- Opowiadanie: charon19 - Kronika Mag Mell - Pan Śmierci - część 1 EDIT

Kronika Mag Mell - Pan Śmierci - część 1 EDIT

Witam, przed Państwem kolejny juz poprawiony i zredagowany rozdział mojej powieści – Kronika Mag Mell

Dla lepszego zrozumienia fabuły i wydarzeń zachęcam najpierw do zapoznania się z wcześniejszymi rozdziałami, które linkuje poniżej :)

Zapraszam do lektury i komentowania ! 

 

Rozdział 1 – https://fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33777

Rozdział 2-  https://fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33780

Rozdział 3 – https://fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33790

Oceny

Kronika Mag Mell - Pan Śmierci - część 1 EDIT

Gwieździste niebo rozciągało się nad wzgórzami niczym bezkresne morze atramentu, w którym zatopiono tysiące srebrnych iskier. Powietrze było czyste i rześkie, niosło w sobie zapach rozgrzanej w dzień ziemi, dzikiego tymianku i sosnowych igieł, które mieszały się z nutą oliwek dojrzewających na pobliskich drzewach. Gdzieś w oddali wiatr muskał rzędy winorośli na łagodnych zboczach, sprawiając, że ich liście szeleściły.

W tej ciszy krył się też on – ryś. Cętkowany, muskularny, z oczyma jarzącymi się w półmroku jak dwie zielone latarnie. Sunął bezgłośnie przez gąszcz, każdy jego krok był wyliczony, każdy mięsień napięty do granic. Upatrzył sobie cel – młodą łanię, która zeszła z wydeptanej ścieżki, czujna, ale nieświadoma. Ryś znał ten taniec od zawsze: cierpliwość, napięcie, chwila zatrzymanego czasu tuż przed skokiem. Ruszył. Ciało wystrzeliło do przodu jak sprężyna – i wtedy stało się coś, czego nie przewidział. Powietrze przed nim zadrżało, błysnęło, rozdarło się jak cienka tkanina, a w samym środku polany nagle pojawiły się trzy sylwetki.

Ryś zamarł w locie, po czym natychmiast wycofał się w mrok, znikając tak samo cicho, jak się pojawił. Jego ofiara, spłoszona, uciekła w przeciwną stronę. Symfonia lasu trwała dalej, ale teraz miała w sobie coś nowego – jakby las sam wstrzymał oddech, obserwując przybyszów.

Charon otworzył oczy jako pierwszy. Jego ciało, choć po walce nadal napięte, nie zdradzało ani śladu zaskoczenia. Rozejrzał się uważnie po polanie, jak ktoś, kto nie ufa nawet własnemu cieniowi, i dopiero gdy upewnił się, że wszystko jest na miejscu, wypuścił powietrze z płuc.

– Działa – mruknął pod nosem. – Znacznik zadziałał idealnie.

– Gdzie my, do cholery, jesteśmy? – Jeffrey zatoczył się lekko, wciąż oszołomiony teleportacją. Miał twarz bladą jak kreda i spojrzenie człowieka, który dopiero co wrócił z piekła.

– Kilka dni drogi od Havaki – odparł spokojnie Charon, poprawiając płaszcz. – Niedaleko stąd jest droga którą szliśmy. Zostawiłem tu znacznik. Na wszelki wypadek.

– Na wszelki wypadek… – Jeffrey roześmiał się nerwowo, po czym opadł ciężko na trawę.

– Myślałem, że uda nam się wrócić do karczmy po nasze rzeczy – powiedział Tom, który o dziwo bardzo dobrze zniósł swoją pierwszą w życiu teleportację. – Ale rozumiem, że nie było czasu.

– Nie było. – Charon pokręcił głową. – Po tym, co się wydarzyło, każda minuta tam to byłby hazard. A rzeczy… cóż, nic, czego nie możemy zastąpić.

– No, przynajmniej płaszcze mamy – mruknął Jeffrey, odzyskując humor. – A ja już czuję się lepiej. Chociaż… – odwrócił się gwałtownie i zwymiotował.

Charon uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie jak on zareagował pierwszy raz po udanej teleportacji. – Rozpalmy ognisko. Będzie się lepiej rozmawiało przy ogniu.

– Zimno ci? – zażartował Jeffrey, wycierając usta o rękaw płaszczu.

– Nie – odparł Charon. – Ale płomienie pomagają myśleć.

Tom tylko skinął głową. Zebrali gałęzie i chrust z obrzeży polany – ruchy mieli powolne, ostrożne, jakby każdy z nich wciąż był myślami w Havaki. Kiedy ułożyli stos i przykucnęli wokół, Charon przeciągnął dłonią po powietrzu. Mały czerwony płomień zaiskrzył się w jego palcach i spadł na drewno, które natychmiast zajęło się ogniem. Pomarańczowe światło rozlało się po polanie, tańcząc na ich twarzach jak duchy wspomnień.

– Więc bez problemu dostałeś się do barona – odezwał się Tom po dłuższej chwili ciszy, wpatrując się w płomienie.

– Tak. – Charon mówił spokojnie, jakby relacjonował coś zupełnie zwyczajnego. – Straże nie stanowiły przeszkody. A sam Wilhelm von Gloeden… był rozmowny. Bardziej, niż się spodziewałem.

– I? – Jeffrey pochylił się do przodu, jakby chciał dosłownie wyciągnąć słowa z jego ust.

– Potwierdził nasze przypuszczenia. – Głos Charona stwardniał. – Za atakiem na Rennen stało cesarstwo Narak. Cesarz Purson Kain zawarł układ z baronem Otellem z Ostii.

– Ostii… – Tom zamyślił się. – Portowe miasto na zachodzie. Flota, stocznie, ryby…

– I klucz do połowy kontynentu – dodał Charon. – Nie tylko strategiczny punkt, ale też źródło zaopatrzenia. Jeśli Narak i Ostii grają w jednej drużynie, to nie był przypadkowy najazd. To plan. Starannie przygotowany plan.

– A cesarz Dżedker? – zapytał Tom. – Pozwolił obcej armii grabić jego ziemie?

– Albo nie wiedział, albo… wiedział, ale nic nie zrobił. Wilhelm nie był w stanie tego potwierdzić. – Charon zamyślił się. – Ale Havaki miało wybór: walczyć i spłonąć albo ugiąć się i przeżyć. Wybrało przeżycie.

– Czyli miałeś rację – Jeffrey odchylił się na rękach. – Moje informacje były prawdziwe.

– Tak. – Charon spojrzał na niego. – I właśnie dlatego pozwoliłem Wilhelmowi żyć. To nie on jest winny. Może nawet… – jego głos na chwilę złagodniał – może kiedyś się zaprzyjaźnimy.

– Czyli następny przystanek to Ostii – powiedział Tom. – Tylko trzeba tam dotrzeć.

– No ja nie mam pojęcia, gdzie to w ogóle jest – zaśmiał się Jeffrey. – Mapy też nie mamy.

– Ruszymy na południowy zachód przez las – wyjaśnił Charon. – W najbliższej wiosce uzupełnimy zapasy. Może uda nam się zdobyć mapę.

– A jak za to zapłacimy? – Jeffrey uniósł brew.

Charon spojrzał na niego uważnie, z tym dziwnym półuśmiechem, który był gdzieś pomiędzy żartem a groźbą. – Myślę, że mieszkańcy chętnie nam pomogą… z troski o swoje bezpieczeństwo.

Tom spojrzał w jego stronę, ale nic nie powiedział. Słowa Charona zawisły w powietrzu jak cień, którego nikt nie chciał zauważyć.

– Wkraczamy na drogę, z której trudno będzie zawrócić – powiedział po chwili. – I chyba obaj wiemy, co to oznacza.

– Wiem. – Charon nie oderwał wzroku od ognia. – Ale nic innego nam nie pozostaje. Na samą myśl, o tym co się stało i kto przyczynił się do tego mam ochotę…

– Wiemy – wtrącił Tom. – Każdy z nas coś stracił, coś czego już nie da się odzyskać.

