- Opowiadanie: charon19 - Kronika Mag Mell - Rozdział 2 - Havaki EDIT

Kronika Mag Mell - Rozdział 2 - Havaki EDIT

Witam! Zapraszam wszystkich do zapoznania się z “przeredagowanym” drugim rozdziałem mojej powieści. Jeśli się podobało (albo nie), zostaw komentarz – bardzo to ułatwia pracę !

 

PS. przed lekturą zachęcam do zapoznania się z p[ierwszym rozdziałem – jest to konieczne do zrozumienia wydarzeń z rozdziału2. link poniżej:

https://fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33777

Oceny

Kronika Mag Mell - Rozdział 2 - Havaki EDIT

Świt przyszedł szybko, jakby noc była tylko krótkim oddechem między jednym krokiem a drugim. Chłodne powietrze niosło jeszcze wilgoć rosy, ale pierwsze promienie słońca zaczęły wyciągać z ziemi zapach igliwia i kamienia.

Charon otworzył oczy. Spał czujnie, jak zwykle – nie do końca, raczej w półśnie, w którym każdy szelest potrafił zbudzić ciało szybciej niż myśl. Noc nie dała mu spokoju. Obrazy ruin Rennen i ciężar wypowiedzianych wczoraj słów – „Jestem naturystą” – wracały raz po raz, jak echo, które nie chce ucichnąć.

Usiadł przy dogasłym ognisku. Po chwili dosiedli się pozostali: Tom wciąż blady i milczący, z długimi czarnymi włosami opadającymi na twarz, oraz Jeffrey – rozczochrany, z uśmiechem, który zbyt mocno silił się na lekkość.

Zjedli po kawałku chleba i suszonego mięsa. Cisza była cięższa niż zwykle.

– No więc, wielki naturysto – odezwał się w końcu Jeffrey, z ustami pełnymi chleba. – Jaki plan? Czekamy tutaj, aż znajdzie nas twój tajemniczy bliźniak, czy ruszamy w miasto po beczkę wina? – Uśmiechnął się, ale w oczach nie było śmiechu.

Charon spojrzał na niego twardo, choć kącik ust drgnął. – Ruszamy. Do Havaki.

– Havaki? – Tom odezwał się pierwszy raz tego ranka. – Największe miasto w zasięgu kilku dni. Jeśli ktokolwiek w tej części Mag Mell cokolwiek wie o upadku Rennen, to właśnie tam.

– Dokładnie – potwierdził Charon. – Potrzebujemy złota. Potrzebujemy reputacji. Jeśli mamy odbudować to, co straciliśmy, muszą nas znać. Muszą się nas bać.

Tom uniósł brew. – Czyli chcesz, żeby wyjęto nas spod prawa? W obecnej sytuacji cisza i anonimowość byłyby dla nas bezpieczniejsze.

– Bezpieczniejsze – przyznał Charon. – Ale nie przyniosą nam zemsty. A ja nie wierzę, że baronowie, którzy siedzą wygodnie w swoich twierdzach, nie wiedzą nic o tym, kto i dlaczego zaatakował Rennen. Prędzej czy później ktoś zdradzi się sam, gdy tylko poczuje, że nasz cień zbliża się do jego bramy.

Jeffrey klasnął w dłonie. – Uwielbiam, gdy tak mówisz „Niech się nas boją! Niech nasze imiona niosą grozę!” – przedrzeźniał, a potem zaśmiał się, by rozładować napięcie. – Ale…

– Idiota – mruknął Tom, ale w kąciku ust pojawił mu się cień uśmiechu.

Charon spojrzał na nich obu, nagle spokojniejszy.

– Zemsta, tak. Ale nie tylko. Jeśli mamy odbudować klasztor, jeśli mamy znaleźć innych, musimy zacząć działać. Havaki to pierwszy krok.

– Czyli decyzja zapadła – stwierdził Tom. – Havaki.

– Havaki – powtórzył Charon.

– Havaki! – krzyknął Jeffrey teatralnie, unosząc kawałek suchego mięsa jak miecz. – A potem świat, panowie, a potem kurwa świat!

Wiatr poruszył gałęziami sosen. Ognisko już dawno wygasło. Czas ruszyć.

***

Wieczór nadszedł szybciej, niż się spodziewali. Słońce chowało się za wzgórzami, a ciepło dnia ustępowało miejsca przyjemnemu chłodowi nocy. Znaleźli miejsce na nocleg przy starym kamiennym murze, który niegdyś był częścią wiejskiej winnicy – teraz porastały go tylko dzikie pnącza i bluszcz. Jeffrey rozpalił ognisko z suchych gałęzi, a Tom rozłożył płaszcze na ziemi, tworząc prowizoryczne posłania. Charon siedział chwilę w milczeniu, jakby nasłuchując czegoś w oddali, zanim dołączył do reszty.

Płomienie tańczyły cicho, a w powietrzu unosił się zapach oliwek i palonego drewna. Przez chwilę nikt się nie odzywał – tylko świerszcze grały w trawie, a gdzieś w oddali pohukiwała sowa.

– Wiecie – odezwał się w końcu Jeffrey, przełamując ciszę – myślałem, że po tym wszystkim nie będę w stanie się już śmiać. A potem przypomniałem sobie ten dzień, kiedy brat Aaron złapał mnie na kradzieży jego winogron i kazał przez tydzień nosić wodę z rzeki.

– I wpadłeś do niej ze trzy razy – dodał Tom bez emocji.

– Pięć – poprawił Jeffrey z dumą. – A raz prawie się utopiłem.

– W rzece po kolana. Bohaterska śmierć – mruknął Tom.

Śmiech Jeffreya rozbrzmiał wśród oliwek. Ciepły, prawdziwy – taki, jakiego nie słyszeli od czasu upadku Rennen. Nawet Charon uśmiechnął się pod nosem, choć jego oczy wciąż pozostawały czujne.

– Myślałem wtedy, że nic gorszego mnie nie spotka – dodał Jeffrey, kładąc się na plecy i patrząc w niebo. – A potem życie postanowiło mnie wyprowadzić z błędu.

Na moment zapadła cisza. W trzasku ognia i śpiewie świerszczy dało się wyczuć ciężar wspomnień.

– A ty, Charon? – spytał Jeffrey, wbijając w niego spojrzenie. – Co ty robiłeś, gdy wysłali nas na indywidualne szkolenie?

– Uczyłem się słuchać – odpowiedział spokojnie. – Siebie. Świata. Ciszy.

– Tylko tyle? – Tom uniósł wzrok.

– Nie – Charon spojrzał w płomienie, a ich blask odbił się w jego oczach jak błysk od stali. – Wiedzieliście, że Wielki Mistrz Akaryn miał starszego brata?

– Co? – Tom zmarszczył brwi. – Nigdy o tym nie słyszałem.

– Nazywał się Sigismund… – Charon zawahał się na moment. – Był pustelnikiem. Mieszkał w górach na północnym wschodzie, poza mapami, w miejscu, do którego nawet wiatr docierał z opóźnieniem. To on nauczył mnie tego, czego Akaryn nigdy nie mówił w salach treningowych. Że magia to nie tylko siła, ale też odpowiedzialność, której nie da się odłożyć.

Jeffrey cmoknął z uznaniem. – Brzmi jak ktoś, kto byłby idealnym kompanem do picia herbaty.

– Był trudny – przyznał Charon. – I mądry. Zmarł kilka dni przed moim powrotem do klasztoru.

– Przykro mi – powiedział cicho Tom. – Jak chcesz, możemy wrócić do tego tematu, kiedy indziej.

– Myślę, że tak będzie lepiej – skinął głową Charon.

– A ty, Tom? – Jeffrey odwrócił się na bok. – Co ty robiłeś w tym swoim odosobnieniu?

Tom milczał chwilę, jakby się zastanawiał, czy w ogóle odpowiadać. – Uczyłem się cierpliwości. I tego, jak walczyć bez gniewu. Wiesz, jakie to trudne? – spojrzał na Jeffreya. – Uderzyć kogoś bez nienawiści. Pokonać go bez satysfakcji.

– Nie wiem, nie próbowałem – odparł Jeffrey półżartem. – Ja zawsze walczę z emocjami. To one sprawiają, że czuję, że żyję.

– I dlatego robisz najwięcej głupstw – mruknął Tom.

– Prawdopodobnie tak – Jeffrey roześmiał się cicho. – Ale ktoś musi was czasem wyrwać z tej ponurej zadumy.

Na tym rozmowa się skończyła. Ogień trzaskał jeszcze długo, aż w końcu zgasł, zostawiając po sobie tylko żar. Jeffrey zasnął pierwszy, z rękami pod głową i cieniem uśmiechu na twarzy. Tom długo jeszcze patrzył w niebo, jakby chciał odczytać przyszłość z gwiazd. Charon siedział najdłużej, w ciszy, z zamkniętymi oczami – i choć wyglądał jak człowiek pogrążony w medytacji, jego myśli krążyły tylko wokół jednego słowa.

***

Następnego ranka bracia ruszyli w dalszą drogę, gdy słońce dopiero zaczynało wspinać się nad złote pola. Ciepły wiatr niósł ze sobą zapach dojrzewających winogron, świeżo skoszonego zboża i słodkiej żywicy z drzew oliwnych. Droga, którą podążali, była teraz znacznie żywsza. Coraz częściej mijali karawany kupieckie z południa, wozy zaprzężone w powolne woły, samotnych wędrowców z kijami podróżnymi i niewielkie oddziały strażników pilnujących porządku na szlaku. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku – do Havaki, miasta, które od wieków było bramą północy.

– To nie jest Rennen – mruknął Charon po dłuższej chwili marszu. – Tam cisza była święta. Tutaj wszystko krzyczy o handlu i pieniądzach.

– I o możliwościach – poprawił go Jeffrey, wskazując na mijającą ich karawanę, której wozy aż uginały się pod ciężarem beczek i skrzyń. – Widzisz te sakwy? To brzmi jak pieśń srebra.

– A właśnie – odezwał się po chwili Tom spokojnym tonem. – Jeszcze nie mówiłeś, Jeffrey. Co robiłeś przez te wszystkie lata, kiedy nie byliśmy razem?

– Szkoliłem się w zakonie inkwizytorów – wypalił Jeffrey tak beztrosko, jakby mówił o spacerze po rynku.

Tom zatrzymał się i spojrzał na niego z niedowierzaniem.

 – Co?

