– Panie kolego, czy panu się zdaje, że nie widzimy, do czego to zmierza? – spytał zaczepnie chirurg wiedeńskiego szpitala miejskiego.
– Nie rozumiem… – Ignaz popatrzył na niego zaskoczony.
– Bycie asystentem profesora Kleina nie upoważnia pana do takich środków, zapewniam – dodał z przekąsem drugi chirurg. – Tu nie Węgry, panie Semmelweis. Jest pan na terenie szanowanego szpitala w Wiedniu, zatem winien się pan stosować do panujących tu zwyczajów, jak również do zajmowanego stanowiska i pełnionej funkcji. I nie nadużywać ani jednego, ani drugiego!
– W którym to, ponoć tak bardzo szanowanym szpitalu, śmiertelność kobiet w połogu wynosi aż dziesięć procent! – powiedział z wyrzutem węgierski lekarz Ignaz Semmelweis.
– Bo nasze pacjentki, co wszak nie jest dla nikogo tajemnicą, wywodzą się z marginesu społecznego, drogi panie. Zamiast szukać winy u rodzących, które wcześniej przebywały w skandalicznych warunkach, zachowuje się pan karygodnie, zwalając całą odpowiedzialność na nas, lekarzy, a to haniebne i niedopuszczalne!
– Przywożone tu kobiety wolą rodzić na ulicy. Całe miasto grzmi o szpitalnym „oddziale śmierci”! – nie dawał za wygraną Semmelweis, choć, zdruzgotany, zaczynał pojmować, że jest w tej walce całkowicie osamotniony.
– I to są właśnie zgubne skutki pana bezczelnej i szkodliwej dla środowiska lekarskiego działalności! Jak można nazwać nas mordercami?! Pan się zapomina! Pan jest nienormalny!
– Opowiedz im o mnie – szepnął do atakowanego mężczyzny duch, usłyszany tylko przez niego.
Semmelweis przytaknął mu w odpowiedzi, po czym stwierdził ze smutkiem:
– Nie tak dawno, wskutek zakażenia po zranieniu, zmarł mój serdeczny przyjaciel, Jacob Kolletschki. Miał zatrutą krew. Po przeprowadzonej sekcji zwłok porównałem tutejsze przypadki i doszedłem do wniosku…
– Szanowny panie, pana życie osobiste, a tym bardziej orientacja seksualna nas nie interesuje. – Chirurg spojrzał jadowitym wzrokiem na Węgra, całkowicie bagatelizując jego argumenty i powagę sytuacji.
– Myli się pan, to był także lekarz, prócz przyjaźni nic więcej nas nie łączyło. Ja… Ja mam przecież narzeczoną, planujemy ślub i założenie rodziny… – zaprzeczał Semmelweis, zaskoczony niespodziewanym atakiem.
– W takim razie wypada mi tylko współczuć tej biednej kobiecie – skwitował kąśliwie drugi chirurg.
– Powiedz o studentach – szepnął znowu duch Jacoba.
– W sąsiednim szpitalu… – zaczął Węgier.
– No właśnie – przerwał ze złośliwym uśmiechem ginekolog. – Czymże zasłużył sobie tamtejszy personel na tak pozytywne oceny szanownego kolegi?
– Tam matkami noworodków i ich dziećmi opiekują się wyłącznie położne, nie lekarze. Brak także studentów medycyny.
– Ach tak! Czyli grono nas, morderców, oskarżanych haniebnie przez pana, powiększa się jeszcze o biednych i niczemu niewinnych studentów! Niechże się pan nie ośmiesza! Toż to i pańscy uczniowie, praktykanci oraz współpracownicy, doktorze Semmelweis! Pan zatem także szkoli „morderców”! – ryknął gniewnie chirurg.
– Którzy, upodabniając się do panów, po dokonanych sekcjach zwłok nie myją rąk, idąc z miejsca do przyjmowania porodów i badając następnie świeżo upieczone matki. Tylko Bóg wie, ile kobiet przeze mnie zeszło przedwcześnie do grobu!
– Niechże pan nie będzie dla siebie taki surowy, drogi panie… – Uśmiechnął się szyderczo ginekolog. – Wszak, jak rozumiem, to drwiące słowa, gdyż winą obarcza pan każdego, tylko nie siebie! Wedle pana opinii to my jesteśmy zabójcami, nie pan.
– Zaprzeczam. To się dzieje pod moim okiem. Jestem tak samo winny, jak i cały personel! – stwierdził zrozpaczony Semmelweis.
Grono zgromadzonych w gabinecie lekarzy wybuchnęło śmiechem. Kręcili głowami z politowaniem i machali rękami.
– Przedstaw postępy! – szepnął duch przyjaciela.
Tym razem usłyszał go stojący najbliżej anestezjolog.
– Co takiego? – zapytał zdumiony.
– Nie rozumiem. – Zmieszany Ignaz Semmelweis poczerwieniał.
– Czemu pan do mnie szepcze, panie kolego? O jakichś postępach?
– Zdawało się panu… – Zdezorientowany postanowił szybko przejść do meritum problemu. – Dzięki zastosowanym metodom, które zaleciłem, śmiertelność przecież spadła!
– Proszę nie kłamać! I nie zmieniać tematu! Wyraźnie słyszałem pana szept. Pan najwyraźniej traci rozum…
Nieoczekiwanie w pokoju lekarskim pojawił się dyrektor szpitala, profesor Klein.
– Panu się zdaje, że kim pan tu jesteś!? – wypalił z oburzeniem. – Wszyscy wiemy, że to czynniki telluryczne, czyli ziemskie, a także kosmiczne odpowiadają za śmiertelność, stawianą przez pana za rzekomy dowód.
– Panie profesorze, wybaczy pan, lecz to niedorzeczne. – Ignaz Semmelweis uśmiechnął się z politowaniem.
– Proszę się liczyć ze słowami! To raczej pana dowody są niedorzeczne!
– Przecież chodzi tylko o mycie rąk przez personel medyczny…
– O, nie, drogi panie! Chodzi o coś znacznie poważniejszego! Zrobił pan z nas brudasów i morderców, obśmianych na całym świecie! – wrzeszczał rozzłoszczony do granic Klein.
– Bo nimi jesteście! – wypalił głośno duch przyjaciela.
– Co? Coś pan powiedział?! – Klein uniósł brwi i spojrzał z oburzeniem na swego węgierskiego asystenta.
– To nie ja…
– Nie? A kto?
Ignaz milczał.
Lekarze popatrzyli po sobie i spuścili głowy z głupkowatymi uśmiechami.
– Skoro tak, drogi panie Semmelweis, skoro tajemnicze głosy podpowiadają panu, jak należy dalej działać, nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać szanownego pana i skierować do odpowiedniego specjalisty celem przebadania stanu pana zdrowia psychicznego – powiedział twardym tonem Klein.
– Wystosowaliśmy już specjalne oświadczenie, które przekażemy opinii publicznej i będziemy bronić naszego dobrego imienia! Wszyscy staniemy murem za tym szpitalem. Nie pozwolimy się szkalować! – powiedział jeden z wiedeńskich ginekologów.
Inni poparli go głośnymi pomrukami aprobaty i poklepywaniem po ramionach.
– Koledzy, no przecież ja to robię właśnie dla dobra szpitala i jego pacjentów. Efekty były widoczne gołym okiem. Po wprowadzeniu zaleconych przeze mnie metod dezynfekcji rąk śmiertelność wyraźnie spadła… – próbował bronić swojego punktu widzenia napiętnowany lekarz.
– Aby błyskawicznie znowu wzrosnąć – uciął Klein.
– Ponieważ, badając ciężko chorą w połogu, nie umyto rąk, wskutek czego roznoszono jej zarazki na pozostałe kobiety.
– Pan sam sobie zaprzecza! – krzyczał ordynator. – Nakazał pan bez mojej zgody wprowadzić w szpitalu obowiązkowe dezynfekcje rąk po dokonanych sekcjach zwłok, lecz poprawa sytuacji była jedynie chwilowa. Teraz mamy śmiertelność na poziomie aż piętnastu procent!
– Tłumaczyłem przecież… To wina lekarzy i studentów medycyny, którzy nadal badali kobiety w połogu brudnymi rę…
– Dość! Czy ma pan niezbite, naukowe dowody na potwierdzenie wysuwanych wobec nas zarzutów?
– Niestety nie…
– A zatem pana działalność jest wielce szkodliwa dla każdego środowiska lekarskiego i tak tego nie pozostawimy, zapewniam!
– Nie ma pan prawa mnie zwalniać za czynienie dobra…
– Co? Ależ skąd! Kto mówi o zwalnianiu? Ja po prostu nie przedłużę z panem kontraktu. – Ordynator uśmiechnął się złośliwie. – Nie potrzebujemy tutaj wywrotowców węgierskich!
– No tak, zatem chodzi o twój udział w rewolucji i popieranie niepodległości Węgier – szepnął duch przyjaciela.
Po wyrzuceniu przez Kleina Ignaz Semmelweis próbował jeszcze bezskutecznie starać się o inne stanowiska w Wiedniu, pracował krótko w Zurychu, wreszcie, zrezygnowany objął posadę w szpitalu w Budzie. Powoli układał swoje życie osobiste, w tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym roku ożenił się z osiemnastoletnią córką kupca, Marią Weidenhofer, która urodziła mu pięcioro dzieci.
Wrogość środowiska lekarskiego ciążyła jednak pionierowi antyseptyki coraz bardziej. Duch przyjaciela, jedyny wierny towarzysz tych trudnych chwil, próbował pocieszać Semmelweisa, lecz na niewiele się to zdało. Wreszcie Ignaz dał za wygraną i sięgnął po alkohol, topiąc w nim smutki i żale. Wkrótce zaczął zaniedbywać najbliższych, upijać się coraz częściej, spotykać z prostytutkami. Starał się równocześnie walczyć w obronie głoszonych idei, pisał do najrozmaitszych autorytetów w dziedzinie medycyny, przekonywał do swoich racji, lecz robił to coraz bardziej nachalnie i prowokacyjnie.
Niestety, oszczercze ataki Semmelweisa na „morderców kobiet”, jak ciągle nazywał lekarzy, a także publiczne incydenty powielały się, przysparzając mu wielu wrogów. Duch Jacoba nie potrafił już uspokoić wzburzonej natury odtrąconego i znieważonego, całkowicie załamanego Semmelweisa. W wieku czterdziestu siedmiu lat został schwytany przez specjalnie wysłanych strażników podczas próby ucieczki, a dodatkowo jeszcze zraniony w dłoń i w kaftanie bezpieczeństwa zawieziony do szpitala psychiatrycznego.
Jego przeciwnicy zacierali ręce z radości. A on konał z rozpaczy i bólu. Przez dwa tygodnie torturowano go zimnymi prysznicami i podawaniem środków przeczyszczających.
– Umrę tutaj, Jakob? – zapytał ducha przyjaciela, choć czuł doskonale, że zna odpowiedź.
– Tak – potwierdził tamten ze smutkiem.
– Na co?
– Nie uwierzysz, Ignaz. Wskutek zakażenia rany.
– Czy mam rozumieć, że zabije mnie to, z czym zażarcie walczyłem przez wiele długich lat?
– Nie inaczej, drogi druhu…
***
– Jakob? To naprawdę ty?
– Tak, Ignaz. Witaj po drugiej stronie. – Zjawa Kolletschkiego uścisnęła prawicę zaskoczonego ducha Semmelweisa i poklepała go serdecznie po ramieniu.
– Skoro cię widzę, to znaczy że…
– Nie mylisz się. Umarłeś.
– I jestem…
– Tak, tak, Ignaz, jesteś duchem, jak ja.
– Zatem podjęte starania poszły na marne? – Ze smutkiem zwiesił głowę.
– Cóż, niekoniecznie…
– Jak to? Przecież straciłem szansę na udowodnienie moich teorii. Pacjenci nadal, zamiast zdrowieć, będą masowo umierali w szpitalach całego świata…
– Nie zadręczaj się niepotrzebnie – uspokoił go z uśmiechem duch Jacoba.
– Zawsze mnie wspierałeś. Ty jeden przez ten cały czas wzlotów i upadków pozostałeś przy mnie. Dziękuję ci za to, druhu. Lecz zdaję sobie sprawę, że teraz wszystko przepadło. Z głupotą przecież nie da się wygrać.
– Uspokoję cię. Spójrz w dół.
– Co? – Duch Semmelweisa dopiero teraz rozejrzał się dookoła. – Gdzie my jesteśmy?
– Nad gabinetem brytyjskiego lekarza, Josepha Listera.
– Kojarzę to nazwisko – powiedział w zamyśleniu duch Ignaza. – Już wiem! Do niego także, jak do wielu innych, wysłałem moje pismo o zgubnych skutkach nieodkażania rąk przed każdą przeprowadzaną operacją.
– I on dokończy dzieło, które ty rozpocząłeś. – Duch Jacoba uśmiechnął się serdecznie, wskazując czytającego przy stole naukowca.
– Naprawdę? A więc udało się? – uszczęśliwiony duch Ingaza Semmelweisa spoglądał na to, jak Lister po lekturze jego listu przegląda naukowe księgi i skrupulatnie notuje przemyślenia.
– Tak, druhu. Teraz możesz być spokojny.
– Dziękuję ci.
– To ja, jako lekarz i człowiek, dziękuję tobie, Ignaz. Nie dałeś się zastraszyć. Dokonałeś niemożliwego, kładąc podwaliny pod nową gałąź nauki: antyseptykę.
– Wygraliśmy?
– Tak. Choć czasem, niestety, zwalczenie głupoty trwa nazbyt długo…
– Sam zawaliłem sprawę… – Spuścił znów głowę duch Semmelweisa.
– I tu się także mylisz – powiedziała słodkim głosem urocza dama, która nieoczekiwanie stanęła obok.
– Kim jesteś, piękna pani? – zapytał oniemiały z zachwytu duch Semmelweisa.
– Jestem Historią. I zapewniam, że nie zapomnę o tobie, Ignaz. – To powiedziawszy wskazała mu ukazujący się nagle obok nich, znajomy, okryty jeszcze nie tak dawno złą sławą szpital wiedeński, z którego przed laty go wyrzucono.
W gabinecie lekarskim kilku młodych pracowników spisywało coś skrzętnie w swych notatnikach.
– Poznaję ich. – Duch Semmelweisa spojrzał zdumiony. – To moi dawni studenci.
– Tak – potwierdziła Historia. – Wzięli sobie do serca wszystkie twoje zasady i dowody, a w pracach naukowych zawarli wiele przekazanych przez ciebie spostrzeżeń na temat koniecznego odkażania rąk w szpitalach. Nie zapomnieli wspomnieć o ich mentorze, węgierskim lekarzu, Ignazu Semmelweisie, jako prekursorze tych działań.
Duch Ingaza uśmiechnął się do niej i druha, po czym odetchnął z niewymowną ulgą.
– Udało się – powiedział ukontentowany.
– Historia nie zapomina o odważnych i mądrych – dodała z uśmiechem kobieta, przytakując.
– Stanę się zatem twoją cząstką?
– O, tak, z całą pewnością.
– Mimo tylu niepowodzeń? Mimo przypisywanego mi obłędu i śmierci w szpitalu dla obłąkanych?
– Bądź o to spokojny, Ignaz. Przejdziesz do mnie, Historii, jako ten, który odważył się podjąć samotną walkę z głupotą, choć stawką było własne życie…

(Ignaz Semmelweis, Wikipedia)
* z łacińskiego: Primum – non nocere, primum – lavare manus – (Po) pierwsze/nade wszystko – nie szkodzić, (po) pierwsze/nade wszystko– myć dłonie