Płomienie zatańczyły mocniej, jakby w odpowiedzi na te słowa. W ciszy, która zapadła, każdy z nich pogrążył się w swoich myślach. Jeffrey podniósł z ziemi mały patyk i zaczął nim rysować w piasku – jakieś symbole, które znaczyły coś tylko dla niego. Tom, siedząc nieco dalej, przymknął oczy i wsłuchał się w szepty lasu. Charon patrzył w ogień, a w jego błękitnych oczach odbijały się nie płomienie, lecz wspomnienia.

 

– Każdy z nas był sierotą – powiedział cicho, po długim milczeniu. – Nie mieliśmy niczego. Trafiliśmy do Rennen różnymi drogami. – Spojrzał na Toma. – Ty… byłeś dzieckiem, które uciekło z domu i omal nie oszalało…

Tom przytaknął.

 – Nigdy tego nie zapomnę. Otaczały mnie tłumy ludzi, a ja czułem ich każdą myśl. Radość, nadzieję… i nienawiść. Wszystko naraz. W jednej chwili masz rodzinę i dom. A w następnej – tylko krzyk. Budzi się w tobie moc i wszystko się kończy. Wyrzucili mnie na bruk. Zostałem sam.

Ogień trzaskał cicho, jakby słuchał tej historii razem z nimi.

– Na szczęście… – Tom uniósł wzrok – znalazło się miejsce i ludzie, którzy wiedzieli, co zrobić.

– Na szczęście było Rennen – dokończył Jeffrey, patrząc w nocne niebo. – Co my w ogóle chcemy osiągnąć? – głos Jeffreya zabrzmiał wyjątkowo nietypowo, jakby to nie on się miał odezwać.

– Sprawiedliwość – pewnie odpowiedział Charon, nie spuszczając płomieni z oczu.

Zapanowała cisza. Tym razem nie była to cisza pełna napięcia, tylko taka, w której każdy z nich słyszał bicie własnego serca. Przez chwilę nie byli ani wojownikami, ani mścicielami. Byli tylko trzema chłopcami, którym zabrano wszystko.

Wiatr znowu poruszył liśćmi. Gdzieś w oddali sowa powtórzyła swoje puhanie. A w cieniu drzew, niewidoczny dla ich oczu, ryś znów obserwował polanę, jakby sam las chciał zapamiętać tę chwilę – chwilę ciszy przed tym, co miało nadejść.

**

 

Wstali wcześnie, gdy pierwsze promienie słońca przedzierały się przez koronę drzew i muskały ich twarze ciepłym, złotym światłem. Powietrze było chłodne, przesycone wilgocią porannej rosy, a gdzieś w oddali, głęboko w zielonej gęstwinie, odezwał się dzięcioł. Trzej podróżnicy – Charon, Tom i Jeffrey – milcząc, zebrali swój skromny dobytek i ruszyli w głąb ciemnego, pachnącego żywicą lasu.

Pierwsze godziny marszu mijały im spokojnie. Słońce wspinało się coraz wyżej, a las budził się do życia: w krzakach przemknął rudy lisy, nad ich głowami zatrzepotały skrzydła drozdów, a między omszałymi pniami pojawiały się sylwetki saren i dzików. Ścieżka, którą podążali, była wąska i kręta, miejscami tak zarośnięta, że musieli torować sobie drogę magicznym impulsem lub zwyczajnym kijem. Zapach dzikiego tymianku i rozgrzanego słońcem mchu mieszał się z ciężką wonią wilgotnej ziemi.

Ale las, choć piękny, nie był łaskawy.

Nocą, gdy zatrzymywali się na odpoczynek, z ciemności wyłaniały się cienie – niegroźne, ale niepokojące. Czasem wśród drzew połyskiwały żółte oczy drapieżników, które z ciekawością obserwowały obozowisko. Raz, gdy ognisko już dogasało, a cisza nocy była gęsta jak smoła, w ich pobliżu przemknęło stado wilków, które przez dłuższą chwilę stało nieruchomo, wpatrując się w nich z chłodną ciekawością, zanim zniknęło bezszelestnie między drzewami.

Jeffrey, choć z początku żartował z każdej napotkanej zwierzyny, z czasem przestał się śmiać. – Ten las mnie obserwuje – mruknął jednego wieczoru, wpatrując się w czarną otchłań między drzewami.

– Każdy las obserwuje – odparł cicho Tom. – Zawsze patrzy. I pamięta.

Charon tylko uśmiechnął się lekko, jakby usłyszał coś, co już dawno wiedział. – A może to dobrze. Może niech zapamięta, że przez te ziemie przechodzi ktoś, kto przywróci równowagę.

Z każdym dniem ich milczenie stawało się coraz cięższe. Początkowo rozmawiali jeszcze o Havaki – o planie, o baronie, o tym, co usłyszeli. Ale im głębiej zapuszczali się w las, tym częściej rozmowy zamierały, a ciszę przerywał jedynie trzask łamanych gałązek i odgłos ich kroków.

– Zastanawiałeś się kiedyś – odezwał się nagle Tom trzeciego dnia – czy jeszcze kiedyś będziemy… normalni?

Jeffrey parsknął śmiechem, ale tym razem bez radości. – Normalni? Po tym wszystkim? Po Rennen? Po Havaki? – pokręcił głową. – Nie ma powrotu.

– Nie musi być powrotu – powiedział spokojnie Charon, idąc przodem. – Może świat nie potrzebuje nas takich, jakimi byliśmy. Może potrzebuje kogoś, kto nie będzie się wahał. A może – zamyślił się na chwilę. – Stworzymy coś nowego, lepszego.

Tom nie odpowiedział. Ale w jego oczach coś się zmieniło – jakby po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że ta droga nie ma końca.

Czwartego dnia, gdy las zaczął się przerzedzać, a powietrze stało się cieplejsze, zauważyli pierwsze oznaki ludzkiej działalności. Między drzewami pojawiły się wąskie miedze i dzikie winnice, które wspinały się po kamiennych podporach. Na skraju polany rosły krzewy oliwne, ich srebrzyste liście połyskiwały w słońcu niczym fale spokojnego morza. Wkrótce ścieżka ustąpiła miejsca polnej drodze, a przed nimi rozciągnęły się otwarte pola – złociste łany zbóż, pośród których wiatr tańczył jak niewidzialny duch.

– Wyszliśmy – westchnął Jeffrey, zatrzymując się na skraju lasu. – I całe szczęście. Jeszcze jeden nocny dźwięk w tym lesie i osiwiałbym do końca życia.

– Przyzwyczajaj się – mruknął Tom. – Przed nami jeszcze długa droga.

– Ale przynajmniej mamy celem – odparł Charon. – A cel jest wszystkim.

Ruszyli dalej, zostawiając za sobą cień lasu. Ale nawet kiedy weszli w otwartą przestrzeń, a słońce przyjemnie ogrzewało ich twarze, w ich krokach wciąż była ta sama ciężkość – jakby coś zostało tam, między starymi sosnami i dzikim tymiankiem. Coś, czego już nie mogli odzyskać

*

Po kolejnych dniach marszu po polach zboża ich oczy wreszcie ujrzały pierwsze oznaki cywilizacji. Kamienista droga, którą podążali, skręcała lekko ku południowi i nikła za wzgórzem, a z drugiej strony wznosiły się dymiące kominy. Zapach pieczonego chleba, rozgrzanego oleju i końskiego potu niósł się w powietrzu długo, zanim zobaczyli pierwsze zabudowania.

Mała osada na mapie imperium – kilka ulic, rynek, kowal, stajnia, karczma i kapliczka z figurą jakiejś starej bogini. A jednak dla trzech wędrowców, którzy nie mieli nic poza sobą, osada oznaczało coś więcej: pierwsze zetknięcie z normalnym światem od dnia, w którym wszystko się zawaliło.

– Ciekawe, jak długo tu szeptali o wydarzeniach w Rennen– rzucił Jeffrey, poprawiając płaszcz, gdy zbliżali się do bramy.

– Wątpię, żeby ich obchodziło to co działo się w Rennen, ale pewnie mają powody, żeby bać się każdego, kto wygląda tak jak my – mruknął Tom.

