
Ted spojrzał na zegarek i uśmiechnął się – po raz pierwszy od wypadku zdążył ze wszystkim przed siódmą. Wyłączył ekspres i nalał sobie kawy, pogwizdując sobie wesoło I like Ike, you like Ike, everybody likes Ike! (nie, żeby kiedykolwiek głosował na Republikanów, ale akurat ta piosenka bardzo mu się spodobała). Śniadanie czekało już na stole – nic, tylko siadać i jeść, chociaż ze dwa tosty, potem tylko zawiązać krawat, wziąć aktówkę i biegiem na postój taksówek. Która godzina? No dobra, może jednak bez śniadania, kawa powinna wystarczyć – najwyżej wyskoczy na lunch z Thompsonem. Na Boga, gdzie ta pasta do butów? Jeszcze szalik. Łyk kawy. Rękawiczki? Zaraz.. No tak, w kieszeni płaszcza. I kapelusz. Jest? Jest. W porządku. Everybody likes Ike!
Punktualnie o siódmej Ted przekręcił klucz w zamku i odwrócił się w stronę furtki, za którą stała niewyraźna postać. Zbliżył się nieco zaskoczony (gość o tej porze?) do niskiego, krępego faceta w zielonooliwkowym mundurze, mocującego się z zardzewiałym ryglem.
– Przepraszam, pan do mnie?
Facet odskoczył. Najwyraźniej był tak zaabsorbowany grzebaniem przy ryglu, że nie usłyszał kroków Teda.
– Cholera, przestraszyłeś mnie – sapnął mężczyzna. – Jak to się w ogóle otwiera, Ed? Stoję tu już od kwadransa.
– To chyba pomyłka – odparł zaskoczony Ted. – Jeśli szuka pan Eda, to dwie ulice dalej…
– Uff, chyba puściło! – mężczyzna zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na zdziwionego rozmówcę. – Dobra, Ed, wracaj do środka. Nie uśmiecha mi się tu stać i marznąć, pogadamy w domu.
– Proszę pana, tu nie mieszka żaden Ed. Sugeruję…
– Sugeruję wrócić do środka – warknął nieznajomy. Uchylił połę munduru i pokazał Tedowi dziwny przedmiot zatknięty za pas, coś jakby pistolet, ale srebrzysty, obły i – co najdziwniejsze – pozbawiony cyngla. – Nie żartuję.
W jadalni unosił się jeszcze aromat kawy. Nieznajomy usiadł przy stole i przysunął do siebie talerz z nietkniętymi tostami, jak gdyby wpadł z wizytą do starego kumpla.
– Siadaj, Ed – mruknął. – Co cię podkusiło, żeby uciekać aż do… Czekaj… Dokąd to cię przywiało? Pięćdziesiąty pierwszy? Drugi? Wyglądasz komicznie w tym wdzianku.
Ted usiadł na rogu kanapy, czując, że zaraz dostanie ataku paniki. Po raz pierwszy w życiu został napadnięty i to przez szaleńca. Rzucił okiem na ubiór nieznajomego – bez wątpienia były wojskowy, choć mundur nie pozwalał stwierdzić, gdzie ów mężczyzna służył. Pewnie weteran wojny światowej – można pójść o zakład, że wyzwalał niemieckie obozy i postradał rozum.
– Przepraszam pana, ale nie rozumiem…
– No, no, już nie rżnij głupa – zaśmiał się facet, sięgając po zimnego tosta z jajkiem i bekonem. – Wiesz, od jak dawna cię szukamy? Sprawdzaliśmy całe ostatnie stulecie. Nawet nie masz pojęcia, ile to pieprzenia z tymi przestarzałymi technologiami – im dalej w przeszłość, tym gorzej. Już zapomniałem, że kiedyś stosowało się rygle przy furtkach, zamiast paneli dotykowych. Czemu akurat wybrałeś pięćdziesiąty drugi?
– Ale co pięćdziesiąty drugi?
– No rok. Ed, przestań udawać idiotę. To koniec, rozumiesz? Złapaliśmy cię.
Mężczyzna przełknął głośno ostatni kęs tosta i sięgnął za pazuchę. Ted odruchowo zacisnął powieki, spodziewając się, że zaraz padnie strzał z tego czegoś, ale zamiast tego czegoś nieznajomy wyjął spod poły munduru plik kartek.
– Wybacz, że takie pomięte. Biegam z nimi od lat siedemdziesiątych. No, śmiało – podsunął kartki Tedowi – bierz i czytaj.
Ted chwycił kartki drżącymi rękami i spojrzał na nagłówek.
NAKAZ WERYFIKACJI.
Poniżej trzy fotografie, przedstawiające jego samego: lewy profil, prawy profil i en face. Dalej tekst, coś na kształt wypełnionego formularza.
OBIEKT: ONTOID KLASY „ALEF” (KOPIA)
NUMER IDENTYFIKACYJNY: ALEF-1311-12-16
NAZWA: EDWARD COOPER
WARIANTY: WARREN COOPER, WARREN NELSON, ISAAC KELLOGG (przekreślone, obok ktoś dopisał ołówkiem: „zlikwidowano”), JOHN E. TERREY, THEODORE HUGHES (podkreślone dwiema grubymi liniami), ANDREW LEWIS
STATUS: NIEBEZPIECZNY
– To jakiś żart? – rzucił po chwili Ted, wpatrując się w swoją (swoją?) twarz na fotografiach. Raz jeszcze utkwił wzrok w podkreślonym THEODORE HUGHES i przewrócił stronę.