– Nic ciekawego – zaśmiał się Jeffrey, wzruszając ramionami. – Dużo treningów, żelazna dyscyplina i od czasu do czasu jakaś misja.

– Chcesz nam powiedzieć – wtrącił Tom z niedowierzaniem – że szkoliłeś się w najbardziej elitarnej jednostce magów na całym kontynencie… i uważasz, że to „nic ciekawego”?

– Nudy – Jeffrey przeciągnął się teatralnie. – Choć może wam by się spodobało.

Charon nie odpowiedział. Przez chwilę tylko wpatrywał się w przyjaciela z mieszaniną zaskoczenia i podziwu, po czym pokręcił głową z lekkim uśmiechem.

Dalszą drogę pokonywali w ciszy. Słońce wspinało się coraz wyżej, a ciepło dnia rozlewało się po równinach. Po obu stronach drogi rozciągały się pola pszenicy, które w lekkim wietrze falowały niczym złote morze. Co jakiś czas mijali kamienne kapliczki, stare młyny napędzane wodą i przydrożne gospody, przed którymi siedzieli wieśniacy popijający z glinianych kubków.

Przy jednym z takich postojów dogoniła ich karawana z południa. Prowadził ją starzec o siwej brodzie i ciemnej skórze, w czerwonej chuście zawiązanej wokół głowy. Jego wóz pachniał przyprawami tak intensywnie, że przez chwilę mieli wrażenie, jakby znaleźli się w zupełnie innym świecie – jakby wiatr przywiał tu kawałek dalekich, gorących krain.

– A wy skąd podróżujecie? – spytał starzec, mrużąc oczy na widok ich płaszczy i wojskowej postawy.

– Z Rennen – wypalił Jeffrey bez namysłu.

Starzec spojrzał na nich uważnie, jego twarz stężała, jakby usłyszał nazwę dawno zaginionej legendy.

– Byliśmy tam – wtrącił szybko Tom, łagodząc ton przyjaciela.

– Hm… – Starzec pokiwał głową z powagą. – Słyszałem o tym miejscu. I o tym, co się tam stało. – Na moment jego spojrzenie posmutniało. – W Havaki mówią różne rzeczy. Jedni twierdzą, że to kara bogów, inni – że rebelianci z południa. Ale większość… większość po prostu woli o tym nie rozmawiać.

– A ty? – zapytał Charon. – Co ty myślisz?

Starzec zaśmiał się krótko, ale w jego śmiechu pobrzmiewała gorycz. – Myślę, że w tym świecie nic nie dzieje się przypadkiem. Jeśli zniknęło coś tak starego jak Rennen, to znaczy, że ktoś miał w tym cel. – Zawiesił na nich spojrzenie, jakby chciał zajrzeć głębiej niż tylko w ich twarze. – I że to dopiero początek.

Nie powiedział nic więcej. Kiwnął im na pożegnanie i ruszył dalej ze swoją karawaną, zostawiając za sobą ciężki zapach przypraw i niepokojącą myśl, która utkwiła w głowie Charona.

– „Dopiero początek” – powtórzył półgłosem Tom. – Brzmi jak ostrzeżenie.

– Albo jak zapowiedź – mruknął Charon.

Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, zatrzymali się przy starym dębie rosnącym na skraju traktu. Z oddali widać już było pierwsze wzgórza, za którymi kryła się Havaki – cel ich wędrówki i początek nowego rozdziału. Wieczorne światło kładło długie cienie na ziemi, a powietrze wypełnił zapach rozgrzanej ziemi i dojrzewających owoców.

– Jeszcze kilka dni – powiedział cicho Charon, patrząc w stronę zachodu. – I tam zacznie się wszystko.

Jeffrey przeciągnął się leniwie i uśmiechnął szeroko.

– To co, panowie? Jeszcze chwila i wkroczymy legendarnego miasta handlu. Czas zdobyć kilka odpowiedzi… i może trochę srebra przy okazji.

Tom tylko pokręcił głową, ale w jego oczach błysnęło coś, czego Charon dawno nie widział – cień ekscytacji. Po raz pierwszy od upadku Rennen mieli cel, który znajdował się przed nimi.

***

Po kilku kolejnych dniach marszu zza wzgórz wyłoniły się pierwsze mury Havaki. Miasto, o którym tyle słyszeli, witało ich majestatem i bogactwem. Wzniesione na ogromnym wzgórzu, otoczone potężnymi murami z białego piaskowca, zdawało się wyrastać wprost z ziemi jak twierdza bogów. Cztery monumentalne bramy – północna, południowa, wschodnia i zachodnia – strzegły dostępu. Każdą flankowały wysokie wieże, na których powiewały barwne sztandary z herbem barona Wilhelma von Gloedena.

– No, no… – zagwizdał Jeffrey. – Jakby chcieli wszystkim przypomnieć: tu rządzi złoto i stal.

Przed bramami panował ruch nie do opisania. Kupcy w jaskrawych strojach, żołnierze cesarscy, wędrowcy z dalekich stron, a nawet pojedynczy magowie w barwnych płaszczach. Wozy pełne towarów, stada bydła, pachnące przyprawy i głośne nawoływania handlarzy – wszystko to mieszało się w hałaśliwy gwar.

Tom, który obserwował wszystko w milczeniu, odezwał się wreszcie:

– To miasto jest żywe. Nie jak Rennen, gdzie każdy ruch był rytuałem. Tutaj wszystko jest chaosem… ale chaosem zorganizowanym.

Charon kiwnął głową, choć w jego spojrzeniu nie było zachwytu. Patrzył na wysokie bramy i strażników w kolczugach, z mieczami i kuszami gotowymi do użycia. Był pewien, że każdy obcy obserwowany jest tutaj od chwili, gdy tylko postawi stopę na trakcie.

– Baron ma swoje prawa – przypomniał. – Jeśli chcemy czegoś się dowiedzieć, musimy grać ostrożnie.

– Albo głośno – zaśmiał się Jeffrey. – Zależy, co szybciej przyniesie efekt.

– Od teraz pełne wyciszenie – zarządził Charon. – Nikt nie może zauważyć, że jesteśmy magami.

Weszli w tłum, który powoli, lecz konsekwentnie przesuwał się ku bramie. Strażnicy sprawdzali każdy wóz, rejestrowali przybyłych magów w grubych księgach i odbierali broń wszystkim, którzy nie mieli specjalnych pozwoleń. Paradoks miasta był wyczuwalny na każdym kroku – Havaki słynęło z najlepszych kowali i zbrojmistrzów w całym cesarstwie, ale nikt spoza murów nie miał prawa wnieść tu nawet noża bez zgody barona.

– Zawsze mnie to bawiło – mruknął Jeffrey, patrząc jak strażnik odbiera od kupca ciężką włócznię. – Można stąd wyjść uzbrojonym po zęby, ale wejść z bronią? Ani mowy.

– Logiczne – parsknął Tom. – Łatwiej sprzedać coś, co trzeba kupić na miejscu.

Wraz z każdym krokiem rosło wrażenie, że Havaki jest nie tylko miastem, ale ogromną sceną, na której rozgrywa się nieustanny spektakl bogactwa, handlu i polityki. Dla trzech młodych mężczyzn, którzy ledwie kilka dni wcześniej żegnali swój dawny świat w ruinach Rennen, był to pierwszy prawdziwy kontakt z potęgą nowej rzeczywistości.

Kiedy tylko przekroczyli masywne bramy Havaki, uderzył ich zapach miasta – mieszanina świeżo pieczonego chleba, potu zwierząt, przypraw z dalekich krain i stali rozgrzanej w kuźniach. Dźwięki były równie gęste jak zapachy: stukot młotów, nawoływania handlarzy, skrzypienie kół wozów, śmiech i kłótnie.

Jeffrey aż gwizdnął, rozglądając się na wszystkie strony.

– Na bogów… to miejsce jest jak jeden wielki jarmark!

Tom uniósł brew, jak zwykle powściągliwy.

– Dokładnie tak jest. Havaki żyje handlem. W klasztorze powtarzano, że tutaj spotyka się północ z południem, a wino i oliwa idą w tę samą stronę, co stal i broń.

– Ja pamiętam co innego – wtrącił Charon. – „Kto chce zrozumieć północ, niech zacznie od Havaki”. Tak mówił nasz mistrz geografii.

Jeffrey przewrócił oczami.

– A ja pamiętam, że na tych zajęciach chrapałem tak głośno, że raz aż książką we mnie rzucił.

– Nie dziwię się – Tom odparł chłodno. – Dla ciebie mapa była tylko ładnym rysunkiem.

– A dla was co? – Jeffrey rozłożył ręce teatralnie. – Świętym tekstem? Zresztą, co mi po mapach, skoro teraz i tak tu jestem? Lepiej patrzeć na to miasto na własne oczy.

Wewnątrz mury skrywały labirynt dzielnic. Najpierw była dzielnica kupiecka – ogromny plac i przylegające do niego bazary, gdzie setki kramów i stoisk uginały się od towarów. Pachniało tu przyprawami, dymem i gorącą stalą. Kupcy w jaskrawych szatach wychwalali swoje towary, a przechodnie targowali się głośno, gestykulując szeroko.

– Broń z Havaki – szepnął Charon – zawsze trafiała do najlepszych rąk w cesarstwie. Zresztą to też powtarzali w klasztorze.

Tom skinął głową. – Nie bez powodu. To miasto stoi na żelazie.

Za bazarem zaczynała się dzielnica rzemieślnicza. Ulice były tu węższe, ale gwar jeszcze głośniejszy. Kuźnie waliły młotami niemal bez przerwy, z otwartych warsztatów buchało gorąco, a uczniowie rzemieślników biegali tam i z powrotem z naręczami węgla, drewna i metalu.

Jeffrey parsknął. – Hałas większy niż w sali ćwiczeń podczas pierwszych sparingów.

– Przynajmniej ci, którzy tu pracują, wiedzą po co – odparł Tom. – Ty byś pewnie tylko popatrzył i udawał, że jesteś mistrzem.

Jeffrey uśmiechnął się szeroko. – Wiesz, że potrafię udawać znakomicie.

Gdy skręcili w stronę dzielnicy mieszkalnej, obraz miasta zmienił się radykalnie. Zamiast złotych haftów i barwnych stoisk, były tu ciasne, krzywe uliczki. W powietrzu unosił się smród gnijących odpadków i wilgoci. Dzieci biegały boso po błocie, a mężczyźni w podartych tunikach grali w kości przed zatęchłymi tawernami.

