
Howard Dodds jako szef był nader wyrozumiały, ale tym razem jego cierpliwość się skończyła. Zwinął kartki w kulkę i wrzucił ze złością do kosza na śmieci.
– Co też sobie pani wyobraża, pani Collins? – wrzeszczał. – Poprosiłem panią o raport miesiąc temu. Miesiąc! Nie tydzień, nie dwa, ale cały miesiąc! I po miesiącu dostaję takie… Takie… Takie coś!
Chwycił leżący na biurku długopis i cisnął nim w zapłakaną sekretarkę.
– Przecież sam pan mówił, że woli pan krótsze, bardziej zwięzłe formy… – próbowała się bronić Beth Collins. Otarła łzę i pociągnęła nosem.
– Krótsze w treści. Treści! Rozumie pani? A tu nie ma żadnej treści, tylko jakiś bełkot. Oczekiwałem konkretów! – huknął, akcentując każdą sylabę ostatniego słowa. – Zbliża się koniec roku, a my nadal nie wiemy, ilu skazańców przyśle nam tu więzienie stanowe. I co to w ogóle miało znaczyć to… Zaraz… – podszedł do kosza i wygrzebał pomięty raport. – O! Mam. „Kalibratory III i IV wydają się sprawne”. Jak to wydają się? Jeśli miała pani wątpliwości podczas kontroli, to trzeba było zadzwonić po federalnych serwisantów!
Westchnął ciężko, po czym podszedł do pani Collins i delikatnie ujął jej ramię.
– Przepraszam, że rzuciłem w panią długopisem. To nie powinno się wydarzyć – chrząknął. – Który dzisiaj jest?
– Dwudziesty ósmy.
Dodds opadł ciężko na fotel.
– No to nawet nie ma co dzwonić do Waszyngtonu. Przerwa świąteczna.
Spojrzał na sekretarkę i przez moment zrobiło mu się nawet jej żal.
– Trudno, jakoś sobie poradzimy. Złego diabli nie biorą, co nie? Niech pani idzie już do domu, Collins. Do zobaczenia w nowym roku. Zdrowia, szczęścia, pomyślności. Do widzenia.
-
Jak na styczeń pogoda była całkiem niezła. Pięciu skazańców ubranych w fioletowe uniformy stało przed wejściem do Centrum Resocjalizacyjnego, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Zgodnie z regulaminem nie wolno było im rozmawiać, ale w dzień kalibracji żaden z pilnujących ich funkcjonariuszy nie zwracał już na to uwagi.
– Myślicie, że to bolesne? – zagadnął najwyższy z więźniów.
– A jakie to ma znaczenie, Pitt? – odpowiedział stojący za nim brodacz. – I tak umrzesz. Nawet gdyby bolało cię jak diabli, to i tak po chwili przestaniesz o tym pamiętać.
– Jak to „umrzesz”? – pisnął dwudziestokilkuletni blondynek. – Przecież karę śmierci zamieniono nam na kalibrację.
– No a jakie to ma znaczenie? – powtórzył brodacz. Starał się nie okazywać strachu, ale nie wychodziło mu to najlepiej. Strzelił palcami. – Co to za różnica, czy usmażą cię na krześle elektrycznym czy skalibrują – efekt jest dokładnie taki sam.
– Pieprzysz głupoty – odparł Pitt, ten najwyższy. – Chyba jest różnica między śmiercią ciała a śmiercią duszy.
– Raczej „umysłu” – wtrącił się więzień o aparycji księgowego. – Dusza jest nieśmiertelna. Chociaż dla takiego, prawda, Kartezjusza, było to w zasadzie jedno i to samo.
– Och, zamknij się już, Badgers – żachnął się brodacz. – Jezu, jak dobrze, że za godzinę już zapomnę o twoim bełkocie. Wystarczająco się tego nasłuchałem w celi.
– Coś czuję, że jeszcze się tego nasłuchasz – odrzekł piąty więzień, który dotąd milcząco przysłuchiwał się rozmowie. – Kalibratory często pozostawiają wiedzę zdobytą na państwowych uczelniach, zwłaszcza, jeśli skazany miał potem jakieś doświadczenie z pracą naukową.
– No to profesorek może być spokojny – stwierdził blondynek.
-
Dodds nigdy nie tracił czasu na zbędne przemówienia. Gdy wprowadzono skazańców do przedsionka Centrum, otaksował wzrokiem każdego z osobna i od razu przeszedł do rzeczy.