Mieli rację. Już po pierwszych krokach w osadzie czuli na sobie dziesiątki spojrzeń. Kobiety przerywały rozmowy przy studni, starcy udawali, że naprawiają płoty, a dzieci przestawały biegać i patrzyły w milczeniu. Trzej przybysze – wysocy, w płaszczach, z oczami zimnymi jak stal – wyglądali tu jak zwiastuni burzy.

Charon nie zwracał na to uwagi.

Szli prosto brukowaną ulicą ku największemu budynkowi – karczmie o bielonych ścianach i strzechowym dachu. Z wnętrza dobiegały głosy rozmów i stukot kufli. Kiedy otworzyli drzwi, gwar ucichł jak ucięty nożem.

– Witajcie, panowie – odezwał się donośnie karczmarz, człowiek barczysty, z wąsami tak grubymi, że niemal zakrywały mu usta. – Co was sprowadza do Tilays?

– Głód – odparł spokojnie Charon. – I pragnienie.

Ich obecność wyraźnie peszyła gospodarza, ale ten zachował grzecznościowy uśmiech. – Dziś mamy gulasz z królika, do tego pieczone ziemniaki i piwo jęczmienne. – Spojrzał na nich pytająco. – Może być?

– Może być – skinął głową Charon i wskazał na stolik pod ścianą. – Tam usiądziemy.

Karczmarz skinął głową i zniknął na zapleczu. Wkrótce wrócił z wielkim garnkiem pachnącej potrawki i trzema drewnianymi kuflami. Towarzyszyła mu żona – niska, szeroka w biodrach kobieta, która unikała ich wzroku i trzymała się blisko męża.

– Życzycie sobie czegoś jeszcze? – zapytał, stawiając dzban z piwem.

– Spokoju – odpowiedział Charon. – I żebyście zostawili nas samych, jesteśmy zmęczeni drogą.

Karczmarz próbował się uśmiechnąć, ale nerwowy tik zdradzał jego rosnący niepokój. – Oczywiście… tylko… zapłata? – spytał, jakby się bał własnych słów.

Jeffrey parsknął śmiechem. – Zapłata! – powtórzył, jakby to słowo było jakimś żartem.

Charon nawet się nie uśmiechnął. – Nie mamy pieniędzy – powiedział spokojnie, z zimnym spokojem, który sprawił, że karczmarz się cofnął.

– Jak to nie macie?! – głos gospodarza stał się piskliwy. – Zośka! Zawołaj chłopów!

– Nie rób tego – powiedział Charon cicho.

Uniósł dłoń i w powietrzu zaiskrzyła się energia. W sekundę później w jego ręce połyskiwało ostrze – długi, srebrzysty miecz z rękojeścią koloru krwi. Ciepłe światło świec zatańczyło na jego powierzchni, a karczmarz zamarł. Twarz, jeszcze przed chwilą czerwona z oburzenia, pobladła do koloru popiołu. Zośka zapiszczała i skryła się za jego plecami.

– Wracajcie za ladę – Charon mówił niemal szeptem, ale w jego głosie była stal. – I pozwólcie nam zjeść w ciszy, a nikomu nic się nie stanie. – Tom spojrzał na przyjaciela, ale nie odezwał się ani słowem.

W karczmie panowała martwa cisza. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą pili i śmiali się przy stołach, teraz patrzyli na nich szeroko otwartymi oczami. Karczmarz kiwnął tylko głową i powoli się wycofał, ciągnąc żonę za sobą. Charon schował ostrze tak samo nagle, jak je przywołał, i wrócił do jedzenia, jakby nic się nie stało.

– Masz talent do robienia dobrego pierwszego wrażenia – mruknął Tom, mieszając gulasz.

– To nie talent – odparł Charon. – To była konieczność.

– Konieczność? – zdziwił się Tom, ale Charon nic nie odpowiedział.

Jedli w ciszy. Potrawka była aromatyczna i gęsta, ziemniaki chrupiące, a piwo zimne i gorzkie. Ale mimo że ich brzuchy były pełne, coś innego wypełniało przestrzeń między nimi – coś cięższego niż powietrze. Kiedy skończyli, podeszli do wciąż drżącego karczmarza.

– Pyszne jedzenie – powiedział Charon z niemal uprzejmym uśmiechem. – Teraz odpowiedz na moje pytanie: jak daleko stąd do Ostii?

– Dwa… dwa tygodnie konno, panie – wyjąkał mężczyzna.

– Dziękuję – skinął głową Charon i odwrócił się do wyjścia. – To wszystko.

Nie czekając na reakcję, wyszli na brukowaną ulicę. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, a całe Tilays spowite było pomarańczową poświatą. Na ich widok ludzie odskakiwali na bok, chowali się w drzwiach lub zamykali okiennice. Gdzieś w oddali zaszczekał pies, ale szybko ucichł.

– Myślisz, że zgłoszą to straży? – zapytał Tom, gdy mijali stajnię.

– Oczywiście, o ile jakaś tutaj zawita – odparł Charon, a jego ton był dziwnie spokojny. – Na szczęście, my już będziemy daleko.

Gdy tylko bracia zbliżyli się do stajni, właściciel, próbował protestować, gdy zażyczyli sobie trzy najlepsze konie, ale widok błyskającego ostrza skutecznie go uciszył.

Ruszyli z Tilays w milczeniu – z pełnymi brzuchami i nowymi wierzchowcami. Słońce tonęło w purpurze, a wraz z nim gasło coś jeszcze – resztki dawnych skrupułów.

Tom obejrzał się przez ramię. Na palisadzie stało kilku mieszkańców, patrzyli za nimi w milczeniu. Niektórzy z lękiem. Inni – z nienawiścią.

– Zaczynamy przypominać tych, których nienawidzimy – powiedział cicho.

Charon nie spojrzał na niego.

– Nie – odparł. – My jedynie szukamy sprawiedliwości w świecie, który i tak jest wyprany z jakiejkolwiek moralności.

***

Poranek w Vallenne zaczynał się zawsze tak samo – od dźwięku dzwonu zawieszonego na drewnianej wieży kapliczki, który oznajmiał początek dnia pracy. Echo niosło się po miasteczku, odbijając się od budynków i wdzierając się w najdalsze zakątki wąskich uliczek. Na rynku, wybrukowanym nieregularnym kamieniem, pierwsi handlarze rozstawiali swoje stragany. Powietrze pachniało jeszcze chłodnym powiewem nocy, rosą osiadającą na leniwie dojrzewających winoroślach i drożdżami z piekarni przy południowej bramie.

Vallenne nie było zwykłą wioską. Jak na osadę położoną z dala od stolicy, kwitło tu życie. Z pól rozciągających się na północnym zboczu zwożono świeżo zebrane łodygi lnu, a przy południowych mokradłach robotnicy moczyli już konopie, przygotowując je do obróbki. W samym sercu osady, w długich, kamiennych halach z drewnianymi belkami, przędzarki i tkacze zaczynali swój dzień – najpierw powoli, niemal ospale, potem coraz szybciej, aż w całej dolinie rozbrzmiało charakterystyczne stuk, stuk, stuk krosien.

– Dziś znów będzie gorąco – mruknęła stara Mariette, rozwieszając belę płótna na sznurze przed swoim domem. – Słońce jeszcze nie wzeszło, a już czuję, jak piecze mnie kark.

– I dobrze, przynajmniej len szybciej wyschnie – odpowiedział jej syn, niespełna dwudziestoletni Lucien, który niósł na ramieniu wiązkę włókien. – A jak mistrz Barthier dostanie nową partię, może zapłaci w końcu więcej.

– Zapłaci tyle, ile zwykle – prychnęła Mariette. – Dla nas stawka zawsze jest taka sama…

W uliczkach pojawiały się kolejne postacie – dzieci z drewnianymi wiadrami biegły ku rzece, by nabrać wody, młode dziewczyny niosły kosze z chlebem do warsztatów, a przy stajni starego Morauta rozległo się głośne parskanie koni, gotowych do ciągnięcia wozów z przędzą. Z pobliskiej kuźni dochodziło dudnienie młota – kowal Armand znów kuł metalowe ramy dla nowych krosien, przeklinając pod nosem każdą z nich.

Na placu targowym zatrzymała się karawana kupiecka z południa. Konie ocierały się bokami o siebie, sapiąc głośno, a woźnice zeskakiwali z kozłów, by podać dłonie mieszkańcom. Na ich wozach spoczywały bele barwionych tkanin i skrzynie z przyprawami – wszystko, co miało trafić do miast na północy. Interesy tu robiono szybko i konkretnie. Vallenne żyło z tkanin i oczywiście handlu, który dawał im bogactwo.

Przy karczmie „Pod Złotą Miarką” – największym budynku w osadzie – właściciel, monsieur Roul, zamiatał schody i wymieniał beczki z piwem z dostawcą. – Słyszałeś? – zagadnął go ten drugi. – Mówią, że na północy coś się stało, w samym Havaki

Roul wzruszył ramionami. – Plotk, a nawet jeśli to co? U nas takie cuda się nie zdarzają. Tutaj ludzie tylko tkają i piją, a nie prowadzą wojny.

– A jednak… – dostawca pochylił się bliżej. – Mówią też, że jacyś czarni magowie kręcą się po traktach.

– Magowie zawsze czegoś szukają – odburknął karczmarz i pchnął beczkę do wnętrza. – Póki płacą za piwo, niech sobie szukają, czego chcą.

 

Zegar na kaplicznej wieży wybił południe. W powietrzu unosił się już ciężki zapach farb, lnu i potu. Warsztaty pracowały pełną parą, dzieci bawiły się na placu w chowanego, a na rzece pojawiły się pierwsze tratwy z nową partią włókien. Życie w Vallenne płynęło swoim zwyczajnym rytmem – nieśpiesznym, uporządkowanym, spokojnym.

***

Popołudniowe słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, gdy na północnym trakcie prowadzącym do Vallenne pojawiły się trzy sylwetki konne. Jechali wolno, bez pośpiechu, jak ludzie, którzy mają przed sobą długą drogę i zbyt wiele myśli, by się śpieszyć. Ich płaszcze falowały lekko na wietrze. Końskie kopyta rytmicznie uderzały w kamienne płyty drogi, niosąc ich w stronę osady.

Z oddali widać było rzędy lnianych pól ciągnących się aż po horyzont i długie, niskie hale tkackie, których dachy lśniły czerwienią dachówek w blasku popołudnia. Vallenne wyglądało jak miasteczko zrodzone z pracy rąk i potu – wszystko tu było uporządkowane, wyważone, przemyślane. Nawet brama z grubo ciosanych belek miała w sobie coś spokojnego, jakby świat poza nią nie miał prawa zakłócać tutejszego rytmu.

Ten rytm jednak zamarł, gdy tylko strażnik stojący przy wjeździe uniósł głowę i zobaczył zbliżających się jeźdźców.

– Podróżni – mruknął do siebie, lecz jego dłoń powędrowała mimochodem do krótkiej włóczni, jakby sam dźwięk kopyt budził w nim niepokój.

W miasteczku też coś się zmieniło. Kobiety stojące przy studni zamilkły w pół słowa. Tkacze w warsztatach przestali poruszać krosnami. Nawet psy, które jeszcze przed chwilą szczekały i biegały po rynku, zniknęły gdzieś między wozami. W powietrzu zawisło coś ciężkiego – echo przeczucia, że dzień, który miał być jak każdy inny, przestaje nim być.

– Czują nas – mruknął Jeffrey pod nosem, poprawiając kaptur. – Jakbyśmy nieśli zarazę.

– Niech czują – odparł Charon beznamiętnie, nie zwalniając kroku konia.

Tom milczał. Jego spojrzenie omiatało twarze – starego kowala, który przestał kuć żelazo; dziewczyny z dzbankiem wody, która zatrzymała się w pół kroku; dzieci, które przestały się bawić. Widział te spojrzenie już wcześniej. Strach wymieszany z ciekawością.

Karczma „Pod Złotą Miarką” górowała nad rynkiem – największa i najgłośniejsza budowla w Vallenne, z dachem pokrytym czerwoną dachówką i bielonymi ścianami, które lśniły w słońcu. Choć dym z jej komina unosił się spokojnie, a zza otwartych okien dobiegały rozmowy i śmiechy, wszystko ucichło, gdy trzej jeźdźcy zatrzymali się przed wejściem.

Zeskoczyli z koni. Tom podał wodze młodemu stajennemu, który przyglądał się im z szeroko otwartymi oczami, jakby pierwszy raz widział podróżnych. Chłopak chciał coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle – skinął więc tylko głową i poprowadził zwierzęta ku stajni.

– Spokojnie – zaśmiał się Jeffrey, rzucając mu krótkie spojrzenie. – Nie gryzą.

Gdy otworzyli ciężkie, dębowe drzwi karczmy, gwar ucichł jak ucięty nożem. Wnętrze pachniało pieczonym chlebem, piwem i świeżym lnem – zapachami codzienności, które nagle wydały się niestosowne w ich obecności.

– Witajcie, panowie – powiedział gospodarz, Roul, mężczyzna z szerokimi ramionami i wąsem tak gęstym, że niemal zakrywał mu usta. – Czego szukacie w Vallenne?

– Jedzenia. I odpoczynku – odpowiedział spokojnie Charon, zdejmując kaptur. – Jesteśmy w drodze i przydałoby się nam kilka dni spokoju.

Roul zmierzył ich wzrokiem, a jego spojrzenie zatrzymało się na rękojeściach noży u pasa Jeffreya. Kiwnął głową powoli, jak ktoś, kto nie jest pewien, czy to dobry pomysł, ale wie, że nie ma wyboru.

– Znajdzie się dla was miejsce. – Jego głos był uprzejmy, ale napięty. – W środku mamy ciepły gulasz, chleb i świeże piwo.

– Brzmi dobrze – mruknął Jeffrey. – I przydałoby się też coś mocniejszego, jeśli macie.

Usiedli przy długim stole pod ścianą. Rozmowy w izbie powoli znów się zaczęły, ale były inne – ściszone, urywane, jakby każdy bał się mówić zbyt głośno. Gdy Roul przyniósł garniec gorącego gulaszu i trzy kufle, jego ręce lekko drżały.

– Zapłata? – zapytał gospodarz, starając się brzmieć zwyczajnie.

Na chwilę zapadła cisza.

– Nie mamy przy sobie pieniędzy – odezwał się spokojnie Charon. – Ale nie zostaniemy wam dłużni.

Roul otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Jeffrey wyprzedził go ruchem. Zdjął z pasa jeden ze swoich noży – cienkie, kunsztownie wykute ostrze z runami błyskającymi w świetle świec – i położył go na stole.

– To pod zastaw – powiedział z uśmiechem. – Warty więcej niż całe to miejsce.

Karczmarz wahał się przez moment, patrząc na broń jak na jadowitego węża, po czym skinął głową.

– Dobrze. – Odchrząknął. – Możecie zostać tak długo, jak będzie trzeba.

– Może dwa, trzy dni – rzucił Charon, jakby mówił o czymś błahym. – Wystarczy nam, by odpocząć i ustalić dalszy plan.

Roul skinął jeszcze raz i odszedł za ladę, ale jego kroki były szybkie i nerwowe. Kilku gości wyszło z karczmy zaraz potem – niby przypadkiem, ale ich twarze mówiły wszystko. Strach mieszał się z niechęcią. Vallenne, które rano tętniło spokojem, teraz wydawało się miejscem, w którym coś pękło.

– Widzisz to? – zapytał Tom półgłosem, kiedy gospodarz zniknął im z oczu. – Oni już nas osądzili.

– Niech osądzają – odparł Charon, spokojnie mieszając gulasz. – Ich sądy niczego nie zmienią.

– A może zmienią wszystko – zaśmiał się Jeffrey jakby nie do końca rozumiał co się wokół niego dzieje.

 

Ogień w palenisku trzaskał cicho. Na zewnątrz słońce zsuwało się niżej, barwiąc len i dachy domów na złoto. Vallenne wciąż wyglądało tak samo – spokojne, pracowite, zwyczajne – a jednak dla trzech młodych mężczyzn było już innym miejscem. Miejscem, w którym granice zaczynały się rozmywać.

*

Pierwszy dzień po ich przybyciu minął spokojnie. Jeffrey pozostawił jeden z zdobycznych noży jako zapłatę za pokój i posiłek. Karczmarz Roul przyjął go bez słowa – w jego oczach błysnęła tylko ulga.

Rankiem drugiego dnia bracia rozeszli się po osadzie. Vallenne budziło się do życia jak zwykle – w powietrzu unosił się zapach farb i świeżo parzonego piwa, dzieci biegały po rynku, a stukot krosien przypominał rytm serca tej doliny. Tylko ludzie, dalej patrzyli na przybyszu z nieufnością.

Jeffrey zszedł z głównego placu i ruszył w stronę kuźni. Armand, stary kowal z rękami twardymi jak stal, uniósł wzrok znad rozgrzanego metalu, gdy tylko cień mężczyzny padł na próg.

– Czego chcesz? – burknął, nie przerywając pracy.

– Czegoś, co ułatwi nam podróż – odparł Jeffrey. – Kociołek, kilka noży, może parę zapasowych ostrzy.

– Za darmo? – prychnął Armand. – To nie karczma. Tutaj się płaci.

Jeffrey milczał przez chwilę, a potem uśmiechnął się lekko.

– Płacę – powiedział spokojnie, zbliżając się do kowala. – Swoim spokojem – po czym roześmiał się, jakby opowiedział świetny dowcip.

 

Kowal niestety nie podzielał poczucie humoru Jeffreya. Sięgnął po młot, ale Jeffrey był szybszy. W jednej chwili znalazł się przy nim, przyciskając go do stołu kowalskiego z taką siłą, że stary mężczyzna aż zaskrzypiał z bólu.

– I po co Ci to? – uśmiechnął się przyjaźnie. – Daj, o co proszę, i wracaj do swojej dalszej pracy.

Kiedy wychodził z warsztatu, miał przy pasie nowe noże, w torbie solidny kociołek i jeszcze jakieś drobiazgi. Armand siedział oparty o ścianę, trzymając się za bark, przeklinając pod nosem.

Tom tego dnia wybrał się do przędzalni przy południowym krańcu osady. Kamienne hale pachniały włóknem i farbą, a powietrze drżało od stukotu krosien. Mistrz Barthier, chudy mężczyzna o długich palcach, w pierwszej chwili udawał, że go nie widzi. Dopiero gdy cień padł mu na stół, poderwał głowę.

– Nie przyjmujemy zamówień od obcych – powiedział chłodno.

– A jednak je przyjmiecie – odparł Tom i oparł dłonie o blat. – Potrzebujemy ubrań. Trzech kompletów. Mocne, dopasowane, trwałe.

Tkacze wymienili spojrzenia, a Barthier roześmiał się cicho. – Za takie rzeczy płacą złotem, chłopcze. A złota w was nie widzę.

Tom nie odpowiedział. Przez chwilę w przędzalni słychać było tylko stukot krosien i szum wiatru za oknami. Potem powietrze zgęstniało, jakby nagle zrobiło się cięższe. Tkacze czuli, jak coś niewidzialnego ściska im gardła.

– Zróbcie, o co proszę – powiedział cicho Tom.

Nazajutrz mieli to, czego chcieli. Tom i Charon – czarne, dopasowane płaszcze ze skóry podszytej wełną, lekkie, ale mocne, idealne do walki. Jeffrey – luźne, kolorowe szaty i gruby podszywany płaszcz, który w słońcu połyskiwał jak krucze skrzydło. Ubrania powstały szybko, w milczeniu i w milczeniu zostały przekazane .

Charon działał inaczej. Nie użył przemocy ani gróźb – nie musiał. Poszedł do siedziby starszyzny, gdzie spotkał się z lokalnym zarządcą, niejakim Devraisem. Rozmowa trwała długo i przebiegała spokojnie. Devrais opowiadał o szlakach handlowych, o tym, jak karawany z Vallenne docierają do portów w Ostii, o patrolach cesarskich i o granicach.

Kiedy Charon odchodził, miał już mapy i spis najważniejszych traktów. A zarządca, który okazał się nad wyraz inteligentny, miał spojrzenie człowieka, który zrozumiał, że lepiej współpracować, niż się sprzeciwiać.

 

W miarę jak dni mijały, Vallenne się zmieniało. Na początku ludzie patrzyli na nich ze strachem wymieszany z ciekawością. Potem narodziła się pogarda, by w końcu, która zamieniła się w nienawiść. Na targu szeptano przekleństwa, dzieci zaczęły omijać ich szerokim łukiem, a starcy spuszczali głowy, gdy przechodzili obok.

I mieli rację.

Wieczór był chłodniejszy niż poprzednie. Bracia siedzieli w swoim pokoju na piętrze karczmy, przy świecy, której płomień tańczył na wietrze wpadającym przez uchylone okno. Na dole słychać było jeszcze kilka rozmów, stukot kufli i skrzypienie desek, ale w ich izbie panowała cisza – ta ciężka, gęsta cisza, która rodzi się po czynach, których nie da się już cofnąć.

– Widziałeś ich oczy? – zapytał Tom cicho. – Gdy szliśmy przez rynek. Widziałeś, jak na nas patrzyli?

– Widziałem – odpowiedział Charon spokojnie. – Strach, pogarda i nienawiść. Zawsze tak jest.

– Może… może to my się zmieniamy – Tom mówił powoli, jakby bał się własnych słów.

– Nie – głos Charona stał się twardszy. – Tom, świat nie jest dobry. Nie jest sprawiedliwy. Ci, którzy powinni bronić słabszych, uciekli albo milczą. Cesarze knują układy, baronowie handlują życiem zwykłych ludzi. A ci ludzie, których chcesz bronić – oni też milczą. Patrzą, jak ich sąsiedzi giną, jak klasztory płoną, jak dzieci tracą rodziców… i nic nie robią. Bierność wobec zła jest równa złu.

Wstał i podszedł do okna. Dolina tonęła w ciemności, tylko gdzieniegdzie widać było żółte światła lamp.

 

– Jeśli świat nas odrzuca, jeśli odwraca wzrok od niesprawiedliwości – musimy zmusić go, by spojrzał. Jeśli świat nie chce sprawiedliwości, musimy ją przywrócić. Bo jak nie my to kto? Co mamy zrobić? Zapomnieć o tym co się wydarzyło i zaciągnąć się w służbę do któregoś barona?

Tom siedział długo w milczeniu. Słuchał tych słów, a każde z nich uderzało w niego jak młot. W końcu westchnął i spojrzał na Charona.

– A jeśli się mylimy? – zapytał. – Jeśli ta sprawiedliwość, o której mówisz, to tylko nasza zemsta?

– Wtedy przynajmniej spróbowaliśmy – odpowiedział Charon. – Bo największym złem nie jest gniew. Największym złem jest bierność i obojętność. A my, nie możemy pozwolić sobie być bierni i obojętni. Jeśli tacy będziemy to cały dorobeg klasztoru Rennen pójdzie w zapomnienia, a nam zostanie tylko smutek i żal do siebie, że nic nie zrobiliśmy.

Tom otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł. Po chwili skinął głową.

– Może masz rację. Może… to jedyny rozsądny sposób…

*

O świcie osada pogrążona była w sennej ciszy. Mgła unosiła się nad polami, a pierwsze promienie słońca rozlewały się po dachach Vallenne jak płynne złoto. Na rynku nie było jeszcze nikogo – tylko kot przemknął chyłkiem między wozami, a gdzieś w oddali zapiał kogut.

Trzej jeźdźcy stali już przy bramie. Konie parskały cicho, czując chłód poranka. Tom poprawił płaszcz, Jeffrey założył kaptur, a Charon spojrzał po raz ostatni na osadę.

Nie było pożegnań. Nikt nie wyszedł ich zatrzymać, nikt nie rzucił za nimi nawet przekleństwa. Okiennice pozostawały zamknięte, drzwi zaryglowane. Vallenne milczało.

– W stronę Ostii – powiedział Charon.

– W stronę sprawiedliwości – dodał Jeffrey z cieniem uśmiechu.

Tom nie odezwał się ani słowem. Tylko raz obejrzał się przez ramię.

Ruszyli ku zachodowi, zostawiając za sobą osadę, w której pozostał tylko cień.

***

W końcu ich podróż zbliżała się ku końcowi. Z informacji od mijanych ludzi ustalili, że są jakieś dwa, trzy dni drogi do Ostii. Wtedy to Charon zadecydował, że najwyższy czas zejść z głównego traktu i resztę drogi przebyć przez zarośnięte stepy i lasy, z dala od wzroku wścibskich podróżnych na trakcie. Tom i Jeffrey przyjęli tę informację bez żadnych obiekcji.

– Tak będzie lepiej – oświadczył Charon. – Po ostatnich wydarzeniach pewne plotki na pewno już zaczęły krążyć. Teraz potrzebujemy trochę spokoju, aby dobrze zaplanować nasz kolejny krok – wyjaśnił.

Zeszli z gościńca, pozwalając, by wysokie trawy smagały boki koni. Step pachniał kurzem i gorzkim zielem, a wiatr niósł od północnego zachodu chłodniejszą woń morza, choć wody nie było jeszcze widać. Po lewej majaczyły kępy sosen, po prawej, na rozległych łagodnych wzgórzach, ciągnęły się wypłowiałe pola, gdzieniegdzie przecinane kamiennymi murkami. Ziemia zmieniała się pod kopytami – stawała się twardsza, cięższa, jakby prowadziła ich w surowszy klimat. Ostii należała do innego świata niż doliny lnu i oliwek, tak dobrze już im znane.

Resztę dnia podróżowali na zachód od głównego szlaku prowadzącego do Ostii. Mając pewność, że są wystarczająco daleko, rozbili mały obóz pośrodku iglastego lasu i oporządzili konie. W skład ich dobytku, którego dorobili się w Vallenne, wchodził duży stalowy wok, drewniane kubki, trochę sztućców, koce i wielka, gruba materiałowa płachta, którą rozwinęli nad obozem, by uchronić się w razie deszczu.

Korony drzew stały tu gęsto; północny wiatr śpiewał w igłach krótką, szorstką pieśń. Gdzieś dalej zaszemrał potok – czysty, zimny, płynący leniwym nurtem.

Rozpalili ogień i w porozumieniu przygotowali kolację. Z zarekwirowanych dóbr dysponowali jeszcze suszonym mięsem, kostką smalcu, warzywami i chlebem. Co prawda nie było tego zbyt wiele, gdyż nie chcieli zanadto obciążać koni, ale na ich potrzeby w zupełności wystarczało. W końcu byli potężnymi magami – głód i zmęczenie mogli stłumić za pomocą magii.

Wieczorem chłód zstępował szybko; płachta naprężona między pniami szeleściła cicho jak żagiel, a iskry z paleniska wzlatywały w gęste, niemal czarne niebo.

Gotująca się zupa miała warzywny i nijaki aromat. Smakowała cierpko, a nawet – jak to stwierdził Jeffrey – paskudnie.

– Ważne, że jest zdrowa i odżywcza – wycedził Tom, będący tym, który przyjął sobie za punkt honoru krótko i zwięźle ripostować przyjaciela.

– Właśnie – zaczął Charon, kończąc swoją porcję. – Przed przystąpieniem do ataku na Ostii musimy być w pełni sił. Sami jeszcze do końca nie wiemy, co nas tam czeka i z jakim przeciwnikiem przyjdzie nam się mierzyć.

– Czyli jednak otwarty atak? – Tom spojrzał na przyjaciela, licząc, że ten wyjaśni wszystkim, co ma dokładnie w planach.

– Taki jest wstępny plan, ale nic nie chcę ustalać, nie będąc pewien, co nas czeka w środku. Na razie wiemy, że Ostii jest jednym z głównych filarów obronnych cesarstwa. Spodziewać musimy się, że twierdza barona, jak i całe miasto, są mocno obwarowane. To już nie jest miasto pokroju Havaki, gdzie do pilnowania porządku wystarczyło dwóch magów. Spodziewam się, że czeka nas tam prawdziwa wojna. A nie chcę iść na wojnę, nie znając siły przeciwnika.

Słowo „wojna” zawisło w powietrzu, a cisza drzew jakby cofnęła się o krok.

– Czyli potrzebny będzie mały rekonesans w środku? – uśmiechnął się Jeffrey.

– Tak, ale ty nie idziesz – Charon szybko zgasił zapał przyjaciela. – Ja to zrobię – kontynuował, spoglądając na twarze braci. – Nie tylko trzeba dobrze zlokalizować twierdzę barona i najlepszą drogę, którą można się tam dostać, ale trzeba również ocenić siłę przeciwnika. A w ocenie poziomu energii dysponowanej przez magów radzę sobie lepiej od was, a dzięki moim zdolnościom łatwiej mi ukryć swoją obecność. Dodatkowo, w razie problemów, technika teleportacji pozwala mi szybko uciec, tak by nikt mnie nie namierzył.

– Masz rację – zgodził się Tom. – A jaka będzie nasza rola w tym przedsięwzięciu?

– Podczas mojej nieobecności skupicie się na tym, by dobrze przygotować się do walki. Powtarzam, istnieje duże prawdopodobieństwo, że w środku rozpęta się piekło. Naszymi przeciwnikami będą nie tylko strażnicy miasta, oddziały przygotowywane do walki z magami, ale również magowie o liczbie i sile nieznanej. Musimy być gotowi do walki z kilkoma przeciwnikami naraz, o poziomie magicznym wyższym od naszego. Rozumiesz to, Jeffrey? – wzrok Charona pytająco utkwił w przyjacielu.

– W przeciwieństwie do was – nad wyraz poważnie, bez tradycyjnego uśmieszku zaczął Jeffrey – byłem już na wojnie. Jak już wam mówiłem, mnisi na szkolenie wysłali mnie do cesarskiego oddziału inkwizytorów. Sami wiecie, że inkwizytorium specjalizuje się w poszukiwaniu i eliminowaniu niebezpiecznych magów – urwał na chwilę. – Wiem dokładnie, czym jest ból, śmierć i uczucie strachu, gdy stajesz naprzeciwko kogoś, kto swoją siłą przewyższa cię o lata świetlne. Tak więc nic nie musicie się martwić – w tradycyjnym już dla siebie stylu dokończył Jeffrey.

– Piękna mowa – z podziwem kiwnął głową Tom. – A ja już myślałem, że robiłeś jako klaun na szlacheckich balach.

Jeffrey spojrzał na przyjaciela i wyszczerzył w promienistym uśmiechu śnieżnobiałe zęby. Jak to już kiedyś Tom z Charonem ustalili, Jeffrey był specyficzny. W odróżnieniu od innych ludzi jego mózg „zawieszał się”, gdy ktoś sobie z niego żartował, drwił lub obrażał. Jeffrey sprawiał wrażenie, jakby każde negatywne zdanie na jego temat ginęło w tumanach jego włosów. Zamiast się gniewać, smucić czy też przejawiać objawy złości lub rozgniewania, on najzwyczajniej w życiu się uśmiechał.

– Kiedy masz zamiar ruszyć? – Tom już poważnie dopytał.

– Jutro z rana.

– Czyli wszystko postanowione – bardziej stwierdził niż zapytał Jeffrey.

– Tak

– A właśnie, bo prawie zapomniałem – ożywił się Tom – Jak działa ta twoja technika teleportacji

– No właśnie – zainteresował się Jeffrey – opowiadaj, jak to robisz.

Charon spojrzał na nich, westchnął i usiadł bliżej ognia.

– To dość złożony proces – zaczął powoli. – Teleportacja to nie przeniesienie ciała z jednego miejsca w drugie. Cała sztuczka polega na tym, że trzeba stworzyć alternatywny wymiar, w którym połączone są miejsca. Te w którym się znajduje i te do którego chce się dostać. Potem już wystarczy „wyjść” z miejsca w którym jestem do alternatywnego wymiaru i „wejść” do miejsca w którym chce być.

– Brzmi jak coś, co powinno cię rozszarpać na kawałki – mruknął Jeffrey.

– Gdyby się pomylić, pewnie tak by się skończyło – odparł spokojnie Charon. – Dlatego teleportacja wymaga absolutnej koncentracji i precyzji. Pierwszy wariant, ten, którego używam najczęściej, pozwala mi przenieść się tam, dokąd sięgam wzrokiem. Widzę dach – mogę stanąć na dachu. Widzę murek – mogę pojawić się na murku. To względnie proste, szybkie i bezpieczne, ale ma krótszy zasięg i wymaga idealnej wizualizacji. Przed wykonaniem techniki, muszę wiedzieć w jakiej pozycji chce się znaleźć po zakończeniu techniki.

– A drugi? – Tom zmrużył oczy.

– Drugi to już coś innego. – Głos Charona stwardniał. – Do wykonania skoku do miejsca którego nie widzę, muszę wcześniej zostawić w tym miejscu swój znacznik – fragment własnej energii, zakotwiczonej w strukturze przestrzeni. To jak wbicie haka w ścianę – mogę się później „przyciągnąć” z daleka. Ale cena jest wysoka. Energia potrzebna do takiego skoku jest ogromna, a im większy dystans, tym większe ryzyko błędu. W Havaki się udało… a tam odległość nie była jeszcze tak wielka.

– Czyli nie możesz po prostu wskoczyć do środka pałacu barona? – zapytał Jeffrey, zawiedziony.

– Gdybym mógł, już by mnie tu nie było – uśmiechnął się krzywo Charon. – Chodź dalej to zbyt ryzykowne. Wyobraź sobie, że akurat w Sali jest kilku magów. Raczej by nie czekali spokojnie na moje wyjaśnienia

– Czyli pozostaje nam rekonesans – podsumował Tom.

– Dokładnie tak. – Charon pokiwał głową. –Czasem największą siłą jest cierpliwość.

Jeffrey pokiwał głową z udawaną powagą.

– A ja myślałem, że po prostu zamykasz oczy i mówisz: „byłem – nie ma mnie”.

Charon parsknął krótkim śmiechem.

 Noc przyszła szybko. Ogień przygasał, a drzewa traciły kontury, jakby cofały się krok po kroku w czarny bezmiar. Gdzieś w oddali zapufała sowa, a raz czy dwa zaszeleścił lis. Nad ranem mgła spłynęła nisko, gryząc zimnem w płuca.

***

Ranek nadszedł niespodziewanie szybko. Słońce leniwie wschodziło po linii widnokręgu, rozświetlając swoimi promieniami mroczne zakątki iglastego lasu, w którego środku obozowała grupka młodzieńców. Nakryci skórzanymi płaszczami, wtuleni w koce uszyte z konopno-lnianych nici, byli pogrążeni w głębokim śnie. Nawet Charon, któremu spać zdarzało się bardzo rzadko, tym razem pozwolił sobie na odrobinę przyjemności przed czekającym go zadaniem. Gdy słoneczne promienie przeniknęły pod wielki materiałowy baldachim zawieszony nad śpiącymi, ogrzewając tym samym ich twarze, podświadomie stwierdzili, że pora wstawać. Pierwszy przebudził się młodzieniec o błękitnych, smutnych oczach. Pozostała dwójka, gdy tylko usłyszała cichy szelest, również się przebudziła.

– Czas wstawać? A tak dobrze mi się spało – Jeffrey, wstając i przeciągając się, rzucił od niechcenia bardziej do siebie niż do innych.

– A no, już czas – odparł zaspanym głosem Tom i spojrzał na Charona. – Kiedy ruszasz?

– Za chwilę.

Wspomniana chwila okazała się dosłownie chwilą. Nie zwlekając, poprawił na sobie swój czarny płaszcz, szczelnie naciągnął kaptur na głowę i zapiął mosiężne guziki. Zabrał jeszcze ze sobą kawałek suszonego mięsa i czerstwego chleba, powiedział coś na odchodne i ruszył w ciemny, mroczny las w kierunku Ostii.

*

Pozostała dwójka, domyślając się, że najbliższe dni spędzi sama, od razu zabrała się za przygotowania do nadchodzącej potyczki. Mając w pamięci dokładnie wryte nauki z lat młodości, cały ranek poświęcili na medytację oraz ćwiczenia mające na celu poprawę koncentracji. Za młodych lat był to obowiązkowy rytuał, który przez ostatnie dni dość mocno zaniedbywali. Jak powtarzali klasztorni nauczyciele, ważnym elementem w życiu każdego maga jest codzienne wykonywanie ćwiczeń, aby te mogły stać się pewnymi automatyzmami niezbędnymi podczas walki. Kontrola oddechu, przepływu naturalnej energii i wykonywanie do znudzenia tych samych pieczęci były niezbędnymi ćwiczeniami, które każdy mag musiał regularnie wykonywać z należytym zaangażowaniem. Nie było nic gorszego niż utrata kontroli nad oddechem lub pogubienie się w kolejności wykonywanych pieczęci podczas starcia. Przeciwnik wykorzystałby ten błąd natychmiast, a w walce pomiędzy magami na tak wysokim poziomie każdy błąd mógł kosztować życie.

Dzień mijał, godziny upływały, a skoncentrowani młodzieńcy, zdawałoby się złączeni z otaczającą ich naturą, w kółko powtarzali te same sekwencje ruchów i układów. Poranny trening trwał do samego południa, a Tom i Jeffrey, wyraźnie zadowoleni z faktu, że w końcu znaleźli czas na pracę nad swoimi umiejętnościami, mogli już po wszystkim coś zjeść i oddać się rozmowie.

– Tom, właściwie to nie opowiadałeś, gdzie mnisi wysłali cię na szkolenie – bardziej stwierdził niż zapytał Jeffrey, przeżuwając suszone mięso.

– Bo i nie ma o czym opowiadać.

– Serio? – Jeffrey nie dawał za wygraną. – To co robiłeś przez ostatnie trzy lata?

– Dużo czytałem, liczyłem, ogólnie to siedziałem i myślałem – od niechcenia odpowiedział Tom. – Idę do lasu poszukać czegoś do jedzenia. Popilnuj obozu.

Jeffrey w odpowiedzi coś burknął i wrócił do przeżuwania mięsa. Po skończonym posiłku, w ramach produktywnego wykorzystania dnia, postanowił zabrać się za kolejny etap swojego treningu. Istotnym elementem w szkoleniu młodych magów było w pierwszej kolejności wytrenować ciało w wystarczający sposób, by było w stanie przenosić wszystkie obciążenia występujące podczas wykonywania technik magicznych. Jeffrey, w odróżnieniu od Charona, specjalizował się w technikach dalekodystansowych. Od małego wyznawał złotą zasadę, która brzmiała: „Zwalić przeciwnika z nóg, zanim ten zdąży do ciebie podejść”. Niestety rzeczywistość była zgoła inna i brutalnie się o tym przekonał podczas swojego szkolenia w oddziale inkwizytorów. Niejednokrotnie postawiony w sytuacji, gdy przeciwnik atakował go z ukrycia, Jeffrey siłą rzeczy musiał większość swojego wolnego czasu wykorzystać na treningi sztuk walki, z naciskiem na techniki obronne.

Oczywiście dysponował odpowiednim wyszkoleniem, jeśli chodzi o walki wręcz – i to całkiem niemałym, gdyż mnisi z klasztoru Rennen od najmłodszych lat wpajali owe podstawy swoim uczniom. Jednak Jeffrey, jak to miał w zwyczaju, nie przykładał się do rzeczy, które uważał za mało istotne.

Wskutek przykrych doświadczeń, po jednym wyjątkowo niefortunnym zajściu, doszedł jednak do wniosku, że jego arogancja z dzieciństwa była całkowicie nieuzasadniona, i postanowił czas spędzony w oddziale inkwizytorów spożytkować na nadrobienie zaległości. W końcu miał przyjemność szkolić się pod okiem samych inkwizytorów – legendarnego ugrupowania, które trudziło się eliminowaniem wyjątkowo uciążliwych magów.

Walki, w których uczestniczył, zazwyczaj odbywały się na niedużych przestrzeniach, takich jak karczmy, pokoje i uliczki miast, co czyniło jego umiejętności mało przydatnymi. Na niedużych przestrzeniach ważnymi atutami okazywały się zwinność, szybkość oraz umiejętności polegające na zablokowaniu uderzenia przeciwnika i błyskawicznym skontrowaniu. By tego dokonać, niezbędne było odpowiednie przygotowanie fizyczne poprzez specjalistyczny trening oporowy, mający na celu wyrobienie siły, szybkości i zwinności.

Tak więc, nie tracąc więcej czasu na zbędne rozmyślania, Jeffrey zabrał się za trening. Po krótkiej rozgrzewce i wykonaniu partii ćwiczeń rozciągających przyszła kolej na ćwiczenia siłowe. Niestety nie miał pod ręką odpowiednich przyrządów, więc serie pompek w różnych konfiguracjach oraz podciąganie na gałęzi drzewa musiały mu wystarczyć. Na zakończenie pierwszej części ćwiczeń wykonał jeszcze kilka przysiadów i usatysfakcjonowany zabrał się za trening walki wręcz. Sprawnie wykonał po kilka serii kopnięć w różnych konfiguracjach o pobliską sosnę, która idealnie nadawała się do tego zadania. Błyskawicznie wykonał kilka salt połączonych z blokowaniem uderzenia przeciwnika. Przypomniał sobie różnorodne układy mające na celu wycofanie się i przygotowanie do ataku. Na zakończenie treningu – tradycyjnie, jak miał to w zwyczaju – uśmiechnął się do siebie i pogratulował dobrze wykonanej roboty, co pozwoliło mu z zadowoloną miną wrócić do obozu i w oczekiwaniu na Toma oddać się medytacji i regeneracji.

Tom wrócił w momencie, gdy słońce zaczynało znikać za horyzontem. Ku zadowoleniu Jeffreya, udało mu się nawet coś złapać. Zdobyczą okazały się być dwa imponujące pstrągi, które – jak później wyjaśnił – złapał w pobliskim potoku. Jednego postanowili grillować nad ogniskiem, a drugiego przeznaczyć na zupę. Tak więc, nie wdając się w zbędne rozmyślania, przyjaciele wypatroszyli ryby, rozpalili ognisko i zabrali się za gotowanie.

– Co w ogóle robiłeś tyle czasu w lesie? – zapytał Jeffrey, obierając warzywa na zupę.

– Musiałem trochę pomyśleć nad ostatnimi wydarzeniami i poukładać sobie kilka spraw w głowie – odpowiedział Tom, nadziewając wypatroszonego pstrąga na patyk.

– Coś cię trapi? – dopytał, podnosząc wzrok na przyjaciela.

– Szczerze, to mam wątpliwości, czy to, co robimy, jest słuszne – wytłumaczył.

– Ciężka sprawa, również nie wyobrażałem sobie, że to my będziemy tymi złymi. Zawsze marzyłem, by być wielkim magiem i bohaterem…

– Nie o to chodzi – przerwał mu Tom. – Boję się, że droga, którą podążamy, okaże się drogą bez powrotu i już zawsze będziemy musieli się chować i ukrywać.

– Głęboko wierzę, że tak się nie stanie – poważnym głosem szepnął Jeffrey. – Najpierw odnajdziemy tych, którzy odebrali nam rodzinę, a później się zobaczy. Charon wymyśli coś, żeby nie było nam zbyt nudno – dodał po chwili już w swoim tradycyjnym stylu.

– Myślisz, że ona tam była? – zapytał niespodziewanie Tom.

Słowo „ona” zawisło nad ogniem. Jeffrey odwrócił wzrok, jakby w płomieniach szukał odpowiedzi, której nie chciał usłyszeć.

– Takie życie – obojętnie skwitował. – Coś jest, a później czegoś nie ma.

Tom zamilkł i skupił się na grillowaniu ryby. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie poruszył temat Kasandry. Wyraźnie jego przyjaciel dalej nie był gotowy na poruszanie pewnych tematów, zwłaszcza takich, które ciągnęły się za nim od lat dziecięcych. W końcu dziewczyna, z której jeszcze jako dwunastolatek się naśmiewał i dokuczał, w momencie, gdy opuszczał klasztor, była dla niego już całym życiem.

– Ostatnie trzy lata spędziłem w zakonie sióstr miłosierdzia – zaczął nagle Tom. – Jak tam przyjechałem, to nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wiesz… Kazali mi czytać jakieś biografie, akta i wyroki – zapatrzył się w ognisko. – Całymi dniami to samo. Siedziałem i czytałem, aż w końcu zabrali mnie do cel. Wiesz, kogo tam przetrzymywali? – spojrzał w twarz przyjaciela. – Morderców, gwałcicieli i wszelakiej maści degeneratów – zaśmiał się. – Pierwsza rozmowa była łatwa. Dostałem najpierw akta skazanego za kradzież i miałem spenetrować jego umysł, żeby potwierdzić zeznania. Nic trudnego. On nawet nie był magiczny. Szybko go przejrzałem i potwierdziłem, że okradał swojego pracodawcę, bo potrzebował pieniędzy dla chorej córki – spojrzał w oczy Jeffreya. – Potem było już tylko gorzej. Wiesz, jak to jest, gdy widzisz oczami innego człowieka gwałt albo zabójstwo?

Jeffrey głośno przełknął ślinę.

– Wiesz, jak to jest być tam, a po wszystkim spojrzeć takiemu człowiekowi w twarz i po prostu wyjść? Wiesz, jak to jest, gdy widzisz wzrok tej małej osóbki, której rodzice są właśnie mordowani, a ona jedyne, co może zrobić, to przytulić swojego pluszowego misia z nadzieją, że ją obroni!

– Wystarczy – szepnął Jeffrey.

– Wiesz, jak to jest czuć dotyk gwałconej kobiety na własnej szyi?!

– Powiedziałem, że już wystarczy! – Tom i Jeffrey poderwali się nagle na równe nogi.

– Wiesz, jak to jest – Tom nie miał zamiaru przerywać – gdy czujesz tę chorą obsesję zadawania innym bólu?

– A wiesz, jak to jest, gdy twoja własna rodzina sprzedaje cię, bo nie stać jej na swoje prochy?! Wiesz, jak to jest, gdy budzisz się i widzisz w pokoju nieprzytomnych matkę i ojca we własnych wymiocinach? Każdy z nas wiele już przeżył – dodał, już spokojnie siadając i kierując wzrok w stronę ogniska. – Dlatego zgodziliśmy się na plan Charona. Każdy z nas pragnie sprawiedliwości i każdy z nas wie, że świat nie jest, nie był i nie będzie sprawiedliwy. Więc weź się w garść!

Przez moment słychać było tylko syk tłuszczu skapującego w żar i daleki krzyk drapieżnego ptaka. Tom zamknął oczy, jakby te obrazy – z cel, z akt – nadal paliły mu skronie od środka. Otworzył je dopiero, kiedy ogień przygasł i płomień przestał tańczyć.

– Dzięki – Tom usiadł obok przyjaciela. – Tylko nie mów o tym wybuchu Charonowi.

– A po co miałbym to robić – zdziwił się Jeffrey. – Przecież on i tak wszystko wie.

Jeffrey uśmiechnął się krótko, ale w tym uśmiechu nie było beztroski. Jeszcze kilka dni, a później? Rekonesans, plan, misja. A potem… potem przyjdzie czas, żeby zobaczyć, co naprawdę kryje się za murami portowego miasta. I jaką cenę zapłaci się za sprawiedliwość.

Koniec
Nowa Fantastyka