Charon obserwował wszystko w milczeniu, ale jego oczy zacięły się na grupie strażników, którzy szorstko przepychali tłum, nie przejmując się płaczem ani protestami mieszkańców.

– Prawo barona – mruknął. – Surowe i niepodważalne.

– Surowe dla biedoty – poprawił Jeffrey. – Dla kupców i bogaczy to tylko kwestia odpowiedniej łapówki.

Tom skinął głową. – Tak zawsze było w miastach-państwach. Rządy twardej ręki i złoto, które otwiera wiele furtek.

Najbardziej widoczną budowlą była twierdza barona, górująca nad całym miastem. Cytadela ze srebrzystego kamienia, zwieńczona smukłymi wieżami, lśniła w słońcu. To właśnie stamtąd Wilhelm von Gloeden rządził Havaki, a może i całym północnym szlakiem.

Charon zatrzymał się na chwilę i spojrzał na zamek.

– Tam znajdziemy odpowiedzi. Albo przynajmniej wrogów.

Jeffrey klasnął w dłonie. – I oby też trochę wina.

– Najpierw odpowiedzi – poprawił go Tom. – Potem… wszystko inne.

*

Wieczór w Havaki pachniał chmielem i dymem, a gwarne ulice powoli pustoszały, gdy ludzie ciągnęli do gospód. Bracia wybrali jedną z większych karczm przy rynku – „Pod Złotym Koniem”.

Drzwi były ciężkie, okutne żelazem. Jeffrey pierwszy szarpnął je i wszedł do środka z miną znawcy.

Uderzył ich gorący podmuch zapachów: duszonego mięsa, chleba pieczonego na miejscu, starego piwa wylanego na podłogę, a w tle – tytoniowego dymu i potu. Wnętrze tonęło w półmroku. Płomienie świec i lamp olejnych odbijały się w politurowanych stołach, ale w kątach panował cień. Nad drzwiami wisiał wyblakły obraz konia na złotym tle, zapewne pamiętający lepsze czasy.

Środek sali zajmowały długie dębowe ławy. Siedzieli przy nich kupcy w barwnych szatach, rzemieślnicy w roboczych fartuchach, nawet kilku strażników z włóczniami opartymi o ścianę. Ktoś grał na lutni, starając się przekrzyczeć wrzawę rozmów, a od czasu do czasu słychać było brzęk kufli i tłuczonej ceramiki.

Charon rozejrzał się czujnie i od razu skierował braci do stołu w rogu, plecami do ściany. Taki nawyk nigdy go nie opuszczał.

Podeszła do nich karczmarka – kobieta w średnim wieku, w wypłowiałej sukni i fartuchu, z włosami ściśniętymi w ciasny kok. Jej twarz była zmęczona, ale spojrzenie bystre. Towarzyszyła jej młodsza dziewczyna o rudych włosach i jasnej cerze, niosąca dzban z piwem i kilka glinianych kubków.

– Co dla panów? – spytała kobieta.

– Piwo. Chleb, ser, trochę mięsa – odpowiedział Charon krótko.

– Dziesięć srebrnych – padła cena.

Charon sięgnął do sakiewki przypiętej do pasa. Metaliczny dźwięk monet zabrzmiał w gwarze sali. Położył dziesięć srebrnych na stół, ułożonych równym stosikiem. Jeffrey przyglądał się temu z przesadnym zainteresowaniem, jakby nigdy wcześniej nie widział monet.

– Drogo – mruknął, gdy kobieta odeszła. – Jeszcze trochę, a każą płacić złotem za miskę zupy.

– Havaki – odparł Tom. – Tutaj wszystko jest towarem. Nawet twoje gadanie.

Jeffrey uśmiechnął się szeroko. – To akurat bezcenne.

Wkrótce na stole wylądowały gliniane kufle z rześkim pszenicznym piwem, chleb, kilka kawałków sera i porcja pieczonego mięsa. Jedli w milczeniu, słuchając, jak wokół narasta gwar. Goście przepychali się do lady, ktoś śmiał się do rozpuku, gdzieś w kącie wybuchła sprzeczka o kości do gry. Zapach jedzenia i dymu gęstniał z każdą minutą.

Charon pił małymi łykami, rozglądając się przy tym po sali. Tom jadł powoli, jakby analizował każde źdźbło pieczeni, a Jeffrey… Jeffrey już po drugim kuflu zdążył machać do dziewczyny z rudymi włosami, która krążyła między stołami.

– Więc – odezwał się w końcu – jakie mamy plany? Oprócz wydawania srebra szybciej niż je zarabiamy?

Charon odstawił kufel i pochylił się nad stołem. – Havaki jest najbliżej od Rennen. Jeśli ktoś wie, co się tam stało, to właśnie tutaj.

– I kto według ciebie wie najwięcej? – spytał Tom, jak zawsze rzeczowo.

– Baron – odparł Charon bez wahania. – Żaden spisek nie przejdzie w mieście tej wielkości bez jego wiedzy.

Jeffrey parsknął śmiechem. – No jasne. Jutro wpadniemy do pałacu, przedstawimy się grzecznie i poprosimy o sekrety, które powinny być pogrzebane razem z ruinami. Plan doskonały!

– Dlatego nie pójdziemy razem – Tom spiorunował go wzrokiem. – Obserwacja. Każdy robi to, w czym jest najlepszy.

– Aha – Jeffrey machnął ręką. – To ja wezmę na siebie picie piwa i gadanie bzdur, żeby nikt się nie domyślił, że coś knujemy.

– W końcu znajdziesz się w swoim żywiole – Charon pozwolił sobie na cień uśmiechu. – Jutro działamy osobno.

Jeffrey westchnął i stuknął kuflem o stół. – No dobra. Ale następnym razem to ja wybieram karczmę.

– Byleby nie taką, w której płacą złotem za kromkę chleba – mruknął Tom.

Przez chwilę milczeli, a potem pozwolili, by gwar karczmy ich przykrył. W kątach dalej toczyły się drobne sprzeczki, ktoś zaczął nucić sprośną piosenkę, a zapach świeżo podanej pieczeni mieszał się z gryzącym dymem. W tym miejscu, wśród zwykłych ludzi, bracia wyglądali jak podróżni, którzy przybyli po prostu odpocząć. I tylko w ich oczach tliło się coś, czego nie dało się zagłuszyć ani piwem, ani śmiechem karczmy – cień ruin Rennen.

***

Było już dobrze po południu, a słońce zawisło wysoko, złocąc kopuły świątyń, patynę pomników i kolorowe szyldy pracowni rzemieślniczych. Havaki żyło rytmem targowiska – serca miasta. Wąskie uliczki prowadzące na główny plac wrzały od przekrzykujących się handlarzy, zaprzęgów konnych i biegających dzieciaków. Powietrze było gęste od zapachów – świeżego chleba, pieczonego mięsa, słodkiego miodu i egzotycznych przypraw, które dopiero co przyjechały z południa.

W samym środku tego chaosu, niczym kropla oleju dryfująca po wodzie, snuł się Jeffrey. Jego złocista, wiecznie rozczochrana czupryna błyszczała w słońcu, ale mina mówiła jasno: znużenie. Szukał czegoś, co wyrwie go z tej monotonii. Mijał stoiska uginające się od bułek, chleba i słodkich ciast, lecz jego spojrzenie nie zatrzymywało się na nich dłużej niż na chwilę. Udawał znudzonego, ale w rzeczywistości chłonął każdy dźwięk i ruch.

Zatrzymywał się przy stoiskach nie po to, by kupić, lecz by słuchać. Handlarze prześcigali się w barwnych opisach swoich towarów: „najdelikatniejsza mąka z Sat Hat!”, „najlepsze drożdże, dzięki którym bułeczki są puszyste jak chmury!”, „czekolada tak słodka, że kobiety tracą przy niej rozum!”. Po godzinie Jeffrey wiedział już wszystko o pieczywie w Havaki – a jednocześnie nie dowiedział się niczego, co by go naprawdę interesowało.

– Tu zdecydowanie nic ciekawego – mruknął pod nosem, przewracając oczami.

Ruszył więc dalej, ku zachodniej stronie rynku, gdzie znajdowały się ogródki restauracyjne. Eleganckie stoliki ustawione pod baldachimami, obrusy z południowych jedwabi, kosze pełne świeżych kwiatów. Pachniało winem i oliwą, a obsługa w barwnych strojach uwijała się przy zamożnych klientach. Śmiechy, muzyka lutni i szelest złotych monet brzmiały tu jak inny świat.

Jeffrey przeszedł przez tę alejkę bez zatrzymywania się, mijając stolik za stolikiem. To nie była jego liga. Kpiący uśmieszek pojawił się na jego twarzy, gdy usłyszał młodego szlachcica przechwalającego się wielkością własnych winnic.

Na rozwidleniu skręcił w boczną uliczkę. Elegancja nagle ustąpiła miejsca codzienności. Zniknęły koronkowe obrusy i srebrne kielichy, a zostały obdrapane szyldy, wąskie bramy i krzywe zaułki, gdzie piwo leją w glinianych kuflach. Pachniało dymem, smażoną cebulą i mokrym drewnem. To było miejsce bliższe sercu Jeffreya. Wtem jego wzrok przyciągnął szyld – duży, nieco kiczowaty, przedstawiający rozbawionego złotego kota z kuflem piwa w łapie. Pod spodem litery układały się w nazwę: „Nora”.

Jeffrey zatrzymał się i parsknął śmiechem.

– Ciebie właśnie szukałem – mruknął pod nosem. Jego znudzona dotąd twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

Wiedział, że trafił w dobre miejsce

*

– Myślisz, że to był dobry pomysł? – Tom oparł bark o futrynę, patrząc na Charona.

Pokój, który wynajęli, był skromny: szare ściany podgryzione wilgocią, pajęczyny w narożach, dwa złączone łóżka z materacami pamiętającymi lepsze czasy. Okno jak szczelina.

– Dla Jeffa? Idealny – Charon uśmiechnął się lekko.

Tom podszedł do okna i wyjrzał na brukowaną ulicę w dole. W mroku paliły się już pierwsze lampy olejne, a ludzie snuli się w pośpiechu, kończąc swoje sprawy przed zapadnięciem nocy.

Zapadła krótka cisza. Tylko skrzypienie desek pod stopami i odległy śmiech z ulicy świadczyły o tym, że świat nadal toczy się dalej.

– Zapada zmrok – odezwał się w końcu Charon, sięgając po swój płaszcz. – Już czas.

Tom bez słowa zarzucił własny, poprawił skórzane rękawice i ruszył ku drzwiom. Gdy wyszedł, pokój znów wypełniła cisza. Po minucie Charon podążył za nim równie cicho, jakby znikali nie tylko z pokoju, ale i z samego miasta..

*

Tom poruszał się wolno, jak cień, który odkleił się od muru i postanowił przejść się po mieście. Noc zapadła całkowicie – ulice Havaki opustoszały, gwar targów i rozmów ucichł, a kamienne zaułki pachniały chłodem i dymem z wygasających pochodni. Nad miastem świecił tylko księżyc, którego blask ślizgał się po dachach i wieżach.

Twierdza barona dominowała nad wszystkim. Jej srebrzyste mury lśniły w świetle gwiazd, a wysokie, smukłe wieże wyglądały jak palce sięgające nieba. Tom zatrzymał się w cieniu jednego z budynków naprzeciwko głównej bramy i patrzył. Nie po prostu patrzył – analizował. Liczył.

Czterech strażników przy głównym wejściu, zmieniających się co dwie godziny. Każdy z halabardą, każdy w ciężkiej kolczudze, której dźwięk niósł się nawet w ciszy. Na murach – dwóch łuczników co trzydzieści kroków. Zmieniali pozycje w sposób nieprzypadkowy: dwóch poruszało się razem, trzeci zostawał w tyle, zawsze obserwując ścieżkę u podnóża murów.

Tom przesunął się dalej wzdłuż ulicy, wciskając się w cień za opustoszałym wozem. W jego ruchach nie było pośpiechu. Zatrzymywał się przy każdym zaułku, przy każdej bramie prowadzącej do bocznych dziedzińców, notując w pamięci każdy szczegół. Jedna z furtek w murze – z pozoru nieużywana – miała zawiasy mniej zardzewiałe niż reszta. Ktoś jej używał. Nie często, ale regularnie.

– Wejście służby albo droga dla posłańców… – mruknął pod nosem.

Podszedł bliżej kolejnej ściany, przykucnął i dotknął kamienia. Był ciepły, suchy – tu, w tym miejscu, strażnicy przechodzili często, może co kilkanaście minut. W innym miejscu – kurz, chłód i mech. Tam nikt nie stawał. Ślepa strefa.

Tom przesunął się dalej, aż dotarł do miejsca, z którego widać było jedną z wież strażniczych. W świetle pochodni błysnęła stal – nie zwykła broń, lecz mechanizm kuszy stacjonarnej. Jedna na północnej wieży, druga – najpewniej – na południowej. Zasięg? Prawdopodobnie cały plac przed bramą.  

Stał tam jeszcze chwilę, wtopiony w mrok jak część muru. Jego oddech był spokojny, myśli – chłodne. Patrzył i zapamiętywał, gdzie strażnik patrzy częściej, gdzie brama skrzypi przy zamykaniu, która pochodnia gaśnie szybciej od innych. Wszystko to odkładał w głowie jak elementy układanki.

Gdy księżyc przesunął się wyżej, Tom wyprostował się i ruszył z powrotem w głąb ulic. Jego sylwetka zniknęła między cieniami tak samo cicho, jak się pojawiła. Miał to, po co przyszedł – wiedzę. A w zadaniu, które ich czekało wiedza była bronią ostrzejszą niż jakikolwiek nóż.

*

Charon siedział nieruchomo na dachu jednego z wyższych budynków, daleko poza zasięgiem światła pochodni. Stąd widział całą twierdzę – zimną, wyniosłą, nieporuszoną. Jej mury błyszczały w bladym świetle księżyca jak stal, która czeka tylko, by znów napić się krwi.

Patrzył długo. Zbyt długo.

W jego głowie kłębiły się głosy, których nie potrafił uciszyć. Twarze, które widział, kiedy zamykał oczy. Twarze, których nie powinno już być. Rennen – wspomnienie domu, który stracił zanim zdążył dorosnąć. Sigismund – jedyny, który rozumiał i którego już nie ma. Każdy, kto kiedyś coś dla niego znaczył, odchodził. Wszystko mu zabrano. Prawie wszystko. Byli jeszcze Tom i Jeffrey…

Zacisnął pięści, aż pobielały mu knykcie.

– Kurwa… – wysyczał w noc, a słowo zniknęło w wietrze jak przekleństwo rzucone światu.

Nie wiedział, czy bardziej nienawidzi tych, którzy to zrobili, czy samego siebie za to, że wciąż żyje. Ale wiedział jedno – jeśli teraz się cofnie, jeśli znowu pozwoli, by mu coś odebrano.

– Do diabła z tym wszystkim – powiedział już ciszej, jakby do siebie. – Do diabła z litością.

Spojrzał raz jeszcze na twierdzę. Na wieże, które wbijały się w niebo jak ostrza. Na mury, które miały być nie do zdobycia. Na miejsce, w którym czekała jego zemsta.

Nie miał planu tak dokładnego jak Tom. Nie miał chłodu analityka. Miał tylko gniew – stary, głęboki jak rana, która nigdy się nie zagoiła. I ten gniew płonął w nim teraz jak jedyne źródło ciepła, jakie mu zostało.

Charon przymknął oczy i wziął głęboki oddech. Decyzja, której się bał, zapadła. Nie było już odwrotu. Nie od tego. Nie od siebie.

Kiedy je otworzył, nie patrzył już na twierdzę jak na budowlę z kamienia. Patrzył na nią jak na grób, który zamierza otworzyć własnymi rękami.

*

– Piwa, karczmarzu! – ryknął Jeffrey, a jego zawsze rozczochrane, złote włosy błysnęły w świetle lamp jak sztandar w boju.

Na oświetlenie w karczmie składały się oliwne kaganki i ciężkie, żelazne świeczniki zwieszone z belek stropowych. Żółtawe światło odbijało się w politurowanych stołach i wyślizganych ławach, a dym świec mieszał się z aromatem piwa i pieczonego mięsa. Na ścianach wisiały proporce, stare mapy i zakurzone kusze, obok nich trofea łowieckie – parostki, wypchana głowa wilka, czy stary miecz wbity w belkę, jakby ktoś zostawił go tam dla ozdoby.

Jeffrey usiadł przy szerokim stole i chwycił za kufel. Piwo było rześkie, pszeniczne, o delikatnej, kremowej pianie i wyraźnym posmaku goździków z nutą banana. – No, nareszcie coś porządnego – mruknął pod nosem, oblizując pianę z warg.

W norze panował gwar. Przy jednym stole śpiewał podchmielony bard, przy drugim ktoś grał w kości, a w rogu spał oparty o beczkę miejscowy pijak. Karczmarz – starszy, łysy jegomość z sumiastym wąsem – poruszał się wolno, ale miał oczy jak jastrząb, zawsze czujne, zawsze obecne.

Po dokończeniu kufla Jeffrey zamówił kolejny i rozejrzał się po sali. Wzrok zatrzymał na dwójce mężczyzn przy dzbanie piwa.

Pierwszy – większy, choć raczej przez posturę niż siłę, cały czas wiercił się, wymachiwał rękami i zmieniał miny szybciej, niż mówił. Drugi – smuklejszy, spokojniejszy, o skupionych oczach i twarzy, która nie zdradzała emocji.

– Witam panowie! – Jeffrey podszedł z szerokim uśmiechem. – Pozwolicie, że się dosiądę?

– Pozwolimy ci spierdalać w podskokach, gówniarzu – warknął większy.

Jeffrey uniósł ręce pojednawczo i posłał im swój najlepszy urokliwy uśmiech.

– Spokojnie, spokojnie… Mam dla was propozycję. – Nachylił się i teatralnie przyłożył palec do ust. – Co powiecie na piwo?

Większy zmiękł pierwszy.

– Dawaj, siadaj i mów, czego chcesz! Ale chyżo – tu się interesy robi, a nie w gacie sra.

– Karczmarzu! – Jeffrey ryknął z przesadnym akcentem, naśladując ton pijaków z sąsiedniego stołu. – Trzy piwa!

Stary gospodarz zmierzył go spojrzeniem, ale przyniósł kufle. Jonasz i Remus, bo tak się przed chwilą przedstawili, parsknęli śmiechem. Jeffrey usiadł, wziął łyk, oblizał pianę z warg i rzucił:

– Panowie… co powiecie na małą grę?

– Myślałem, że chciałeś pogadać – mruknął spokojniejszy, Remus.

– A pogadać też pogadamy. Ale najpierw rozrywka. – Jeffrey wyszarpnął spod płaszcza trzy krótkie noże, które błysnęły w świetle świec. – Coś czułem, że warto je było zawinąć ze straganu – pomyślał.  – Rzucamy w tamten słup. Kto trafi bliżej sęka – wygrywa.

– Wchodzę w to! – Jonasz zerwał się z miejsca, już rozgrzany piwem. – Ale gramy o coś, nie?

– O następną kolejkę – zaproponował Remus.

Przytaknęli wszyscy i ustawili się w linii, dziesięć kroków od słupa podtrzymującego strop.

Jonasz pierwszy. Pewny siebie, mrugnął, rzucił i nóż wbił się tuż nad sękiem.

– Widzieliście?! Tak to się robi! – ryknął dumnie.

Remus spróbował zaraz po nim – spokojny, metodyczny, ale ostrze ześlizgnęło się i upadło na ziemię. Jonasz zaniósł się śmiechem:

– Ha! Remus, jak ty tak trafiasz w babę, to nie dziwota, że dzieci nie macie!

– Spierdalaj – wycedził Remus, wracając do stołu.

– No, młody. Twoja kolej – Jonasz skinął na Jeffreya.

Ten poprawił nóż w dłoni, zmrużył oczy, zamruczał pod nosem kilka słów, które tylko on rozumiał, i rzucił. Nóż zaszumiał w powietrzu i uderzył w sam środek celu. Odbił się i spadł z brzdękiem na podłogę. Jeffrey tylko uśmiechnął się pod nosem. – I tak to się robi – mruknął do siebie, sięgając po kufel.

*

Na najwyższej kondygnacji wieży św. Letycji, gdzie zimny wiatr hulał przez szczeliny w starym kamieniu, płonęły tylko trzy kaganki. Ich drżące światło nie docierało do sklepienia, zostawiając górne partie sali w wiecznym mroku. W powietrzu unosił się zapach kurzu, starego wosku i czegoś jeszcze – jakby ozonu, jakby świeżo po burzy.

Starszy mężczyzna z siwą brodą, odziany w czerwony płaszcz haftowany złotymi symbolami barona, stał nieruchomo przy kamiennym ołtarzu. Dłońmi przesuwał po wklęsłych runach, które wyryto tu przed wiekami. Nagle pod palcami poczuł znajome ukłucie – delikatny błysk, jak puls serca.

– A więc ktoś tu używa magii – wyszeptał, a jego usta wykrzywił cienki uśmiech. Czarnymi oczami spojrzał w ciemność, jakby odpowiedź mogła czaić się właśnie tam.

Za nim, w cieniu, poruszyła się sylwetka. Smukła, zamaskowana, gotowa do rozkazu.

– Znajdź go – powiedział mag spokojnym, beznamiętnym tonem.

Cień skinął głową i bez słowa wyskoczył przez okno. Przez krótką chwilę widać było, jak spada w noc, by po chwili zniknąć w mroku ulic.

W wieży zapadła cisza. Tylko runy na ołtarzu drżały jeszcze delikatnym światłem, które zgasło tak szybko, jak się pojawiło. Samael pochylił się znów nad kamiennym ołtarzem i – wbrew codziennej rutynie – poszerzył i wzmocnił krąg, którym nasłuchiwał całe Havaki; tu nie było żadnej miejskiej „sieci”, tylko stary, ręcznie podtrzymywany rytuał.

*

– Ha, ha! – Jonasz parsknął śmiechem, aż piwo rozlało mu się po koszuli. – Piękny pokaz, młody!

Jeffrey nie odpowiedział, tylko skłonił się teatralnie, zgarnął swoje noże i zgrabnym ruchem schował je pod płaszcz. Zamiast riposty uniósł rękę i machnął do karczmarza:

– Jeszcze piwa! Trzy, i to szybko! – zakomenderował, a jego ton był już tak pijacko-swojski, że paru bywalców sali roześmiało się pod nosem.

Kiedy kufle trafiły na stół, wszyscy trzej usiedli, a drewniane ławy zaskrzypiały pod ich ciężarem. W powietrzu wisiał aromat świeżo rozlanego piwa, dym z paleniska i ostra woń pieczonej jagnięciny, którą kucharka dopiero co podała do sąsiedniego stołu. Jeffrey pociągnął długi łyk, a bursztynowy napój zostawił na wargach pianę.

Jonasz i Remus już dawno przekroczyli granicę trzeźwości. Śmiali się z własnych żartów, przerywali sobie i bełkotali tak, że ich zdania plątały się jak pijane konie w stajni.

– No więc… – zaczął Jeffrey, tonem pozornie lekkim, ale uważnie obserwując reakcję swoich towarzyszy. – O co chodziło z tym całym najazdem na klasztor niedaleko Havaki?

Na te słowa Jonasz spojrzał na niego spod ciężkich powiek, mrużąc oczy, jakby chciał dojrzeć w nim coś więcej.

– Najazdem? Klasztorem? – wybełkotał, drapiąc się po brodzie. – O czym on bredzi, Remusie?

– Eee… – Remus machnął ręką, ale zaraz pochylił się nad stołem. – Domyślam się. Tak mi się zdaję. Ale nie, nie, kolego, ja wiem co mówię. – Słowa plątały mu się coraz bardziej, aż Jeffrey westchnął teatralnie.

– Posłuchajcie – rzucił z udawaną rezygnacją, stukając kuflem o blat. – Każda tajemnica ma swoją cenę. Lepiej, żebyście sprzedali ją mnie niż komuś, kto wyciągnie ją z was zębami.

Jonasz zaśmiał się pijacko, aż zakrztusił się piwem.

– A już kojarzę! – wykrzyknął nagle, a jego głos odbił się echem po sali. Kilku gości odwróciło głowy, ale zaraz wróciło do swoich rozmów. – Mówią, że baron doszedł do porozumienia. A bo co miał zrobić, jak nagle przed miastem stanęła tysięczna armia z dziesiątkami magów?

Remus tylko skinął głową, jakby potwierdzał każde słowo.

– Zagrozili, że spalą Havaki, jeśli ktoś spróbuje polecieć do cesarza – ciągnął Jonasz, coraz bardziej rozgrzany własną opowieścią. – Bramy zamknięto, ludziom kazali siedzieć w domach, a oficjalnie mówiono, że… pandemia! – prychnął, uderzając pięścią w stół. – A armia? Pojawiła się nagle i tak samo nagle zniknęła. I to, mój młody, cały wielki sekret.

Zamilkł, patrząc na Jeffreya podejrzliwie. – A Tobie po co to wiedzieć?

Jeffrey uśmiechnął się z tym swoim lekceważącym błyskiem w oku.

– Lubię wiedzieć, co się dzieje w mieście, w którym chcę prowadzić interesy – odparł gładko, unosząc kufel w geście toastu. – Ale skoro mówicie, że to żaden sekret… to nie będę zawracał wam głowy.

Dopił piwo do dna, wstał i ukłonił się przesadnie nisko, niemal teatralnie, jak błazen przed publicznością.

– Dziękuję za gościnę, panowie. I za grę. Może jeszcze kiedyś się spotkamy.

Jonasz i Remus zachichotali, wracając do swojego dzbana, a Jeffrey odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu.

Na zewnątrz powitał go chłodny powiew nocy. Niebo było pełne gwiazd, a latarnie rozświetlały wąskie uliczki złotawym blaskiem. Miasto tętniło jeszcze życiem, choć w zaułkach kryła się cisza. Jeffrey poprawił płaszcz i ruszył przed siebie.

Nie wiedział, że w ciemności ktoś śledzi każdy jego krok.

*

Poranek w Havaki miał w sobie coś dusznego. Nawet w gęstych murach karczmy zapach przypraw z targu i dym z pieców rzemieślników wdzierały się do środka, mieszając się z ciężką wonią starego drewna i piwa, które wsiąkło w ściany. W małym pokoju na piętrze panował półmrok, jedyne światło dawała szczelina w okiennicy, przez którą wdzierała się wąska smuga złotawego blasku.

Pierwszy wrócił Jeffrey. Wpadł do pokoju jeszcze przed północą, rzucił płaszcz na skrzypiące krzesło i runął na łóżko. Nawet nie zdjął butów – zasnął natychmiast, z rozrzuconymi rękami i miną człowieka, który przesadził z piwem.

Tom zjawił się później, gdy gwiazdy wciąż lśniły na nocnym niebie, a ulice zaczynały pustoszeć. Zerknął na śpiącego Jeffreya i tylko pokręcił głową. Sam położył się bez słowa na drugim posłaniu. Sen przyszedł szybko, choć niespokojny, pełen obrazów murów, patroli i żołnierzy.

Ostatni wrócił Charon. Wszedł cicho, niemal bezszelestnie, jakby był cieniem, a nie człowiekiem. Przystanął w progu, mierząc spojrzeniem obu śpiących towarzyszy. Przez chwilę jego twarz pozostawała zupełnie nieruchoma, jakby zastanawiał się, czy w ogóle dobrze zrobił, zabierając ich ze sobą. Potem usiadł pod drzwiami, skrzyżował nogi i zamknął oczy.

Ciszę wypełnił ledwo wyczuwalny rytm jego oddechu. Z każdym kolejnym wdechem i wydechem ciepła energia zaczęła gęstnieć wokół niego niczym niewidzialna mgła. Krew przyspieszyła, mięśnie napięły się i rozluźniły, a zmęczenie ulotniło się jak dym z ogniska. W tej medytacji nie było ani cienia mistycyzmu – dla Charona była to codzienna dyscyplina, tak naturalna jak oddychanie.

Technika sześciu pieczęci, oparta na tatuażach, które zdobiły jego ciało, dawała mu moc, ale też wymagała nieustannego karmienia energią. Wciąż pamiętał ostrzeżenia swojego mistrza z Gór Sinych: kto zaniedba pieczęcie, ten sam stanie się ich ofiarą.

– Widzę, że już nie śpisz – odezwał się cicho Tom, otwierając oczy. W jego głosie pobrzmiewała nuta zmęczenia. – Ty w ogóle kiedyś sypiasz?

– Rzadko. Ale zdarza się – odparł Charon bez otwierania oczu. – Jak poszedł wczorajszy obchód?

Tom usiadł na łóżku, pocierając kark.

– Udało mi się sprawdzić rozstawienie straży. Wiem, gdzie stoją posterunki, jak wygląda zmiana wart, nawet ilu ludzi pilnuje dziedzińca przy pałacu. Niestety, wejście do środka… – zawahał się. – Bez magii nie ma szans, a z magią byłoby ryzykownie.

Charon otworzył oczy i przeniósł na niego chłodne spojrzenie.

– Na pocieszenie? – dodał Tom z lekkim uśmiechem. – Znalazłem najkrótszą drogę do stajni. W razie ucieczki będziemy mieli konie pod ręką.

– Ucieczka konno nie wchodzi w grę. – głos Charona był twardy jak kamień. – Zamkną bramy, zanim zdążysz dosiąść siodła.

Tom westchnął. Wiedział, że jego obserwacje były cenne, ale Charon zawsze potrafił sprowadzić rzeczywistość do brutalnych faktów.

– Chyba pora obudzić Jeffreya. – powiedział w końcu. – Ciekaw jestem, czego on się dowiedział.

Charon uniósł brew i sięgnął do kieszeni. W palcach błysnęła mała metalowa kulka. Bez słowa cisnął nią w śpiącego chłopaka.

Rozległ się głośny huk i trzask, a Jeffrey podskoczył, jakby ktoś polał go wrzątkiem. Zerwał się na nogi, rozczochrany, z oczami jak spodki.

– Na bogów! Nie łatwiej było po prostu powiedzieć „wstawaj”, jak robią to cywilizowani ludzie?! – oburzył się, rozcierając ramię.

– Do cywilizowanych nam daleko – odparł Charon chłodno. – Opowiadaj. Czego się dowiedziałeś?

Jeffrey przeciągnął się ostentacyjnie, ziewnął i rzucił spojrzenie pełne wyrzutu. Ale pod tym wszystkim błyszczała iskra zadowolenia. Najwyraźniej nie wrócił z Nory z pustymi rękami.

