- Opowiadanie: Aryss - Sen Arboróga

Sen Arboróga

Witam, tekst jest próbą stworzenia własnej mitologii, publikuje fragment z nadzieją na konstruktywną krytykę. Nie wiem, czy rozwijać ten tekst, czy jest w nim jakiś potencjał? Chciałem stworzyć mitologię, która byłaby tłem dla innych opowieści, coś na kształt Silmarillionu. Staram się nie kopiować twórczości Tolkiena, a jedynie traktuję ją jako inspirację. Z góry dziękuję za opinie, wskazówki, komentarze. 

Oceny

Sen Arboróga

I

I wykiełkował Arboróg – sękaty byt z nasienia czystej materii, który stał się fundamentem rzeczy. Wtenczas wyłoniły się jego dwie połowy, scalone nicią światła, ukrytą tuż pod cienką korą. Były więzią spinającą wszystkie dymensje istoty. Tym najwznioślejszym pierwiastkiem był Swiarzew, iskra świadomości, dusza drzewa, maestro snu. Początki jego myśli były otamowane przez letarg. Bowiem pogrążone w głębokim śnie, były niczym zamrożone światło. I trwał w bezruchu przez eony. Drugim fragmentem był Rzewizm, twór rozciągłości. Jak rozżarzone konary, wydłużał się w bezmyślnym akcie tworzenia. Nie posiadał myśli. Jednak zaszczepiona w nim cząstka Swiarzewa nadała mu cel. Był niczym bezwiedny zegar istnienia. Kosmiczny instrument wzrostu. Wskazówki obracały się, wprawiając w ruch martwe przestrzenie, które rozpierzchły się w nieskończoną liczbę kierunków.

Tak oto, jeszcze w czasie snu Swiarzewa, Rzewizm powołał do trwania trzy filary Arboróga. Pierwszy z nich, Swiarona, mieścił się na szczycie, dotykając szmaragdowego firmamentu. Jej kołysane szeptem konary świeciły. Pod warstwą kory, zbyt kruchej, były wiązki myśli ze światła. Tu zagościło dobro.

A Korpien, druga kraina, była jak pusta sfera, mająca zostać dopełniona istotami kruszącymi się w objęciach Arboróga. Ostatni filar to Ciemrzen, źródło wszelkiego zła. Panować w nim miał okrutny władca. W królestwie tym sen był jedynie koszmarem. A światło nici Arboróga było głęboko ukryte za niekończącą się warstwą kory. Ciemność sączyła się, a zło w Ciemrzeniu miało knuć swoje cieniste plany. Król zasiąść miał na stosie ciał, na tronie Cieron – przeraźliwym i monumentalnym zarazem, emanującym czystym lękiem.

Pozbawiona rozumnych stworzeń jawa czekała na tę iskrę jaźni, którą posiadał Swiarzew. On zaś ukryty w słońcu z myśli, w samym rdzeniu ognistym, śnił i pragnął synów. A jego pragnienie było niezmierzone.

Żar jego myśli podsycał się. Wówczas ujrzał sylwetki. Ruszające się cienie przemieszczały się w jego myśli. Jak zarysy istnienia, dwa niewyraźne echa istot krążyły w ognistym cokole myśli niczym szpik kostny, stając się dominantą. Głodny Swiarzew burzył się na krawędzi snu, lecz sam sen zwodził go, zaciekle nadgryzał, wbijał szpony bezwładności. Kraniec snu, jak gorejąca błona, powoli pękała. Swiarzew usłyszał wołanie cieni.

– Ojcze! – dudniło i jak w nieskończoność powtarzało się, by uwierać niczym cierń.

I tak pragnienie chwilowo ustąpiło miejsca cierpieniu, gdyż nie mogło się ziścić dopóki trwał sen. Dwa głosy, na przemian w kakofonicznym napięciu, nieustannie krążyły w niespokojnych myślach Swiarzewa. Śnił, jakby każda drobina jego myśli wrzała w dysharmonii. I wyłaniał się na powierzchnię z martwego rojenia. Najpierw, trwając w półśnie i naprężając jego błonę, śnienie krępujące pełnie potencjału zaczynało burzyć się gwałtownie. Pękały konary stając się słyszalnym w całym wszechświecie szumem tła – Eteum, echem przebudzenia, trzaskiem życia. Jego wizje senne przybierały formę. Bruzdy powłoki snu były coraz silniejsze o niebotycznych rozmiarach, odsłaniały nici światłości Arboróga. A Swiarzew wraz z Rzewizmem byli Nim, byli jednością w wielości. A sam monolit dwóch fragmentów Arboróga mógł skurczyć się do pierwotnej postaci, stając się nasionem, albo rosnąć nieprzerwanie.

