- Opowiadanie: Wojos - Velion

Velion

Cześć! Chciałem podzielić się z Wami moim opowiadaniem z gatunku scien-fitcion. To moja pierwsza próba na tej stronie. Mam nadzieję, że historyjka przypadnie Wam do gustu. Smacznego! 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Velion

 

 

I

 

 Jonatan opróżnił kolejną już tego wieczora szklankę velionu. Alkohol krążył po jego organizmie, a w głowie przyjemnie mu szumiało. Przed paroma godzinami zakończył ostatni dzień pracy, przynajmniej w najbliższym czasie. Kontrakt został wypełniony, a on będzie mógł wrócić na Ziemię. Po czterystu siedemdziesięciu dniach standardowych (liczonych wedle systemu czasowego Kompanii) spędzonych poza domem o niczym tak bardzo nie marzył.

 Jego partnerzy Thomas i Jim siedzieli przed nim i właśnie opowiadali o swoich planach na najbliższy czas. Zastanawiali się, na co wydadzą zarobione pieniądze, a trzeba przyznać, że zarobią całkiem sporo. Zawód kolonisty frontowego wypadał całkiem nieźle w porównaniu do innych podobnych prac. Wysokie zarobki wiązały się jednak z równie wysokim ryzykiem. Dalekie podróże, eksploatacja i prowadzenie badań na nowych planetach, zakładanie pierwszych posterunków kolonialnych – każdy z tych elementów niósł ze sobą ryzyko. Kiedy coś poszło nie tak podczas misji, kolonista był zdany na samego siebie, ewentualnie swoich kompanów. Oczywiście można było wysłać sygnał alarmowy, ale nawet gdyby Interstelarna Kompania Handlowa zechciała wysłać statek z pomocą, to zanim by przybył na miejsce, kolonista dawno gryzłby już piach.

Jonatan spojrzał na hologram wyświetlany tuż obok heksagonalnego stołu, przy którym siedział. Przez czas pobytu na planecie zwanej roboczo AS-1948f udało im się stworzyć całkiem sporą mapę okolicznych terenów przy posterunku. Zebrali też całą masę próbek, głównie skał. Cała planeta była jedną wielką pustynią lodową, gdzie temperatura utrzymywała się na poziomie minus 176 stopni poniżej zera. Burze śnieżne pojawiały się co parę dni i zmieniały nieco monotonny krajobraz w inną wersję (równie monotonną), przez co koloniści musieli mieć się na baczności. W trakcie całej misji nie udało im się znaleźć żadnych oznak żywych organizmów, podejrzewali jedynie, że mogą one ukrywać się gdzieś bardzo głęboko pod warstwą lodu. Chociaż może to i lepiej. Gdyby przyszło im spotkać nowe formy życia, niekoniecznie to spotkanie musiałoby zakończyć się zwyczajnym i bezproblemowym badaniem. 

– Boże, jakie to szczęście, że pomyśleliśmy o zabraniu większej ilości velionu – powiedział Jonatan, patrząc, jak Jim rozlewał kolejną dawkę alkoholu.

– Co prawda, to prawda – przyznał rację Thomas. – Chyba zdechłbym z nudów na tej planecie. Co tu można robić poza robotą? Nawet nigdzie nie pójdziesz, bo wszędzie to samo.

– Nie narzekaj, w końcu przez to, że dookoła nas teren jest, jaki jest, nie narobiliśmy się aż tak bardzo. – Jim skończył rozlewanie alkoholu.

– Prawda, szczera prawda! – Jonatan się zaśmiał i klepnął kompana w ramię. – Dostaniemy pieniądze za cały okres, a roboty było tutaj tyle, że bardziej odpocząłem, niż się narobiłem. Gdybyśmy się uwinęli i mogli zamknąć sprawę wcześniej, to spokojnie moglibyśmy wracać stąd nie po prawie pięciuset dniach, a po stu, góra stu pięćdziesięciu.

– Z fartem trzeba się po prostu urodzić – skwitował krótko Jim.

– No to zdrowie! Dzisiaj możemy świętować do woli. Odlot dopiero za jakieś dwadzieścia godzin. Urżnijmy się, bo od jutra czeka nas nowy rozdział.

– Wypijmy za Interstelarną Kompanię Handlową!

– Za Kompanię i wszystkich kolonistów!

Szklanki poszły w ruch, mężczyźni stuknęli się szkłem i w chwilę później, ciecz przyjemnie rozgrzała im przełyki. Pierwsza butelka velionu została osuszona. Na szczęście było ich jeszcze sporo, a Thomas właśnie wstał i poszedł do magazynu. 

 

II

 

 Na planecie powoli zapadał zmrok. Cykl dobowy wyglądał tutaj zupełnie inaczej, niż na Ziemi, dzień i noc były o wiele dłuższe. Gdyby nie zegary hiperionowe człowiek z całą pewnością poczułby się zagubiony. Gdyby koloniści przebywali na Ziemi, byłaby właśnie osiemnasta trzydzieści dwa.

 Jonatan, Thomas i Jim pili dalej, umilając sobie czas ulubioną grą hazardową – kwantem. Za żetony robiły ich przyszłe wypłaty i jako że nie mieli przy sobie jakiegoś ekwiwalentu okrągłych sum, to notowali wszystko skwapliwie w podręcznym komputerze. Na razie żaden nie przerżnął zbyt wielkiej ilości pieniędzy, więc atmosfera była bardzo przyjazna.

 – Stawiam na trzy trójki i czerwień – Jim stanowczo walnął pięścią w stół.

 – Odważnie – stwierdził Jonatan, uśmiechając się od ucha do ucha. – Dorzucasz coś, Thomas?

 – Tym razem nie ryzykuję, pasuję.

 – A ty Jonatan? – Jim mierzył wzrokiem kompana. – Przyjmujesz wyzwanie?

 – A przyjmę. Cztery trójki, ale nie będzie czerwieni. Czerń.

 – Chciałbyś. Sprawdzamy?

 – Sprawdzamy!

 Mężczyźni odkryli hexy i sprawdzili ich wartości. Jonatan był najbliżej i kiedy to zweryfikował, wydał z siebie okrzyk zwycięstwa. 

 – Skubany! – Jim klasnął w dłonie. – Jak tak dalej pójdzie, to wrócę z długami i będę musiał od razu wracać do roboty. 

– Wypijmy za to, żebyś nie musiał – zaproponował Jonatan i chwycił za butelkę velionu. Kiedy rozlewał ciecz do małych szklanek, rozległ się krótki sygnał dźwiękowy. Koloniści spojrzeli na ekran, na którym pojawił się komunikat.

– Idzie kolejna burza śnieżna – skwitował Thomas. – Która to już w tym standardowym tygodniu?

– Trzecia. – Jonatan podniósł się z siedzenia. – Pójdę do sterowni i zabezpieczę wejścia. Pojazdy są w garażach?

– Ta, na zewnątrz nic nie ma.

– Dobra, to idę. Zaraz wrócę. Tylko mi nie wypijcie velionu. – Jim i Thomas wymienili spojrzenia i uniesionymi rękami naśladowali picie z wielkich flaszek.

 

III

 

 Sterownia była małym pomieszczeniem znajdującym się na drugim końcu posterunku. Prostokątny pokój najeżony był licznymi monitorami, migającymi lampkami, kablami biegnącymi po ścianach, urządzeniami monitorującymi zespoły i podzespoły posterunku, systemami filtracji i ciśnienia powietrza. Pośrodku znajdował się wielki ekran, za pomocą którego można było sterować budynkiem oraz pojazdami, nawet jeżeli znajdowały się na zewnątrz. 

 Jonatan usiadł na krześle i uruchomił ekran podwójnym dotknięciem. Przed nim wyświetliły się różne kafelki, prowadzące do konkretnych opcji i komponentów. Mężczyzna ziewnął, przetarł oczy i zaczął sprawdzać zabezpieczenia wszystkich wejść. System automatycznie przygotowywał się na nadejście burzy, ale dla bezpieczeństwa koloniści musieli sprawdzać go sami.

 – Pierwsze… Drugie… Trzecie… Dobra, działa… Teraz garaż, garaż… Wzmocniony obieg powietrza i ciepła, to jest ok… Wentylatory też działają… Powinno wszystko grać.

 Kolonista przejrzał raz jeszcze wszystkie ustawienia, aby upewnić się, że jego i jego kompanów nie spotka żadna niespodzianka. Burze śnieżne były bardzo silne, ograniczały widoczność praktycznie do zera, a niezabezpieczone dodatkowo wejścia i komponenty mogły zostać nadwyrężone. Gdyby tak się stało, lodowate powietrze dostałoby się do środka posterunku, tworząc sytuację skrajnie niebezpieczną. Człowiek mógł przebywać w takiej temperaturze tylko w specjalnym skafandrze ochronnym. Bez kombinezonu ludzki organizm wytrzymałby w warunkach planety kilka, co najwyżej kilkanaście sekund. Na planecie AS-1948f było bardzo mało tlenu, ale nawet gdyby go było więcej, już jeden wdech mógłby spowodować oparzenia kriogeniczne dróg oddechowych. Na samą myśl Jonatan poczuł dreszcz, a żołądek lekko się skręcił. 

 Jonatan upewnił się, że posterunek jest gotowy, po czym wygasił monitor i podniósł się z miejsca. Ruszył z powrotem do swoich kompanów. W połowie drogi zatrzymał się jednak i skręcił do magazynu. Pomyślał, że lepiej już teraz przynieść kolejną flaszkę velionu, niż ganiać po nią za parę minut.

 

IV 

 

 – Dobra, ja już rezygnuję – oświadczył Thomas. – Pograłem i mi wystarczy. Pozostaję przy samym piciu.

 – No weź, przestań – Jim szturchnął go w ramię. – Przecież nie gramy na wielkie sumy. – Języki już trochę im się plątały, nie ma co się dziwić. Na podłodze stały cztery opróżnione butelki, a kolejna była właśnie rozlewana. 

 – Zagraj jeszcze parę rundek. – Jonatan był tego samego zdania co Jim. – Bawmy się, to nasz ostatni dzień tutaj.

 – Standardowy! – Jim zaśmiał się, a po chwili zaczął czkać. – O nie! Czkawka pijaka.

 – Co się dziwisz? Przecież dobrze trafiło, z nas trzech ty jesteś największym pijakiem. – Wszyscy wybuchnęli śmiechem, przypominającym rechot

 – To, co Thomas? Grasz dalej, czy wymiękasz?

 – Wymiękam. Napijmy się. Za dobrą zabawę!

 – Za zabawę!

 – Za zabawę!

 Szklanki odbiły się od siebie, a alkohol powędrował do trzech rozgrzanych żołądków. Jim rozdzielił hexy między siebie i Jonatana, a w chwilę później mężczyźni wymieszali je i rzucili na stół, zasłaniając wyniki specjalnymi miseczkami.

 – To może, skoro zostało nas dwóch, to zwiększymy stawkę, co? – Jonatan zaproponował, drapiąc się po głowie.

 – Nie no, chłopaki, jeszcze…

 – Ej, dobra, dobra. Ty już nie grasz, a skoro liczba graczy się zmniejszyła, to delikatne podbicie stawki nam nie zaszkodzi. Zgadzam się.

 – Dwie piątki, czerń.

 – Ha, na bank. Trzy czwórki, czerwień. No i podbijam. Dwukrotność tego co ostatnio.

 – Wedle umowy.

 Jonatan uśmiechnął się i wziął łyk velionu. W chwilę potem koloniści odkryli hexy. 

 

 

 Burza śnieżna szalała nad ich głowami i zanosiło się, że nieprędko się skończy. Gdyby teraz ktoś wyszedł przed posterunek, nie zobaczyłby końca wyciągniętej do przodu ręki. Nawet specjalistyczna technologia hełmu, noktowizja, termowizja i inne bajery wytworzone przez ludzkość przez wieki na nic tutaj się zdawały. Burza była nawet silniejsza niż elektryczne nadajniki. Planeta AS-1948f i jej bardzo silne pole elektromagnetyczne w atmosferze zakłócało pracę tradycyjnych kompasów, zaś sam śnieg miał w sobie przewodzące cząsteczki mineralne, które podczas burzy działały jak ruchomy ekran Faradaya. Sygnały radiowe i elektronika były zakłócone. 

Burza była jednak na zewnątrz i koloniści nie zwracali na nią w ogóle uwagi. Po takim czasie spędzonym na planecie nie robiła na nich żadnego wrażenia. Stała się czymś normalnym, tak jak szum wiatru i czasem przygasające oświetlenie wewnątrz posterunku. 

– Cholera! – Jonatan zaklął, przegrywając partię kwanta. – Zapisuj nagrodę i gramy następną rundę.

– Wpierw się napijemy. Thomas rozlej no po trochu. 

– Ile posterunków wraca wraz z nami? – Jim zapytał, podnosząc szklankę i podając ją Thomasowi. 

– Chyba połowa, z tego, co mi wiadomo. Kurde, patrzcie, jak ten czas leci. Dopiero co było nas piętnastu i to na całej planecie. Minął ponad rok, Kompania przysłała kolejne transporty i teraz liczymy sobie równe trzy setki.

– Minus jeden – poprawił Thomas, rozlewając trunek. – Stary Dan przekręcił się trzy tygodnie temu.

– Pechowiec, że musiał akurat zachorować w takich okolicznościach. No nic, wypijmy za niego, zrzęda z niego był, ale dobry chłop. – Jonatan podniósł szklankę i wlał zawartość do gardła.

– Podwajam stawkę – rzekł nagle Jim, dłubiąc palcem w zębach. – Zagrajmy w końcu o coś poważnego.

– Przyjmuję. – Jonatan skinął głową. – Mam dzisiaj ochotę trochę wygrać.

– Chłopy, dajcie sobie już spokój. Przekraczacie naszą żelazną zasadę: żadnych wysokich stawek – Thomas zaniepokoił się sytuacją.

– Żelazną zasadę podczas misji, a ona właściwie dobiegła końca – zauważył Jim. – Dzisiaj nie ma zasad!

– Spokojnie Thomas, przecież nie są z nas młodociane chłopaki. Nie pobijemy się, jeśli ktoś przegra.

Hexy uderzyły o blat stołu, a koloniści rozpoczęli licytację. 

 

VI 

 

 Minęła północ standardowego czasu, a burza śnieżna szalała w najlepsze. Wszystkie posterunki w promilu kilkudziesięciu mil zostały zabezpieczone. Część ekspedycji już spała, część zabawiała się rozmową, inni zaś świętowali powrót na ziemię. Już jutro przybędą nowi, świeży koloniści, którzy zastąpią połowę składu. Z tego co mówiono, przylecą nowym krążownikiem o kwazarowym napędzie tachionowym. Była to dobra wiadomość, ponieważ statki tego rodzaju poruszały się wyjątkowo szybko. Oznaczało to, że podróż na ziemię może zostać skrócona o połowę. No i sam komfort, nowiutkie fotele, czyste korytarze, niejeden kolonista chciałby móc podróżować takim krążownikiem. Thomas, którego wujek pracował również dla Interstelarnej Kompanii Handlowej, dowiedział się od niego, że w krążownikach o napędzie kwazarowym zadbano też o komfort załogi, czego raczej nie spotykało się w starszych modelach transportowców. Na pokładzie można było znaleźć siłownie, kinowe hologramy, a nawet i droidy masujące (oczywiście te najbardziej podstawowe). Dla kolonisty, który spędził ponad czterysta dni na zamarzniętej planecie, takie atrakcje były na wagę złota. 

Jonatan, Jim i Thomas dalej siedzieli przy heksagonalnym stoliku, pijąc w najlepsze. Języki plątały im się i motoryka również nie była w najlepszym stanie. Nie ma się jednak czemu dziwić, wspólnymi siłami opróżnili już sześć butelek velionu, a taka ilość mogłaby pozwolić niejedną grupę zawodników. Koloniści słynęli jednak z tęgich głów i byli znani z tego wśród społeczności posterunkowej.

W międzyczasie, kiedy heksy uderzały o blat stołu, a Jim i Jonatan licytowali się w najlepsze, Thomas udał się do kuchni w celu znalezienia czegoś na ząb. Jako że pijana trójca nie była zbyt wybredna, wziął trzy saszetki z małą porcją, wysypał zawartość do pojemników i wsadził je do zautomatyzowanego droida gotującego. Po paru chwilach Thomas mógł odebrać gotowe suchary w sosie pieprzowym. 

Chwiejnym krokiem wrócił do pomieszczenia, a jego oczom ukazał się widok Jima i Jonatana, którzy stali, mocno trzymając miski przy stole. Byli bardzo podekscytowani. 

– Jesteś pewny? – zapytał Jonatan, lustrując kolonistę.

– Jak matkę kocham. Pięć piątek i czerwień – skwitował, a wypowiedź przypieczętował potężnym beknięciem.

– Sprawdzam. 

Thomas podszedł do stołu i odstawił ciepłe suchary. W tym samym momencie, kiedy chciał się zwalić na krzesło, Jim uderzył z całej siły w ścianę. Metalowy brzdęk był tak wielki, że jego koledzy pomyśleli, że złamał przy tym rękę.

– Niech to szlag! – Jim wrzasnął i uderzył w ścianę raz jeszcze. – Szlag!

– Ej, hamuj się – powiedział lekko poddenerwowany Thomas. – Co ci? Chwilę mnie nie było i już się kłócicie.

Jim spojrzał na milczącego Jonatana, a wzrok miał pełen agresji.

– Dobra, chyba nie policzymy ostatniej rozgrywki, prawda? Jonatan, prawda?

– Sam chciałeś grać. Nie chcę cię oskubać, ale chyba po to gramy, co nie? 

– Chłopy – Thomas mierzył wzrokiem ich obu. – Chyba nie…

– Zamknij się – Jim syknął i ponownie usiadł przy stole.

 Trzeba przyznać, że wymiana zdań, jaka nastąpiła po tym zgrzycie, nie należała do najprzyjemniejszych. Jim próbował przekonać Jonatana, aby ten nie zapisywał ostatniej wygranej, Thomas apelował, aby zaprzestali gry w ogóle, tłumacząc, że zmierza ona w bardzo złym kierunku.

 – Dobra, dobra, skoro tak, to zawsze mogę się odegrać – skwitował z gniewnym spojrzeniem Jim. – Tego chyba mi nie odbierzesz, co?

 – Obstawiaj – rzucił oschle Jonatan, a Jim nalał kolejkę. 

 

VII

 

Trzeba przyznać, że Jim miał sporego pecha w grach hazardowych. Była to taka sama oczywistość jak to, że Thomas był płochliwym mężczyzną. Nie dziwi więc wymalowane przerażenie na twarzy Thomasa, patrzącego na Jima, który uświadomił sobie, że przegrał kolejną sporą część swojej pensji. Połowa zarobku właśnie została wpisana na konto Jonatana.

– Szlag! Szlag! Szlag! – Jim kopnął z całej siły w metalową nogę od stołu. – Dobra, odegram się teraz.

– Nie, nie, koniec z tym – protestował Thomas. – Zaraz stracisz wszystkie pieniądze.

– Thomas ma rację – przyznał Jonatan. 

Nastała chwila ciszy. Atmosfera była gęsta, Jim mierzył wzrokiem współtowarzyszy i ciężko oddychał. Porażka okazała się być zbyt trudna do przełknięcia.

– I co mam to tak zostawić? – zapytał Jim, rozkładając ręce. Alkohol mocno szumiał w jego głowie. – Wygrałeś i nie dasz się odkuć?

– Próbowałeś się odkuć już zbyt wiele razy – zauważył Jonatan. – Lepiej zluzuj.

– I może mam wrócić do domu z połową pensji? O nie, nie, nie. Na pewno nie. 

– Lepiej z połową, niż z niczym, co nie. Napijmy się i zostawmy to za sobą.

– Jim ma rację – Thomas zmienił zdanie, zanim ktokolwiek sięgnął po flaszkę. – Oddaj mu ostatnią przegraną i będzie kwita. Przynajmniej nie straci połowy. Po tym zakończycie grę.

– Zgadzam się – Jim pokiwał głową.

– Co? Przecież podjąłem takie samo ryzyko, jak on – teraz zaprotestował Jonatan. – Niby z jakiej racji mam oddawać to, co słusznie wygrałem?

– Daj spokój. I tak wygrałeś najwięcej, więc nie powinieneś czuć się pokrzywdzony. Oddaj mu tę zasraną część i już.

Dysputa trwała i nie widać było jej końca. Jonatan za nic myślał oddawać swojej wygranej, Thomas przekonywał go, że może lepiej byłoby nie liczyć ostatniej rozgrywki, zaś Jim gotował się. Atmosfera stała się wręcz nie do wytrzymania. Wypity alkohol mącił im w głowach i to w zasadzie przez niego ich rozmowa doprowadziła do przełomowego momentu.

– I co za darmo mam mu oddać, to co wygrałem? Powiedziałem jasno, że…

– Kto powiedział za darmo? – przerwał mu Jim. – Nie za darmo.

– Co masz na myśli? – zdziwił się Jonatan. 

– Daj mi jakiś zakład, jeśli mi się uda, to oddasz i nie liczymy ostatniej przegranej. Jak nie dam rady, weź ją sobie.

– Jaki niby zakład?

– A nie wiem, wymyśl coś. Zrobię wszystko.

Jonatan zastanowił się przez chwilę. Pozostała dwójka wpatrywała się w niego, a cisza przerywana była jedynie przez odgłosy elektroniki. Alkohol, od którego Jonatanowi mocno już plątał się głos, podsunął mu myśl.

– Przebiegnij wokół posterunku i wróć.

– Co? 

– Zrób rundkę wokół posterunku. Teraz.

– No chyba żartujesz – Thomas znowu przerwał ich dialog. – Przecież szaleje burza, prawie nic nie widać, to skrajnie…

– Dobra.

Jim wyciągnął rękę, a Jonatan mocno ją uściskał. Koloniści przypieczętowali zakład szklanką velionu

 

VIII

 

Skafander ochronny używany do eksploatacji był wyjątkowo gruby, a przede wszystkim przez całą aparaturę ukrytą w jego wnętrzu. System grzewczy CTSM, elektronika, zbiorniki z tlenem, aparatura wspomagająca, to wszystko musiało zmieścić się wraz z kolonistą w środku. Skafander, choć wyglądał na toporny, wcale takim nie był i można było poruszać się w nim całkiem swobodnie. Hełm, który był nierozłącznym elementem tego stroju, wbudowany miał specjalny procesor, pozwalający na ręczne regulowanie podzespołów (polecenia głosowe i czytanie z ruchu gałki ocznej znaczenie ułatwiało robotę). Człowiek, mając go na głowie, poza terenem mógł wyświetlać sobie wszystkie istotne informacje, bądź łączyć się bezpośrednio z posterunkiem. Skafandry zaprojektowane dla Interstelarnej Kompanii Handlowej należały do jednych z najnowocześniejszych, choć można było znaleźć znacznie lepsze odpowiedniki. 

Skafander był nierozłącznym elementem pracy wszystkich kolonistów, stał się też nierozłącznym elementem zakładu Jima i Jonatana. Choć Thomas protestował i odważył się nawet dość stanowczo przedstawić sprzeciw (starał się fizycznie zatrzymać Jima, ale okazał się być słabszy), to pijani kompanii nie zwracali na niego uwagi. Jonatan trzymał butelkę velionu i oglądał, jak Jim wkłada na siebie skafander. Trochę zajęło mu to czasu, alkohol zaburzył jego motorykę, ale w końcu ubrał hełm.

– Jestem gotowy – usłyszeli lekko zdeformowany głos, wydobywający się za pomocą aparatu dźwiękowego.

– Jedno okrążenie i kasa jest twoja – Jonatan upił parę łyków z butelczyny.

– Pięć minut i wracam.

– Jeszcze nie jest za późno – Thomas dalej próbował swoich sił, ale na nic to się zdało. 

Jim obrócił się na stopie i wszedł do komory dekompresyjnej. Warunki planety wymagały specjalnego zabezpieczenia nawet przy wychodzeniu na zewnątrz. Kolonista mógł to uczynić, przechodząc przez dwie pary drzwi. Dopiero gdy pierwsze z nich zamykały się, mógł on otworzyć te właściwie i wyjść na zewnątrz. Podwójne zabezpieczenie chroniło załogę i wnętrze przed śmiercionośnym zimnem i niedostateczną ilością tlenu.

Koloniści patrzyli na Jima, gdy ten podskakiwał w zamkniętej już komorze, aby nieco się rozruszać. Nagle okrągłe drzwi otworzyły się, ukazując śnieżycę. W chwilę później Jim zniknął w odmętach śniegu.

 

IX

 

Wiatr był wyjątkowo silny. Jim musiał powoli stawiać kroki, starając się przy tym utrzymać balans. Tak, jak można się było tego spodziewać, nie widział kompletnie nic. Burza śnieżna jak gdyby opuściła na świat zasłonę, nie pozwalała spoglądać na niego ciekawskim oczom. Żeby mieć jakąkolwiek orientację w terenie, Jim opierał lewą rękę o posterunek, który teraz był jego jedynym przewodnikiem. Kompas ani nawigacja nie działały, specyficzny rodzaj śniegu robił swoje. Jim śmiał się czasami, że AS-1948f zmusza ludzi do cofnięcia się o całe wieki. Wiele zdobyczy techniki, będących wyrazem ludzkiej pomysłowości i ambicji, na nic zdawały się w obliczu burzy. Z całą pewnością ten żywioł uczył pokory, ale pijane umysły pokorę lubiły zostawiać na boku. 

Jim stawiał krok za krokiem. Wiatr był niesamowicie silny, ale nie przeszkodzi mu w wygraniu zakładu. Jeden, drugi, trzeci krok. Lewa, prawa, lewa i znowu prawa. Ręka cały czas dotykała zmarzniętej i oprószonej od śniegu metalowej ściany posterunku. Słowo „posterunek” nie oddawało w pełni charakteru tego miejsca, budynek bowiem bardziej przypominał bunkier, był toporny i ciężki, swą surowością wpisywał się idealnie w warunki panujące na planecie. Lewa, prawa, lewa i jeszcze raz prawa. Jeden, drugi, trzeci krok i Jim znalazł się przy końcu pierwszej ściany. Teraz będzie musiał skręcić i przemierzyć trochę dłuższy dystans.

Mężczyzna postawił krok naprzód i kiedy chciał złapać się ściany, nagle podmuch wiatru odepchnął go do tyłu. Pech chciał, że Jim stanął na jakiejś nierówności i zwalił się całym ciężarem do tyłu. Teren miał delikatny spad i to właśnie przez to Jim przeturlał się kilka metrów, aż udało mu się w końcu zatrzymać. Zaklął najgorszymi słowami, jakie znał i podniósł się z ziemi. Wiatr wiał prosto na niego, więc musiał delikatnie pochylić się do przodu. Dobra, muszę wrócić, tędy.

Otaczała go biel. Próbował dojrzeć choć zarys, lub cokolwiek co mogło go pokierować, ale nie widział nic. Na szczęście pamiętał, w którą stronę upadł. Tak przynajmniej się mu zdawało. 

Walcząc z wiatrem, szedł przed siebie. Alkohol krążył po organizmie kolonisty i sprawiał, że umysł Jima domagał się kolejnej dawki velionu. Jak tylko wróci, wypije od razu dwie pełne szklanki. Pierwszą za wygrany zakład, drugą – nie wiedział jeszcze za co, ale na pewno za coś. 

Jim stawiał kolejne kroki, ale nie zbliżył się jeszcze do posterunku. Ręce miał wyciągnięte i próbował wymacać ścianę, ale jego dłonie nie spotykały nic poza pustą przestrzenią. Szedł już dosyć długo, powinien przykleić się do topornej bryły. To niemożliwe, aby przeturlał się aż tak daleko. Chyba że obrał zły kierunek. Nie, stój, zganił się szybko w duchu, najgorsze, co możesz zrobić w takiej sytuacji, to zmieniać kierunek. Wtedy zgubisz się na bank. Jim beknął i szedł dalej w obranym wcześniej kierunku.

 

X

 

– Mówił, że wróci za pięć minut, a właśnie minął kwadrans. – Thomas nerwowo chodził po pomieszczeniu

– Spokojnie, przecież jest burza – Jonatan uspokajał kolonistę. – Jim porusza się pewnie o wiele ostrożniej, dlatego tyle mu to schodzi.

– Od razu wiedziałem, że to zły pomysł – powiedział Thomas, dalej krążąc w kółko. – Dlaczego w ogóle wpadłeś na tak głupi pomysł? Przecież on może zginąć.

– Dobra, nie przesadzaj już. Nic mu nie będzie, przecież to dorosły chłop, a nie jakiś chłystek. 

– Jeśli nie wróci tu za dziesięć minut, wychodzę po niego. Idę po skafander.

– Przestań do cholery! Siejesz panikę. Przecież Jim jest blisko posterunku. Wiatr nie porwie go nigdzie.

– Jest przynajmniej dziesięć innych niebezpieczeństw, jakie niosą ze sobą burze. Idę.

Thomas wyrwał się z rytuału chodzenia w kółko i obrał kierunek wprost do magazynu posterunku. Pech chciał, że był aż nadto pijany. Miał najsłabszą głowę, ze wszystkich, co potwierdzał jego chwiejny chód. Kolonista nie trafił w drzwi i odbił się od ściany. W ostatnim momencie udało się mu złapać blat, gdyby nie upadłby na ziemię.

– Siedź spokojnie – Jonatan upił kolejny łyk z butelki. – Gdzie ty chcesz iść w takim stanie? Jeśli komuś ma się coś stać, to na pewno tobie. Ledwo trzymasz się na nogach. 

– Jeśli coś mu się stanie… Pociągną nas do odpowiedzialności. Zobaczysz. Trzeba było się zgodzić i oddać mu te pieniądze, ale nie, ty wolałeś wymyślić jakiś głupi zakład. 

– Dziesięć minut i wróci. Zamknij się i lepiej wlej w siebie trochę velionu. Kto wie, może cię odpręży? 

 

XI 

 

Taktyka obrana przez Jima miała jak najbardziej sens. Zmiana kierunku mogłaby skutkować tym, że za chwilę zupełnie straciłby rozeznanie w terenie. Szedł więc uparcie w jednym kierunku, ale choć minęło sporo czasu, o wiele za dużo czasu, to nie mógł dotrzeć do ściany posterunku. Może lepiej byłoby, gdyby uznał od razu, że nie wiedział, gdzie się znajduje. Śnieżyca nie ustępowała; nie widział kompletnie nic, a nadajniki nie były w stanie zlokalizować żadnego punktu. Sprawa zrobiła się poważna.

Burze śnieżne na planecie AS-1948f zazwyczaj trwały od kilku do kilkunastu godzin i choć były groźne, to nie stanowiły większego zagrożenia dla kolonistów znajdujących się na zewnątrz, jeśli byli oni wyposażeni w dodatkowy osprzęt. Oczywiście nikt o zdrowych zmysłach nie walczył z tym żywiołem, każdy siedział grzecznie na posterunku i czekał, aż burza ustanie. Gdyby jednak trzeba było znaleźć się na zewnątrz, konieczne było zabranie dodatkowego tlenu oraz paliwa grzewczego. Podstawowy wariant skafandra pozwalał na przebywanie na zewnątrz do czterech godzin standardowych, powiększony wydłużał ten czas do dwunastu, a nawet i szesnastu. Oczywiście poruszanie się było uciążliwe, ale nie niemożliwe. W podbramkowych sytuacjach człowiek mógł przetrwać burzę śnieżną, najważniejszą zasadą zaś było pozostać w miejscu i pod żadnym pozorem nie próbować gdzieś iść. Można było narazić się na upadek, albo wpadnięcie do szczeliny, co mogło wiązać się z szybką śmiercią. Dwie zasady: komponenty oraz siedzenie na tyłku. Ile z nich spełnił Jim? 

Okrążenie posterunku miało być pestką, więc nikt nie pomyślał o dodatkowym osprzęcie. W końcu wystarczy pięć minut, aby dokonać tego heroicznego czynu, prawda? Takie były założenia, ale od momentu wyjścia z posterunku minęło już pół godziny, a odważny śmiałek dalej nie wiedział, gdzie się znajduje.

Jim klął, ile wlezie, serce waliło mu niemiłosiernie, a strach zaczął zżerać go od środka. Ludzki organizm jest jednak niezwykły, w sytuacjach krytycznych jest w stanie wrócić do pełnej trzeźwości, albo przynajmniej znacznie zniwelować otumanienie. Tak było i w tym przypadku, bowiem mimo wypicia ogromnych ilości velionu, Jim wytrzeźwiał w przeciągu paru chwil, kiedy dotarło do niego, że zgubił się i nie wie, jak wrócić do środka. Oj, jakże żałośnie musi brzmieć w głowie myśl o tym, że można zdechnąć, mając bezpieczne schronienie na wyciągnięcie ręki. Nie no, bez przesady. Panikujesz, weź się w garść. Takie rzeczy się nie zdarzają, to znaczy zdarzają się, ale są tak nieprawdopodobne… Dobra, pora zmienić plan. Skoro posterunku tutaj nie ma, to spróbujemy pójść w prawo. Dajmy sobie dwadzieścia minut, a jak nic tam nie będzie, to pójdę w lewo. Cała filozofia, najważniejsze, to nie panikować. Nie panikować. 

 

XII

 

– Powiedziałem, usiądź. – Jonatan nerwowo mierzył wzrokiem Thomasa. – Zanim coś zrobimy, przedyskutujmy to. Nie podejmujmy nic bez przemyślenia. 

– Nie ma czasu na debaty. Minęła godzina, a jego dalej nie ma. Nie rozumiesz? Ten kretyn się zgubił i pozostało mu trzy godziny. Chcesz zgadywać, co skończy się pierwsze – tlen czy paliwo? 

Thomas krzyczał i groził, ale Jonatan znał go aż za dobrze. Był płochliwym mężczyzną, mocnym w gębie, kiedy emocje zbyt mocno nim targały, bluzgał, ale nie zdarzało się to zbyt często. Chodził, próbował wyperswadować Jonatanowi, że konieczna będzie misja ratunkowa, ale jego kolega mocno stał na swoim stanowisku. Na razie nie zamierzali nigdzie wychodzić.

– Nawet jeśli, to dalej mamy trzy godziny. Uspokój się i przestań łazić w kółko, bo zaczynasz mnie denerwować. Panikujesz jak stara baba, a jeszcze nic się nie stało. 

– Boże, po cholerę tyle chlaliśmy? Było trzeba iść spać i jutro normalnie wracać na Ziemię.

– To prawda, mogliśmy nie pić, ale nie będziemy teraz gdybać. – Jonatan mierzył krążącego dalej Thomasa. – Usiądziesz w końcu? 

– Co zrobimy, jak nie wróci przez kolejne godziny? – zapytał Thomas, zmuszając się do siedzenia. Był jednak zbyt zdenerwowany, więc gdy tylko usiadł, zaczął wierzgać nogą. 

– Wróci.

– A jeśli nie? Będziemy musieli sami ubrać skafandry i go znaleźć.

– Jak chcesz to zrobić? Przecież i tak w burzy nic nie widać, nie złapiemy go żadnym nadajnikiem, mało tego, nawet nie usłyszy żadnego komunikatu, bo wiatr zagłuszy wszystko. Wyjdziemy i co? Może będziemy chodzić na czworaka?

Jonatan starał się zachować zimną krew, ale z każdym kolejnym kwadransem przychodziło mu to o wiele trudniej. Najpierw był pewien, że Jim wróci bez większego problemu, później tłumaczył się, że w burzy śnieżnej wykonanie zadania będzie trwało dłużej, ale teraz w głębi duszy pojawiła się u niego myśl, że jego kolega może nie wrócić. Po cichu liczył, że burza może będzie wyjątkowo krótka i przejdzie do tego czasu, a wtedy Jim sam odnajdzie drogę na posterunek. Oby miał tyle szczęścia, w przeciwnym razie…

 

XIII

 

Jim miał bardzo silną wolę – tego nikt nie mógł mu odebrać. Siła woli nie była jednak niezwyciężona. Wiele rzeczy mogło ją złamać, a najbliższymi były brak tlenu i wszechobecne zimno.

Jim szedł powolnym krokiem, nerwowo wymachując rękami we wszystkie strony. Przyjęta przez niego taktyka obrania kierunku i trzymania się go przez kwadrans, nic nie dawała. Cały czas plątał się i nie mógł dojść do posterunku. W pewnym momencie jakieś pół godziny temu dotknął nawet twardej powierzchni, która na pierwszy rzut oka wydawała się być jego planetarnym domem. Szybko jednak okazało się, że to nie posterunek, a zwykła skała, jakich tutaj pełno. To wtedy jego resztki nadziei w zasadzie uleciały. 

Teraz, choć szedł powoli, czynił to mniej uważnie. Spoglądał na wyświetlany na hełmie komunikat: pozostało 25% tlenu. Jim chodził już od jakichś trzech godzin i nic. Śnieżyca nie ustępowała, on widział jedynie białą warstwę śniegu i był jak dziecko we mgle. Najgorsza w tym wszystkim była myśl, ta przeklęta myśl o tym, że przecież bezpieczne miejsce znajduje się gdzieś nieopodal, może nawet brakuje mu kilkunastu kroków. Choć wiedział, że nadajniki nie działają i tak próbował z nich skorzystać. Pokazywały jakiś sygnał, ale komputer nie był w stanie go przetworzyć ani też wskazać odpowiedniego kierunku. Jim wydawał polecenia, a komputer odpowiadał niczym zacięty. 

– Jonatan, ty sukinsynu, że też grasz lepiej ode mnie – Jim rzucił, ale nikt mu nie odpowiedział. 

Po tych słowach Jim poczuł przemożny przypływ adrenaliny. Pech chciał, że poślizgnął się po raz drugi i zaczął lecieć w dół. Nikt jednak nie usłyszał jego krzyków, nikt nie zarejestrował, że spadał, obijając się o skały. W pewnym momencie odbił się od lodowej ściany i uderzył w wystający fragment, który roztrzaskał w drobny mak szklane elementy hełmu. Oczy Jima natychmiast zastygły, a on wziął ostatni wdech w swoim życiu. Poczuł, jakby setki albo tysiące szpilek kłuło go w gardło, przełyk i płuca. Nie cierpiał zbyt długo. Stracił przytomność, a życie uleciało z niego wyjątkowo szybko. 

Jim spadł z wysokości piętnastu metrów. Gdyby nie śnieżna burza, jego koledzy mogliby sprawdzić, że znajdował się dokładnie trzydzieści siedem metrów od posterunku. Był jednocześnie tak blisko i tak daleko. 

 

XIV

 

– Burza powinna minąć do trzech godzin – powiedział Thomas, spoglądając na siedzącego na ziemi Jonatana.

– Wyjątkowo krótka śnieżyca – skwitował Jonatan i podniósł wzrok.

– Myślisz… – Thomas nie dokończył, a Jonatan pokiwał głową z rezygnacją.

– Wyszedł dokładnie cztery godziny temu i czterdzieści pięć minut. Nie ma najmniejszej szansy. Pewnie gdzieś leży i zasypuje go śnieg.

– Skubany pokazał, że ma jaja. Tylko jakim kosztem? 

– Za dużym, za dużym. 

– Co teraz zrobimy?

Jonatan powoli podniósł się z ziemi i przeciągnął. Spojrzał na prawie wypitą butelkę velionu. Pochwycił ją i opróżnił do dna. Przetarł wargi rękawem i rozbił flaszkę o ziemię.

– No co. Za trzy godziny poszukamy nadajnika Jima, zlokalizujemy go, a potem pomyślimy. Na pewno nie dam się wkręcić w nic, co by było z nim związane, a ty mi pomożesz. Trzeba będzie wymyślić dobrą historyjkę i wytrzeźwieć. 

Jonatan odwrócił się na pięcie i wyszedł na jeden z korytarzy.

– Gdzie idziesz?

– Idę się zdrzemnąć. Tobie też radzę, bo trudny przed nami dzień. Za trzy godziny widzimy się przy głównym komputerze. Na razie!

 

Koniec

Komentarze

Kontrakt został wypełniony, a on będzie mógł wrócić na Ziemię. Po czterystu siedemdziesięciu dniach standardowych (liczonych wedle systemu czasowego Kompanii) spędzonych poza domem o niczym tak bardzo nie marzył.

Nie wiem czy ten czas przyszły jest to trafiony. Wszak relacjonujesz to, co było.

 

 

Zastanawiali się, na co wydadzą zarobione pieniądze, a trzeba przyznać, że zarobią całkiem sporo.

Bliskie powtórzenie i znowu czas przyszły. Skoro skończyli misję, to zarobili, albo spodziewali się, że zarobią.

 

 

Co tu można robić poza robotą?

 

Bliskie powtórzenie. Co prawda to dialog, a gość nie musi mówić poprawnie, ale mi lekko zgrzyta.

 

Przez czas pobytu na planecie zwanej roboczo AS-1948f udało im się stworzyć całkiem sporą mapę okolicznych terenów przy posterunku.

 

Okolicznych przy posterunku brzmi niezręcznie. 

 

niekoniecznie to spotkanie musiałoby zakończyć się zwyczajnym i bezproblemowym badaniem. 

Wolałabym: takie spotkanie niekoniecznie musiałoby się skończyć bezproblemowym badaniem obiektu.

 

Gdybyśmy się uwinęli i mogli zamknąć sprawę wcześniej, to spokojnie moglibyśmy wracać stąd nie po prawie pięciuset dniach, a po stu, góra stu pięćdziesięciu.

 

Powtórzenie, a pierwsze mogli całkiem zbędne. 

 

 – Stawiam na trzy trójki i czerwień [.]– Jim stanowczo walnął pięścią w stół.

 

 

Cyfry zapisujemy słownie – dwadzieścia pięć procent.

 

– Jonatan, ty sukinsynu, że też grasz lepiej ode mnie [.]– Jim rzucił, ale nikt mu nie odpowiedział. 

 

 

Fajnie budujesz klimat, chociaż liczyłam na więcej emocji. Pijany facet umierający w burzy śnieżnej zdarza się i na ziemi. Ładnie opisana stacja i życie kolonistów, choć nie wiem czy brzytwa Lema nie odcięłaby tu za dużo. Czyli, że podobna historia mogłaby się zdarzyć na ziemi. 

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Całkiem fajny początek. Wygląda to naturalnie.

 

Nie dziwi więc wymalowane przerażenie na twarzy Thomasa, – nie miało być “nie dziwiło”? Bo wszystko jest czasie przeszłym, a tu jakoś inaczej. Ale może tak ma być, mniejsza o to, mnie wybiło z rytmu po prostu. 

 

Tak było i w tym przypadku, bowiem mimo wypicia ogromnych ilości velionu, Jim wytrzeźwiał w przeciągu paru chwil, – żeby to było takie proste. 

 

Ogólnie prawie od początku coś się kroi. Fajnie zbudowane napięcie i atmosfera. Zasadniczo mi się podobało. Jakby pili wódkę, to bym uznał, że to nie jest do końca prawdopodobne, bo niby są narąbani, ale wciąż rozmawiają i myślą całkiem rozsądnie momentami. Ok, głupi zakład, ale chodziło o pieniądze, a ludzie i na trzeźwo podejmują takie ryzykowne decyzje. Natomiast piją alkohol, którego nie znam i nie wiem do końca jak działa, więc kupuję wszystko, zwłaszcza, że jest ciekawie. 

 

Ambush, dziękuję bardzo za Twoje spostrzeżenia odnośnie błędów oraz za opinię.

TomaszObłuda, dzięki za opinię oraz wskazanie błędów! Informacja zwrotna odnośnie opowiadania zawsze cieszy!

Moje uszanowanie!

 

Z całą stanowczością mogę stwierdzić, iż Twój debiut jest bardzo, bardzo udany.

 

Umiejscowienie akcji, sama fabuła i bohaterowie-koloniści jak najbardziej lokują tekst w klasycznym science-fiction. Muszę się w tym miejscu jednak zgodzić z Ambush co do tego, że to wszystko jest tutaj jedynie tylko tłem dla samej historii. Tłem przyznam dość oklepanym, znanym już z kultury, również tej, powiedzmy, mainstreamowej, ale jednak tłem klasycznym i sprawdzonym.

I mimo, iż grupka ludzi odizolowana na krańcach kosmosu w kompanijnej kolonii niczym oryginalnym nie jest, to jednak szablon ten stanowi solidną bazę dla wszelakich hec. I tutaj właśnie robi się ciekawie. Bo stworzone przez Ciebie wydarzenia zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie, pomimo tego, że spodziewałem się w zasadzie czegoś zupełnie innego. Bo oto zbudowałeś logiczną oś akcji w nieprzyjaznym, wrogim człowiekowi środowisku, podszytą do tego sukcesywnie rosnącym i wybornym napięciem, a samo rozwiązanie wypadło, chciałoby się rzec, “zwyczajnie”.

I właśnie ta zwyczajność jest tutaj tak genialna i tak porażająca. Szykowałem się na monstrum czające w zamieci, strzelaninę z obcymi na lasery, przejścia do innej rzeczywistości ukrytego gdzieś w lodowych szczelinach, a co otrzymałem? Pijatykę, zakład i śmierć z wyziębienia. A na koniec jeszcze wizję zatuszowania sprawy. Czy się zawiodłem? W żadnym wypadku! Sytuacje takie się zdarzały, zdarzają i zdarzać będą. Również za tysiące lat w najdalszych placówkach terraformacyjnych, jakie nasz gatunek założy w galaktyce.

 

I taka właśnie jest moja interpretacja tekstu. Poruszyłeś takie aspekty science-fiction, które może nie są przesadnie oczywiste ani atrakcyjne, to jednak bez wątpienia są ludzką rzeczywistością. I teraz i na wieki. 

 

Pozdrawiam serdecznie! 

Kwestia wizji.

Bartkowski.robert bardzo dziękuję za Twoją opinię! Jestem wdzięczny. Cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu. Na pewno jestem zachęcony do opublikowania kolejnych opowiadań!

Nowa Fantastyka