*

Pracownia Remusa i Jonasza mieściła się w samym sercu rzemieślniczej dzielnicy Havaki, tam, gdzie ulice pachniały rozgrzanym metalem, świeżym drewnem i kurzem targowym, a odgłosy młotków i piłek niosły się od rana do późnej nocy. Był to jeden z najlepiej prosperujących zakładów jubilerskich, znany nie tylko w mieście, ale i w całym północnym kontynencie. Wyroby braci uchodziły za modne i wyjątkowe – zamawiane zarówno przez córki bogatych kupców, jak i damy z bogatych rodów.

Na wystawach połyskiwały naszyjniki z osadzonymi klejnotami, pierścienie wysadzane gwiezdnymi kamieniami spadającymi z nieba, które w słońcu mieniły się wszystkimi barwami tęczy, czy delikatne kolczyki z błękitnych minerałów wydobywanych w głębinach mórz. Obok nich pyszniły się czerwone, polerowane kamienie wulkaniczne i ciemnozielone szafiry – prawdziwy skarbiec zamknięty w witrynach.

Pierwszym pomieszczeniem pracowni był elegancki sklepik. Niewielki, ale urządzony tak, by od progu onieśmielał klientów. Podłoga z dębowych paneli lśniła świeżym połyskiem, ściany pokryto jasnymi farbami, które odbijały światło, a biżuteria eksponowana była na stojakach z ciemnego drewna. Za masywną ladą, zdobioną srebrnymi okuciami, stał jeden z braci – Remus. Elegancko ubrany, w białą koszulę i czarne spodnie, z miną człowieka przyzwyczajonego do nużącej codzienności.

Dźwięk dzwonka nad drzwiami wyrwał go z zadumy. Do środka wszedł wysoki, szczupły jegomość o jasnej karnacji. Jego krok był pewny, a spojrzenie ostre, choć usta wygięte w delikatnym, niemal przyjaznym uśmiechu. Na sobie miał czerwony płaszcz, wyszywany złotymi symbolami Barona Havaki – oficjalny strój magów w służbie władcy. Jego obecność była jak nagłe uderzenie chłodu w gorący, spokojny dzień.

– Pan Remus, jak mniemam? – odezwał się miękkim, ale stanowczym głosem.

Remus przełknął ślinę i skinął głową.

– Jestem Mag Kolter i chciałbym z panem zamienić kilka zdań. Rozumiem, że nie macie nic przeciwko?

Nie miał wyboru, rozmowa i tak miała się odbyć.

– Oczywiście, że nie – odparł z lekkim drżeniem w głosie.

– Raduję się z tego powodu – uśmiechnął się Kolter i wbił w niego przenikliwe spojrzenie. – Jak dobrze wiem, a wiem dobrze, miałeś przyjemność spędzić wczorajszy wieczór w pewnej karczmie.

– Tak, panie… – Remus spuścił wzrok.

– Spokojnie. Nie denerwuj się – Mag mówił łagodnie, choć w jego tonie czaiła się groźba. – Spotkaliście tam wczoraj kogoś ciekawego?

Nim Remus zdołał odpowiedzieć, z zaplecza dobiegł głos Jonasza:

– Remus! Co tam się dzieje? Potrzebuję twojej pomocy!

– Jest i pan Jonasz – odparł Kolter z cieniem uśmiechu. – Proszę tu podejść do nas.

Z przejścia za ladą wyszedł drugi z braci. Wysoki, tęgi, ubrany w fartuch poplamiony pyłem kamieni i smugami metalu. Wytarł dłonie o materiał i wymamrotał przepraszające słowa.

Zaplecze, z którego wyszedł, było zupełnie inne od eleganckiego sklepiku. To tam tętniło prawdziwe życie warsztatu: żar pieca, zapach spalonego węgla, narzędzia rzucone na stoły, stosy nieoszlifowanych kamieni. Na półkach poukładane były skrzynki z wiórami złota i srebra, a w kącie błyszczała lupa na mosiężnym ramieniu, w której jeszcze przed chwilą Jonasz badał szmaragd.

Mag przesunął dłonią po gładko ogolonej twarzy i mówił spokojnie, lecz twardo:

– Kontynuujmy. Co wydarzyło się wczoraj wieczorem w „Norze”?

Remus przełknął ślinę.

– Spotkaliśmy tam młodego kupca… Nic szczególnego, przysięgam. Wypiliśmy razem kilka piw, zagraliśmy w jego grę i rozmawialiśmy.

– Tak, panie, tak było – dodał szybko Jonasz.

– A owa rozmowa? – głos Koltera spochmurniał. – Dotyczyła czego?

– Niczego szczególnego – wyrwało się Jonasowi.

– To ja określę, co tu jest szczególne, a co nie! – ryknął Mag, a powietrze w pomieszczeniu jakby zgęstniało.

– O klasztorze w Rennen rozmawialiśmy – wyznał Remus, drżącym głosem. – On pytał, co się tam stało… I o armię się dopytywał.

– Powiedział, kim jest, jak się nazywa i dlaczego chce to wiedzieć? – Kolter pochylił się, a jego czarne oczy błyszczały złowrogo. – Mówić, tylko szybko, bo zaczynam się denerwować.

– Powiedział, że nazywa się Jeffrey. Że jest kupcem i chce robić interesy w Havaki – wyrzucił z siebie Jonasz.

Zapadła chwila ciszy. Pot spływał po skroniach jubilerów. Kolter wyprostował się i jakby nagle zmiękł.

– Rozumiem. – Jego głos stał się znów spokojny. – Mówiłem przecież, że chcę tylko porozmawiać. Głowy do góry, panowie.

Odwrócił się, jego czerwony płaszcz zaszeleścił o podłogę, i wyszedł ze sklepu. Remus i Jonasz zostali sami, z sercami bijącymi jak młotki w ich własnym warsztacie.

*

Pałac barona Wilhelma von Gloedena znajdował się w południowej części Havaki, daleko od dzielnic kupieckich, rzemieślniczych czy rynku. Prowadziła do niego szeroka alejka wyłożona szarymi, ciosanymi kamieniami, wzdłuż której rosły potężne buki, przycięte w taki sposób, by tworzyć zielone, rozłożyste parasole. Na końcu alejki wyrastał masywny mur obronny z ciężką bramą, prowadzącą na dziedziniec. Sam pałac, zbudowany z tego samego kamienia co mury, górował nad okolicą niczym twierdza – jego najwyższe wieże sięgały ponad stu stóp, czyniąc go największą budowlą w całym mieście.

Sala audiencyjna, położona w centralnej części pałacu, lśniła przepychem. Podłogę wyłożono gładkimi, złoconymi kafelkami, które odbijały blask setek świec ustawionych w smukłych, zdobionych świecznikach. Ogromne okna zwieńczone łagodnymi łukami wpuszczały światło dnia, a na podwyższeniu wznosił się tron obity karmazynowym aksamitem i miękkimi poduszkami.

Do sali wkroczył starszy, siwobrody mężczyzna w czerwonym płaszczu wyszywanym złotymi symbolami barona. Dumnie, z podniesioną głową zbliżył się do tronu, po czym klęknął na jedno kolano.

– Panie – odezwał się spokojnym, głębokim głosem. – Dziękuję za audiencję.

Baron Wilhelm von Gloeden podniósł się z tronu. Miał około czterdziestu lat, szczupłą sylwetkę i czarne włosy poprzetykane już pasmami siwizny. Jego czerwona szata, zdobiona złotym haftem, lśniła w blasku świec. Spojrzał surowo na swojego gościa.

– Moi doradcy mówili, że masz ważne informacje, Samaelu. Mów.

– Wczoraj wieczorem wykryliśmy incydent z użyciem magii – zaczął mag.

– Magii? – uniósł brew Wilhelm. – Prawo jasno określa, jak w takich sytuacjach postępować. Mag był zarejestrowany?

– Nie, panie – odpowiedział Samael spokojnie.

– W takim razie sąd zajmie się jego losem. Nie rozumiem, dlaczego zawracasz mi głowę takimi drobiazgami.

– To nie drobiazg – odparł mag, prostując się. – W chwili, gdy wyczułem impuls, wysłałem Maga Koltera, by odnalazł winnego. Zdołał ustalić, że był to młody mężczyzna, jednak aura była doskonale zamaskowana. To rzadkie.

Baron zmrużył oczy. – I co dalej?

– Kolter nie chciał ryzykować konfrontacji. Wysłał jednego ze swych uczniów, aby śledził podejrzanego – mówił Samael. – Obserwacja trwa. Chłopak nie ma pojęcia, że ktoś patrzy mu na ręce.

– Hm – mruknął Wilhelm, siadając ciężko na tronie. – Kim jest ten młodzieniec?

– Na razie wiemy tylko, że interesował się wydarzeniami w klasztorze Rennen – Samael zawahał się na moment. – Pytał o szczegóły.

Te słowa zmieniły wszystko. Baron poderwał się gwałtownie, a jego twarz spochmurniała.

– Co powiedziałeś?

– O Rennen, panie. – Samael skinął głową. – Zapytał o najazd i armię.

– To stara sprawa – baron zaczął krążyć po sali, nerwowo zaciskając dłonie. – Nikt obcy nie powinien o tym wspominać. Jeśli ktoś grzebie w przeszłości, to może oznaczać kłopoty.

– Możliwe, że to przypadek – próbował uspokoić go mag.

– Przypadek? – Wilhelm zatrzymał się i spojrzał ostro na Samaela. – W Havaki nie ma przypadków. Postaw wszystkie nasze siły w gotowości. Nie spuszczajcie ich z oczu. Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli – wiesz, co robić.

– Tak jest – odparł mag, skłonił się i wyszedł z sali.

Baron pozostał sam, wpatrując się w migotliwe odbicia świec na złoconych kaflach.

*

– Jeszcze raz, co zrobiłeś? – Tom podniósł się gwałtownie, jakby nagle zabrakło mu powietrza. Głos, zwykle spokojny i opanowany, teraz brzmiał ostro i twardo.

Jeffrey wzruszył ramionami, opierając się niedbale o ścianę. – Rzuciłem nożem w taki sposób, że poleciał idealnie w sam środek i się odbił. Szkoda, że nie widzieliście ich min! – parsknął śmiechem, zupełnie nie rozumiejąc ciężaru sytuacji.

– I użyłeś przy tym magii? – Tom zmrużył oczy, w jego głosie nie było już ani odrobiny cierpliwości.

– No tak… ale tylko trochę – odpowiedział beztrosko Jeffrey, jakby mówił o odrobince soli wrzuconej do zupy.

Tom aż poczerwieniał. – Nazwać cię głupim, to jak powiedzieć, że łajno śmierdzi. To nie jest „tylko trochę”!

– A o co ci teraz chodzi? – Jeffrey rozłożył ręce, robiąc niewinną minę.

– Charon – Tom odwrócił się gwałtownie do towarzysza. – Powiesz coś, czy dalej będziesz siedział jak posąg?

Charon siedział pod ścianą, dłonie splecione, spojrzenie wbite w podłogę. Kiedy się odezwał, jego głos był chłodny i spokojny, ale niósł w sobie ciężar, który natychmiast uciszył pokój. – Jeden z magów cały czas skanuje miasto. Czułem to już wczoraj. A od rana… mam dziwne wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Wytropili nas. Przynajmniej musimy założyć, że tak właśnie jest.

Jeffrey aż się wzdrygnął. – O tym nie pomyślałem – przyznał, nerwowo drapiąc się po karku. – Naprawdę nie wiedziałem. To była dosłownie odrobinka magii, moment. Nikt normalny by tego nie zauważył.

– Ale zauważył – warknął Tom. – I teraz przez twoją „odrobinkę” siedzimy w potrzasku.

– Wystarczyło, żeby mag na wieży poczuł impuls – dodał Charon spokojnie. – Maskujemy się perfekcyjnie, ale kiedy ktoś z nas odsłoni się, choćby na chwilę… ślad zostaje. Tego się nie cofnie, Jeff.

W pokoju zapanowała cisza, przerywana tylko odgłosem kroków ludzi na ulicy za oknem i skrzypieniem starej belki w suficie. Jeffrey spuścił wzrok, a jego pewność siebie gdzieś zniknęła.

– Teraz już i tak za późno – kontynuował Charon, tonem niepodlegającym dyskusji. – Musimy się zastanowić, co dalej. Każdy nieprzemyślany ruch może nas zdradzić jeszcze bardziej.

Tom zacisnął pięści, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego odetchnął głęboko. – Siedzimy w pokoju. Ani kroku na zewnątrz, dopóki nie ustalimy nowego planu.

Dalszy dzień dłużył się okropnie. Czterech ścian nie dało się oszukać ani piwem, ani rozmową. Każdy z nich czuł, że czas płynie zbyt wolno, a nad miastem zbiera się burza. Jeffrey, zwykle pełen energii i żartów, teraz przesiadywał w ciszy, bawiąc się nożem, jakby sam musiał przegryźć własne poczucie winy. Tom co chwilę podchodził do okna, lustrując ulicę, jakby spodziewał się, że lada moment ktoś zapuka do drzwi. Tylko Charon zdawał się niewzruszony – zamknięty w sobie, spokojny, z dłońmi splecionymi na kolanach, gotów, gdyby zaszła potrzeba, w jednej chwili działać.

Improwizacja – to było słowo, którego nikt nie chciał wypowiedzieć na głos, a które wisiało w powietrzu niczym ostrze nad karkiem.

*

 

Dźwięk dzwonu z kościelnej wieży oznajmiał wszystkim, że dzień się skończył i rozpoczyna się noc. To był ich znak. Pierwszy z pokoju wyszedł Jeffrey. Zbiegł szybko schodami z piętra na parter do biesiadnej części karczmy, by po chwili wyjść na ulicę. Chłodne powietrze wieczoru uderzyło go w twarz, kiedy rozejrzał się dookoła i ruszył przed siebie w stronę pałacu.

Następny był Tom, który ruszył w ślad za przyjacielem, trzymając się odpowiednio z tyłu. Ostatni czekał Charon – wyczekiwał sygnału od Toma. O ile Tom i Jeffrey robili za przynętę, Charon miał zadanie trudniejsze: dostać się do pałacu możliwie najciszej, by wykonać swoje zadanie bez niepotrzebnego rozgłosu.

Dzięki opowieściom Toma i wcześniejszemu spacerowi po mieście, Jeffrey bez trudu odnalazł alejkę prowadzącą ku pałacowi. Mijał wciąż otwarte stragany, na których gaszono ostatnie lampy oliwne. Przekupnie zwijali płótna, a znużeni rzemieślnicy ciągnęli za sobą wozy pełne narzędzi i niedokończonych towarów. Echa dzwonu rozlewały się szerokimi ulicami kupieckimi, niosły po dzielnicach rzemieślniczych, by w końcu odbić się od murów twierdzy barona i zamilknąć w ciemnościach bocznych zaułków.

Jeffrey szedł spokojnym krokiem w stronę potężnej, drewnianej bramy pałacu. Nikt nie stawał mu na drodze, lecz czuł na sobie niespokojne spojrzenia przechodniów i – co ważniejsze – wzrok kogoś ukrytego. Kogoś, na kogo właśnie czekał.

Zbliżając się, dostrzegł wyraźnie sylwetki strażników. Było ich sześciu, wszyscy w lekkich, stalowych zbrojach pokrytych runicznymi symbolami.

„A więc to są ci specjalni rycerze do walki z magami” – pomyślał, a na jego twarzy zagościł lekki, szelmowski uśmiech.

– Ej! Wy tam! – krzyknął. – Zatańczymy?

Zbrojni natychmiast zwarli szyk. Dwóch wysunęło się naprzód z tarczami i mieczami. Kolejnych dwóch skryło się za nimi z kuszami gotowymi do strzału. Pozostała dwójka, uzbrojona w halabardy, osłaniała boczne flanki.

„A więc czas na przedstawienie” – pomyślał Jeffrey. Wzniósł ręce wysoko, po czym z impetem opuścił je w dół.

Z nieba, z wielkim hukiem, spadły pioruny, mieniące się bielą i błękitem. Z trzaskiem uderzyły w grupę rycerzy. Lecz mimo potęgi ataku zbrojni przyjęli całe uderzenie na tarcze, które w ostatniej chwili skierowali ku górze. Runiczne symbole rozjarzyły się czerwienią, rozpraszając błyskawice i pozostawiając jedynie oślepiające iskry.

Z huku, który wstrząsnął całą alejką, dało się słyszeć jedno wyraźne polecenie. Kusze wystrzeliły, a bełty pomknęły w stronę Jeffreya. Chłopak stał niewzruszony, jakby nie zamierzał nawet drgnąć. Dopiero w ostatniej chwili wyciągnął dłonie do przodu. Z palców trysnęły dwa drobne pioruny, które przecięły powietrze i roztrzaskały nadlatujące bełty. Resztki drzewców przeleciały mu tuż obok głowy, a on uśmiechnął się po raz kolejny – tym razem szerzej, bardziej drapieżnie.

– W końcu się pokazałeś… – rzucił, spoglądając na postać, która właśnie wysunęła się przed strażników.

Młody mag, ubrany w czerwony płaszcz wyszywany złotymi symbolami barona, zrobił krok naprzód. – Ja się nim zajmę – wyszeptał, ledwo odrywając usta. – Wy wezwijcie posiłki i zmobilizujcie cały pałac do obrony. Pozostali mogą być gdzieś w pobliżu.

Skupił wzrok na stojącym przed nim chłopaku z rozwichrzoną, złotą czupryną. – Za atak na pałac i inne zbrodnie zostajesz skazany na śmierć. Rozumiesz, co to oznacza?

– Już nie mogę się doczekać – odpowiedział Jeffrey, a w jego oczach zapłonęło radosne, szalone światło.

*

 

Tom obserwował wszystko z oddali. Pioruny rozświetlały noc, a huk wystrzałów zdradzał, że Jeffrey rozpoczął swoją część przedstawienia.

– Czas na mnie – pomyślał.

Zamknął oczy i skupił się. Wokół wyczuł sześć punktów świadomości – strażników obserwujących alejkę. Wysłał ku nim mentalny impuls, czysty i szybki jak błyskawica. Głowy eksplodowały bólem, a ciała osunęły się na ziemię. Nie zabijał – nie był tu po to. Obudzą się z potwornym bólem głowy, ale żywi.

Po chwili z mroku wyłoniła się sylwetka. Starszy mag o siwych włosach z twarzą pooraną głębokimi zmarszczkami i czarnymi oczami – zimne jak stal – które wbiły się w Toma z lodowatą przenikliwością. Czerwona szata wyszywana złotymi symbolami barona lśniła w nocnym świetle. Samael.

– Kim jesteś i czego chcesz? – spytał chłodno.

– Czy to ważne? – Tom uniósł ręce. – I tak za złamanie prawa czeka mnie śmierć.

Samael skinął głową. – Masz rację.

Mag rzucił się do ataku. Poruszał się z zaskakującą jak na swój wiek szybkością, każdy ruch był precyzyjny, jakby ćwiczony przez dziesięciolecia. Cios pięścią, kopnięcie – Tom przyjmował je na gardę, kontrując własnymi uderzeniami. Walczyli jak wojownicy, a nie magowie. Samael najwyraźniej nie chciał jeszcze używać magi. Może zamierzał pojmać go żywcem. A może po prostu był pewien, że nie potrzebuje magii, by go zniszczyć.

Było to złudne myślenie.

Siwobrody wykonał nagle serię pieczęci, a wokół nich opadła gęsta, mleczna mgła. Zrobiło się lodowato. Chłód wdzierał się w płuca, a powietrze gęstniało, utrudniając każdy ruch. Tom czuł, jakby powietrze samo stało się jego wrogiem. Kolejny cios spadł nagle – prosty w głowę, potem potężne kopnięcie w bok. Tom zatoczył się i padł na kolano, z trudem łapiąc oddech.

Samael doskoczył błyskawicznie. Rzucił go na ziemię, kolanem przygniatając klatkę piersiową a dłonią ściskając szyję. W drugiej dłoni formował już wirującą kulę powietrza, której energia pulsowała z niebezpiecznym sykiem.

Tom jęknął, ale w ostatniej chwili złapał jego nadgarstek.

Mentalna fala eksplodowała prosto w umysł przeciwnika. Samael zachwiał się, jego oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu, a potem runął bezwładnie obok niego. Mgła rozproszyła się powoli, ustępując miejsca chłodnemu, spokojnemu powietrzu.

Tom otarł krew z ust. Kolana uginały mu się pod ciężarem walki, a serce biło szybciej, niżby chciał. Wiedział, że tylko ułamek sekundy dzielił go od śmierci – gdyby mentalna fala zawiodła, byłoby po wszystkim.

Spojrzał na nieprzytomnego Samaela i wyszeptał cicho, prawie ze zdziwieniem.

– Było blisko.

*

Charon w myślach usłyszał echo Toma – znak, na który czekał. Dobiegło go akurat wtedy, gdy zbliżał się do północnej strony pałacu. Przyspieszył kroku, nadal pozostając w cieniu nocy. Do muru otaczającego rezydencję dzieliło go już tylko kilka kroków. Zatrzymał się, wciągnął powietrze, zamknął oczy. W jednej chwili uspokoił serce, pozwolił myślom zamilknąć i wyobraził sobie siebie stojącego na murach. Spokój. Pustka. Chłód powietrza.

Ułamek sekundy później jego sylwetka migotała już na szczycie muru. Teleportacja wykonana z taką precyzją, że ani kamień, ani mech pod jego stopami nie drgnęły.

Patrząc w dół, dostrzegł dziedziniec – boczne wejście do sali audiencyjnej strzeżone przez dwóch strażników.

Powtórzył manewr.

Zmaterializował się tuż przed nimi, a zdumione twarze strażników nie zdążyły nawet wyrazić strachu. Charon wykonał ledwie gest dłonią – potężny podmuch powietrza cisnął nimi o mur, pozbawiając przytomności.

Podszedł do drzwi. W otwartej dłoni zawirowała bladoniebieska kulka powietrza, buzująca energią jak miniaturowy sztorm. Charon cisnął nią w wrota. Drewno rozprysło się w drzazgi, a echo wybuchu potoczyło się korytarzami pałacu.

Wnętrze przywitało go szóstką strażników z mieczami. Zaskoczeni, ale gotowi. Charon przymknął powieki i skoncentrował się. Jego ciało spowiła biało-niebieska aura, przypominająca setki maleńkich piorunów, wijących się nerwowo jak roje świetlików. W powietrzu czuć było zapach ozonu.

Strażnicy spojrzeli po sobie, ale nim zdążyli się przegrupować – Charon poruszył się. Zniknął im z oczu, pozostawiając jedynie smugę elektrycznego światła. Był między nimi, nim ktokolwiek zdążył krzyknąć. Aura zrobiła swoje: jeden po drugim padali, porażeni błyskawicami. Po kilku sekundach korytarz wypełniały tylko ciała nieprzytomnych strażników i cichy syk elektryczności, która gasła na jego skórze.

Dezaktywował aurę, a wraz z nią zniknął trzask energii. Ruszył dalej.

Za następnymi drzwiami kolejne korytarze, schody – i następna para strażników. Tym razem Charon postanowił inaczej. Zmaterializował w dłoniach swoje katany: długą, prowadzoną klasycznie, i krótką, skierowaną ostrzem w dół. Obie natychmiast okryła elektryczna poświata.

Pierwszy z przeciwników runął na niego z uniesionym mieczem. Charon wykonał unik i kontratakował ruchem tak szybkim, że nie dało się go uniknąć. Trafił w zbroję, która wydała tylko głuchy dźwięk. Ostrze nie przecięło metalu, lecz wyładowanie sparaliżowało napastnika, posyłając go na ziemię. Drugi spróbował z wartowników długo nie czekał. Rzucił się w desperackim ataku. Jego miecz zetknął się z krótką kataną, a błysk elektryczności eksplodował między ostrzami. Strażnik wrzasnął, upuścił broń, a w miejscu kontaktu pozostała tylko poparzona, drgająca ręka.

Charon wykorzystał moment. Kopnięcie prosto w tors cisnęło przeciwnika na kamienną ścianę. Chwilę później przyłożył mu długą katanę do gardła.

– Prowadź do barona. Albo giń.

– Panie, proszę… ja mam żonę, dzieci… – wysapał rycerz, trzęsąc się cały.

– Więc chyba masz jeszcze dla kogo żyć – odparł chłodno Charon. – Prowadź.

Strażnik kiwnął głową i ruszył przodem, prowadząc go przez plątaninę drzwi, korytarzy i krętych schodów. Strach wyciekał z niego z każdym krokiem.

– To… tutaj – wydusił wreszcie, wskazując na ciężkie drzwi.

– Właź – Charon skinął głową. – Jeśli kłamiesz, zginiesz.

Obaj weszli do okazałej komnaty.

Na jej końcu, przy wielkim oszklonym oknie wychodzącym na nocne niebo, stała wysoka postać.

Wilhelm von Gloeden nie odwrócił się od razu, jakby spodziewał się gości. Charon puścił strażnika wolno; skinął mu, by odszedł.

– Jak mniemam – odezwał się baron spokojnym głosem – to ty stoisz za tym barbarzyńskim atakiem na mój dom?

– Tak. Mamy do pogadania – Charon również mówił cicho, bez gniewu, bez drżenia.

– Czemu miałbym rozmawiać z kimś takim jak ty?

– Bo do tej pory nikt jeszcze nie zginął – odparł beznamiętnie. – W tej chwili to od ciebie zależy, czy ten stan rzeczy się zmieni.

Wilhelm odwrócił się. Zobaczył przed sobą młodego mężczyznę o twarzy niepokojąco smutnej, przygaszonej, a zarazem obcej.

– Chodzi o klasztor w Rennen, prawda? – spytał nad wyraz spokojnie.

– Widzę, że jesteś dobrze poinformowany. – Oczy Charona błysnęły chłodno. – Mów wszystko, co wiesz.

*

Młody mag w czerwonym płaszczu, wyszywanym złotymi symbolami, wykonał pierwszy ruch. Złożył dłonie w pieczęć, kciukiem i palcem wskazującym uformował okrąg i energicznie dmuchnął. Z jego ust wyleciała kula ognia wielkości beczki, sunąc w stronę Jeffreya niczym spadająca gwiazda.

Chłopak o złocistej czuprynie uśmiechnął się szaleńczo, jakby tylko na to czekał. Szybko uniósł dłonie i przed nim rozbłysła elektryczna tarcza, przypominająca przezroczystą kopułę, na której płomień rozprysł się tysiącem iskier. Nie czekał na rozwój wydarzeń – z palców jego dłoni wystrzelił wąski, oślepiający promień błyskawicy, który pomknął ku Kolterowi.

Mag jedynie machnął ręką. Z jego dłoni buchnął podmuch ognia, który połknął piorun i zgasł, jakby nigdy go nie było.

Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem i mocą. Pioruny trzaskały, ogień ryczał, powietrze drżało, a ziemia wokół nich pękała od natężenia energii. Jeffrey tańczył wśród błyskawic, śmiejąc się, gdy z nieba spadały kolejne gromy. Kolter, chłodny i metodyczny, odpierał każdy atak spokojnymi gestami dłoni, jego aura płonęła czerwienią jak żarzące się węgle.

I wtedy sytuacja się zmieniła. Dwóch strażników obeszło Jeffreya z boków, celując kuszami. Runiczne symbole na ich tarczach jarzyły się krwistą barwą.

– Tylko spróbuj! – ryknął Jeffrey, widząc bełty nadlatujące z dwóch stron. Skrzyżował ręce na piersi, dłonie skierował ku strzałom i w ostatniej chwili posłał w nie błyskawiczne impulsy. Powietrze przeszył huk, a odłamki drewna i żelaza posypały się na bruk.

Ten moment nieuwagi kosztował go jednak drogo. Kolter wykorzystał lukę i cisnął w niego ognisty pocisk, wielki jak głaz. Jeffrey zdążył wznieść tarczę, ale siła eksplozji porwała go w tył i cisnęła o ziemię. Przetoczył się po bruku, wstał na kolano, sapiąc i ocierając krew z wargi.

W głowie zabrzmiał mu głos Charona: „Postarajcie się nikogo nie zabić”.

– Taaak… postarajmy się nie zginąć – mruknął pod nosem, krzywiąc się w uśmiechu.

Był w pułapce: naprzeciw mag ognia, z boków strażnicy w runicznych zbrojach. Jeffrey wiedział, że nie może tego przeciągać. Skupił się, a jego dłonie zadrżały od energii. Z nieba spadła grad błyskawic – nie pojedyncze uderzenia, lecz cała lawina jasnych gromów.

Strażnicy nie mieli szans. Runiczne tarcze chroniły przed magią bezpośrednią, ale nie przed oślepiającym światłem i huku tak wielkiej serii. Padli na ziemię, krzycząc z bólu i trzymając się za oczy.

Jeffrey parsknął śmiechem.

– No to czas na ciebie, mój czerwony przyjacielu.

Pod jego stopami rozbłysły kręgi energii, a z dłoni wyskoczyły dwie zmaterializowane sylwetki – lwiątka utkane z błękitnych piorunów. Bestie zawarczały i rzuciły się naprzód, szarpiąc Koltera za ramiona i nogi. Ich elektryczne kły wbijały się w ciało, paraliżując mięśnie.

Kolter próbował kontratakować, ale jego gesty stały się chaotyczne, a usta drgały. Zawarczał, targnął się jeszcze na oślep, lecz potężny wstrząs poraził go do reszty. Padł nieprzytomny, a lwiątka rozproszyły się w powietrzu jak iskry gasnące w deszczu.

Jeffrey oparł się na kolanie, ciężko dysząc, ale w oczach miał triumfalny błysk.

– Długo ci to zajęło – dobiegł znajomy głos. Tom wyszedł z cienia, otrzepując dłonie, jakby właśnie skończył prozaiczną czynność.

– Ci ludzie są naprawdę upierdliwi – odparł Jeffrey, zadzierając głowę. – Ciekawe, jak idzie Charonowi.

Trzask dochodzący od strony bramy przerwał im rozmowę. Obaj odwrócili się w stronę wejścia, gdzie ciężkie wrota runęły z zawiasów.

Zamiast kolejnych strażników, w progu stała smukła, chuda sylwetka o smutnych oczach. Charon rozejrzał się spokojnie, jakby przyszedł na spacer.

– Widzę, że skończyliście. Wszyscy żyją?

– Tak, ale niektórzy przez kilka dni nie wstaną z łóżek – uśmiechnął się Jeffrey.

– A tobie, Charon, jak poszło? – spytał Tom.

– Wszystko zgodnie z planem. Możemy stąd spadać.

Charon podszedł do nich, wyciągnął dłonie i objął braci. W jednej chwili ich sylwetki zamigotały – i zniknęli w mroku nocy.

Koniec

Komentarze

Charonie19, jeśli to tylko drugi rozdział, a nie opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Charonie19, jeśli to tylko drugi rozdział, a nie opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Jasne, już zmienione

Dziękuję. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka