- Opowiadanie: bruce - Primum – non nocere, primum – lavare manus*. Wygrać z głupotą, choćby stawką było własne życie...

Primum – non nocere, primum – lavare manus*. Wygrać z głupotą, choćby stawką było własne życie...

Witam ser­decz­nie. :) 

Ko­lej­na “hy­bry­da”, łą­czą­ca hi­sto­rię z fan­ta­sty­ką, a zatem ko­lej­ny trud­ny i nie­wia­ry­god­ny wręcz temat, ma­ją­cy miej­sce w XIX wieku. I, o dziwo, do­ty­czą­cy tym razem śro­do­wi­ska na­uko­we­go...

Zda­nie na­pi­sa­ne kur­sy­wą to au­ten­tycz­ne słowa głów­ne­go bo­ha­te­ra opo­wia­da­nia. 

Za­pra­szam, dzię­ku­ję za Wasz czas, po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Primum – non nocere, primum – lavare manus*. Wygrać z głupotą, choćby stawką było własne życie...

– Panie ko­le­go, czy panu się zdaje, że nie wi­dzi­my, do czego to zmie­rza? – spy­tał za­czep­nie chi­rurg wie­deń­skie­go szpi­ta­la miej­skie­go.

– Nie ro­zu­miem… – Ignaz po­pa­trzył na niego za­sko­czo­ny.

– Bycie asy­sten­tem pro­fe­so­ra Kle­ina nie upo­waż­nia pana do ta­kich środ­ków, za­pew­niam – dodał z prze­ką­sem drugi chi­rurg. – Tu nie Węgry, panie Sem­mel­we­is. Jest pan na te­re­nie sza­no­wa­ne­go szpi­ta­la w Wied­niu, zatem wi­nien się pan sto­so­wać do pa­nu­ją­cych tu zwy­cza­jów, jak rów­nież do zaj­mo­wa­ne­go sta­no­wi­ska i peł­nio­nej funk­cji. I nie nad­uży­wać ani jed­ne­go, ani dru­gie­go!

– W któ­rym to, ponoć tak bar­dzo sza­no­wa­nym szpi­ta­lu, śmier­tel­ność ko­biet w po­ło­gu wy­no­si aż dzie­sięć pro­cent! – po­wie­dział z wy­rzu­tem wę­gier­ski le­karz Ignaz Sem­mel­we­is.

– Bo nasze pa­cjent­ki, co wszak nie jest dla ni­ko­go ta­jem­ni­cą, wy­wo­dzą się z mar­gi­ne­su spo­łecz­ne­go, drogi panie. Za­miast szu­kać winy u ro­dzą­cych, które wcze­śniej prze­by­wa­ły w skan­da­licz­nych wa­run­kach, za­cho­wu­je się pan ka­ry­god­nie, zwa­la­jąc całą od­po­wie­dzial­ność na nas, le­ka­rzy, a to ha­nieb­ne i nie­do­pusz­czal­ne!

– Przy­wo­żo­ne tu ko­bie­ty wolą ro­dzić na ulicy. Całe mia­sto grzmi o szpi­tal­nym „od­dzia­le śmier­ci”! – nie dawał za wy­gra­ną Sem­mel­we­is, choć, zdru­zgo­ta­ny, za­czy­nał poj­mo­wać, że jest w tej walce cał­ko­wi­cie osa­mot­nio­ny.

– I to są wła­śnie zgub­ne skut­ki pana bez­czel­nej i szko­dli­wej dla śro­do­wi­ska le­kar­skie­go dzia­łal­no­ści! Jak można na­zwać nas mor­der­ca­mi?! Pan się za­po­mi­na! Pan jest nie­nor­mal­ny!

– Opo­wiedz im o mnie – szep­nął do ata­ko­wa­ne­go męż­czy­zny duch, usły­sza­ny tylko przez niego.