– Już mówiłem, że nie żartuję – odparł nieznajomy.
Kolejna kartka przedstawiała coś w rodzaju odbitki legitymacji z dołączonym zdjęciem (Tak, to ten dziwak!):
UPOWAŻNIENIE WERYFIKACJI
DOT.: ALEF-1311-12-16 (E. Cooper)
WERYFIKATOR: 99C
Pieczątka: [ZAAKCEPTOWANO]
Jakaś parafka.
– Możesz mi nadać jakąś nazwę, jeśli chcesz – powiedział nieznajomy, wstając od stołu. – Mów mi Chuck, Bob, Mike. Obojętnie, to bez znaczenia. Chociaż kultura nakazywałaby mówić „panie weryfikatorze”, ale, wybacz za szczerość, nie spodziewam się kultury po ontoidach klasy alef. Dobra, miejmy już to za sobą. Przeczytałeś?
Ted pokiwał głową, nadal niczego kompletnie nie rozumiejąc. Dobry Boże, a jeśli to ktoś z Federalnego Biura Śledczego? Doszło do fatalnej pomyłki, może ktoś mnie uznał za, nie wiem, sowieckiego szpiega, to stąd ten mundur, to stąd te dziwne dokumenty, dobry Boże, przecież jestem wzorowym obywatelem, przecież nigdy nie nawiązałem żadnych kontaktów z nikim podejrzanym, przecież…
– Przeczytałeś czy nie?
Kolejne kiwnięcie.
Chuck / Bob / Mike sięgnął do kieszeni munduru i wyciągnął metalowy przedmiot wielkości pudełka zapałek. Przyłożył do niego palec wskazujący i zaczął mamrotać:
– Weryfikator 99C, przechodzę do procedury. Obiekt znajduje się tuż przede mną, sprawia wrażenie spokojnego. Jest w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, znaleziony w październiku. Daty dziennej nie znam, ale mogę podać godzinę: siódma zero-zero. Upoważnienie przeczytał.
Ted odruchowo spojrzał na zegar i zaskoczony stwierdził, że Chuck / Bob / Mike mówi prawdę – wskazówki zatrzymały się dokładnie na godzinie siódmej. Zepsuł się? Ukradkiem wyjął zegarek kieszonkowy i rzucił okiem: też siódma. To niemożliwe, przecież siódma była kilka minut temu, akurat, gdy zamykałem drzwi wejściowe.
– Uruchamiam aletheion. Zakres tolerancji dla testu ontycznego ustawiony zgodnie z instrukcją na +/-5 procent.
Odłożył pudełeczko na stół i wyszarpnął zza pasa srebrzysty „pistolet”, którym wycelował w głowę Teda.
– Dobra, Ed – zachichotał. – Teraz zobaczymy, czy jesteś prawdziwy.
Prawdziwy? No tak, chcą potwierdzić jego tożsamość!
– Proszę pana, ja naprawdę nazywam się Ted Hughes, może to potwierdzić mój szef, Ben Thompson. Niech pan zadzwoni do Thompson’s Commercial Agency i poprosi go do telefonu. Dlaczego cały czas myśli pan, że…
Błysnęło oślepiająco białe światło i Ted natychmiast poczuł, jak jego całe ciało wibruje. Niemal dokładnie tak, jak w chwili wypadku sprzed miesiąca, gdy poraził go prąd – tym razem jednak nie czuł bólu, ale przyjemne ciepło. Chuck / Bob / Mike gapił się natomiast na „pistolet” i mrużył oczy, jakby… z dezaprobatą?
– Nieźle, kopia prawie nieodróżnialna od oryginału. Ale spokojnie, cholerny ontoidzie, zaraz zweryfikujemy – warknął.
Przerwa. Za moment kolejne uderzenie światła, wibracje – tym razem znacznie silniejsze. Ted poczuł, że powoli zaczyna tracić przytomność.
– No, dalej… Dalej, chodź tu, Ed. I tak już cię znaleźliśmy. Wyłaź i wracaj do domu.
Więcej światła, mniej rzeczywistości.
– Niech cię diabli, Ed – usłyszał zniekształcony głos. – Ty jesteś prawdziwy? Naprawdę prawdziwy?
Zapadł w ciemność.
Świt był deszczowy i chłodny. Ted stanął na tarasie i wciągnął głęboko powietrze do płuc – świeże, dobre powietrze. Rozsądnie będzie jeszcze wrócić po parasol – stwierdził. Rzucił okiem na zegarek: za dwie siódma. Może jednak nie będzie padać?
Cześć, Dragonides
Polowanie i podróże w czasie, dobry klimat, i zręcznie napisany szort. Chciałbym przeczytać rozwinięcie tego tekstu.
Klik ode mnie.
Pozdrawiam
Zgrabna i ładnie, dobrze napisana scenka. Niestety zostawia czytelnika ze samymi domysłami, o co komu tutaj chodzi, kto jest kim i dlaczego. Czyli – jest początek, brak rozwinięcia.