– Williamie Badgers, Alvinie Cooney, Chesterze Pitt, Josephie Spencer, Peterze Wickes – odczytał nazwiska więźniów z pomiętej kartki. – Bądź to osobiście, bądź za pośrednictwem prawnika złożyliście wnioski o zamianę kary śmierci na karę pozbawienia tożsamości. Gubernator stanu New Jersey zapoznał się z opinią waszych wychowawców i rozpatrzył wnioski pozytywnie (Jezu – pomyślał – po co ta czcza gadanina, przecież to wszystko oczywiste, skoro ich tu przywieźli). Zgodnie z prawem macie godzinę na napisanie listu pożegnalnego, arkusz papieru kancelaryjnego oraz ołówki znajdują się w salach od A3.0 do A3.5. Pytań nie przewiduję. Sierżancie! – huknął na stojącego obok funkcjonariusza. – Odprowadzić.
Pomaszerował do sekretariatu, gdzie pani Collins podawała właśnie filiżankę kawy gościowi, staremu Benowi. Ben pracował przed laty jako serwisant federalny i będąc emerytowanym znawcą kalibratorów, pomagał od czasu do czasu Doddsowi w sprawach niewymagających wzywania speców z Waszyngtonu.
– Co, Howard, ptaszki w klatce?
– Pięciu. Powiedz mi lepiej, Ben, czy sprawdziłeś trójkę i czwórkę? W raporcie pani Collins… – tu spojrzał gniewnie na sekretarkę –…była mowa o tym, że wydają się sprawne. Ale sam wiesz najlepiej, że wydają się a są sprawne, to dość istotna różnica.
– Czy ja wiem… To znaczy tak, sprawdziłem. No i rzeczywiście wydają się sprawne, ja przynajmniej nie zauważyłem niczego niepokojącego. Jeden z modułów w trójce nadaje się co prawda do wymiany, ale to ten, co odpowiada za gust muzyczny. Więc spokojnie, Howard. Nawet, jeśli któryś John Newman zostanie fanem techno zamiast Beethovena, to nic się złego nie stanie.
– Za kogo ty nas masz, Ben – uśmiechnął się Dodds. – Już od lat nie korzystamy z modułów z zainstalowanym techno.
– One chyba w ogóle zostały wycofane jakoś trzy lata temu – wtrąciła się Beth Collins. – Większość dawców tożsamości i tak gustowała raczej w muzyce poważnej, więc nie było sensu produkować tych rzadko używanych.
Chwilę jeszcze pogadali o muzyce (kiedyś mi się trafił dawca, który za młodu grał w The Lawrence Welk Show), pogodzie (naprawdę ciepło, jak na styczeń) i życiu codziennym (jak tam ci mija życie emeryta, Ben?). Dodds spojrzał na zegarek.
– Wybacz, obowiązki wzywają. Musimy się zdzwonić na jakąś kolację, czy coś, wpadnij koniecznie z Evelyn. I pozdrów ją serdecznie.
– Jasne, chętnie wpadniemy w któryś weekend. Leć do swoich ptaszków.
-
Kiedyś jeden z funkcjonariuszy asystujących przy kalibracji zażartował: „czas na trwałą ondulację, sukinsyny!”. Rzeczywiście: kalibratory przypominały nieco stare, dobre suszarki hełmowe, które stanowiły wyposażenie każdego szanowanego zakładu fryzjerskiego w Newark. Skazańcy wyglądali w nich naprawdę zabawnie.
– Szybko coś dzisiaj idzie – uśmiechnął się Dodds. – Niech pan zobaczy, sierżancie, jedynka dochodzi do osiemdziesięciu procent, na dwójce prawie dziewięćdziesiąt. Trójka i czwórka po osiemdziesiąt pięć, ekspresowo.
– A piątka jak zwykle się ślamazarzy – westchnął funkcjonariusz, stukając palcem w ekran pokazujący czerwony napis „STAN KALIBRACJI: 60%”.
– Bo kalibruje jakiegoś profesora. Pewnie zostawi mu część wiedzy własnej, tak się czasami zdarza.
– A, tak. Słyszałem kiedyś o facecie z San Francisco, który po kalibracji nadal pracował jako wykładowca na uniwersytecie, tylko zmienił uczelnię.
Kolejne kilkanaście minut minęło we względnej ciszy, aż w końcu rozległo się głośne pikanie z kalibratora numer jeden.
– Ondulacja skończona – parsknął funkcjonariusz.
Dodds podszedł do fotela, na którym jeszcze do niedawna siedział morderca Chester Pitt, a od kilkudziesięciu sekund przykładny, wzorowy obywatel John Newman. Pierwszy z pięciu – pomyślał Dodds.
– Dzień dobry, John. Jak się czujesz?
Dawny Chester Pitt a obecnie John Newman zamrugał i potrząsnął głową.
– Ja… Przepraszam, najmocniej przepraszam. Trochę jestem zdezorientowany. Proszę mi wybaczyć, panie…
– Dodds. I proszę być spokojnym – to zupełnie naturalne. Ten pan… – wskazał na funkcjonariusza -…zaprowadzi cię teraz do części adaptacyjnej. Spędzisz tam najbliższe kilka dni, dobrze? Głowa do góry, John.
Zanim pierwszy John Newman opuścił salę, Dodds ściągał kalibrator z głowy drugiego.
– Cześć, John. Jak się masz?
– Doskonale! Ale, pozwoli pan na szczerość, chyba do końca nie wiem, gdzie jestem…
– Czasem tak się zdarza. Ale nie martw się, John, zaraz ktoś tu przyjdzie i zaprowadzi cię do części adaptacyjnej. Tam dojdziesz do siebie, ok?
-
Sierżant Terrence obserwował z rozbawieniem, jak czterech Johnów Newmanów wita się ze sobą i dziwi się, że każdy z nich ma to samo imię i nazwisko. Zostawił ich w salonie części adaptacyjnej i wrócił do sali kalibracji.
– I jak tam, panie Dodds, coś ruszyło?
Dodds pokręcił głową, wzdychając głośno.
– Nic. Ciągle dziewięćdziesiąt pięć procent. Cholera, zaciął się, czy co?
– Był tu dzisiaj ten emeryt, no nie? Ten serwisant.
– Ben. Owszem, ale mówił, że wszystko w porządku.
Czekali w milczeniu.
– Chce pan kawy, sierżancie?
– Dziękuję, dziś już wypiłem dwie.
Minęło dziesięć minut.
– Coś drgnęło?
– Nie, cały czas pokazuje dziewięćdziesiąt pięć procent.
– Może zadzwoni pan do Waszyngtonu, panie Dodds?
– Czy ja wiem… – odparł Dodds i pomyślał: Niech cię diabli, jak w Waszyngtonie dowiedzą się, że podłączyłem skazańca do niesprawnego kalibratora, to mogę się pożegnać ze stanowiskiem.
Kolejne dziesięć minut. Dawny Alvin Cooney a już-prawie-John-Newman zaczął ciężko oddychać i zaciskać pięści.
– Panie Dodds, on się chyba tam gotuje.
JEST! Dziewięćdziesiąt sześć procent.
– Ruszyło, poczekajmy.
Już-prawie-John-Newman wrzasnął.
– Cholera, panie Dodds, odłączmy go.
– Poczekaj jeszcze chwilę, zaraz się skończy.
Ale nie kończyło się – na wyświetlaczu komputera nadal widać było dziewięćdziesiąt sześć procent. No dalej… Błagam, dasz radę, jeszcze troszkę. Dawaj.
Ekran zgasł. Cooney jęknął i wierzgnął nogami.
– Na miłość Boską, ściągnijmy mu ten kalibrator.
Dodds zawahał się, ale widząc, że komputer po prostu padł, kiwnął powoli głową.
-
– Dzień dobry, John – Dodds próbował się uśmiechać, ale jego głos zdradzał podenerwowanie. – Jak się czujesz?
– Jak gówno. I nie mów do nas John, Howard.
Dodds spojrzał z niepokojem na sierżanta. Przełknął głośno ślinę.
– T-t-to zupełnie naturalne, że się źle czujesz, John…
–John? William, Alvin, Chester, Joseph, Peter – do wyboru, do koloru, nam to jest obojętne. Jest tu gdzieś kibel? Do diabła, szczać nam się chce!
Sierżant Terrence wcisnął Doddsowi telefon.
– Chyba nie ma pan innego wyjścia. Wątpię, żeby się udało zatuszować taki numer.
Dodds drżącymi rękami wybrał numer do Federalnego Centrum Resocjalizacyjnego w Waszyngtonie.
– Jak wątpisz, to dobrze, kochanieńki – zaśmiał się blondynek. – Kartezjusz na pewno przybiłby ci za to piątkę. To co z tym kiblem?
Cześć, Dragonides.
Ciekawy pomysł na opowiadanie, fajne.
Klikam.
Pozdrawiam,
rr
Interesująca idea. Po co zabijać, jeśli istnieje sposób na wymianę osobowości na taką, która umożliwia powrót do normalnego życia z normalnymi interakcjami międzyludzkimi?
Trochę mi to przypomina ,,Mechaniczną pomarańczę’’.
Bardzo spokojny w tonacji, co wzmaga końcowe zaskoczenie, szort. Awarie się zdarzają, udanie zastępując cuda… :-)
Pozdrawiam.