini zsyłają krosty na rzyć hierarsze Novigradu. Czy to prawda? Nie sądzę. Ale strach jest prawdziwy.
Gdy zmierzch zaczął malować niebo na brudnofioletowy kolor, Godryk znalazł niewielką, suchą polanę osłoniętą przez skały. Rozpalili ogień. Trzask płomieni był jedynym przyjaznym dźwiękiem w tej przeklętej krainie.
Koenrad uciął dyskusję, nie odpowiadając.
Następne godziny minęły spokojnie. Jechali cały dzień, a wreszcie zmierzch zaczął malować niebo na brudnofioletowy kolor, Godryk znalazł niewielką, suchą polanę osłoniętą przez skały. Rozpalili ogień. Trzask płomieni był jedynym przyjaznym dźwiękiem w tej przeklętej krainie.
Koenrad usiadł nieco z boku, z dala od trzaskającego ognia. Metodycznym, niemal hipnotycznym ruchem zaczął ostrzyć miecz, a jego oczy ani na chwilę nie opuszczały granicy światła i cienia. Po chwili z cienia bezszelestnie wyłoniła się Althin. Nie podeszła, raczej zmaterializowała się obok, jej ruchy były tak ciche, że nawet wiedźmińskie zmysły Koenrada zarejestrowały ją w ostatniej chwili.
– Cicho chodzisz. Ale mógłbyś poprawić stan twojego obuwia. to stalowe podkucie jest zbyt głośne – powiedziała cicho, a jej głos, choć melodyjny, był zimny jak stal – A osełka szura zbyt rytmicznie. W prawdziwym lesie byłbyś martwy, zanim potwór by cię zobaczył.
– Potwory, na które poluję, rzadko zwracają uwagę na kroki – odparł Koenrad, nie przerywając pracy. – Bardziej interesuje je zapach. I ludzki strach. Na końcu zwracają uwagę na hałas.
Althin skinęła lekko głową, jakby przyznając mu rację. Usiadła niedaleko, wyciągnęła swój łuk i zaczęła bez słowa sprawdzać cięciwę.
Ich milczące porozumienie przerwał Godryk. Zwiadowca podszedł bliżej, stając nad klęczącym wiedźminem z rękami opartymi na biodrach. Splunął w ogień, a w jego głosie pobrzmiewała ledwo skrywana drwina.
– Patrzcie go, jak cyzeluje. Jakby to co najmniej klejnot był, a nie kawał żelastwa. Powiedz no, odmieńcze, potwory w Velen boją się błysku czy ostrości?
Koenrad nie przerwał pracy, a dźwięk osełki sunącej po stali był jedyną odpowiedzią przez dłuższą chwilę. W końcu, nie podnosząc wzroku, odparł chłodno:
– Ani tego, ani tego. Boją się tego, co jest na drugim końcu żelastwa. Ale tego byś nie zrozumiał. Ty patrzysz na ślady, ja na to, co je zostawiło.
Godryk poczerwieniał. Prowokacja nie chwyciła tak, jak chciał. – Wielkie słowa! A gacie pewnie pełne na samą myśl o tym, co w tych krzakach siedzi. My tu, panie wiedźmin, radziliśmy sobie, zanim się tacy jak ty zjawili za sakiewkę orenów.
Wtedy Koenrad uniósł głowę. W jego bursztynowych oczach nie było złości. Zmierzył go wzrokiem, jakby patrzył na płotkę. Na usta wpłynął mu ledwo widoczny, kpiący uśmieszek.
– To nie do mnie miej pretensje. Pan Rotmistrz i Pan Nacht– wskazał brodą na Pankratza – uznali, że wasze 'radzenie sobie' to za mało. Może zapytaj ich, dlaczego.
Twarz zwiadowcy wykrzywił grymas wściekłości. Zrobił krok do przodu, ale zanim zdążył się odezwać, usłyszał za sobą głos.
– Godryk, zluzuj portki – warknął Pankratz, podnosząc się z ziemi. – Wiedźmak ma rację. To ja go zwerbowałem, a rotmistrz przyklepał. Jak masz z tym problem, to gadaj ze mną, a nie zawracasz mu dupy, kiedy on ma robotę do zrobienia. Więc zamknij mordę.
Godryk odwrócił się gwałtownie, ale widząc twarde spojrzenie swojego dowódcy, przeniósł złość z powrotem na łatwiejszy cel. – Mutant….
Wtedy przez polanę przetoczył się inny głos. Ostry, twardy i nieznoszący sprzeciwu.
–Spokój, kurwa zrozumiano?! – ryknął Brask, podchodząc do nich. Ku zaskoczeniu wszystkich, jego gniewne spojrzenie spoczęło nie na wiedźminie, a na Godryku. – Trzynaście lat temu byłem w Blaviken. Widziałem jednego z nich w akcji. Pół tuzina ludzi wyrżnął, zanim zdążyli mrugnąć. Krew tryskała wszędzie, a ten się nawet nie zasapał. Jeśli możemy mieć wiedźmina po naszej stronie, to lepiej go mieć, niż nie mieć. Nawet młodego. Zrozumiano? Skup się na tropieniu, Godryk, a nie na pierdoleniu głupot. A ty Pankratz, trzymaj ludzi na wodzy. Przypominam, że nająłem was w celu znalezienia Bastionu który zaraz zobaczymy na oczy jak przejedziemy tamto w wzgórze. Te lasy wybiły kilkunastu moich najlepszych zwiadowców. Nikt nie wrócił i nie jesteśmy w stanie nawet się dowiedzieć, jakie są siły von Markwalda. Oddział nie wejdzie bez rozpoznania. A jedyne co wiem, to że to miejsce śmierdzi trupem, zgnilizną i roi sie potworów. A trafił się nam wiedźmin, który jest wyszkolony do walki z nimi.
Zwiadowca poczerwieniał, ale nic nie odpowiedział. Odwrócił się i wrócił na swoje miejsce. Brask spojrzał jeszcze raz na Koenrada, tym razem bez pogardy, a z czymś na kształt chłodnego, wojskowego szacunku.
– Wiedźmin! Twoja warta jest pierwsza. I nie spuszczaj oczu z mroku.
Pankratz, który przysłuchiwał się wszystkiemu z boku, parsknął cicho, gdy Brask odszedł.
– Rzeźnika z Blaviken widział… ta, kurwa, wszystko widział. U Foltesta na dworze pewnie jeszcze bywał i z królową Addą tańczył.
Koenrad podniósł na moment wzrok znad osełki, a w jego oczach pojawił się dziwny błysk. – Akurat tego wiedźmina znam. Geralt z Rivii. Ze Szkoły Wilka. Uczył mnie szermierki podczas dwóch zim w Kaer Morhen. Naprawdę świetny fachowiec.
Pankratz uniósł brwi, zaskoczony.
– No proszę. Świat jest mniejszy, niż się wydaje, co? – Uśmiechnął się krzywo. – W takim razie mam nadzieję, żeś się czegoś od niego nauczył. Bo jak przyjdzie co do czego, to Brask pierwszy schowa się za twoimi plecami, opowiadając, jak to on sam widział, żeś pół setki ludzi gołą dupą zabił.
Koenrad nie odpowiedział. Wstał, zarzucił miecz na plecy i bez słowa ruszył na skraj polany. Pankratz tylko pokręcił głową i splunął w ogień.
– A Godrykiem się nie przejmuj. On jest nieszkodliwy. Ale zazdrosny jest chyba bo, coś mu zaloty do Althin nie wychodzą. A jak ci mówiłem – ona sama do ciebie podeszła, a do niego ani razu. Ale przejdzie mu.
Wachta Koenrada minęła spokojnie. Z bagien dobiegały tylko zwyczajne, nocne odgłosy – a to coś zabulgotało w trzęsawisku, a to zawył w oddali samotny wilk. Mimo to Koenrad był ekstremalnie czujny. Kilka razy wstawał, z mieczem w dłoni nasłuchując w mroku. Wiedział, że być może przesadza, ale słowa Braska wziął sobie do serca. Chciał też, nie dało się ukryć, utrzeć nosa Godrykowi i pokazać, do czego zdolny jest wiedźmin, nawet młody.
Gdy jego warta dobiegała końca, usłyszał to. Chlupot. Zbyt bliski. Zbyt rytmiczny, by mógł być dziełem przypadku.
Dał cichy znak Althin, która spała z jednym okiem otwartym. Niemal w tej samej chwili z mokradeł wyłoniły się cztery utopce. Ich skóra lśniła trupią zielenią, a oczy płonęły nienawiścią.
Zanim Brask i Godryk zdążyli wydać z siebie choćby jeden rozkaz, walka już trwała. Dwa świsty przerwały ciszę niemal jednocześnie. Bełt z małej kuszy Koenrada trafił pierwszego utopca w pierś; stwór upadł, wijąc się i próbując wyrwać żelazo z ciała. Ułamek sekundy później strzała Althin przebiła krtań drugiego. Pankratz z okrzykiem, rzucił się na rannego od bełtu i dobił go jednym, potężnym cięciem.
Koenrad odrzucił już kuszę. Złożył dłonie, w jednej kreśląc Znak Aard, w drugiej Igni. Połączył je, a z jego palców buchnęła fala ognia, której uderzenie powaliło czwartego potwora, a płomienie, niesione siłą Aard, objęły go w całości. Wiedźmin skrócił jego męki szybkim pchnięciem miecza.
Wszystko trwało może kilkanaście sekund. Gdy opadł kurz, Brask stał z wyciągniętym mieczem, patrząc z niedowierzaniem. Koenrad wytarł ostrze z czarnej posoki o zerwany na prędze liść. Spojrzał na zdziwionego Braska, który razem z Haakonem i Godrykiem, nawet nie zdążyli zareagować.
– Mówiłeś, panie rotmistrzu, żebym nie spuszczał oczu z mroku – rzucił w stronę rotmistrza, a w jego głosie pobrzmiewała ledwo skrywana ironia. – Czasem mrok sam przychodzi.
Pankratz roześmiał się głośno, klepiąc go w ramię.
– Dobra robota, wiedźminie. Zaczynasz mi się podobać.
Koenrad nie odpowiedział. Patrzył w głąb bagien, gdzie mgła gęstniała, a cisza, która nastała, była gorsza niż jakikolwiek krzyk. Wiedział, że utopce były tylko testem. Prawdziwe potwory Velen wciąż czekały, ukryte w sercu ciemności.
Nie mniej i tak uśmiechnął się lekko, widząc Godryka z grymasem na twarzy.
Rozdział 3: Dezerter
Nie omijali już serca bagien. Brask znał się również na zwiadzie i wiedział gdzie ich prowadzić. Kierował ich przez ponury las, będący częścią masywu kilku wzgórz, które stanowiły granicę i niejako część głównych bagien Velen – Krzywuchowych Moczarów. Informacje, które Brask wcześniej zebrał, wskazywały na jeden, konkretny cel: stary Bastion Gardica, wybudowany niegdyś przez temerskiego króla o tym samym imieniu. Warownia stała gdzieś u stóp owianej złą sławą Łysej Góry, wzniesienia, które dominowało nad horyzontem jak garb olbrzyma. Sama góra była dość łatwo dostrzegalna.
Bastion również, jednak dotarcie do niego to był kłopot. Nie tylko przez Bagna, ale także na las. Jak wspominał wcześniej Brask – żaden ze zwiadowców wysłanych na rekonesans tamtejszego terenu nie wrócił. Miejscowi szeptali, że na jej szczycie, pod konarami prastarego dębu, swoje sabaty odprawiają wiedźmy, a sama góra jest bramą do innego, mroczniejszego świata. Teren stawał się coraz trudniejszy; gęsty, karłowaty las zmuszał ich do częstego zsiadania z koni i prowadzenia ich za uzdy.
Godryk i Althin szli na czele, szukając śladów – nie tylko potworów, ale przede wszystkim ludzi. W końcu, trzeciego dnia marszu, gdy słońce ledwo przebijało się przez baldachim liści, Godryk uniósł dłoń. Wszyscy zamarli. W niewielkiej dolince, na rozmokłej ziemi, dostrzegli świeże odciski podkutych butów. Znaleźli trop patrolu von Markwalda.
Gdy słońce ledwo przebijało się przez baldachim liści, Godryk ponownie uniósł dłoń. Wszyscy ucichli. Z przodu, w niewielkiej dolince, dostrzegli ruch. Pięciu mężczyzn w brudnych, skórzanych pancerzach, z makabrycznymi symbolami wymalowanymi na twarzach, prowadziło związanego jeńca. Patrol Markwalda.
Drużyna zeszła z traktu, ukrywając się w gęstwinie. Zasadzka była krótka i brutalna. Dwie strzały – jedna od Godryka, druga od Althin – zdjęły dwóch strażników, zanim ci zdążyli dobyć broni. Haakon z rykiem wpadł na trzeciego, a jego dwuręczny, skelligijski topór z potworną siłą rozłupał hełm i to, co było pod nim.
Pankratz z Koenradem zajęli się ostatnią dwójką. Walka skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Koenrad, swojego, pokonał ponownie nawet nie wyciągając miecza. Po prostu rzucił nim jak lalką, za pomocą znaku Aard o o drzewo, a próbując wstać, mężczyzna miał już miecz przy szyi. Jeniec, chudy mężczyzna o przerażonych oczach, upadł na kolana.Jeniec, chudy mężczyzna o przerażonych oczach, upadł na kolana.
– Nie zabijajcie mnie! – błagał. – Uciekłem od niego! Od Markwalda! On oszalał, składa ofiary z ludzi… Chciałem wrócić do domu, do żony…
Brask podszedł do niego i kopnął go w żebra. – Zamknij się, zdrajco. Wiesz, gdzie jest jego obóz? Gadaj, a może skrócę twoje męki.
Mężczyzna zwinął się z bólu, kaszląc. – Wiem… powiem wszystko… tylko darujcie mi życie…
Po szybkim przesłuchaniu, podczas którego jeniec wyjawił położenie obozu i siłę straży. Potwierdził , że siedzi w Bastionie Gardica i którymi ścieżkami iść by dojść najszybciej. Brask szarpnął go za kołnierz, rozdzierając brudną koszulę. Na jego piersi widniał wyblakły, ale wciąż czytelny tatuaż: lilia, symbol temerskiej armii.
– Dezerter – syknął Brask, a w jego oczach zapłonęła zimna furia. – Uciekłeś z armii, by przyłączyć się do tego ścierwa Markwalda. Za to jest tylko jedna kara. Stryczek. Z racji tego, że nie uchylono jeszcze prawa wojennego na tych terenach, zatem wyrok wykonam osobiście.
– Stój. – Głos Koenrada był spokojny, ale zimny jak stal. Wszyscy spojrzeli na niego. – Nie jesteśmy sądem wojskowym, rotmistrzu. Czy w twoim regulaminie wojskowym masz rotmistrzu uprawnienia do wykonania tego wyroku?
Brask odwrócił się, a na jego twarzy malowała się pogarda. – Słucham? Wiedźminie, świetnie sobie radzisz jako zabójca potworów, ale ja ci się nie wtrącam w twoje sprawy. To jest zdrajca. Zdrajców się wiesza, mutancie. Taki jest regulamin. Król wydał jasne prawo że dezerterów – na stryczek. I nie wypowiadaj się na ten temat.
– On nie jest już żołnierzem, tylko przerażonym chłopem, który dał nam to, czego chcieliśmy – odparł Koenrad, robiąc krok do przodu. – Zabijanie go teraz nie jest sprawiedliwością. To egzekucja bez wyroku.
Pankraz w pewnym momencie przerwał Braskowi gdy chciał znowu zripostować go, coś szepnął mu do ucha. Rotmistrz Vendel poczerwieniał i w końcu westchnął.
– Rotmistrzu– wtrącił Pankratz, opierając rękę na rękojeści swojego miecza – Żywy może dać nam więcej. Martwy zdrajca jest bezużyteczny. A żywy przewodnik, który zna teren w tym przeklętym lesie i bagnach, jest wart więcej niż stu zwiadowców. Niech nas poprowadzi. Jak spróbuje sztuczek, poderżnę mu gardło osobiście.
Brask spojrzał wściekle to na Koenrada, to na Nachta. Argument był jednak czysto wojskowy i pragmatyczny. Rotmistrz zrozumiał. Splunął na ziemię. – Dobrze. Ale zwiążcie go jak prosiaka na rzeź. I niech idzie z przodu. Jeden fałszywy ruch i straci łeb.
Ruszyli dalej. Jeniec, związany i prowadzony przez wielkiego Haakona, który co jakiś czas popychał go, co wyglądało jakby rzucając nim jak workiem ziemniaków. Prowadził ich przez las. Rzeczywiście, ominęli nawet wilczy dół i Koenrad dostrzegł że nie prowadził ich w gniazda potworów. Każdy jednak, nie spuszczał z niego oka.
Gdy zapadł zmierzch, rozbili obóz na niewielkiej polanie. Jeńca przywiązano solidnie do grubego dębu, a Koenrad osobiście sprawdził węzły. Pierwszą wartę wziął Godryk, drugą miał pełnić Haakon.
Noc była cicha. Zbyt cicha. Koenrad nie spał. Siedział przy dogasającym ogniu, pogrążony w wiedźmińskiej medytacji, która pozwalała jego ciału odpocząć, ale umysł pozostawiała ostry jak brzytwa. Haakon, pełniący wartę, oparł się o skałę, a jego głowa na moment opadła na pierś, zmorzona zmęczeniem.
Cichy szelest za plecami Koenrada był niemal niesłyszalny. Instynkt, wyostrzony nawet w transie, kazał mu się rzucić w bok. Zrobił to w ostatniej chwili. Ostrze krótkiego noża, który dezerter musiał mieć ukryty w bucie, świsnęło w powietrzu, w którym przed sekundą była jego szyja.
Zanim jednak ów jeniec zdążył ponowić atak, przez polanę przeleciał czarny, syczący cień. Rozległ się mokry, mlaskający odgłos, a dezerter, który już brał zamach do drugiego ciosu, zesztywniał. Z jego oczodołu sterczał bełt strzały. Upuścił broń, zacharczał i osunął się na ziemię.
Althin leżała na swoim posłaniu z łukiem w dłoni, z cięciwą wciąż drżącą po strzale. Spała z jednym okiem otwartym, jak zawsze.
Cały obóz zerwał się na równe nogi. Brask podbiegł, patrząc na wijącego się w agonii jeńca, a potem na wiedźmina. – Za Króla Bagien… – wycharczał dezerter, plując krwią. Rotmistrz nie czekał. Jednym, czystym pchnięciem miecza skrócił jego męki.
– Tak się kończy ufanie i litość wobec zdrajców. Haakon, lepiej nie przyśnij następnym razem. Bo jak nie wiedźmin, to mógł to być ktokolwiek z nas.
– No i masz swoją wdzięczność – powiedział Pankraz do Koenrada, a w jego głosie nie było drwiny, tylko gorzka prawda. – Słuchaj, Koenrad – powiedział cicho, z powagą, której jeszcze u niego nie słyszał. – Masz dobre serce. Ale w takim miejscu jak to, dobre serce to tylko kawał mięsa, który łatwiej przebić. Zapamiętaj sobie jedno: ludzie to skurwysyny. Każdy. Jeden trochę mniej, drugi trochę bardziej. A potwór, ten prawdziwy, nie czai się w bagnie. Drzemie w każdym z nas. I tylko czeka, żeby ktoś dał mu powód, by się obudzić. Trupa przenieśmy do lasu, żeby trupojady zjadły, zasłużył sobie. Jak był ścierwem za życia, nie umiejącym uszanować dobroci, niech ścierwem pozostanie.
Najemnik odchrząknął i powiedział ciszej na ucho, tak by nikt nie słyszał.
– No. A teraz Brask znowu będzie łaził i robił swoje "ura bura szef podwóra". On już taki jest widzę . A pewnie zwieje, jak tylko zobaczy większego potwora.
Koenrad milczał. Przypomniał sobie lekcje Keldara, Vesemira. W głowie słyszał echa dawnych nauk. Głos Erlanda z Larvik, założyciela Gryfów, który wpajał im, że są ostatnimi rycerzami w świecie bez honoru, że ich obowiązkiem jest bronić ludzi, niezależnie od sakiewki. A zaraz potem drugi głos, chrypliwy i pragmatyczny, głos Vesemira z Kaer Morhen: Nie wtrącaj się. Świat płonie, a my jesteśmy tylko od zabijania potworów, nie ludzkiej głupoty.Ale tu, w smrodzie veleńskiego błota, nie było czasu na filozofię. Był tylko ciężar odpowiedzialności. Była obietnica dana samemu sobie. Ocalić tych, którzy jeszcze żyją. Reszta mogła poczekać
Patrzył na martwego człowieka, wobec którego okazał litość i czuł, jak coś zimnego i twardego zaczyna kiełkować w jego duszy. To była pierwsza z wielu lekcji, jakich miało mu udzielić Velen.
Rozdział IV: Las, Który Patrzy
O poranku znowu wyruszyli. Brask z Godrykiem uznali, że idą w kierunku jak wskazywał zabity tej nocy jeniec, jednak po prostu będą uważać. Althin i Koenrad protestowali, ale Brask uznał, że wie lepiej.
Godryk, urażony w swej dumie zwiadowcy, milczał jeszcze bardziej niż zwykle, prowadząc ich przez las, który z każdym krokiem stawał się gęstszy i dziwniejszy. Ścieżka, która na mapie Braska była prostą linią, w rzeczywistości wiła się jak wąż w agonii.
Po południu nawet Pankratz przestał pogwizdywać. – Godryk, na pohybel wszystkim diabłom, czy my się nie kręcimy w kółko? – warknął, wskazując na charakterystycznie złamany dąb. – Ten sam cholerny kikut tego drzewa widziałem godzinę temu. To samo ta ścieżka, to samo załamanie co szliśmy wcześniej.
Zwiadowca zatrzymał się, a na jego twarzy pojawił się grymas frustracji. – Niemożliwe. Słońce jest tam, gdzie powinno. Idziemy na północny wschód. W stronę Bastionu.
– To może słońce też tu oszalało! – prychnął Brask.
Koenrad milczał, ale czuł to od rana. Dziwne mrowienie na karku, jakby ktoś przesuwał po nim pajęczą sieć. Powietrze było ciężkie, nasycone czymś więcej niż tylko wilgocią, która jest z nim od początku, gdy przekroczył granice Velen. Od wczorajszego popołudnia, czuł obecność. Starą, potężną i złośliwą. Jego medalion, zwykle nieruchomy, teraz drżał lekko, jak serce schwytanego ptaka.
Przypomniał sobie szepty z karczmy w Drabigniewie. O Paniach Lasu. O wiedźmach, które rządzą tym bagnem, o ich mocy, która potrafi omamić zmysły, o potworach które kontrolowały.
– Coś tu nie gra – powiedział w końcu cicho. – Las nas obserwuje.
Brask parsknął pogardliwie.
– Co za bzdury. To tylko drzewa, wiedźminie. A ty, Godryk, weź się w garść, bo jak nie, to znajdę kogoś, kto potrafi czytać mapę!
Właśnie wtedy Althin zawołała resztę. Wszyscy odwrócili się w jej stronę. Półelfka stała blada, wpatrując się w ścieżkę przed nimi.
– Tam…pamiętacie, że mijaliśmy pozostałości jakiegoś szałasu– wyszeptała. – Teraz go nie ma.
Spojrzeli. Przed nimi był tylko gąszcz paproci i zwalony pień. Żadnej chaty. Medalion Koenrada szarpnął gwałtownie. Wiedźmin zamknął oczy, skupiając się. To, co czuł, nie było zwykłą magią. To była iluzja, wpleciona w samą tkankę rzeczywistości. Subtelna, niemal niewyczuwalna. Zrozumiał, że nie błądzą. Są prowadzeni.
– To pułapka – syknął. – Ścieżka jest fałszywa. Wszystko jest iluzją.
Otworzył oczy, które teraz lśniły naturalnym blaskiem. Wyciągnął rękę, składając palce w Znak Yrden. Rzucił go nie na ziemię, ale w powietrze. Przez ułamek sekundy fioletowa poświata runów odsłoniła prawdę – ściana drzew przed nimi zamigotała, ukazując na moment zupełnie inną, ledwo widoczną ścieżkę prowadzącą w bok.
– Co to, do diabła, było? – zapytał Pankratz, mrużąc oczy.
– Nasza jedyna droga ucieczki – odparł Koenrad, odwracając się do reszty. Jego twarz była poważna, a oczy twarde. – Pankratz, twoje historie o Paniach Lasu to nie były tylko bajania starych bab. Coś tu jest i do tego coś potężnego. I bawi się nami. Musimy się trzymać razem i być na baczności. Utopce to był najmniejszy z naszych problemów. Nie dziwię się też czemu twoi zwiadowcy nie wrócili.
– I co teraz? Zaufamy magicznym sztuczkom mutanta? – warknął Godryk, urażony w swej dumie zwiadowcy.
– Ja tu prowadzę. Wiem, jak czytać las.
– Ten las cię okłamał – uciął Koenrad. – Mój medalion czuje te zakłócenia. Wiem, jak nas pokierować. Będziemy szli tam, gdzie drży najsłabiej.
– Nie ma mowy! – zaprotestował Godryk.
– Milczeć! – głos Braska był ostry jak brzytwa. Patrzył na Koenrada z mieszaniną strachu i niechęci, ale po raz pierwszy jego buta ustąpiła miejsca pragmatyzmowi. – Wiedźmin ma rację. Coś tu nie gra. Prowadź, Koenradzie. A reszta za nim. – Brask spojrzał stanowczo na wszystkich, w szczególnosci zatrzymująć swoje ostatnie spojrzenie na Godryku – To rozkaz.
Godryk zamilkł, rzucając Koenradowi spojrzenie pełne nienawiści. Althin, bez słowa, podeszła i stanęła tuż za wiedźminem, dając mu niemy znak zaufania.
Koenrad ruszył przodem, z medalionem w dłoni, używając go jak kompasu. Prowadził ich przez miejsca, które zdawały się nie istnieć – przez ściany krzewów, które okazywały się być mgłą, przez strumienie, które były tylko grą światła. Las zdawał się krzyczeć w bezgłośnym proteście, a z każdego pnia i konaru spoglądały na nich setki niewidzialnych, nienawistnych oczu.
Po godzinie, która wydawała się wiecznością, wyszli na otwartą przestrzeň. Las został za nimi, a przed nimi rozciągały się ponure, skaliste wzgórza. Byli wolni.
– Udało się – odetchnął z ulgą Pankratz.
– Obawiam się – odpowiedział Koenrad, nie odwracając wzroku od lasu. – Że raczej nam pozwolono odejść. Medalion to tylko magiczny kawałek, żelastwa wykrywający zakłócenia magii. Koenrad wiedział, że jeżeli ten las, byt który to kontroluje nie życzy sobie ich obecności, a pozwolił przejść im przez ten kawałek, równie dobrze mógł ich poprowadzić tak, by weszli w pułapkę. Przeczuwał to i dlatego wiedział, że musi być bezwzględnie czujny.
Rozdział V: Pierwsza krew
Noc na skalistych wzgórzach była inna niż na bagnach. Zimniejsza, bardziej pusta. Wiatr smagał twarze, niosąc ze sobą zapach wilgotnej ziemi i dalekiego lasu. Ogień, który rozpalili, trzaskał nerwowo, jakby sam bał się ciemności. Brask po rozmowie z całą resztą uznali, że muszą odpocząć. Iść w noc było jeszcze bardziej ryzykownie niż za dnia. Zważywszy na potwory bagienne, które mają nocny tryb dnia i te w lesie. Koenrad nie protestował. I tak był przygotowany na najgorsze. Zgłosił się na ochotnika, tak by większość nocy spróbuje czuwać w pojedynkę. I że jeżeli będzie potrzebował zluzowania, to zbudzi Pankratza.
Podczas gdy reszta drużyny zapadała w niespokojny sen, Koenrad usiadł na kawału koca na klęczkach, nie spał. Medytował.
Nie była to jednak medytacja, jakiej uczą w świątyniach. Nie szukał w niej wyciszenia ani spokoju. Dla niego był to proces kontroli. Siadał w pozycji klęczącej, zwalniał oddech i wsłuchiwał się w swoje ciało – w szum krwi przyspieszony przez mutageny, w ciche trzaski regenerujących się mięśni, w ledwo słyszalny rezonans mocy, która pulsowała w jego żyłach. Był to stan na granicy snu i jawy, trans, który pozwalał jego ciału odpocząć, ale umysł pozostawał czujny, napięty jak cięciwa kuszy. Taka medytacja regenerowała go wolniej niż zwykły sen, ale na tyle, że pomagała mu częściowo kontrolować co sie dzieje. Zawsze budził się z niej z uczuciem lekkiego niedosytu, jakby jedna jego część wciąż czuwała w mroku.
Koenrada z transu wyrwał nie dźwięk, lecz nagła zmiana w aurze obozowiska. Ktoś się zbliżał. Bezszelestnie. Otworzył oczy. W słabym blasku ognia stała nad nim Althin.
Nie odezwała się od razu. Po prostu stała i patrzyła, a w jej oczach było coś więcej niż tylko zmęczenie. – Chciałam z tobą wcześniej porozmawiać – szepnęła w końcu, jej głos był ledwo słyszalny ponad trzaskiem ognia. – Ale…
Koenrad nie dał jej dokończyć. Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Wiem. Godryk.
Odwzajemniła uśmiech i usiadła naprzeciwko niego, podkulając nogi. Ogień zatańczył w jej oczach. Milczała przez chwilę, jakby zbierała odwagę.
– Kiedy spałeś wczoraj… – zaczęła cicho. – Zauważyłam coś. Twoje żyły… na rękach, na szyi… one świecą. Bardzo delikatnie, na niebiesko.
Koenrad zesztywniał. Jego uśmiech zniknął. To nie było coś, co ludzie zwykle zauważali. Spojrzał na swoje dłonie, a potem na nią. Jej spojrzenie nie było pełne strachu ani obrzydzenia. Tylko ciekawości.
– Pamiątka z Próby Traw – powiedział w końcu, a jego głos był szorstki. – Każda przemiana jest inna. Moja była… bardziej skomplikowana.
Zapadła cisza. Patrzył w ogień, unikając jej wzroku. Czuł się obnażony.
– Czy dla ciebie jestem potworem? – zapytał nagle, a pytanie zawisło między nimi, ciężkie i zimne.
Althin nie odpowiedziała od razu. Przechyliła głowę.
– Myślałam o tym, co zrobiłeś… z tamtym jeńcem – powiedziała cicho, zmieniając temat, a jednak odpowiadając na jego pytanie. – Próbowałeś go ocalić. Potwory nie stają w obronie słabszych. Zwłaszcza tych, którzy na to nie zasługują.
Koenrad zamilkł, zaskoczony jej logiką. Patrzył na nią przez chwilę, a potem jego twarz złagodniała. – A potem to ty uratowałaś mi życie. Dziękuję.
Wzruszyła lekko ramionami.
– Drobiazg. Ktoś musiał.
Zapadła cisza, tym razem inna, bardziej komfortowa.
– Wiesz, co jest w tobie niezwykłe? – odezwał się nagle Koenrad, nachylając się lekko w jej stronę. – W walce, kiedy wszyscy drą mordy, a świat wali się na głowę… ty jesteś cicha. Jak las tuż przed burzą. I trafiasz w cel. Mało kto tak potrafi.
Althin na moment spuściła wzrok, jakby zaskoczona komplementem, który nie dotyczył jej wyglądu, lecz istoty tego, kim była.
– Trzeba się skupić, żeby nie zginąć. To wszystko – mruknęła.
– Nie – powiedział cicho, ale stanowczo. – To coś więcej.
Podniosła na niego wzrok i w jej oczach, przez ułamek sekundy, zobaczył coś, czego nie widział u nikogo innego – czystą, pozbawioną strachu ciekawość.
– Idź spać, Althin – powiedział w końcu, a jego głos był łagodniejszy niż zwykle. – Ja będę czuwał. I tak nie zasnę.
Skinęła głową. Wstała i bez słowa wróciła na swoje posłanie. Koenrad patrzył za nią jeszcze przez chwilę, a potem znów zamknął oczy, pogrążając się w transie. Ale tym razem medytacja była inna. Obok chłodu stali i zapachu eliksirów, w jego umyśle pojawiło się nowe ciepło. Ciepło jej spojrzenia.
Obudził go nie dźwięk, lecz nagła cisza.
Wiatr ucichł. Ogień przestał trzaskać. Nawet cykanie świerszczy umilkło. Las, który jeszcze przed chwilą szeleścił tysiącem nocnych odgłosów, teraz zamilkł w śmiertelnej grozie. Koenrad otworzył oczy. Jego medalion drżał gwałtownie. Magiczna nić Yrden naprężyła się i pękła.
– Wstawać! – syknął, zrywając się na równe nogi.
W tej samej chwili z lasu dobiegł przerażający, gardłowy ryk. Z mroku wyłoniła się postać – wysoka na dziesięć stóp, złożona z drewna, mchu i kości. Na głowie nosiła czaszkę jelenia z potężnym porożem.
Leszy. Pan Lasu.
Brask zaklął, dobywając miecza. Haakon chwycił za swój topór. Ale to Godryk i Althin zareagowali pierwsi. Dwie strzały świsnęły w ciemności. Jedna odbiła się od kościanego pancerza potwora. Druga, wystrzelona przez Althin, wbiła się w jego drewniane ramię, ale nie zrobiła na nim wrażenia.
Leszy zignorował ich. Jego puste oczodoły w czaszce skupiły się na Godryku. Ziemia pod stopami zwiadowcy zadrżała. Z gruntu wystrzeliły grube, cierniste korzenie, oplatając jego nogi i wciągając go w dół.
– Godryk! – krzyknęła Althin.
Zwiadowca próbował się wyrwać, ciął korzenie nożem, ale te zacisnęły się mocniej. Leszy uniósł sękatą dłoń, a stado kruków, czarne jak sama noc, zerwało się z drzew i rzuciło na unieruchomionego mężczyznę.
Godryk był bezradny. Konary i ciernie zaciskały coraz mocniej, ostre kolce wbijały się w jego ciało, a mocniejsze konary łamały kości. Krzyki szybko zmieniły się w stłumione, bulgoczące jęki.
– Igni! – ryknął Koenrad. Strumień ognia buchnął z jego dłoni, rozpraszając na moment kruki i podpalając korzenie. Ale było już za późno. Godryk leżał w kałuży krwi, z wydłubanymi oczami i nienaturalnie wykręconymi kończynami.
Althin zawyła z wściekłości. Zaczęła strzelać, jedna strzała za drugą, celując w głowę potwora. Pankratz, z bojowym okrzykiem na ustach, rzucił się do przodu. W tym samym momencie Haakon wydał z siebie gardłowy, skelligijski ryk bojowy i z toporem w dłoniach ruszył na potwora z drugiej flanki.
Koenrad wiedział, że chaos i brak planu zaraz spowoduje jeszcze większe zamieszanie. Musieli działać razem. – Haakon, łam mu nogi! Pankratz, odwracaj uwagę! Althin, celuj w łeb! – krzyknął, a jego głos, wzmocniony mocą, przebił się przez zgiełk walki. Sam rzucił się w bok, posyłając w korpus Leszego strumień Igni. Kora zajęła się ogniem, sycząc i odsłaniając wilgotne, wrażliwe drewno pod spodem. Haakon, wykorzystując okazję zamchnął się i łupnął w opalone miejsce. Rozległ się trzask podobny łamanego, suchego drewna, a Leszy zaryczał, odwracając się w stronę Skelligijczyka. To była chwila, na którą czekał Pankratz. Z drugiej strony ciął kordelasem po ścięgnach drugiej nogi potwora, zmuszając go do ponownego zwrotu. był powolny, ale jego ciosy miały siłę taranu, pozostawiając głębokie wgniecenia w ziemi. Koenrad rzucił Znak Yrden, a magiczne runy na moment jeszcze bardziej spowolniły ruchy potwora. Drużyna instynktownie walczyła teraz w tandemie – wiedźmin podpalał Igni korpus stwora, a Skelligijczyk wraz z Pankratzem wbijał w opalone miejsca swój topór. Leszy, wściekły i spowolniony, machnął dziko sękatą łapą. Pankratz, robiąc unik, potknął się na rozmokłej ziemi. Łapsko potwora trafiło go płasko, ale z siłą wystarczającą, by rzucić nim o kilka stóp.
Gdy Leszy uniósł obie łapy nad Pankratzem, by dokończyć dzieła, Haakon w ostantiej chwili uderzył z całych sił, oburącz. Topór wbił się w drewniany tors z odgłosem łamanego pnia. Cios wyrwał wielki płat kory i próchna, odsłaniając splątane, żywe korzenie wewnątrz. Leszy zaryczał – nie był to krzyk bólu, lecz zgrzyt torturowanego drewna.
– Althin! Teraz! – ryknął Koenrad.
Półelfka uniosła łuk. Przez trzy uderzenia serca celowała w poszarpane pęknięcie w torsie potwora, które zrobił Haakon. Póelfke puściła cięciwę, strzała zrobiona z cisowego drewna, bez jednego wahnięcia, wbiła się prosto w odsłonięte, żywe korzenie w samym sercu stwora.
Leszy zaryczał po raz ostatni, a jego ciało zaczęło się rozpadać. Drewno pękało, kości rozsypywały się w proch. Po chwili na ziemi leżał tylko stos próchna i połamanych gałęzi.
Cisza, która nastała, była głośniejsza niż wrzask umierającego potwora. Wszyscy, instyktownie spojrzeli na Godryka.
Althin podbiegła do ciała Godryka. Uklękła, a z jej gardła wyrwał się zduszony szloch. Pankratz podniósł się z ziemi, splunął krwią i podszedł do Koenrada.
– Cholera, młody. To było… – urwał, nie znajdując słów, starając się jednocześnie złapać oddech.
Koenrad nie odpowiedział. Patrzył na martwego zwiadowcę, a potem na ocierającą łzy półelfkę. Jego medytacja nie przygotowała go na to. Żaden trening nie mógł. Czuł tylko pustkę i zimny, narastający gniew. Pierwsza śmierć w drużynie. I wiedział, że nie ostatnia. Mimo że Godryk zachowywał się jak gnojek, nie zasługiwał na taką śmierć. Wiedźmin czuł, że Krzywouchowe Moczary dopiero zaczynają zbierać swoje żniwo. Kiedy reszta zajęła się opatrywaniem drobnych zadrapań, Althin zakryła ciało zwiadowcy jego własnym płaszczem.
– Z tobą wszystko w porządku, Pankratz? – spytał Koenrad, podchodząc do najemnika.
– Miałem szczęście, że trafił mnie w pancerz, a te jego sękate pazury się nie wbiły. Uderzył płasko. Na razie nie pluję krwią, więc zakładam, że żeber mi nie połamał. – Pankratz spojrzał na przykryte płaszczem ciało. – Dobry był z niego tropiciel. Strasznie narzekał, ale robotę robił dobrze.
Koenrad skinął głową.
– Sprawdzę teren. Leszy lubi kontrolować leśne zwierzęta. Mieliśmy szczęście, że przyzwał tylko kruki, a nie wilki albo coś gorszego.
– Myślisz, że to ten Leszy zwodził nas w lesie? – zapytał Pankratz.
Koenrad zmarszczył brwi.
– Może to robić, ale nie na taką skalę. Leszy ma silny instynkt terytorialny, kontroluje naturę… ale nie na tyle, żeby rzucać iluzje na taką połać terenu. Ten był ewidentnie młodym osobnikiem, poroże miał niewielkie. Gdybyśmy trafili na starego, byłoby jeszcze trudniej. Ale nawet stary Leszy nie ma dość mocy, by tak się bawić lasem. Magia tego miejsca jest znacznie bardziej… pierwotna.
Pankratz, opierając się ciężko o rękojeść miecza, skinął głową w stronę wiedźmina.
– Dobrze, że jesteś – mruknął, klepiąc go krótko w ramię. – Przejdź się jeszcze po okolicy, co? Upewnij się, że to kurestwo nie miało żadnych bachorów.
Koenrad bez słowa ruszył w mrok. Obszedł polanę szerokim łukiem, z dłonią na rękojeści miecza, a medalionem zwisającym swobodnie na piersi. Drgania ustały; po Leszym została tylko nienaturalna cisza i smród spalenizny. Las wciąż był wrogi, ale teraz przynajmniej milczał.
Wracając, zatrzymał się przy resztkach potwora. Większość jego ciała rozpadła się w proch i próchno, została tylko poczerniała czaszka jelenia i garść połamanych gałęzi. Pomiędzy nimi coś jednak błysnęło w słabym świetle poranka. Koenrad schylił się i wyciągnął strzałę Althin. Drzewce było nienaruszone, ale to grot przykuł jego uwagę – stalowy, ale starannie posrebrzany na ostrzu. Elfia robota. Subtelna, ale skuteczna.
Podszedł do Althin, która w milczeniu stała nad ciałem Godryka. Bez słowa podał jej strzałę.
Półelfka wzięła ją, ocierając grot z resztek próchna. – Srebro – powiedział cicho Koenrad. To nie było pytanie. – Skąd wiedziałaś, że będzie wrażliwy?
Althin wzruszyła ramionami, nie odrywając wzroku od strzały. – Jak się żyje w lesie, trzeba wiedzieć, czym co ubić.
Wiedźmin skinął głową, z uznaniem. Oddała mu strzałę. Spojrzeli na przykryte płaszczem ciało zwiadowcy.
Świt wstał nad wzgórzami obojętny i zimny. Nie przyniósł ulgi, tylko ciężar tego, co trzeba było zrobić. Ziemia była tu zbyt skalista, by kopać grób, a pozostawienie go na pożarcie padlinożercom nie wchodziło w grę.
– Trzeba go spalić – powiedział w końcu Pankraz – Zasługuje na ..pogrzeb.
Brask prychnął. – Nie mamy czasu na sentymenty. Zostawiamy go. Ruszamy. – powiedział szorstko – To wojna. Jak go spalimy od razu pokażemy gdzie jesteśmy
Althin podniosła głowę. Jej oczy nadal były czerwone od wcześniejszych łez, ale teraz płonęła w nich zimna furia. – Rotmistrzu, zostawić go?!
– Ośmielę się stwierdzić, panie rotmistrzu – wtrącił się Pankratz – że i tak wiedzą, że tutaj jesteśmy. Bazując na tym co mówi ten młody wiedźmak, to raczej nie ma znaczenia czy go spalimy czy nie – skończył spoglądając w stronę Łysej Góry.
– Był najemnikiem – poprawił rotmistrz. – Znał ryzyko. Każda godzina zwłoki to ryzyko dla misji.
– Twojej misji – syknął Pankratz. – On był naszym towarzyszem. I moim człowiekiem.
Koenrad, który do tej pory milczał, podszedł do resztek ciała zwiadowcy. – Spalimy go – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie jestem żołnierzem, rotmistrzu. Ale wiem że ludzka przyzwoitość mi podpowiada, że się nie zostawia swoich. Nigdy. Nie zostawimy go na pastwę trupojadów.
Brask chciał zaprotestować, ale spojrzał na pozostałych, w tym milczącego Haakona. Skelijgczyk oddychał głęboko patrząc znacząco na rotmistrza. Haakon wiecznie milczący odezwał się.
– Był wrzodem na dupie – odpowiedział a jego dalsze słowa dudniły jak w studni – Ale był naszym towarzyszem. Albo to zrobimy, albo sam idziesz rotmistrzu.
– Róbcie co macie robić. Byle szybko – machnął ręką Vendel Brask.
Ułożyli niewielki stos z suchych gałęzi. Althin podeszła, a jej dłonie już się nie trzęsły. Z kołczanu wyjęła małą, skórzaną butelkę. – Oliwa – powiedziała cicho. – Do płonących strzał. Żeby ogień chwycił szybciej.
Polała ciało i drewno. Koenrad stanął nad stosem, wyciągnął dłoń i skupił się. Z jego palców wystrzelił krótki, intensywny strumień ognia. Drewno zajęło się z głośnym trzaskiem. Stali w milczeniu, patrząc, jak płomienie trawią to, co zostało z Godryka. Smród palonego ciała mieszał się z zapachem porannej mgły.
Gdy postali w milczeniu a stos nadal płonął, Pankratz rozwinął pogniecioną mapę na kamieniu. – Jesteśmy tutaj. Bez zwiadowcy i z morale w dupie. Co teraz, rotmistrzu?
Brask wpatrywał się w mapę, ale jego pewność siebie wyparowała. – Musimy iść dalej. Do celu.
– Na ślepo? – zadrwił Nacht.
Koenrad podszedł do mapy. Jego palec powędrował na wschód, omijając główny trakt. Wskazał niewielką plamę lasu tuż przy Szlaku Kimbolta. – Tutaj jest osada, Rotmistrzu. Ryfbrücke . Spróbujmy tam zajść, wydaje się blisko bagien. Tam możemy odpocząć, uzupełnić zapasy. I stamtąd jest może dalsza, ale bezpieczniejsza droga do Bastionu Gardica. Jest spora możliwość, że ten jeniec nas zwiódł.
– Skąd wiesz? – zapytał Brask podejrzliwie.
– Bo mam przeczucie – odparł Koenrad, a jego oczy na moment błysnęły. – A w tym przeklętym miejscu przeczucie wiedźmina jest warte więcej niż wszystkie nasze mapy.
Spojrzał na Althin. – Od teraz my prowadzimy. Ja będę szukał śladów magii, ty śladów fizycznych. Zgoda?
Półelfka, z twarzą twardą jak kamień, skinęła głową. – Zgoda.
Spojrzęli jeszcze raz wszyscy na palący się stos. Płomienie objęły już całkiem ciało Godryka, a z niego wydobywał się ciemno-biały dym. Potem odwrócił się do reszty. – Ruszamy. I nie zatrzymujemy się, aż powiem. Od teraz ja wyznaczam szlak z Althin.
Rotmistrz Vendel Brask kiwnął głową z aprobatą.
Rozdział VI: Ryfbrücke
Marsz w milczeniu był gorszy niż jakakolwiek walka. Teraz to on i Althin szli na czele. On, z medalionem drgającym przy każdym śladzie dawnej magii; ona, z oczami przeczesującymi las w poszukiwaniu złamanej gałązki czy nienaturalnego cienia. Stali się oczami i uszami drużyny.
Po kilku godzinach Brask zarządził krótki postój. Nie rozpalali ognia. Usiedli na zwalonych pniach, w milczeniu przeżuwając suszone mięso. Koenrad obserwował Althin. Sposób, w jaki bezszelestnie się poruszała, jak jej dłoń instynktownie spoczywała na łuku, jak jej oczy, choć zmęczone, ani na chwilę nie traciły czujności. Nie była klasycznie piękna jak czarodziejki, które widywał na dworach, ale miała w sobie surową, dziką siłę, która przyciągała jego wzrok. Ciało łuczniczki, wyrzeźbione przez lata treningu i walki o przetrwanie, było nienaganne. Podszedł i usiadł naprzeciwko niej.
– Dziękuję – powiedziała cicho, przerywając ciszę. Jej głos był niski, melodyjny. – Za to, co zrobiłeś. Dla niego.
– Nie zostawia się swoich – odparł Koenrad, a jego głos był rzeczowy, niemal analityczny. – Tego mnie nauczono.
Spojrzał na nią, a w jego bursztynowych oczach pojawił się błysk ciekawości.
– Wyglądaliście na parę. On i ty. Sposób, w jaki na ciebie patrzył… a na mnie, od samego początku, jakby chciał mi załadować kosę w żebra.
Althin parsknęła cicho, ale nie było w tym wesołości.
– Skądże znowu. Uczepił się mnie jak rzep psiego ogona. Myślał, że skoro oboje strzelamy z łuku, to jesteśmy sobie przeznaczeni. Miałam go dość, jego niezdarnych prób rozmowy… – Westchnęła, a jej głos złagodniał. – Ale nie życzyłam mu śmierci. Był dobrym żołnierzem. I dlatego było mi go żal.
Koenrad skinął głową, rozumiejąc. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Ona nie cofnęła wzroku, nie spłoszyła się pod jego intensywnym wzrokiem spojrzeniem. To go intrygowało. Większość ludzi odwracała głowę, czując się nieswojo. Ona patrzyła, jakby próbowała zajrzeć głębiej, poza mutanta, w poszukiwaniu człowieka.
– Jesteś dobra – odezwał się nagle. – Świetnie się skradasz i strzelasz. Przyglądam ci się czasem, jak się poruszasz. Uczę się.
Na ustach Althin pojawił się cień uśmiechu, pierwszy, jaki u niej widział. Był ulotny, ale prawdziwy. – Podglądanie to nieładny nawyk, wiedźminie – odparła z nutą ledwo skrywanej ironii. – Jeszcze pomyślę, że masz jakieś niecne zamiary.
– Moje zamiary są… życzliwe – zawiesił tajemniczo głos, a w jego oczach na moment coś błysnęło – Ale naprawdę świetnie skradasz.
– Oczywiście – skwitowała, a potem jej twarz znów spoważniała. W tym krótkim momencie było coś więcej niż tylko rozmowa dwójki zwiadowców. Było zrozumienie. I ciekawość. Zmienił temat, jakby chciał odsunąć od siebie ciężar tej chwili. – Nigdy nie pytałem. Skąd jesteś, Althin?
Wzruszyła ramionami. – Z okolic Mayeny. Też walczyłam w tej wojnie, w oddziale łuczników. A potem… potem straciłam do tego serce.
– Co robiłaś wcześniej?
Jej spojrzenie uciekło w bok, a na twarzy pojawiła się zamknięta, niedostępna maska. – Byłam… banitą. I nie chcę o tym gadać.
Koenrad skinął głową, nie naciskając. Wiedział, że w Velen każdy nosi blizny, o których woli milczeć. Wstali w tym samym momencie, a ich spojrzenia znów się skrzyżowały. Tym razem było w nich ciche, kruche porozumienie.
Następnego dnia powoli zaczęli wreszcie wychodzić z gęstego lasu i doszli do traktu, który umożliwiał jazdę konną. Wszyscy z ulgą wsiedli na wierzchowce. Ciągnęli też za sobą konia Godryka, gdyż żal było Koenradowi zostawiać zwierzę w takim miejscu. Po niecałej godzinie kłusu dotarli do Traktu Kimbolta. Stamtąd na rozwidleniu dróg drogowskaz wskazywał: na wschód – Ryfbrücke, na północ – Sztygary. Wybrali wschód.
Gdy zbliżali się do celu, Pankratz jechał z boku, z nonszalancją żując źdźbło trawy. Był to jego dziwny nawyk – w chwilach zamyślenia zawsze musiał mieć coś w ustach. Co jakiś czas wypluwał przeżutą miazgę, a jego spojrzenie wędrowało od idącej na czele Althin do pogrążonego w myślach Koenrada. W końcu, zadowolony ze swoich obserwacji, zrównał się z wiedźminem.
– Widziałem wczoraj, jak na ciebie patrzyła – mruknął, a w kąciku jego ust wciąż tkwiło zielone źdźbło. – Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze ci wiersz napiszę. Ja bym ją już dawno wychędożył, a ty się do tego zabierasz jak pies do jeża. Ale i tak lepiej niż nieboszczyk, którego spaliliśmy.
Koenrad nic nie odpowiedział. Tylko rzucił mu krótkie, lodowate spojrzenie i przyspieszył, zostawiając najemnika w tumanie kurzu.
W końcu dotarli. Ryfbrücke i okolica cuchnęły, zanim je jeszcze zobaczyli. Ostry, gryzący zapach dziegciu i smoły wisiał w powietrzu jak całun, mieszając się z wonią wilgotnej ziemi po deszczu, który padał jeszcze godzinę temu. Osada była dokładnie tym, czym obiecywał jej odór: Kilkunastoma chatami z poczerniałego drewna, wciśniętymi za resztki palisady, której zaostrzone pale sterczały pod różnymi kątami jak połamane zęby. Wszędzie widać było ślady smoły – na dachach, na płotach, na ziemi, która lepiła się do butów. Panowała cisza, ale sądząc po dużych beczkach z których śmierdziało smołą to właśnie tym głównie się mieszkańcy trudnili, a większość tej niewielkiej osady przebywała właśnie w okolicznych bagnach.
Jedynym miejscem, które zdradzało jakiekolwiek oznaki życia, była karczma "Pod Siekierą". Była to niska, przysadzista chata, wrośnięta w ziemię, z dachem tak uginającym się pod ciężarem mchu, że wyglądał, jakby miał za chwilę runąć. Nad drzwiami, na poczerniałej desce, wbity był prawdziwy topór drwala, zardzewiały i wyszczerbiony. Pankratz pchnął ciężkie, skrzypiące drzwi. Do ich nozdrzy uderzyła fala gorąca, smrodu taniej gorzałki, niepranego odzienia i dymu z paleniska, nad którym gotowała się jakaś strawa. Kilku mężczyzn o twarzach przeoranych pracą siedziało przy zgrzebnych stołach. Na wejście zbrojnych podnieśli głowy, a w ich oczach nie było ciekawości, tylko znużenie i głęboko zakorzeniona nieufność.
Brask, odzyskawszy nieco rezonu, uderzył pięścią w ladę. – Karczmarzu! Moi ludzie potrzebują noclegu i gorącej strawy!
Karczmarz, człowiek o rzadkiej brodzie i wodnistych oczach, skulił się. – Strawa się znajdzie, panie. Nocleg też, ale ino jedną izbę, panie.
– Lepsze to niż nic – warknął rotmistrz. – A teraz gadaj. Co wiecie o Hectorze von Markwaldzie?
Na dźwięk tego imienia drwale zamarli. Jeden splunął przez ramię. – To diabeł, nie człowiek – wyszeptał karczmarz. – Jego ludzie przychodzą, zabierają co chcą. Jedzenie, dziewki… dzieci.
W tym momencie do karczmy weszło sześciu zbrojnych. Na ich pancerzach widniał ten sam symbol temerskiej lilii, który nosił Brask. Dowódca patrolu, sierżant o twarzy pokrytej bliznami, zmierzył drużynę wzrokiem, po czym jego spojrzenie zatrzymało się na rotmistrzu. – Rotmistrz Brask? Sierżant Kuno. Czekaliśmy na was.
Brask skinął głową, a na jego twarzy pojawił się cień ulgi. – Jesteście ze Sztygarów? Jak sytuacja?
– Gówno, panie rotmistrzu. Zupełne gówno. Jak żeście wyjechali do Drabigniewu i nie wracali to pułkownik kazał nam tutaj zajechać i spróbować chociaż znaleźć tych co nie wrócili z patrolu. Kazałem dwóm ludziom chociaż podejść w stronę Bastionu w poprzek, obok tej przeklętej Łysej Góry. Ale oczywiście nie wrócili. Te lasy są przeklęte. Rozkaz był też, by wyczekiwać na was w razie czego, jakbyście się przypadkiem tu pojawili.
Brask wskazał głową na stół. – Chodźcie. Przejrzymy mapy i ustalimy plan. Obaj usiedli, a Brask zaczął mówić ściszonym, rozkazującym tonem: – Zgodnie z planem. My podejdziemy pod Bastion Gardica, rozpoznamy teren, ocenimy siły i znajdziemy cele. Kiedy dokonamy zwiadu, wycofamy się i damy wam znać. Już teraz , dwóch z was wróci do Sztygarów i przyprowadzi główny oddział. Do tego czasu zrobimy zwiad. Zaczniemy w końcu obławę na von Markwalda.
Koenrad wykorzystał okazję. Odsuwając się od wojskowych, przysiadł się do karczmarza.
– Karczmarzu , opowiedzcie mi o tych wiedźmach co ponoć w tych lasach żyją – zaczął cicho, kładąc na ladzie kilka miedziaków. – Ciekawią mnie takie historie. Co to za jedne, te Panie Lasu? Słyszałem w Drabigniewie i w Gors Velen o nich.
Karczmarz nerwowo zgarnął monety. – Stare to zło, panie. Starsze niż ta osada, starsze niż baron. Mówią, że to trzy siostry. Mieszkają na Krzywuchowych Moczarach i rządzą lasem. Las im służy, a one… one biorą, co chcą.
– Dzieci – wtrącił jeden z drwali, nie podnosząc wzroku znad kubka. – Nasza mała Liza… zniknęła tydzień temu. Bawiła się na skraju lasu i przepadła. Jak kamień w wodę.
– A co z wiedźminami? Bywał tu dawno temu jeden. Jerzy z Kagen. Słyszeliście o nim? – drążył Koenrad.
Karczmarz podrapał się po brodzie. – Jerzy… a jakże. Smokobójca! Ale pono to wiele lat temu to było. Ubił zielonego smoka, co zalągł się w wąwozie, kilka mil stąd. Bohater był! Mówią, że go pochowali gdzieś na północ od bagien, w starej jaskini. Z honorami.
– Ale z wiedźmami nie zadarł – dodał drwal siedzący przy ladzie baru – Nikt przy zdrowych zmysłach z nimi nie zadziera. Chociaż…
– Chociaż co? – Koenrad nachylił się, a jego oczy błysnęły.
– Jest taka wioska, Sztygary, głębiej na bagnach. Tan co teraz ci wojskowi obóz obok rozbili. Tamci ludzie… oni oddają cześć Paniom. Nasz myśliwy , Siemko, co zaginął, bywał tam z innym myśliwym, Cedriciem. Opowiadali dziwne rzeczy. Że Panie wcale nie są złe. Że chronią ich przed potworami i wojną. Chcą tylko jednego.
– Ofiary – dokończył Koenrad.
– Co rok jedno dziecko – potwierdził drwal, zniżając głos do szeptu. – Ale Cedric, gadał, że one ich nie zjadają. Że się nimi opiekują. O jakiejś słodkiej ścieżce gadają. Podobno tam, głębiej na bagnach.. jest jakaś słodka ścieżka. Usłana różnorakim jedzeniem, wypiekami. Prowadzi ponoć do pań lasu. Wysyłają tam dzieci. Mówią, że te dzieci są bezpieczne. Tylko że nikt ich już potem nie widzi.
– Ten Cedric… to gdzie go można znaleźć? – spytał Koenrad.
– Wyruszył do Sztygar dzisiaj rano, może żeście go minęli. Wzięli beczki smoły i poszli sprzedać do tamtejszego kupca, a Cedric wie chociaż jak wilków omijać i te tałatajstwo z bagien.
Koenrad zmrużył oczy, a w jego głowie zgrzytnęły tryby, łącząc strzępy informacji w całość. Opiekunki lasu porywające dzieci? Prastare bóstwa lasu? Słowa karczmarza, przesiąknięte strachem, opowieść drwala o wiosce Sztygary, która płaciła krwawą daninę, i ten absurdalny szept, że dzieci są „bezpieczne"… wszystko to układało się w makabryczny wzór.
Przypomniał sobie księgi, które wertował w Gors Velen – stare traktaty o kręgach druidów i zapomnianych kultach natury. Czy to możliwe? Czy te całe „Panie Lasu" były wypaczonym echem dawnych wierzeń? Zdegradowanymi strażniczkami lasu, które z czasem obrosły w legendę krwiożerczych wiedźm? Ciężko mu było uwierzyć w bajki o czarownicach na miotłach, ale to, co słyszał, brzmiało inaczej. Bardziej… pierwotnie. To dawało do myślenia więcej niż wszystkie opowieści razem wzięte. Z boku dobiegło go prychnięcie Pankratza, który znów rzucił jakiś prostacki komentarz w stronę Althin. Koenrad zignorował go. Widział tylko to, co na powierzchni. Nie czuł tego, co pulsowało pod ziemią – starożytnej siły, która żądała ofiar, obiecując w zamian iluzję opieki. To, co mówił ten karczmarz i to, co szeptał drwal… wszystko to pasowało, niepokojąco zbyt dobrze.
Spojrzał na zgarbione postacie drwali, na ich twarze naznaczone strachem i rezygnacją. Leszy, iluzje, znikające dzieci, kultysta na bagnach i prastare wiedźmy. Wszystko łączyło się w jeden, przerażający obraz. To nie była zwykła misja wojskowa. Wkroczyli w sam środek prastarej, mrocznej baśni. A oni nie byli w niej rycerzami. Byli tylko kolejną ofiarą.
Rozdział 7: Ten Pierwszy
Karczmarz w Ryfbrücke rozłożył bezradnie ręce.
– Mam ino jedną izbę na wynajem, panie. Ale widzem, że pięciu was jest. A Cztery łóżka ino mam. Albo stajnia. Pusta stoi, od tygodnia odkąd wilcy mi konia zeżarli , a po nowego jeszcze, żem się nie pofatygował do Wrońców. Z waszymi końmi i końmi żołnierzy, znajdzie sie miejsce dla jednego. Ale cieplej tam od siana chociaż.
Brask prychnął, ale skinął głową.
– Lepsze to niż spanie pod gołym niebem w tej przeklętej mgle. Bierzemy izbę. Ktoś na ochotnika pójdzie do stajni?
– Ja wezmę stajnię – rzucił cicho Koenrad, nawet nie patrząc na rotmistrza.
Pankratz parsknął śmiechem.
– A co, towarzystwo ci nie w smak, wiedźminie? Wolisz z końmi gadać?
– Na ten moment wolę ciszę. Dużo się wydarzyło. – odparł Koenrad, a jego głos był tak chłodny, że uciął dalsze komentarze. Wziął swój juk i bez słowa ruszył w stronę stajni.
Noc była gęsta od zapachu siana, zwierzęcego potu i wilgotnej ziemi. Koenrad nie rozpalał ognia. Usiadł w kącie, oparty o drewnianą ścianę, i pogrążył się w medytacyjnym transie. Ciało odpoczywało, ale umysł pozostawał ostry jak brzytwa, nasłuchując każdego dźwięku nocy.
Ciche skrzypnięcie drzwi wyrwało go z tego stanu. Otworzył oczy. W smudze księżycowego światła, wpadającej przez szparę w dachu, stała Althin.
– Co tu robisz? – zapytał bezosobowo.
Wzruszyła ramionami, podchodząc bliżej. Jej ruchy były niepewne, zupełnie inne niż za dnia. Usiadła naprzeciwko niego, na stercie siana.
– Nie wiem – szepnęła. – Chyba… chyba potrzebowałam z kimś pogadać.
Milczał, czekając.
– Czuję, że coś złego nastąpi – wyrzuciła z siebie w końcu, a jej głos drżał. – Boję się. Wiem, że nie powinnam. Jestem byłym żołnierzem. Ale czuję to w kościach. Jak chłód, którego nie da się pozbyć.
Koenrad patrzył na nią w milczeniu. Widział już ten strach. Na twarzach chłopów, żołnierzy, nawet królów. Był uniwersalny.
– Nigdy… – zaczęła cicho, patrząc na swoje dłonie. – Nigdy się z nikim nie kochałam.
Wiedźmin uniósł brew. To go zaskoczyło. Była piękna na swój surowy, dziki sposób.
– Niemożliwe – mruknął, bardziej do siebie niż do niej – jesteś kobietą.. bardzo fizycznie… atrakcyjną.
Odwróciła gwałtownie głowę, a w jej oczach błysnęła uraza.
– A co, myślałeś, że jestem jak te wszystkie wiejskie dziewki albo mieszczki, co chędożą się jak króliki przy każdej okazji? Zawsze była tylko walka. Potem…Las. Ucieczka. Nie było na to czasu. Ani chęci. Ani tego jedynego.
Zapadła cisza. Althin wzięła głęboki oddech.
– Chcę. Z tobą. – Jej spojrzenie było bezpośrednie, pozbawione kokieterii. Była w nim tylko desperacka potrzeba. – Nie chcę umrzeć, nie wiedząc, jak to jest.
Koenrad analizował jej słowa, jej postawę. To nie było pożądanie. To był strach, który szukał ujścia w jedyny znany sobie sposób – poprzez bliskość, poprzez akt życia w obliczu śmierci.
– Kiedy ostatni raz… i z kim? – zapytała nagle, jakby to miało jakieś znaczenie.
Odpowiedział bez wahania, bo prawda była prosta. Brutalna.
– Miesiąc temu. Z prostytutką w Novigradzie.
Spodziewał się drwiny, może obrzydzenia. Ale ona tylko skinęła głową, jakby przyjmując do wiadomości suchy fakt. Przysunęła się, klękając przed nim. Jej dłonie odnalazły jego, chłodne i pewne.
– Bądź moim pierwszym – wyszeptała – Ale bądź… delikatny. Nie wiem..jak to jest.
Nie było w tym pytania. Była prośba. I rozkaz.
Pocałowała go pierwsza. Niepewnie, ale z siłą, która go zaskoczyła. Odpowiedział na ten pocałunek, na jej strach i na własną samotność. Jego dłonie wsunęły się pod jej koszulę, czując twarde mięśnie i ciepło skóry. Był delikatny, jak prosiła. Powoli, z szacunkiem dla jej odwagi, rozpiął jej odzienie. Jej skóra, blada w świetle księżyca, pokryła się gęsią skórką, gdy chłodne powietrze muskało jej ciało. Nie było w tym gwałtowności. Była szczerość i cicha obietnica. Jego usta zeszły niżej, na jej szyję, ramiona, a ona odchyliła głowę, wplatając palce w jego włosy. Położył ją na miękkim sianie, które pachniało latem i ziemią. Jego oczy nie płonęły, a raczej świeciły spokojnym, bursztynowym blaskiem. Gdy tylko ją dotknął, oplotła nogi wokół jego bioder, przyciągając go do siebie z siłą, która była mieszanką strachu i pożądania. Kochali się długo, w rytm spokojnych oddechów i cichych pomruków zwierząt za ścianą. To nie był akt walki ze śmiercią, a raczej akt odnalezienia życia. Dwa ciała szukające w sobie nawzajem potwierdzenia, że w tym mrocznym świecie jest jeszcze miejsce na ciepło i bliskość.
Później leżeli obok siebie, przykryci jego płaszczem. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu, a oddech powoli się uspokajał.
– Już się nie boję – szepnęła w ciemność – powiedziała dotykając smukłymi dłońmi jego klatki piersiowej.
Koenrad przez chwilę milczał, gładząc jej włosy.
– Zrobię wszystko, żebyśmy wszyscy wyszli z tego cało – powiedział cicho, a jego głos był obietnicą, złożoną bardziej sobie niż jej. Przyciągnął ją bliżej. Tej nocy w stajni, po raz pierwszy od dawna, nie był tylko wiedźminem. Był człowiekiem. I nie był sam.
Rozdział 8: Droga do Bastionu
Poranek wstał chłodny i wilgotny. Pierwsze promienie słońca, które przebiły się przez szpary w deskach stajni, były blade i pozbawione ciepła. Nie padało, ale powietrze nadal pachniało wczorajszym deszczem. Noc, która dla Koenrada a w szczególności Althin była ucieczką od strachu, dla reszty była tylko kolejnym przystankiem w drodze ku niemu.
Koenrad wszedł na śniadanie do karczmy pierwszy. Usiadł przy stole z kubkiem piwa, wpatrzony w deski blatu. Chwilę później dosiadł się do niego Pankratz Nacht, niosąc solidną porcję jajecznicy.Nic innego nie było, tylko jajecznica. Nie mniej, nawet to w tym miejscu wydawało się śniadaniem dla bogów.
– No wreszcie – mruknął cicho najemnik, z ustami pełnymi jedzenia i szerokim uśmiechem. – Mówiłem ci, że na ciebie leci.
Koenrad nawet nie podniósł wzroku. Spokojnie upił łyk piwa.
– Zjedz śniadanie, Pankratz. Szkoda, żeby ci ostygło.
Najemnik zaśmiał się cicho pod nosem i nie drążył tematu. Właśnie wtedy do karczmy weszła Althin. Jej włosy były jeszcze wilgotne, a ruchy, choć pewne, zdradzały zmęczenie. Podeszła do stołu i usiadła obok Koenrada, rzucając Pankratzowi krótkie, chłodne spojrzenie. A potem, przez ułamek sekundy, jej oczy spotkały się z oczami wiedźmina. I w tym spojrzeniu było wszystko, czego nie musieli mówić.
Brask był następnym, który zszedł Jego rozmowa z sierżantem mu podległym przeciągnęła się wczoraj do późna.
– Ustaliliśmy, że Bastion Gardica stąd to niecały dzień forsownego marszu. Porozmawialiśmy z drwalami i resztą i potwierdzili to. Przygotować się. Wyruszamy za godzinę. Z uwagi na las i teren nie ma sensu brać koni. Konie zostawimy tutaj. Sugeruję również wziąć wam tylko najpotrzebniejszy dobytek. Moi i ludzie go przypilnują i nasze konie. Pójdziemy pieszo.
Koenrad i Althin unikali swojego wzroku. Panowała między nimi niezręczna cisza. Kiedy podawał jej kołczan, którego szukała, ich palce na moment się zetknęły. Oboje cofnęli dłonie, jakby się oparzyli. Nie było w tym żalu, raczej świadomość, że stało się coś, czego nie da się cofnąć, a co nie ma przyszłości w tym bagnie. Pankratz, żując swoje nieodłączne źdźbło trawy, obserwował ich z boku. Na jego twarzy błąkał się cyniczny, ale dziwnie wyrozumiały uśmiech.
Ruszyli. Szlak prowadził ich na wschód, przez pofałdowany, porośnięty sosnami teren. Ziemia unosiła się, a bagna zostawały w dole, jak cuchnąca, zielona plama na mapie. Powietrze stawało się rześkie, ale im wyżej wchodzili, tym bardziej czuli na sobie czyjś wzrok. Gdy podeszli wyżej w stronę leśnego wzgórza, na moment wyłoniła się na horyzoncie Łysa Góra, jej samotny, rozłożysty dąb na szczycie wyglądał jak złowieszczy wartownik. Bastion Gardica wyglądał po południowej stronie jak ubogi krewny.
Koenrad i Althin, zgodnie z umową, szli na czele. Ich współpraca była teraz inna. Bardziej płynna, instynktowna. Kiedy on zatrzymywał się, wyczuwając medalionem ślady magii, ona już lustrowała otoczenie w poszukiwaniu fizycznego zagrożenia. Kiedy ona wskazywała na ślady kopyt, on już analizował, czy nie są one magiczną iluzją. Poruszali się jak dwa ostrza tego samego miecza, w milczącej, skutecznej harmonii
.
Po trzech godzinach marszu, Althin gwałtownie uniosła dłoń. Wszyscy zamarli. Podeszła do niewielkiego zagłębienia terenu, porośniętego paprociami. Jej twarz spoważniała.
– Tu są – szepnęła.
W błocie leżały dwa ciała w resztkach temerskich pancerzy. Prawdopodobnie zaginiony patrol temerski, jeden z kilku o których wspominali żolnierze specjalnego regimentu ze Sztygar, zapewne jedni ze zwiadowców Braska. Koenrad podszedł bliżej, a jego nozdrza wypełnił charakterystyczny odór rozkładu. Nie było na nich ran od mieczy ani strzał. Ich ciała były nienaturalnie powykręcane, kończyny połamane pod dziwnymi kątami, jakby bawił się nimi jakiś cyklop. Na korze otaczających ich drzew Koenrad dostrzegł znajome, makabryczne symbole, wydrapane pazurami. Takie same, jak na totemie Leszego.
– Co to, do diabła, jest? – mruknął Brask, a w jego głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta niepewności.
– Leszy albo Borowy– odparł cicho Koenrad – być może ten, którego zabiliśmy przedwczoraj. Albo inny.
Im bliżej byli celu, tym las stawał się bardziej wrogi. Kilka razy Pankratz cudem uniknął wilczego dołu, zamaskowanego z diaboliczną precyzją. Innym razem strzała z samostrzału świsnęła tuż obok głowy Haakona. To były proste, żołnierskie pułapki, ale umieszczone w miejscach, gdzie nikt by się ich nie spodziewał. Las zdawał się również grać z ich zmysłami. Słyszeli szepty, widzieli ruch w kącie oka. Tylko medalion Koenrada pozwalał im odróżnić prawdę od iluzji, prowadząc ich przez labirynt omamów.
Pod wieczór dotarli na ostatnie wzgórze. Z jego szczytu zobaczyli swój cel. Bastion Gardica nie był ruiną. Był to niewielki, kamienny zameczek, ale teraz wyglądał jak chory organizm. Na murach powiewały czarne flagi z symbolem czaszki jelenia. Z kominów unosił się gęsty, czarny dym o słodkawym, mdlącym zapachu. Na dziedzińcu poruszali się strażnicy, ich ruchy były powolne, niemal rytualne.
– Mamy ich – syknął Brask z satysfakcją. – Policzyć ich. Musimy wiedzieć, z czym mamy do czynienia.
Przez blisko godzinę, ukryci w zaroślach, obserwowali bastion. Zliczyli siły, ocenili uzbrojenie. Naliczyli z około co najmniej dwa tuziny ludzi. Dość mało. To jeszcze bardziej zmartwiło Koenrada – bo wystarczyło puścić doborowy oddział który ma przewagę liczebną, puścić szturm i po kłopocie. Krzywuchowe Moczary okazywały się miejscem zbyt trudnym dla nawet setki żołnierzy. A co ciekawe, przecież bastion Gardica jest na wzgórzu. Łatwo dostrzegalny. Mroczna magia tego miejsca i iluzje skutecznie utrudniały odpowiednie rozeznanie tego miejsca. To muszą być te wiedźmy – pomyślał Koenrad. Otrząsnął się jednak z tych myśi. Mieli wszystko, czego potrzebował główny oddział. Misja zwiadowcza zakończyła się sukcesem. Musi się skupić teraz na to, żeby wrócili cało.
– Wracamy – zarządził rotmistrz. – Znamy drogę. Przed północą będziemy w Ryfbrücke
Ale gdy ruszyli z powrotem, ścieżka, którą przyszli, zniknęła. Przed nimi wyrosła gęsta, nienaturalna ściana cierni, której wcześniej tam nie było.
– Pułapka – warknął Pankratz, dobywając topora.
– Spokojnie – uciszył go Koenrad. Zamknął oczy, skupiając się na wibracjach medalionu. Cały las wokół nich pulsował magią. Była wszędzie, gęsta i lepka jak smoła. Ale na lewo od nich, w głąb lasu, wyczuwał ścieżkę, gdzie drgania były wyraźnie słabsze. Była niemal "czysta".
– Tędy – powiedział, wskazując kierunek. – To jedyna droga, która nie jest nasycona magią. Prowadzi na zachód. Ominiemy bastion i wrócimy na trakt.
Ścieżka prowadziła ich w dół, do wąskiego, skalistego wąwozu. Jego ściany, wysokie na kilkanaście stóp, pięły się ku niebu, tworząc naturalny korytarz. Medalion milczał. Nie było tu magii. Było tylko zimne, fałszywe poczucie bezpieczeństwa.
Gdy znaleźli się w najwęższym punkcie, usłyszeli dźwięk. Suchy trzask, jakby ktoś złamał gałąź. A potem z góry posypał się na nich deszcz bełtów.
– Zasadzka! – ryknął Brask.
Z obu stron wąwozu, na skalnych półkach, pojawili się kusznicy Markwalda. Z tyłu, odcinając im drogę ucieczki, z lasu wysypała się grupa kultystów z toporami. Byli w potrzasku.
Pierwsza salwa bełtów. Dwóch żołnierzy Braska padło, nim zdążyli dobyć broni. Zapanował chaos. Haaakon, z potężnym, skelligijskim rykiem, rzucił się na kultystów blokujących odwrót. Jego topór stał się wirem śmierci, miażdżąc czaszki i łamiąc kości, ale na każdego zabitego wroga, na jego miejsce wchodziło dwóch kolejnych. Schowana za skałą Althin odpowiadała pojedynczymi strzałami. Koenrad, osłonięty złotym blaskiem znaku Quen, próbował przebić się w jej stronę. Przewaga wroga była jednak przytłaczająca. Otoczony Haakon w końcu padł na kolana, a jego ryk zmienił się w bulgot, gdy liczne ostrza znalazły drogę przez jego obronę. W tym samym czasie Brask, próbując krzykiem zorganizować obronę, zacharczał i osunął się na ziemię ze strzałą w plecy.
– Musimy się wycofać! W górę wąwozu! – krzyknął Koenrad, widząc, że walka jest przegrana.
Althin odwróciła się do niego, by dać mu znak. W tym momencie jej twarz, surowa i piękna, została idealnie oświetlona przez jedną z pochodni. Rozległ się suchy, ostry trzask kuszy, głośniejszy niż inne.
Ciężki, okuty żelazem bełt trafił ją prosto w oko. Przeszedł przez czaszkę z ohydnym, mokrym dźwiękiem. Althin stała tak przez uderzenie serca, jej drugie oko szeroko otwarte w niemym szoku. A potem, bez jednego jęku, osunęła się na ziemię. Martwa.
W Koenradzie coś pękło. Czas zwolnił, dźwięki ucichły. Widział tylko jej ciało, ten jeden, sterczący z oczodołu bełt, i obietnicę, która rozsypała się w proch.
A potem obraz przed jego oczami zalała biel wściekłości.
Jego żyły rozbłysły oślepiającym, niebieskim światłem. Wyskoczył zza osłony. Uderzył z całej siły Aardem w ziemię i jak pierścień rozeszła się fala uderzeniowa, odrzucając wszystkich na jej drodze. Dobił na szybko trzech którzy nie zdążyli się podnieść. Najpierw jednego przebił klatkę mieczem, wyciągając następnie miecz, po ty by obrócić się uczynić to samo następnemu. Trzeciemu ktory się podnosił, wykonał zamaszysty ruch, w stronę szyji, a głowa przetoczyła się chwili
Pankratz, ranny w ramię w tym samym czasie, ale wciąż na nogach, walczył z desperacją, jednak nie był w stanie walczyć z naporem następnych. Gdy jeden z kultystów zamierzył się na niego mieczem, Koenrad, który pokonał czwartego przeciwnika, widząc sytuację, rzucił następny Aard, odrzucając napastnika na skały. Podbiegł i pomógł wstać Pankratzowi.
Ten ruch jednak go zdradził, gdyż poczuł uderzenie w głowę. Koenrad padł jak rażony gromem.
Pankratz, widząc co się dzieje, rzucił się w jego stronę, ale dwa potężne ciosy w tył głowy powaliły go obok wiedźmina.
Ciemność już Koenrada wciągała, ale na moment odzyskał przytomność. Wystarczyło, by w jego pamięci wypalił się jeden obraz: twarz Althin, leżąca bez ruchu na ziemi, z bełtem sterczącym z oka.
Rozdział IX: Potwór
Obudził go ból. Tępy, pulsujący ból w tyle głowy i ostry, palący ogień w zranionym ramieniu. Otworzył oczy, ale powitała go tylko ciemność, gęsta i zimna jak muł z dna rzeki. Został rzucony na wilgotną, kamienną posadzkę, która cuchnęła stęchlizną, moczem i czymś jeszcze – starym, zaschniętym strachem. Obok niego poruszył się Pankratz, jęcząc cicho.
– Tom cię, kurwa, młody, wziął na misję – wychrypiał, a w jego głosie była mieszanka bólu i czarnego humoru.
Gdy jego oczy przywykły do mroku, Pankratz dostrzegł w najdalszym kącie celi niewielki, skulony kształt. – Co jest, do diabła… – mruknął, próbując się podnieść. – Nie jesteśmy sami.
Podeszli ostrożnie. W kącie siedziała mała dziewczynka, może sześcioletnia, przyciskając do piersi brudną, szmacianą lalkę. Jej oczy, wielkie i przerażone, wpatrywały się w nich w milczeniu.
Koenrad ukląkł, zachowując bezpieczną odległość. – Nie bój się – powiedział cicho, najłagodniej jak potrafił. – Nie zrobimy ci krzywdy. Jesteś Liza? Z Ryfbrücke?
Dziewczynka skinęła nieśmiało głową.
– Jak się tu znalazłaś, mała? – zapytał Pankratz.
– Bawiłam się z Anią w chowanego… – wyszeptała, a jej głosik drżał. – Schowałam się za dużym dębem i… i potem obudziłam się tutaj. I bardzo bolała mnie głowa.
– Długo tu jesteś?
– Tydzień… chyba. Dają mi jeść. Mówią, że niedługo pójdę w bardzo piękne miejsce, gdzie będzie mi lepiej… ale ja chcę do mamy.
Drzwi celi zaskrzypiały. W progu stanęło dwóch kultystów z pochodniami.
– Król chce cię widzieć, wiedźminie – warknął jeden ze strażników, który właśnie wszedł do pomieszczenia więziennego.
Poprowadzili go przez labirynt korytarzy na szczyt wieży. Komnata, do której wszedł, była niegdyś kwaterą dowódcy bastionu. Teraz przypominała bardziej legowisko szaleńca. Wszędzie walały się zwoje, mapy i księgi, a na ścianach wisiały trofea z potworów, przemieszane z ludzkimi czaszkami. W kącie, na drewnianym stojaku, wisiał jednak relikt dawnego życia – lśniący w blasku świec napierśnik temerskiej zbroi z wytłoczoną na piersi lilią, a obok niego hełm i długi, dobrze wykonany na pierwszy rzut oka miecz.
Przy wielkim, dębowym stole siedział mężczyzna w średnim wieku, o twarzy pooranej bliznami i oczach, które widziały zbyt wiele. Kilkutygodniowa broda i już przydługawe włosy, świadczyły o pewnym zaniedbaniu swojego wyglądu. W oczach malowała się mieszanina melancholii i pustki.
– Witaj, wiedźminie – powiedział cicho, wskazując na krzesło. – Usiądź.
Koenrad usiadł. Czuł, jak każdy mięsień protestuje.
– Zabiłeś moich ludzi – powiedział von Markwald.
– Broniłem swoich..A skala morderstw które dokonałeś jest znacznie większa. – odparł Koenrad. – Hector von Markwald, jak mniemam? Zbrodniarz którego chce ująć cała Temeria.
Przytaknął. Hector uśmiechnął się smutno. – Swoich… Też kiedyś miałem swoich. Rodzinę. Żonę, dwie córki. Kupiłem swego czasu ziemię pod Tegmond. Kiedy wybuchła wojna z Aedirn, poszedłem walczyć za króla Medella. Wierzyłem w Temerię, w honor, w te wszystkie piękne słowa. Wysłali mnie na misje partyzanckie do Górnego Pontaru, przeciwko Aedirn. Walczyłem tam miesiącami. Kiedy wróciłem, zastał mnie tylko smród i cisza. Pomór. Zaraza zabrała ich wszystkich. Nikt nie został, by ich nawet pochować.
Zamilkł, a cisza w komnacie stała się ciężka jak ołów.
– Tej nocy zrozumiałem, że honor to bajka dla dzieci. Że w tym świecie nie ma bogów, nie ma sprawiedliwości. Jest tylko siła. I wola przetrwania. Wróciłem do armii. Byłem jednym z najlepszych oficerów. Ludzie się mnie słuchali. Wykonywałem rozkazy co do joty. Gdy Redania znów uderzyła, to ja dowodziłem obroną tego pogranicza. Broniliśmy się właśnie tutaj, w Bastionie Gardica, kilka mil od mojego spalonego domu. Redańczycy przełamali linię, a dowództwo kazało nam się cofnąć. Ale ja odmówiłem. Obiecali mimo wszystko posiłki. Nigdy nie nadeszły. Zostawili nas na śmierć. Słyszałem wcześniej opowieści o Paniach Lasu, ale kto by wierzył w bajania starych bab? Aż pewnej nocy, gdy kończyły nam się zapasy, a morale sięgało dna, przyszli do mnie wieśniacy ze Sztygarów, którzy schronili się za murami. Powiedzieli, że są istoty, które mogą nam pomóc. Mieszkają tam. – Wskazał palcem za okno, na majaczącą w oddali Łysą Górę z wielkim dębem na szczycie. – Powiedzieli, że wystarczy ofiara i wypowiedzenie ich imion.
Von Markwald odgarnął włosy, pokazując bliznę w miejscu, gdzie powinno być ucho.
– Dałem im swoje ucho. I wezwałem je. A one odpowiedziały. Następnego dnia zaczął padać deszcz. Lało bez przerwy, uniemożliwiając Redańczykom użycie ognia. A potem z bagien zaczęły wychodzić bestie. Nocami atakowały ich obóz. Biesy, Borowi, Leszy, Utopce. Każdego ranka było ich mniej. Ze stu zostało osiemdziesięciu, potem pięćdziesięciu. W końcu uciekli. Panie ocaliły moich ludzi. I wtedy zrozumiałem. Po co mi Temeria? Po co mi królowie, którzy zostawiają swoich na śmierć? Wojna zaraz potem się skończyła, ale one dały mi prawdziwą władzę. Władzę nad tymi moczarami, nad tym lasem. Uczyniły mnie swoim namiestnikiem. Królem z ich nadania. W zamian zażądały tylko jednego… daniny. Krwawej. Czasem z bydła. Czasem z ludzi. Czasem z dzieci. To konieczność, by utrzymać równowagę. By chronić tę ziemię.
Wstał. – Chodź. Coś ci pokażę.
Poprowadził go z wieży do głównej sali bastionu. Było to duże, ponure pomieszczenie, którego centralny punkt stanowił kominek, teraz zimny i pusty. Ale to nie on przykuwał wzrok. Na całej ścianie naprzeciw wejścia wisiał ogromny, makabryczny gobelin.
Przedstawiał trzy postacie. Trzy kobiety, nagie, powykręcane w nienaturalnych pozach. Jedna, z włosami jak splątane korzenie, szeptała coś do ucha drugiej, o twarzy pięknej, ale okrutnej. Trzecia, w spiczastym kapturze, zdawała się tkać coś z ludzkich wnętrzności. Nad nimi unosiło się jedno, wszystko widzące oko.
Gdy tylko Koenrad na niego spojrzał, jego medalion szarpnął gwałtownie, jakby chciał wyrwać mu się z piersi. Ból był ostry, przeszywający. Ale po chwili, równie nagle, wszystko ucichło. Medalion zamarł, zimny i nieruchomy. To nagłe uspokojenie było gorsze niż ból. Było nienaturalne. Koenrad poczuł zimny dreszcz, jakby dotknął czegoś starożytnego i obcego, co nie podlegało prawom jego świata.
Pod gobelinem stał kamienny ołtarz, a na nim zaschnięte plamy krwi i resztki ofiar – zwierzęce kości, pióra, ludzkie włosy.
– One tu były, zanim pierwszy człowiek postawił stopę w tej ziemi – powiedział cicho Markwald, stając obok wiedźmina. – Panie Lasu. Prawdziwe boginie tej krainy. Zostałem ich sługą, ich głosem. Ich Królem Bagien. W zamian dały mi siłę i cel. Chronię tę ziemię. Utrzymuję porządek. W ich imieniu. Brutalny, ale prawdziwy. One rozumieją to, czego ty nigdy nie zrozumiesz. Że aby ocalić las, czasem trzeba spalić kilka drzew. Żeby ocalić tych ludzi, musisz dokonać koniecznego zła. To się nazywa ofiara. Ale żeby być do tego zdolnym musisz odrzucić fasadę, który ludzie nazywają moralnością. Tak samo ratują dzieci, które głodują tutaj po każdych wsiach.
– Ocalają? – zapytał cicho Koenrad.
– Tak! Prowadzą je Słodką Ścieżką, do miejsca, gdzie nie ma głodu ani strachu. Gdzie są bezpieczne.
– A Liza z Ryfbrücke? Też ją "ocalą"? – spojrzał Koenrad – Bo ja słyszałem co innego.
– A co by ją czekało?! Śmierć z głodu? Z choroby? Panie ją zabiorą! Dadzą jej spokój!
– Jej rodzina jej szuka. Żyje. Nie twoim prawem jest decydować o jej losie.
Odwrócił się i spojrzał na Koenrada, a w jego oczach płonęło szaleństwo.
– Myślisz że jestem zbrodniarzem… Możesz mnie zgładzić, wiedźminie. Ale nigdy mnie nie zrozumiesz. Łatwo jest rzucać wyroki z bezpiecznej odległości, ale nikt, kto nie widział, co tutaj stało się koniecznością, nie pojmie moich czynów. W każdym z nas drzemie bestia. W tobie również, wiedźminie. Jeśli nie nauczysz się jej kontrolować, będzie cię niszczyć. Musisz uczynić ją swoim narzędziem do utrzymania ładu. Widzę w tobie to samo pęknięcie, które było we mnie. Widzę siłę, wolną od ograniczeń. Dołącz do mnie. Razem możemy zaprowadzić tu prawdziwy porządek.
Koenrad milczał przez chwilę, analizując słowa Hectora von Markwalna. W końcu odezwał się, a jego głos był spokojny i analityczny.
– Twój punkt widzenia ma bardzo dużą, jedną wadę, Hectorze von Markwald. Oparłeś go na strachu i ofierze, obiecując w zamian bezpieczeństwo. Ale to nie jest porządek. To niewola. Dajesz ludziom iluzję ochrony, odbierając im wolność wyboru. A to zawsze kończy się buntem. Twoje królestwo zgnije od środka. Po za tym mówisz o potrzebie poświęcenia paru drzew dla innych. Jeśli raz spalisz drzewo, to nie będziesz miał skrupułów do palenia następnego. Terror nie ma granic. Terror cię pochłonął. Jesteś despotą, a zbrodnie tłumaczysz wyższą koniecznością.
Twarz Markwalda stężała. – Moralność..Ciągle jesteś jej niewolnikiem. I twojego kodeksu. Nie rozumiesz, że potwór drzemie w każdym z nas? W tobie też. Widziałem go, gdy walczyłeś. Uwolniłeś go. Czym się wtedy różniłeś ode mnie?
– Tym, że ja zabijam potwory – odparł twardo Koenrad.
Markwald zaśmiał się cicho, bez wesołości. – Nie słyszysz co ja mówiłem wcześniej? Zabijesz samego siebie? Potwór jest w tobie. Potwór jest w każdym z nas.
Na dźwięk swojego imienia wiedźmin zesztywniał. Nie przedstawiał się. Nikt w drużynie nie zwracał się do niego po imieniu w obecności wrogów. Spojrzał ponownie na gobelin i dopiero teraz, gdy w jego głowie rozległ się szept, głos trzech kobiet naraz: Koenrad…, dostrzegł przerażającą prawdę. To, co brał za grube, brudne nici, było w rzeczywistości ludzkimi włosami, splecionymi w makabryczną tkaninę. Medalion na jego piersi znów szarpnął, tym razem boleśniej. Zrozumiał. To nie Markwald go obserwował. To one, od początku gdy się znaleźli na tych przeklętych moczarach.
Wziął głęboki oddech, odzyskując kontrolę. Jego spojrzenie stało się zimne jak lód.
– Jeśli kiedyś stanę się potworem, znajdzie się ktoś, kto mnie osądzi i wymierzy sprawiedliwość. Nie znam wiedźmina, który zginął ze starości. Zginę na szlaku. Moje przeznaczenie to wiedźmiński miecz. Zostanie wiedźminem nie było moim wyborem. Ale bycie nim jest wyborem, którego dokonuje każdego dnia. Każdy z nas doświadcza horroru, Hectorze von Markwald. Ale nie każdy idzie na łatwiznę i sam się nim staje.
Zrobił krok w stronę byłego oficera, a w jego głosie pojawiła się stal.
– I jeszcze jedno. Każdy, kto morduje dzieci, nie jest zwykłym potworem. Jest zwykłym skurwysynem. Bo potwory, które ja znam, w większości zabijają, żeby przeżyć.
Twarz Hectora wykrzywił grymas wściekłości. Zrozumiał, że przegrał. Nie przekona go. Nie złamie.
– Odprowadzić go – syknął do strażników, którzy pojawili się w drzwiach. – I zacznijcie ceremonię na dziedzińcu.
Koenrad był prowadzony przez dwóch strażników. Szedł w milczeniu, ale jego umysł pracował z gorączkową precyzją. Badał każdy korytarz, każdą pochodnię, każdą twarz. Wewnątrz bastionu naliczył zaledwie sześciu ludzi, głównie zajętych swoimi sprawami, nie zwracających na niego uwagi. Markwald w swojej komnacie był sam, bez obstawy. Wiedźmin kątem oka dostrzegł przez okno dziedziniec – to tam zebrała się większość kultystów, ich głosy i śpiewy niosły się echem po kamiennych murach.
Gdy wrócili do celi, jeden ze strażników pchnął go do środka i zaryglował drzwi.
– Idę na dziedziniec, zaraz zacznie się ceremonia – rzucił do swojego towarzysza. – Ty zostań. Pilnuj ich.
Drugi strażnik tylko mruknął coś pod nosem i oparł się o ścianę.
Koenrad odczekał, aż kroki pierwszego ucichły w oddali. Twarz miał jak wykuta z lodu, a w jego oczach nie było już nic poza zimną, skalkulowaną furią.
Pankratz, który siedział w kucki przy ścianie, próbując uspokoić skuloną obok Lizę, podniósł na niego wzrok. Jeden rzut oka na twarz wiedźmina wystarczył.
– Co jest? – syknął kondotier.
– Mamy mało czasu – odparł cicho Koenrad. – Będą chcieli nas złożyć w ofierze.
Bez dalszych wyjaśnień podszedł do drzwi celi. Uchylił je na szerokość dłoni. Na korytarzu stał jeden, znudzony strażnik, oparty o ścianę. Koenrad wysunął się cicho, stając w cieniu tuż obok niego.
– Potrzebuję cię – powiedział cicho. Głos miał spokojny, niemal hipnotyczny. Kątem Pankratz zauważył, jak Koenrad poruszył palcami w dziwnym znaku.
Strażnik drgnął, odwracając głowę. Jego spojrzenie napotkało oczy wiedźmina. Zanim zdążył zareagować, Koenrad uniósł dłoń, składając palce w Znak Aksji. Spojrzenie kultysty natychmiast stało się mętne i puste.
– Otwórz celę – polecił Koenrad.
Mężczyzna poruszył się jak marionetka. Zasunął rygiel, klucz zazgrzytał w zamku. Drzwi stanęły otworem.
– Jest tu jakieś inne wyjście? Ukryte?
– W zbrojowni… – odparł strażnik monotonnym tonem. – Za stojakiem na miecze. W strzelnicy. Nisko, pod murem, w wyrwie… można się przecisnąć.
– Zbrojownia jest teraz pusta?
– Tak. Wszyscy na dziedzińcu… składają ofiary z jeńców.
Na te słowa twarz Koenrada stężała jeszcze bardziej.
– Nasz sprzęt?
– W zbrojowni.
– Klucz?
– Nie ma. Otwarte.
Koenrad skinął głową. Jego dłoń spoczęła na ramieniu strażnika, niemal przyjacielsko.
– Dobra robota – szepnął.
Mrugnął oczami przed siebie. Pankraz który w międzyczasie przemieścił się za strażnika, jednym krótkim, bezgłośnym szarpnięciem, skręcił mu kark. Ciało osunęło się na podłogę bez jednego jęku.
Koenrad spojrzał na Pankratza i Lizę.
– Za mną. I bądźcie cicho. – wziął szybko pęk kluczy, otworzył celę Lizy i poszli w stronę zbrojowni.
Rozdział X: Masakra w Bastionie Gardica
Odnaleźli zbrojownię. Napotkali jednego stróżującego kultystę po drodze, który na szczęście ich minął. Większość z nich poszła na jakąś ceremonię na dziedzińcu o której wspomniał strażnik z więzienia. Koenrad pośpiesznie zapiął pasy z mieczami. Poczuł ich znajomy ciężar na plecach. Odzyskał nawet swoje eliksiry, które były w torbie, kuszę i pancerz. Pankratz również odnalazł swój topór, miecza nie znalazł swojego, ale przywłaszczył sobie inny. i ubrał resztę rynsztunku. Stali w mroku korytarza, dwóch ocalałych, uzbrojeni i gotowi.
– Dobra, mamy wszystko. Za stojakiem, tak? – szepnął Pankratz, utykając w stronę stojaku. Faktycznie, za nim była ambrazura, to jest miejsce gdzie można było strzelać z przodu łuku w czasie oblężenia, od której odpadło trochę cegieł i tynku. Nikt nie załatał do tego czasu, a było dość nisko w stosunku do podłoża i dość miejsca by sie przecisnąć – Spadamy zanim ktoś zauważy brak tego przygłupa przy celi.
Koenrad w pewnym momencie wyłączył się i wyszedł na korytarz z którego przyszli. Patrzył na okno z widokiem na dziedziniec.
– Co jest? – syknął Pankratz.
Koenrad nie odpowiedział. Pankraz również się wychylił by spojrzeć. Na dziedzińcu, pośrodku placu, płonął wielki ogień. Wokół niego tańczyli i śpiewali pijani kultyści. Ale to nie ogień przykuł jego wzrok. Nad płomieniami, na prowizorycznej konstrukcji z belek, wisiały trzy ciała. Odwrócone głowami w dół, nagie, pohańbione. Brask. Haakon. I Althin. Ich zwłoki, okaleczone w walce, miały być teraz dodatkową, makabryczną ofiarą dla Pań Lasu.
W Koenradzie coś w tym momencie coś umarło. Ostatnia iskra wahania, ostatni ślad idealisty, którym był jeszcze wczoraj. Został tylko zimny, twardy jak diament cel który w tym momencie sobie postawił przed sobą.
– Koenrad? – Pankratz pociągnął go za ramię. – Chodź, do cholery! Nie ma czasu!
Wiedźmin odwrócił się powoli, a w jego oczach nie było już nic ludzkiego. Była tylko obietnica śmierci. – Ty weźmiesz Lizę – powiedział głosem pustym, pozbawionym emocji. – I uciekniecie.
– Co? Chyba oszalałeś! Nie zostawię cię tu samego!
– Słuchaj, młody – wychrypiał Pankratz, chwytając go za ramię. Jego uścisk był słaby, ale desperacki. – Mamy sprzęt, mamy drogę ucieczki. Wyprowadzę dziewczynkę, a ty idź za nami. Nie ma sensu tu zostawać. Oni cię zabiją.
– Nie – odparł Koenrad.
– Co „nie"? – Pankratz potrząsnął nim. – Do diabła, Koenrad! Posłuchaj mnie! Masz dwadzieścia lat! Całe życie przed tobą! Nie warto umierać za zemstę na bandzie obłąkanych wieśniaków! Althin by tego nie chciała!
Koenrad spojrzał w oczy Pankratza, a w jego oczach nie było już nic z chłopaka, którego kondotier poznał w karczmie. – Są ludzie i są potwory, Pankratz. Sam mi to mówiłeś. Żaden człowiek nie skrzywdziłby dziecka. Oni to zrobili. A teraz bezczeszczą ciała naszych przyjaciół. Po za tym dam wam czas na ucieczkę.
– Ludzie krzywdzą dzieci, młody. I to nie raz – odparł gorzko kondotier. – Taki już ten świat. Nie zmienisz go, ginąc tutaj. Ocalisz nas i tą młodą.
Koenrad spojrzał na wiszące nad ogniem zwłoki. – Nie zostawię ich tak. Mają prawo do godnego pochówku. – Jego głos stwardniał. – Swoich się nie zostawia. Sam to mówiłeś.
– Nie ryzykuj swojego życia, jeśli nie ma potrzeby! – niemal krzyknął kondotier. – Jesteś dobrym chłopakiem, do cholery! Nie pozwól, żeby te pierdolone Krzywo… kurwa, żeby to pierdolone bagno cię pochłonęło! Nie warto ginąć za nieboszczyków. Oni już nie żyją.
– Już za późno – odparł cicho Koenrad. – Decyzję podjąłem, kiedy zobaczyłem jej bełt w oku. A później tą młodą – spojrzał na przerażoną Lizę – A teraz… teraz ją przypieczętowałem. Idź. Wyprowadź ją. Daj jej tę szansę, której nie miała Althin.
Pankratz patrzył na niego przez chwilę, a potem jego ramiona opadły w geście rezygnacji. Wiedział, że nie wygra. – Jesteś upartym skurwysynem, wiesz? – mruknął, a w jego głosie pobrzmiewała nuta podziwu i smutku.
Koenrad uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy od wielu godzin. – Ty też jesteś fajny gość, Pankratz. Widzimy się w wiosce. – Aha – Koenrad ściągnął medalion Gryfa – masz medalion. Jak będzie drżeć to znaczy że nie tam idziesz. Idziesz tam gdzie nie drży i po prostu kieruj się na południe. Tylko go nie zgub. A jak nie wrócę to wyślij do Kear Morhen.
Podszedł do Lizy która czekała w zbrojowni. Dziewczynka spojrzała na niego z lękiem. Ukląkł przed nią.
– Ten człowiek – wskazał na Pankratza – wyprowadzi cię stąd. Bądź cicho i rób wszystko, co ci każe. Wrócisz do domu. Do rodziców.
Pankratz pomógł Lizie wyjść przez wybite w ścianie okno. Zanim zniknął w mroku, odwrócił się po raz ostatni.
– Uważaj na siebie, wiedźminie.
Koenrad nic nie odpowiedział. Patrzył, aż zniknęli w lesie. A potem został sam.
Wyciągnął z torby trzy fiolki. Pierwszą, czarny jak smoła eliksir Kota, wychylił jednym haustem. Świat natychmiast spowiła monochromatyczna, nienaturalnie ostra poświata. Ciemność, która dla zwykłych ludzi była grozą, dla niego stawała się sprzymierzeńcem. Potem Las Mariborski – serce zabiło mocniej, krew runęła przez żyły jak rwąca rzeka. Wreszcie Filtr Petriego. Czuł, jak moc Znaków pulsuje w dłoniach, a żyły na przedramionach jarzą się bladym błękitem. Zawsze tak było – gdy sięgał po magię zbyt głęboko albo gdy emocje dławiły go jak kajdany. Wiedział, że to jego dar. I przekleństwo.
Nie był najlepszym szermierzem. Zresztą, czy to miało znaczenie? Jego siłą były Znaki, kombinacje, których nikt wcześniej nie próbował. Problem w tym, że każda z nich kosztowała – ból w piersi, osłabienie, drżenie mięśni. Czasami miał wrażenie, że ta moc wypruwa z niego życie po kawałku, że za każdy wybuch płaci przyszłością.
Pomyślał o ciałach, które widział dziś wieczorem. Skręcone, rozrzucone jak kukły. Pijackie śmiechy z dziedzińca znów rozdarły ciszę i przez moment poczuł, jak gniew pulsuje mu w skroniach. Zadał sobie pytanie, które zadawał wiele razy: czy to, co robi, jest walką z potworami, czy tylko kolejnym mordem? Kto jest bestią – on, czy ci, którzy tańczą nad trupami?
Wiedział, że dokonuje strasznego wyboru. Ale wspomnienie bezbronnej Lizy i zbezczeszczone ciała jego towarzyszy były jak rozżarzona stal która wypalała piętno w jego kodeksie.
W Kaer Seren każda śmierć w Próbie była honorowana. Żaden chłopiec nie gnił w ziemi jak bydlę. Palono stosy, a popioły zabierał wiatr i morze. To była nauka o szacunku, o godności nawet w klęsce. Każdy z nich był wiedźminem i pamiętano ich ofiarę dla wyższego dobra, jakim była obrona ludzi przed potworami.
– Obrona ludzi przed potworami – powtórzył na głos Koenrad.
Koenrad zaciągnął się powietrzem, które smakowało krwią i brudem. Odetchnął raz jeszcze, dłużej, spokojniej.
– Nie pozwolę im zbezcześcić tych ciał – wyszeptał.
Wysunął z pochwy stalowy miecz i ruszył w stronę schodów.
Z dziedzińca dobiegały pijackie śpiewy. Większość kultystów ucztowała, świętując zwycięstwo. Zostało może ze dwóch lub trzech wartowników których usłyszał prawdopodobnie z góry. I jeszcze von Markwald. Koenrad ruszył wymierzyć sprawiedliwość.
Pierwszego wartownika na murze zabił bełtem z kuszy, który trafił go prosto w krtań. W końcu dotarł do komnaty Markwalda. Drzwi były otwarte, gdy pociągnął z klamkę. Tuż obok wejścia, na zniszczonej ławie, spał jeden z kultystów, jego broń leżała obok. Koenrad, nie zastanawiając się ani chwili, jednym szybkim i precyzyjnym pchnięciem sztyletu, zakończył jego życie. Ciało osunęło się bezgłośnie. Król Bagien siedział przy stole, wpatrując się w płomień świecy. Podniósł wzrok, gdy Koenrad wszedł. W jego oczach nie było strachu. Było tylko szalone, prorocze zrozumienie. – A więc jednak – szepnął.
Koenrad nie odpowiedział. Podszedł do niego, a jego ruchy były płynne, nienaturalne. Markwald uśmiechnął się. – Zrób to. Stań się potworem.
– Jestem wiedźminem – odparł Koenrad, a jego głos był zimny i pusty jak wiatr hulający po pustkowiu. – Chronię ludzi przed potworami. A mój kodeks, o którym tak dużo mówiłeś, i ta twoja moralność, którą rzekomo odrzuciłeś… mówi mi, że właśnie nim jesteś.
Markwald spojrzał na niego z czymś na kształt litości w swoich szalonych oczach, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Nie zdążył. Wiedźmin chwycił go za włosy, pociągnął jego głowę do tyłu i jednym, gwałtownym ruchem poderżnął mu gardło. Krew chlusnęła na stół i księgi. Koenrad odciął głowę i podniósł ją, trzymając za włosy. Ruszył w stronę dziedzńca, nie miał dużo drogi do pokonania, raptem jedne schody i korytarz.
W końcu dotarł na dziedziniec. Pijackie śpiewy ucichły, gdy go zobaczyli. Rzucił głowę Markwalda pod ich stopy. Zapadła śmiertelna cisza.
– Hector von Markwald nie żyje – powiedział głośno Koenrad, jego głos, rozniósł się po całym placu jakby wzmocniony przez odgłos przewracającej się po kocich łbach głowy . – I jego strażnicy też. Daję wam szansę. Wróćcie do swoich domów. Do swoich rodzin. Spróbujcie żyć godnie. Albo zginiecie tutaj, tej nocy.
Przez chwilę nikt się nie ruszył. A potem jeden z kultystów wybuchnął ochrypłym śmiechem. Zaraz dołączył do niego drugi, a potem cały dziedziniec zaniósł się szyderczym rechotem.
– Zabić nas? Sam jeden? – krzyknął ten, który śmiał się pierwszy. – Jesteś tylko jednym, pierdolonym mutantem! – odpowiedział.
Poczuł smród alkoholu i zauważył w tym swoją szansę, zwłaszcza jak widział, że większość z nich jest zalanych w trupa. Ponownie spojrzał na Althin, której nagie, zbezczeszczone ciało wystawione było na widok, przywiązane do pali, obok nich w podobny sposób wystawione ciała Haakona, Vedndela Braska i dwóch jego ludzi. Poczuł wzbierający w nim gniew.
Koenrad zacisnął zęby. Był to zgrzyt zębów pełen zmęczenia, rezygnacji ale i furii.
– Dokonaliście wyboru.
Westchnął i podniósł jedną rękę składając palce, formując wiedźmiński znak.
– Aard! – ryknął, a z jego dłoni wystrzeliła fala uderzeniowa tak potężna, że piętnastu mężczyzn odrzuciło na na dwa, trzy metry, niektórych uderzając o ściany i kamienny bruk.
Wtedy Koenrad ruszył. Jego oczy – nie tylko źrenice, ale całe gałki oczne – zapłonęły zimnym, niebieskim światłem. Wpadł między leżących, a jego miecz zaśpiewał w ciemności. Nie było w tym finezji. Była chirurgiczna precyzja. Pierwszy, drugi, trzeci – zginęli kolejno z mieczem w oku, ustach i sercu, po prostu wbijając ostrze, raz po raz, następnym, tym którzy byli na tyle pijani, że mieli problem wstać. Niektórzy tak się zataczali, że mieli problem żeby wstać.
Gdy pozostali, chwiejąc się, próbowali wstać, zauważyli Koenrad stał się czymś innym. Nie był już wiedźminem. Był drapieżnikiem. Jeden z kultystów który zaraz potem zginął, podpalony przez Igni, zdołał ciąć go toporem przez ramię – ostrze ze zgrzytem ześlizgnęło się po naramienniku i zahaczyło kolczugę na wysokości łokcia, ale zostawiło płytką ranę. Koenrad nawet nie drgnął. Wyrzut adrenaliny wzmocniony przez eliksiry, był tak duży, że ból przestał dla niego istnieć. Jego świat skurczył się do jednego celu: wymierzyć sprawiedliwość. Poczuł jak gniew, zalewa go całego, z każdym zabitym przeciwnikiem. I poddał się mu. Przed oczami miał śmierć Althin i tą bezbronną dziewczynkę. Koenrad, skupił kolejny raz pełnię swojej mocy, uderzając pięścią w ziemię, a kolejna skondensowana fala Aard rozniosła się niczym krąg na wodzie, ponownie przewracając wrogów.
– Nie dość wam ? – Koenrad był już umazany we krwi – Powtarzam ostatni raz. Odstąpcie.
Zostało ich sześciu. Porzucili resztki ostrożności, otaczając go chwiejnym półkolem. W ich oczach fanatyzm mieszał się ze strachem. Po chwili wahania, trzech z nich, oddaliło się w stronę koni i zaczęli uciekać.
Koenrad nie opuścił miecza, ale też nie wzniósł go wysoko jak do pojedynku. Wyciągnął klingę przed siebie w środkowej linii, grot celował w piersi najbliższego z nich. Gardę przyjął nisko, w Pflug, która dawała mu elastyczność i pozwalała na pchnięcie lub nagłe cięcie w górę. Nie stał nieruchomo – przesuwał się wolno bokiem, żeby zamykać ich w jednym polu, nie dać się otoczyć. Klinga lekko drżała, gotowa do kontry.
Z krzykiem rzucili się na niego.
Olbrzym z toporem Haakona, polegając na sile, wziął szeroki zamach zza głowy, celując w rozłupanie wiedźmina na pół. W tym samym momencie drugi, zwinniejszy kultysta z mieczem, ruszył z lewej flanki, by pchnąć go w żebra, gdy ten będzie zajęty parowaniem topora.
Koenrad nie próbował blokować topora – to byłoby samobójstwo. W ostatniej chwili, gdy ostrze zaczęło opadać, zrobił szybki, ukośny krok w przód i w lewo, wchodząc w martwe pole ataku olbrzyma. Topór z hukiem wbił się między kocie łby wypełniające dziedziniec tam, gdzie przed sekundą stał wiedźmin.
Ten jeden krok postawił go twarzą w twarz z adwersarzem. Kultysta, zaskoczony nagłym pojawieniem się celu, pchnął instynktownie. Koenrad, wciąż w niskiej pozycji Pflug, uniósł miecz i skrzyżował ostrza z przeciwnikiem. Nie odepchnął ciosu, tylko „przykleił" się do klingi, nadgarstkiem poprowadził ją w bok, a własnym ciałem zrobił krok na zewnątrz, wchodząc głęboko w jego obronę. Bandyta, wytrącony z równowagi, zdążył tylko otworzyć szeroko oczy. Koenrad, bez wahania, pchnął krótko, prosto w gardło. Ostrze weszło gładko, aż po jelec.
Olbrzym, wciąż próbujący wyrwać zakleszczony topór między dwoma kamieniami, odsłonił plecy. Koenrad puścił rękojeść miecza tkwiącego w gardle szermierza, zrobił krok, a klingę uniósł nad głowę. Silnym, poziomym zamaszystym cięciem z góry poprowadził klingę w poprzek nóg draba. Z mokrym trzaskiem przeciął ścięgna pod kolanami. Olbrzym runął na ziemię, rycząc z bólu, a Koenrad dobił go pchnięciem w podstawę czaszki.
Ostatni, widząc, jak reszta zginęła w ciągu dwóch uderzeń, zamarł. Fanatyzm w jego oczach ustąpił miejsca pierwotnemu przerażeniu. Z brzdękiem upuścił broń.
– Litości! – krzyknął, padając na kolana.
Koenrad zatrzymał się przed nim. Jego ślepia płonęły w ciemności nieludzkim, potwornym blaskiem. Całe gałki oczne odbijały się zimnym, niebieskim światłem, a w ich centrum kocie źrenice zwęziły się do pionowych, cienkich jak igła kresek, otoczonych chorobliw, żółtą obwódką. Tworzyło to upiorny widok. Z jego miecza, ociekającego gęstą, czarną krwią, unosiła się para. Przechylił głowę, jakby zdziwiony tym błaganiem o litość. Jednak w jego potwornej twarzy coś drgnęło. Może wspomnienie głosu Lizy, może ostatnie spojrzenie Althin. Czuł też, że za moment się przewróci, z powodu wyczerpania gdyż użył pełni swojej energii magicznej. Wiedział, że musi się zatrzymać. Nie jest potworem. Opuścił powoli miecz.
– Wynocha – wychrypiał.
Pozostały przerażony kultysta zerwał się i uciekł w stronę bramy, potykając się o ciała swoich towarzyszy.
Wiedźmin był cały we krwi. Dyszał ciężko, gdyż te trzy znaki kosztowały go ogromnie dużo mocy. A eliksiry paliły go od środka. Spojrzał na swoje dłonie. Drżały z nadmiaru adrenaliny. Ale i z tego co dokonał.
Stał tak przez długą chwilę, nieruchomy jak posąg pośród rzezi, którą stworzył. Miecz wciąż ściskał w dłoni, ciężki od krwi. Adrenalina powoli zaczęła opadać. Eliksiry powoli przestawały działać, a ich toksyczność uderzyła w niego z siłą taranu. Poczuł rozdzierający ból w klatce piersiowej. Świat zawirował mu przed oczami. Zachwiał się, upuścił miecz, który z brzękiem upadł na kamienny bruk, i runął na kolana. A potem ciemność pochłonęła go bez reszty.
Stracił przytomność. Ale to nie była ulga. To była podróż w głąb siebie, w gorączkowy sen utkany ze wspomnień i horroru.
Widział twarz swojej matki, jej krzyk, gdy zasłaniała go własnym ciałem. Słyszał głos ojca, daleki, rozpaczliwy: "Uciekaj, synu!". Widział zimne, kamienne mury Kaer Seren i małą, rudowłosą Sigrid, która pytała z dziecięcą ufnością: "Pomogę ci". Widział swoje własne, chłopięce dłonie, drapiące nożem na skale napis, który miał być jego przysięgą: "To miejsce mnie nie złamie". A potem wszystko zalała twarz Filippy Eilhart, jej spokojne, przenikliwe oczy wpatrujące się w niego podczas Próby Traw, jej głos, który był jedyną kotwicą w morzu bólu.
Obudził się gwałtownie. Była noc. Ta sama, tylko znacznie bardziej cichsza. Wiatr hulał po pustym od życia dziedzińcu, a trupy nadal leżały. Był sam.
Dziękujemy ci, Młody Gryfie.
Głos rozległ się w jego głowie. Nie był to jeden głos. Były to trzy głosy, splecione w jeden, syczący szept, który pachniał bagnem, krwią i starą ziemią.
Dar, który nam przyniosłeś, był… smaczny. Tyle dusz. Tyle strachu. Jesteś nasz, czy tego chcesz, czy nie. A ty…byłbyś jeszcze smacznym kąskiem, wiesz? Prawda siostry?
Tak…-odpowiedział drugi głos w jego głowie – Taki piękny, młody, dziki. Byłby wspaniały.
Koenrad podniósł głowę, rozglądając się dziko. Nikogo nie było. Ale widział je. W swoim umyśle. Trzy postacie, ohydne, prastare, uśmiechające się do niego z głębi Krzywuchowych Moczarów.
– Wrócę po was – wychrypiał, a jego głos był obcy, złamany. – I was zabiję.
W odpowiedzi usłyszał tylko śmiech. Chłodny, drwiący, stary jak samo Velen.
Nie sądzimy.
Wizja zniknęła. Została cisza i chłód. Koenrad z trudem podniósł się na nogi. Pierwsze co zrobił, to odnalazł ciała swoich towarzyszy. Były zatknięte do drewnianych konstrukcji na których kultyści obdarli je z ubrań i zbeszcześcili. W milczeniu, zniósł ich w jedno miejsce. Z połamanych mebli, drzwi i belek stropowych zbudował stos pogrzebowy. Ułożył ich obok siebie, z bronią w dłoniach. Patrzył przez chwilę na ich martwe twarze. Wiedział i czuł że tak może się wydarzyć. A jednak nadal nie godzi się na ich śmierć. Wyciągnął rękę i syknął słowo Igni. Stos zajął się ogniem. Stał, aż płomienie strzeliły wysoko w nocne niebo, a potem odwrócił się bez słowa.
Patrząc na płonące zwłoki Althin, przypomniał sobie tamten sam ogień, który trawił ciało Sigrid. Jedyną przyjaciółkę, jaka ocalała w jego pamięci z Kaer Seren. Wtedy przeżył tylko on, a reszta poszła w płomienie. Teraz znowu patrzył na stos – i znowu wiedział, że świat nigdy nie przestanie być brutalny.
Miał rację Pankratz, mówiąc, że potwór drzemie w każdym. On sam nosił go w sobie i nie mógł już temu zaprzeczyć. Ale wiedział też coś innego: że w tej jednej chwili, ratując dziewczynkę, wybrał człowieczeństwo, a nie bestię.
Zabił Markwalda, być może ocalił tylko jedno istnienie – ale to jedno ważyło tyle, by powstrzymać go przed stoczeniem się w otchłań. Wiedział, że plotki i tak zrobią z niego rzeźnika, tak jak zrobili Geralta w Blaviken. On wiedział, co się tam stało. Ale był gotów zapłacić za ten wybór każdą cenę. On świadomie ratował życie ludzkie. I godność pomordowanych.
Podniósł swój miecz, otarł go z krwi i schował do pochwy. Nie patrząc na ciała kultystów, ruszył w stronę stajni. Znalazł tam trzy konie i wziął karego wierzchowca, który wydawał się mniej narowisty. Kiedy już chciał wsiąść na konia zauważył leżącą głowę von Markwalda. Jego oczy nadal miały te same, pełne szaleństwa i niepokoju spojrzenie. Opodal wisiała na włóczni podarta czarna flaga z herbem ukazującym coś na kształt jelenich rogów, ta sama którą widzieli wcześniej z daleka. Zerwał ją, rozdzierając kawałek i schował w nią głowę króla Bagien. Wyprowadził konia na zewnątrz Bastionu, wsiadł i bez oglądania się za siebie, ruszył w mrok lasu. Opuścił Bastion Gardica, zostawiając za sobą tylko trupy i płonące stosy.
Prawdziwy Upiór z Velen
Do Ryfbrücke dotarł ranem. Wjechał do osady powoli, na karym koniu jednego z kultystów. Poranna mgła, gęsta i mleczna, rozstąpiła się przed nim niechętnie, jakby z lękiem.
Krew na jego pancerzu zdążyła zaschnąć, tworząc sztywną, rdzawą skorupę. Pokrywała go niemal w całości. Jego oczy, choć nie płonęły już tak intensywnie, wciąż miały nienaturalny, niebieskawy poblask, a źrenice pozostały zwężone po eliksirach.
Pierwszy zobaczył go drwal wychodzący z chaty. Upuścił siekierę, która z głuchym łoskotem wbiła się w błoto.
– Na Krewe… co to za upiór? – wychrypiał, cofając się w stronę drzwi.
Słowo rozeszło się po osadzie jak zaraza. Ludzie wychodzili z domów, stawali jak wryci, patrząc na jeźdźca wyłaniającego się z mgły. Jedni żegnali się znakiem bogini Melitele, inni szeptali przekleństwa.
– Upiór… Upiór z Velen! – szepnęła jakaś kobieta, przyciskając dziecko do piersi.
– Co wy gadacie, to ten wiedźmin, co Lizę ocalił – rzucił w odpowiedzi drugi drwal, stojący bliżej. – Widziałem go.
Z karczmy wybiegli żołnierze, a za nimi Pankratz, utykający, z twarzą bladą, ale oczami pełnymi napięcia. Zobaczył Koenrada i zamarł.
Wiedźmin zsiadł z konia. Jego ruchy były sztywne, mechaniczne. Z siodła zdjął trofeum – zawiniętą w czarną flagę głowę von Markwalda. Rzucił ją w błoto pod nogi żołnierzy. Sierżant Kuno podszedł, kopnął głowę, by obrócić ją twarzą do góry, i splunął.
– Dobra robota, wiedźminie – powiedział z szacunkiem, klepiąc Koenrada w ramię. – Oszczędziłeś nam i naszym chłopakom krwawej łaźni. Bastion czysty?
– Na to wygląda– wychrypiał Koenrad – część ludzi Markwalda po jego śmierci uciekła.
– Sierżancie! – wtrącił się Pankratz, stając między nimi. Jego głos był twardy, dowódczy. – Zostańcie tutaj i pilnujcie osady. Ja i wiedźmin pojedziemy do Sztygarów, damy znać pułkownikowi. Przyśle posiłki, żeby posprzątali ten burdel w bastionie Sugeruję, zebyście czekali na rozkazy.
Sierżant zawahał się, ale widząc determinację w oczach najemnika, skinął głową.
Wtedy z tłumu, przepychając się między dorosłymi, wybiegła mała Liza. Nie zważając na krew i potworny wygląd, podbiegła do Koenrada i przytuliła się do jego nóg.
– Dziękuję – powiedziała cicho, z dziecięcą prostotą.
Koenrad zesztywniał. Spojrzał w dół na małą główkę wtuloną w jego zakrwawione spodnie. A potem, powoli, coś w jego masce pękło. Ukląkł. Jego zakrwawiona, drżąca dłoń uniosła się i niezgrabnie pogłaskała dziewczynkę po głowie. Z tłumu przepchnęli się jej rodzice. Ich twarze, w przeciwieństwie do reszty, nie wyrażały strachu, tylko bezbrzeżną wdzięczność.
– Dziękujemy ci, panie – powiedziała kobieta przez łzy. – Szukaliśmy jej… myśleliśmy, że już nie żyje.
– Chronię ludzi przed potworami – odparł cicho Koenrad. – Ale opuśćcie to miejsce. To nie jest ziemia dla was.
Pankratz podszedł do niego, utykając. – Coś ty zrobił z resztą? Z ciałami?
– Spaliłem ich – odparł Koenrad, nie patrząc na niego. – Swoich się nie zostawia.
– Dokąd teraz?
– Po to, po co tu przybyłem. Do grobu Jerzego z Kagen.
Pankratz spojrzał na jego zakrwawioną postać, na wciąż nienaturalnie świecące oczy. Westchnął. – Idę z tobą.
Koenrad skinął głową i wsiadł na konia. Pankratz dosiadł drugiego. Gdy mijali ostatnie chaty Ryfbrücke, kondotier zrównał się z nim. Patrzył na jego pustą, zalaną krwią twarz.
– Warto było? – zapytał cicho.
Koenrad odwrócił głowę, a w jego bursztynowych oczach, po raz pierwszy od wielu godzin, pojawił się ślad dawnego ognia. – Zrobiłbym to jeszcze raz, Pankratz – powiedział głosem cichym, ale twardym jak stal. – Każde ocalone istnienie… to ono nadaje sens temu rzemiosłu.
Odjechali w głąb bagien, zostawiając za sobą strach, śmierć i jedną, małą iskrę, która nie pozwoliła wiedźminowi stać się potworem, którym go nazywano.
Sztygary były zaledwie 8 godzin stąd. Uznali, że nie będą się zatrzymywać, byle by dotrzeć do wioski, by przed zmrokiem tam odpocząć. Z sakwą, przewieszoną na koniu, w której kołysała się odcięta głowa Markwalda. Pankratz patrzył na nią ją jak na trofeum, Koenrad jak wyrok. Sztygary podobnie jak czekał dowódca wydzielonego oddziału temerskiej armii, wysłany do pacyfikacji bandy Markwalda. Głowa upadła na deski z głuchym łoskotem.
Dowódca Vendela Braska, wręczył blankiet, dzięki któremu mogli odebrać nagrodę w Gors Velen. Okazało się, że Pankraz znał dowódcę Braska, pułkownika Aldricha Brücknera z czasów jego służby w armii. Stąd nie było problemów z uznaniem nagrody. Ludzie w Sztygarach , tak bardzo wierzący w Panie Lasu, gapili się na wiedźmina – zakrwawionego, z oczyma żarzącymi się jak żar w palenisku. Jeszcze tego samego dnia zaczęli szeptać: Demon z Ryfbrücke … Upiór z Velen… a sami żołnierze patrzyli na niego z lekkim niepokojem.
W końcu Pankratz powiedział by wreszcie się umył i wyprosił u dowódcy o możliwość wykąpania się, a ten opłacił dodatkowo miejsce w małej karczmie w Sztygarach w podzięce za rozwiązanie ich problemu. W karczmie dowiedzieli się o miejscu, gdzie Jerzy z Kagen został pochowany. Raptem trzy godziny na północ od wioski. Wybrali się tam, aż do skalistej ściany, w której skrywało się wejście do jaskini. Tam, w chłodnej krypcie, spoczywał Jerzy z Kagen.
Koenrad klęknął przy kamiennej płycie, dotknął wyrytego imienia. Z ciemności, gdy odsunęli kamienny sarkofag , wydobył dwa zardzewiałe miecze i połamany pancerz. Miecze po jakimś czasie powierzył Pankratzowi, by oddał je znajomemu krasnoludowi z Mahakamu by je odnowić. Koenrad srebrny miecz, nosi do dzisiaj. Zbroję zabrał do Novigradu, by odnowić ją u tamtajeszego płatnerza, z tego co się da. Napierśnik z tej zbroi, również trzyma do dzisiaj, z paroma modyfikacjami.
Nie mniej wieść o tym co stało się w bastionie Gardica rozniosła się po okolicy i gościńcach.
Było tak… – mawiali w gospodach od północnej Temerii po porty Redanii. –
Przyszli do Sztygar jak z samego piekła. Ten wiedźmin Koenrad i najemnik Pankratz. Przywieźli w sakwie łeb Markwalda, tego, co pół Velen dręczył. Łeb huknął o deski tak, że psy zawyły, a dowódca temerski tylko skinął, wręczył papier z pieczęcią i odwrócił wzrok.
Mówili, że wiedźmin stał tam cały w krwi, a oczy miał takie, że kto spojrzał, ten nocą spać nie mógł. Że w Bastionie Gardica dwa tuziny chłopa wyrżnął, a potem wyszedł z mgły rankiem, cały w posoce, ślepia mu świeciły jak u strzygona, a krew nadal spływała mu z miecza. Upiór z Velen – szeptali jedni. Demon z Ryfbrücke – mówili drudzy. Ale byli też tacy, co przysięgali, że uratował dziewczynkę, co miała paść ofiarą Pani Lasu. Że oddał ją rodzicom, a na jego piersi błyszczał medalion z gryfem. I nie wziął żadnej zapłaty,
I tak, panie dobrodzieju, jeśli zobaczysz na trakcie mężczyznę w gryfiej zbroi, z oczyma jak żar i krokiem, jakby znał twój ostatni dzień – lepiej zejdź mu z drogi. Bo czy to upiór, czy demon… czy może wybawca – różnicy i tak nie poczujesz, gdy stanie naprzeciw.
Tak opowiadano o wiedźminie Koenradzie, ze szkoły Gryfa ale jego historia miała się dopiero zacząć.