Swiarzew śnił władców Swiarony i Ciemrzenia. Cienie, wołające o uwolnienie z jego myśli, nacierały z impetem, aż ostatecznie pękła błona snu i rozwiała się mgła tłumiąca świadomość. I tak Swiarzew poczuł, że jest. Było to wrażenie paraliżującego strachu i euforii zarazem. A fantasmagoryczne zarysy istot ożyły. W Swiaronie narodziły się Dziedrzewiowie – pierwsze nieśmiertelne bóstwa, synowie Swiarzewa. Z opadających liści wyłoniły się istoty ze światła; ich wielkie sylwetki oślepiały blaskiem, a gdy obrosły już w korę ich ciała nabrały ostatecznej formy. Wydarzenie to zapoczątkowało łańcuch zdarzeń. Później miały nadejść zupełnie inne stworzenia – Nynabiele.

II

I Swiarzew uradowany swymi dziećmi, nie mógł opanować myśli w których przeplatały się obrazy żywe, nasycone przejaskrawioną barwą nie znającą świata, niepoznaną. Przepełniała ona każdą wiązkę jego myśli. Widział on malunki z własnych pragnień, jakby sam był płótnem zapełnianym niezliczonymi barwami. A same myśli pędziły światłem. Swiarzew obudził się, lecz był zanurzony w wartkim potoku chaotycznych wizji, rozproszony jak cząstki pyłu w podmuchu. W pasji zaczął mówić.

– Widzę… jaśniej. Wszystko jest absolutne, kurtyna opadła, jakbym wyłonił się na powierzchnię z pyłu zapomnienia, który mnie otaczał… Teraz ciemność moich dni rozwiała się przez burzę światła. Brak tu pustki, za to są myśli ostre, nieposkromione. A wy dzieci moich myśli, stworzycie rzeczy piękne i wielkie – wyznał Dziedrzewiom.

A Synowie Swiarzewa to Igrum i Biel. I tak pierwszy wyłonił się Biel z potoku liści, jak niekończący się wodospad snu. Wyszedłszy z niego objął spojrzeniem świat, uradowany wielce. Wkrótce po tym Igrum targany marą senną przeszedł przez warstwę powłoki z wielkim wysiłkiem. Chaos niepojęty rezonował w trzech dymensjach. Wyzuty z sił, opadł jak liście. Biel zbliżył się do niego. Jego usta szeptały mętnawe słowa. Pierwszy syn namaścił brata swoim światłem, by powrócił na łono Arboróga. Przebudzony Igrum nieopanowany unosił się gniewem i przesycony koszmarnymi wizjami zesłał na brata drzewnego węża – Snija który zsyłał czarne sny. Snij wypełzł z dłoni Igruma, z samego jej środka. A samo stworzenie było wytworem zrodzonym z nasycenia koszmarami Swiarzewa.

Biel legł na jednej z gałęzi, wstrząśnięty krwawymi wizjami, zesłanymi wraz z jadem, wnikającym w jego wnętrze. I wówczas śnił, jak rozciąga się w nieskończoność, spada, unosi się i ponownie spada, w cyklu, który trwał aż do przebudzenia.

Brat jego, o dwóch spiralnych rogach z tworzywa Arboróga, wzniósł się w śmiechu, bezdusznie. Natura Igruma zdawała się gwałtowna, osnuta krzykiem rozdzierającym, zmorą Swiarzewa. Igrum, okrutny ze swej istności, różnił się od Biela. On zaś był bytem skrzydlastym z kwiatów magnolii, dobrodusznym tworem snu. Unosił się na skrzydłach z liści, ulatywał w nieprzetarte głębie poszukując czegoś poza sobą i Igrumem. I rozmawiał ze Swiarzewem, wtenczas odnajdywał ukojenie. Dotykając kory swego stwórcy, słyszał mowę, która mknęła światłem nici. Głos koił umysł, który był snem, światłem i domem.

 

III

I tak bracia okrywając spojrzeniem ciało Arboróga, doznawali materii złożonej. Zewnętrzna warstwa jego była skostniała, zmierzwiona. W pierwszej chwili synowie próbowali wznosić się nieudolnie niczym pisklęta. Nabierali kształtu; przeobrażali się w przestrzeniach Swiarony. Wędrowali po masywnych rozgałęzieniach demiurga. W zadumie i jawiących się z czasem wątpliwościach. I pytania, na które nie mogli uzyskać odpowiedzi były jak uwierająca drzazga. Widzieli nieskończoność liści przybierających formę zielonawego puchu. Gdy zmęczenie przychodziło jak niechciana zjawa, tonęli w błogiej chmurze. A wędrówka ta trwała przez eony. Bracia poznawali stwórcę jak i samych siebie będąc dla siebie lustrem. Tak zatem Igrum poznał swoją cienistą naturę, starał się jej jednak nie ulegać. Wypierał natarczywe myśli, i starał się upodobnić do Biela. Widząc, że Arboróg niezmiennie rozmawia z bratem, czuł jak wzbiera w nim niepojęta mroczna jak ciemny las siła. Potężny, pierwotny, nieokiełznany gniew. Sunąc przez rzeczywistość, spychał gniew w odmęty niepamięci. I gubił jaźń, kawałek po kawałku, jak korale rozsypujące się z zerwanej bransolety.

Jego wzrok tępo utkwiony w daleką przestrzeń był jak cierń. Uwierał. Powodował ból nieustannie, już tak, że stał się lichym echem prawdziwego cierpienia. Biel w tym czasie szukał czegoś innego. Spoglądał na wszystko, oczami dziecka. Chciał dotknąć Etlirzew – konstelacji świetlików Swiarony, słuchać Eteum i chłonąć myśli Swiarzewa. Nie widział jednak czegoś tak oczywistego jak Igrum, który, osadzony w głębokiej ciemni, syczał, dusząc w sobie koszmary. Sceny zaniku rzeczywistości, rozciągania, rozpadu wszystkiego co znane. Wkroczenie w inny obcy świat. Brutalna dezintegracja każdej drobiny. Był zatruwany przez opary owych mar. Zanurzał się w niewielkim jeziorze wypełnionym sokiem wypływającym spod kory Arboróga. Uspokajały wzburzone jak sztorm obrazy przechodzące skrawki fraktalnych wizji. Nikłe jednak były jego starania. Musiał trwać. Nieśmiertelność ze wszystkich przekleństw była dla niego najdotkliwsza. Fatum odcisnęło na nim piętno.

Arboróg stworzył dwóch synów. Poza nimi była pusta przestrzeń. Beznamiętność życia przytłaczała braci. Biel tracił liście pokrywające skrzydła, przytłoczony bezruchem. Igrum zaś bezcelowo sunął jak lawina.

Do momentu powstania ostatniego dzieła Arboróga. Odbyło się to na ich oczach, gdy zupełnie przypadkowo dostrzegli coś między gałęziami. Napotkali surrealne łożysko narodzin. W którym poruszał się płód istoty. Błona pokryta była różami i ostrymi jak szpic kolcami.

– Ostrożnie! – zagrzmiał Biel, spoglądając na brata, który sięgał powłoki. Gdy dotknął, skorupa pękła. Ukazała się istota o uroku nietuzinkowym. Hipnotyzowała braci. Podobnie jak kokon z którego się wydostała, była pokryta czerwonymi różami. Jej kwieciste piersi i kształtna sylwetka wznieciły ogień pożądania. Nazwano tę istotę Delinyna.

Igrum jak zaczarowany nie mógł przestać o niej myśleć, a Biel cały czas powtarzał jej imię. Omamieni kształtami Delinyny, jej emanującym blaskiem, zaczęli zwracać się przeciwko sobie. Uczucie tak żarliwe, którego mocy nie daje się opisać, ani słowem, ani obrazem, podzieliło braci. Delinyna zapoczątkowała coś, co stało się zaczynem ruchu. Gwałtem Igrum oswobodził Snija, który oplótł ciało Biela, ten z kolei cisnął w niego światłem, które rozerwało drzewnego węża. Cała Swiarona drżała w posadach. Walka Biela z Igrumem była ustalona. Swiarzew wiedział, że dzień realizacji tego wydarzenia nastąpi. On to powołał do życia Delinynę i zaognił konflikt. Wykorzystał go jako przyczynek do uformowania Korpienu. Strącając ich w środek wszechświata. Bracia wykreowali w nim sferyczną przestrzeń. Igrum swym gniewem stworzył góry. A wzburzone wody próbowały je zatopić, kierowane wolą Biela. Tak powstało miejsce do życia w Korpieniu.

I gdy świat już był jednaki z zamysłem Swiarzewa, bracia powrócili do Swiarony. Lecz konflikt trwał. Póki istniała Delinyna, póty trwała walka.

W Swiaronie aż wrzało. Liście wzburzone były niczym nieposkromiona fala. Zielona toń już nie kołysała się lekko, lecz piętrzyła i opadała w epizodach. A gałęzie pękały od tarcia między braćmi. Jedna rysa za drugą. Swiarona traciła ciszę, została kakofonia dźwięków spierających się istot.

Trwało to niekrótko i nie zanosiło się na koniec, do momentu, gdy szept Swiarzewa dotarł do Delinyny.

– Jesteś ostatnim dziełem moim, musisz wypełnić powinność. Biel jest twoim przeznaczeniem. On jest tym, z którym powijesz swoje dzieci – rzekł Swiarzew, ledwie szemrząc. Delinyna nie mogła złapać tchu. Dramatycznie skuliła się, leżała w liściach Arboróga, następnie zanurzyła się w jeziorze z jego soków. Opadła na samo dno. Jej oczy zamknęły się i znieruchomiała, a ciało przeszywały ledwie widoczne drgawki. Ujrzała dzieci.

­– Dosyć! – zagrzmiała, rozdzielając braci. Swiarona ucichła. Następnie odwróciła się plecami do Igruma, ten spojrzał z wściekłością. Delinyna zbliżała się wolno w stronę Biela. Za nią zaczęły rozkwitać szkarłatne róże, jedna po drugiej w przeciągu kilku chwil. Stała przed jego obliczem, lekko wysunąwszy dłoń, przyłożyła ją do policzka. Biel nagle drgnął i poczuł jak zastyga. Ona zatopiła swoje kwieciste usta, wczepiła się w jego wargi. Wybrała Biela i ostatecznie się z nim zjednała.

Igrum upokorzony, zstąpił do swojego leża. Zaczął pękać – już nie potrafił dłużej maskować swego prawdziwego oblicza. Knuł swoje intrygi. Zło wezbrało w nim długo wypierane. Igrum zanurzył się w ciemności, gdzie słychać było tylko echo jego głosu.

Koniec

Komentarze

I wykiełkował Arboróg – sękaty byt z nasienia czystej materii, który stał się fundamentem rzeczy.

Teraz jest źle, bo po materii powinno nastąpić która.

Może:

I wykiełkował z nasienia czystej materii, Arboróg – sękaty byt , który stał się fundamentem rzeczy.

 

 

Pod warstwą kory, zbyt kruchej, były wiązki myśli ze światła.

Zbyt kruchej na co? Wiązki myśli ze światła mnie nie przekonuje.

 

Opis na wejściu jest zawiły, dla mnie nieco zbyt. I mało wciągający. Może warto by wprowadzić jakąś mini fabułę. Czyli powstają byty, ale jest między nimi jakaś relacja. Ktoś chce władzy, ktoś kocha, odrzuca, knuje. 

 

Podsumowując tekst, podoba mi się jego poetyckość. Czyta się przyjemnie. A właściwie, kawałki czyta się przyjemnie. Bo dla mnie całość jest nużąca. Pewnie nie jestem właściwym odbiorcą.

Historia jest niesamowicie zawiła, napisana ładnym, ale trudnym językiem. 

Mam wrażenie, że aby znaleźć czytelników takiego dzieła, trzeba wcześniej ich zdobyć. 

 

 

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Nowa Fantastyka