Sem­mel­we­is przy­tak­nął mu w od­po­wie­dzi, po czym stwier­dził ze smut­kiem:

– Nie tak dawno, wsku­tek za­ka­że­nia po zra­nie­niu, zmarł mój ser­decz­ny przy­ja­ciel, Jacob Kol­let­sch­ki. Miał za­tru­tą krew. Po prze­pro­wa­dzo­nej sek­cji zwłok po­rów­na­łem tu­tej­sze przy­pad­ki i do­sze­dłem do wnio­sku…

– Sza­now­ny panie, pana życie oso­bi­ste, a tym bar­dziej orien­ta­cja sek­su­al­na nas nie in­te­re­su­je. – Chi­rurg spoj­rzał ja­do­wi­tym wzro­kiem na Węgra, cał­ko­wi­cie ba­ga­te­li­zu­jąc jego ar­gu­men­ty i po­wa­gę sy­tu­acji.

– Myli się pan, to był także le­karz, prócz przy­jaź­ni nic wię­cej nas nie łą­czy­ło. Ja… Ja mam prze­cież na­rze­czo­ną, pla­nu­je­my ślub i za­ło­że­nie ro­dzi­ny… – zaprzeczał Sem­mel­we­is, za­sko­czo­ny nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem.

– W takim razie wy­pa­da mi tylko współ­czuć tej bied­nej ko­bie­cie – skwi­to­wał ką­śli­wie drugi chi­rurg.

– Po­wiedz o stu­den­tach – szep­nął znowu duch Ja­co­ba.

– W są­sied­nim szpi­ta­lu… – za­czął Wę­gier.

– No wła­śnie – prze­rwał ze zło­śli­wym uśmie­chem gi­ne­ko­log. – Czym­że za­słu­żył sobie tam­tej­szy per­so­nel na tak po­zy­tyw­ne oceny sza­now­ne­go ko­le­gi?

– Tam mat­ka­mi no­wo­rod­ków i ich dzieć­mi opie­ku­ją się wy­łącz­nie po­łoż­ne, nie le­ka­rze. Brak także stu­den­tów me­dy­cy­ny.

– Ach tak! Czyli grono nas, mor­der­ców, oskar­ża­nych ha­nieb­nie przez pana, po­więk­sza się jesz­cze o bied­nych i ni­cze­mu nie­win­nych stu­den­tów! Niech­że się pan nie ośmie­sza! Toż to i pań­scy ucznio­wie, prak­ty­kan­ci oraz współ­pra­cow­ni­cy, dok­to­rze Sem­mel­we­is! Pan zatem także szko­li „mor­der­ców”! – ryk­nął gniew­nie chi­rurg.

– Któ­rzy, upo­dab­nia­jąc się do panów, po do­ko­na­nych sek­cjach zwłok nie myją rąk, idąc z miej­sca do przyj­mo­wa­nia po­ro­dów i ba­da­jąc na­stęp­nie świe­żo upie­czo­ne matki. Tylko Bóg wie, ile ko­biet prze­ze mnie ze­szło przed­wcze­śnie do grobu!

– Niech­że pan nie bę­dzie dla sie­bie taki su­ro­wy, drogi panie… – Uśmiech­nął się szy­der­czo gi­ne­ko­log. – Wszak, jak ro­zu­miem, to drwią­ce słowa, gdyż winą obar­cza pan każ­de­go, tylko nie sie­bie! Wedle pana opi­nii to my je­ste­śmy za­bój­ca­mi, nie pan.

– Za­prze­czam. To się dzie­je pod moim okiem. Je­stem tak samo winny, jak i cały per­so­nel! – stwier­dził zroz­pa­czo­ny Sem­mel­we­is.

Grono zgro­ma­dzo­nych w ga­bi­ne­cie le­ka­rzy wy­buch­nę­ło śmie­chem. Krę­ci­li gło­wa­mi z po­li­to­wa­niem i ma­cha­li rę­ka­mi.

– Przed­staw po­stę­py! – szep­nął duch przy­ja­cie­la.

Tym razem usły­szał go sto­ją­cy naj­bli­żej ane­ste­zjo­log.

– Co ta­kie­go? – za­py­tał zdu­mio­ny.

– Nie ro­zu­miem. – Zmie­sza­ny Ignaz Sem­mel­we­is po­czer­wie­niał.

– Czemu pan do mnie szep­cze, panie ko­le­go? O ja­kichś po­stę­pach?

– Zda­wa­ło się panu… – Zdez­o­rien­to­wa­ny po­sta­no­wił szyb­ko przejść do me­ri­tum pro­ble­mu. – Dzię­ki za­sto­so­wa­nym me­to­dom, które za­le­ci­łem, śmier­tel­ność prze­cież spa­dła!

– Pro­szę nie kła­mać! I nie zmie­niać te­ma­tu! Wy­raź­nie sły­sza­łem pana szept. Pan naj­wy­raź­niej traci rozum…

Nie­ocze­ki­wa­nie w po­ko­ju le­kar­skim po­ja­wił się dy­rek­tor szpi­ta­la, pro­fe­sor Klein.

– Panu się zdaje, że kim pan tu je­steś!? – wy­pa­lił z obu­rze­niem. – Wszy­scy wiemy, że to czyn­ni­ki tel­lu­rycz­ne, czyli ziem­skie, a także ko­smicz­ne od­po­wia­da­ją za śmier­tel­ność, sta­wia­ną przez pana za rze­ko­my dowód.

– Panie pro­fe­so­rze, wy­ba­czy pan, lecz to nie­do­rzecz­ne. – Ignaz Sem­mel­we­is uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem.

– Pro­szę się li­czyć ze sło­wa­mi! To ra­czej pana do­wo­dy są nie­do­rzecz­ne!

– Prze­cież cho­dzi tylko o mycie rąk przez per­so­nel me­dycz­ny…

– O, nie, drogi panie! Cho­dzi o coś znacz­nie po­waż­niej­sze­go! Zro­bił pan z nas bru­da­sów i mor­der­ców, ob­śmia­nych na całym świe­cie! – wrzesz­czał roz­złosz­czo­ny do gra­nic Klein.

– Bo nimi je­ste­ście! – wy­pa­lił gło­śno duch przy­ja­cie­la.

– Co? Coś pan po­wie­dział?! – Klein uniósł brwi i spoj­rzał z obu­rze­niem na swego wę­gier­skie­go asy­sten­ta.

– To nie ja…

– Nie? A kto?

Ignaz mil­czał.

Le­ka­rze po­pa­trzy­li po sobie i spu­ści­li głowy z głup­ko­wa­ty­mi uśmie­cha­mi.

– Skoro tak, drogi panie Sem­mel­we­is, skoro ta­jem­ni­cze głosy pod­po­wia­da­ją panu, jak na­le­ży dalej dzia­łać, nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak po­że­gnać sza­now­ne­go pana i skie­ro­wać do od­po­wied­nie­go spe­cja­li­sty celem prze­ba­da­nia stanu pana zdro­wia psy­chicz­ne­go – po­wie­dział twar­dym tonem Klein.

– Wy­sto­so­wa­li­śmy już spe­cjal­ne oświad­cze­nie, które prze­ka­że­my opi­nii pu­blicz­nej i bę­dzie­my bro­nić na­sze­go do­bre­go imie­nia! Wszy­scy sta­nie­my murem za tym szpi­ta­lem. Nie po­zwo­li­my się szka­lo­wać! – po­wie­dział jeden z wie­deń­skich gi­ne­ko­lo­gów.

Inni po­par­li go gło­śny­mi po­mru­ka­mi apro­ba­ty i po­kle­py­wa­niem po ra­mio­nach.

– Ko­le­dzy, no prze­cież ja to robię wła­śnie dla dobra szpi­ta­la i jego pa­cjen­tów. Efek­ty były wi­docz­ne gołym okiem. Po wpro­wa­dze­niu za­le­co­nych prze­ze mnie metod de­zyn­fek­cji rąk śmier­tel­ność wy­raź­nie spa­dła… – pró­bo­wał bro­nić swo­je­go punk­tu wi­dze­nia na­pięt­no­wa­ny le­karz.

– Aby bły­ska­wicz­nie znowu wzro­snąć – uciął Klein.

– Po­nie­waż, ba­da­jąc cięż­ko chorą w po­ło­gu, nie umyto rąk, wsku­tek czego roz­no­szo­no jej za­raz­ki na po­zo­sta­łe ko­bie­ty.

– Pan sam sobie za­prze­cza! – krzy­czał or­dy­na­tor. – Na­ka­zał pan bez mojej zgody wpro­wa­dzić w szpi­ta­lu obo­wiąz­ko­we de­zyn­fek­cje rąk po do­ko­na­nych sek­cjach zwłok, lecz po­pra­wa sy­tu­acji była je­dy­nie chwi­lo­wa. Teraz mamy śmier­tel­ność na po­zio­mie aż pięt­na­stu pro­cent!

– Tłu­ma­czy­łem prze­cież… To wina le­ka­rzy i stu­den­tów me­dy­cy­ny, któ­rzy nadal ba­da­li ko­bie­ty w po­ło­gu brud­ny­mi rę…

– Dość! Czy ma pan nie­zbi­te, na­uko­we do­wo­dy na po­twier­dze­nie wy­su­wa­nych wobec nas za­rzu­tów?

– Nie­ste­ty nie…

– A zatem pana dzia­łal­ność jest wiel­ce szko­dli­wa dla każ­de­go śro­do­wi­ska le­kar­skie­go i tak tego nie po­zo­sta­wi­my, za­pew­niam!

– Nie ma pan prawa mnie zwal­niać za czy­nie­nie dobra…

– Co? Ależ skąd! Kto mówi o zwal­nia­niu? Ja po pro­stu nie prze­dłu­żę z panem kon­trak­tu. – Or­dy­na­tor uśmiech­nął się zło­śli­wie. – Nie po­trze­bu­je­my tutaj wy­wro­tow­ców wę­gier­skich!

– No tak, zatem cho­dzi o twój udział w re­wo­lu­cji i po­pie­ra­nie nie­pod­le­gło­ści Wę­gier – szep­nął duch przy­ja­cie­la.

 

Po wy­rzu­ce­niu przez Kle­ina Ignaz Sem­mel­we­is pró­bo­wał jesz­cze bez­sku­tecz­nie sta­rać się o inne sta­no­wi­ska w Wied­niu, pra­co­wał krót­ko w Zu­ry­chu, wresz­cie, zre­zy­gno­wa­ny objął po­sa­dę w szpi­ta­lu w Bu­dzie. Po­wo­li ukła­dał swoje życie oso­bi­ste, w ty­siąc osiem­set pięć­dzie­sią­tym siód­mym roku oże­nił się z osiem­na­sto­let­nią córką kupca, Marią We­iden­ho­fer, która uro­dzi­ła mu pię­cio­ro dzie­ci.

Wro­gość śro­do­wi­ska le­kar­skie­go cią­ży­ła jed­nak pio­nie­ro­wi an­ty­sep­ty­ki coraz bar­dziej. Duch przy­ja­cie­la, je­dy­ny wier­ny to­wa­rzysz tych trud­nych chwil, pró­bo­wał po­cie­szać Sem­mel­we­isa, lecz na nie­wie­le się to zdało. Wresz­cie Ignaz dał za wy­gra­ną i się­gnął po al­ko­hol, to­piąc w nim smut­ki i żale. Wkrót­ce za­czął za­nie­dby­wać naj­bliż­szych, upi­jać się coraz czę­ściej, spo­ty­kać z pro­sty­tut­ka­mi. Sta­rał się rów­no­cze­śnie wal­czyć w obro­nie gło­szo­nych idei, pisał do naj­roz­ma­it­szych au­to­ry­te­tów w dzie­dzi­nie me­dy­cy­ny, prze­ko­ny­wał do swo­ich racji, lecz robił to coraz bar­dziej na­chal­nie i pro­wo­ka­cyj­nie.

Nie­ste­ty, oszczer­cze ataki Sem­mel­we­isa na „mor­der­ców ko­biet”, jak cią­gle na­zy­wał le­ka­rzy, a także pu­blicz­ne in­cy­den­ty po­wie­la­ły się, przy­spa­rza­jąc mu wielu wro­gów. Duch Ja­co­ba nie po­tra­fił już uspo­ko­ić wzbu­rzo­nej na­tu­ry od­trą­co­ne­go i znie­wa­żo­ne­go, cał­ko­wi­cie za­ła­ma­ne­go Sem­mel­we­isa. W wieku czter­dzie­stu sied­miu lat zo­stał schwy­ta­ny przez spe­cjal­nie wy­sła­nych straż­ni­ków pod­czas próby uciecz­ki, a do­dat­ko­wo jesz­cze zra­nio­ny w dłoń i w ka­fta­nie bez­pie­czeń­stwa za­wie­zio­ny do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go.

Jego prze­ciw­ni­cy za­cie­ra­li ręce z ra­do­ści. A on konał z roz­pa­czy i bólu. Przez dwa ty­go­dnie tor­tu­ro­wa­no go zim­ny­mi prysz­ni­ca­mi i po­da­wa­niem środ­ków prze­czysz­cza­ją­cych.

– Umrę tutaj, Jakob? – za­py­tał ducha przyjaciela, choć czuł do­sko­na­le, że zna od­po­wiedź.

– Tak – po­twier­dził tam­ten ze smut­kiem.

– Na co?

– Nie uwie­rzysz, Ignaz. Wsku­tek za­ka­że­nia rany.

– Czy mam ro­zu­mieć, że za­bi­je mnie to, z czym za­żar­cie wal­czy­łem przez wiele dłu­gich lat?

– Nie ina­czej, drogi druhu…

 

***

 

– Jakob? To na­praw­dę ty?

– Tak, Ignaz. Witaj po dru­giej stro­nie. – Zjawa Kol­let­sch­kiego uści­snęła pra­wi­cę za­sko­czo­ne­go ducha Sem­mel­we­isa i po­kle­pała go ser­decz­nie po ra­mie­niu.

– Skoro cię widzę, to zna­czy że…

– Nie my­lisz się. Umar­łeś.

– I je­stem…

– Tak, tak, Ignaz, je­steś du­chem, jak ja.

– Zatem pod­ję­te sta­ra­nia po­szły na marne? – Ze smut­kiem zwie­sił głowę.

– Cóż, nie­ko­niecz­nie…

– Jak to? Prze­cież stra­ci­łem szan­sę na udo­wod­nie­nie moich teo­rii. Pa­cjen­ci nadal, za­miast zdro­wieć, będą ma­so­wo umie­ra­li w szpi­ta­lach ca­łe­go świa­ta…

– Nie za­drę­czaj się nie­po­trzeb­nie – uspo­ko­ił go z uśmie­chem duch Ja­co­ba.

– Za­wsze mnie wspie­ra­łeś. Ty jeden przez ten cały czas wzlo­tów i upad­ków po­zo­sta­łeś przy mnie. Dzię­ku­ję ci za to, druhu. Lecz zdaję sobie spra­wę, że teraz wszyst­ko prze­pa­dło. Z głu­po­tą prze­cież nie da się wy­grać.

– Uspo­ko­ję cię. Spójrz w dół.

– Co? – Duch Sem­mel­we­isa do­pie­ro teraz ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Gdzie my je­ste­śmy?

– Nad ga­bi­ne­tem bry­tyj­skie­go le­ka­rza, Jo­se­pha Li­ste­ra.

– Ko­ja­rzę to na­zwi­sko – po­wie­dział w za­my­śle­niu duch Igna­za. – Już wiem! Do niego także, jak do wielu in­nych, wy­sła­łem moje pismo o zgub­nych skut­kach nie­od­ka­ża­nia rąk przed każdą prze­pro­wa­dza­ną ope­ra­cją.

– I on do­koń­czy dzie­ło, które ty roz­po­czą­łeś. – Duch Ja­co­ba uśmiech­nął się ser­decz­nie, wska­zu­jąc czy­ta­ją­ce­go przy stole na­ukow­ca.

– Na­praw­dę? A więc udało się? – uszczę­śli­wio­ny duch In­ga­za Sem­mel­we­isa spo­glą­dał na to, jak Li­ster po lek­tu­rze jego listu przegląda naukowe księgi i skru­pu­lat­nie no­tu­je prze­my­śle­nia.

– Tak, druhu. Teraz mo­żesz być spo­koj­ny.

– Dzię­ku­ję ci.

– To ja, jako le­karz i czło­wiek, dzię­ku­ję tobie, Ignaz. Nie dałeś się za­stra­szyć. Do­ko­na­łeś nie­moż­li­we­go, kła­dąc pod­wa­li­ny pod nową gałąź nauki: an­ty­sep­ty­kę.

– Wy­gra­li­śmy?

– Tak. Choć cza­sem, nie­ste­ty, zwal­cze­nie głu­po­ty trwa na­zbyt długo…

– Sam za­wa­li­łem spra­wę… – Spu­ścił znów głowę duch Sem­mel­we­isa.

– I tu się także my­lisz – po­wie­dzia­ła słod­kim gło­sem uro­cza dama, która nie­ocze­ki­wa­nie sta­nę­ła obok.

– Kim je­steś, pięk­na pani? – za­py­tał onie­mia­ły z za­chwy­tu duch Sem­mel­we­isa.

– Je­stem Hi­sto­rią. I za­pew­niam, że nie za­po­mnę o tobie, Ignaz. – To po­wie­dziaw­szy wska­za­ła mu ukazujący się nagle obok nich, zna­jo­my, okry­ty jesz­cze nie tak dawno złą sławą szpi­tal wie­deń­ski, z któ­re­go przed laty go wy­rzu­co­no.

W ga­bi­ne­cie le­kar­skim kilku mło­dych pra­cow­ni­ków spi­sy­wa­ło coś skrzęt­nie w swych no­tat­ni­kach.

– Po­zna­ję ich. – Duch Sem­mel­we­isa spoj­rzał zdu­mio­ny. – To moi dawni stu­den­ci.

– Tak – po­twier­dzi­ła Hi­sto­ria. – Wzię­li sobie do serca wszyst­kie twoje za­sa­dy i do­wo­dy, a w pra­cach na­uko­wych za­war­li wiele prze­ka­za­nych przez cie­bie spo­strze­żeń na temat ko­niecz­ne­go od­ka­ża­nia rąk w szpi­ta­lach. Nie za­po­mnie­li wspo­mnieć o ich men­to­rze, węgierskim lekarzu, Igna­zu Sem­mel­we­isie, jako pre­kur­so­rze tych dzia­łań.

Duch In­ga­za uśmiech­nął się do niej i druha, po czym ode­tchnął z nie­wy­mow­ną ulgą.

– Udało się – po­wie­dział ukon­ten­to­wa­ny.

– Hi­sto­ria nie za­po­mi­na o od­waż­nych i mą­drych – do­da­ła z uśmie­chem ko­bie­ta, przy­ta­ku­jąc.

– Stanę się zatem twoją cząst­ką?

– O, tak, z całą pew­no­ścią.

– Mimo tylu nie­po­wo­dzeń? Mimo przy­pi­sy­wa­ne­go mi obłę­du i śmier­ci w szpi­ta­lu dla obłą­ka­nych?

– Bądź o to spo­koj­ny, Ignaz. Przej­dziesz do mnie, Hi­sto­rii, jako ten, który od­wa­żył się pod­jąć sa­mot­ną walkę z głu­po­tą, choć staw­ką było wła­sne życie…

 

 

 

(Ignaz Sem­mel­we­is, Wi­ki­pe­dia)

 

 

 

* z ła­ciń­skie­go: Pri­mum – non no­ce­re, pri­mum – la­va­re manus – (Po) pierw­sze/nade wszyst­ko – nie szko­dzić, (po) pierw­sze/nade wszyst­ko– myć dło­nie

Koniec

Komentarze

Witam,

 

hmm ciężko mi tu dokonać jakiejkolwiek oceny, bo w odróżnieniu od większości Twoich dzieł “hybrydowych”, historię Sammelwisa już znałem, więc czytając zasadniczo cały czas wiedziałem, o czym będzie za chwilę.

 

Nie mniej, jest to epizod, o którym zdecydowanie warto przypominać w każdej postaci. Zawsze zamyślam się nad tymi lekarzami – historia zapamiętała ich ze złej strony, ale wydaje mi się, że wielu, wielu ludzi na ich miejscu zachowałoby się podobnie. Na pewno nie było łatwo przyjąć do wiadomości, że się zabijało swoich pacjentów, choć wielu z tych lekarzy po prostu robiło co mogło dla pacjentów, według takiej wiedzy, jaką mieli.

 

Jeszcze dodatkowa ciekawostka, wspomniany pan Lister podobnie jak Sammelwise został unieśmiertelniony, choć w nieco zabawny sposób – to od jego nazwiska wzięła się nazwa marki “Listerine”.

 

Pozdrawiam serdecznie

 


choć zdruzgotany zaczynał pojmować

Hmm przecinaki dookoła “zdruzgotany”, jako wtrącenia?

 

Semmelweis zaprzeczał

Czy nie powinno być: “zaprzeczał Sammelweis”? Nigdy nie wiem, czy “didaskalizacja” jest bezwzględnie obowiązkowa przy gębowym czasowniku…

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Cześć, bardzo podobał mi się twój tekst i żarty. Nie znałem wcześniej tej historii i aż nie mogę w nią uwierzyć.

Cześć, bruce

Dobrze napisane. Wydawałoby się, że tak podstawowa sprawa jak higiena, mycie dłoni, rąk przez lekarzy przed badaniami, jest dla nas oczywista i nikomu nie trzeba tego tłumaczyć. A jak się okazuje, wiek XIX i było, co było. Człowiek się uczy na błędach, tylko ogromna szkoda, że w tym przypadku były to życia setek osób. No ale, medycyna rozwija się nadal, badania budzą różnorakie kontrowersje. Zasada mówiąca o tym, że żeby coś zrozumieć, czasami trzeba to zepsuć, jak widać jest aktualna. Wiele dowiedzieliśmy się przez przypadek i z obserwacji. Dopóki żyjemy, to nie koniec.

Historia skrótowa, ale w sposób zręczny przez Ciebie ujęta, spodobała mi się. Choć tłumaczenie doktora, że wpadł w alkoholizm bo było mu smutno i się chłopisko załamało, jest słabe. Najzwyczajniej nie zauważył cienkiej linii, którą przekroczył i popłynął z prądem. 

Pozdrawiam i klik ode mnie

GalicyjskiZakapior, witam serdecznie. :)

Bardzo dziękuję, poprawki zaraz wprowadzam. :) 

Ja tej historii nie znałam, natknęłam się znowu przypadkowo na portalu społecznościowym, natomiast byłam nią całkowicie zszokowana, stąd chęć podzielenia się nią z Portalem.:) Też myślałam długo nad zachowaniem tych lekarzy i zgadzam się z Toba w stu procentach – taka jest nasza, ludzka, mentalność, natomiast stanowisko lekarzy mimo wszystko jest przewidywalne i wielu (większość/wszyscy (?)) postąpiłoby podobnie. :) 

A ciekawostka intersująca. :) 

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

AdamieHalerz, dziękuję; i mnie było trudno uwierzyć w opisywane zdarzenia. :) 

Pozdrawiam serdecznie. :) 

 

Hej, Heskecie; bardzo mądrze to ująłeś, wielkie dzięki. :) 

Wiesz, czytałam, że zaczął pić na umór, domyślam się, że z tego powodu, aczkolwiek każdy ma inną psychikę, wiadomo. :) Ignaz i tak wiele wytrzymał…

Dziękuję za klik, ale nade wszystko cieszy, że tekst Cię zainteresował. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka