- Opowiadanie: bruce - Viridi*

Viridi*

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Viridi*

– I co o tym są­dzisz? – Ko­mi­sarz Gaw­ron prze­niósł wzrok na swego za­stęp­cę, Ję­drze­je­wi­cza, po­chy­lo­ne­go nad zwło­ka­mi i in­ten­syw­nie wpa­tru­ją­ce­go się w na­brzmia­łą twarz ko­lej­nej ofia­ry.

– Czwar­ty raz z rzędu w nie­speł­na ty­dzień… Ślady po­dob­ne, oko­licz­no­ści też. Czyż­by se­ryj­ny?

– Tylko tego nam bra­ko­wa­ło…

Spo­glą­da­li na je­dy­ne­go świad­ka zbrod­ni – roz­trzę­sio­ną dzie­się­cio­lat­kę, którą wła­śnie za­bie­ra­ła do sa­mo­cho­du psy­cho­log No­wic­ka.

– Dziec­ko nic nie powie – stwier­dził po­sęp­nym tonem Gaw­ron. – Tak, jak po­zo­sta­łe.

Tym razem jed­nak się mylił.

O ile wszyst­kie po­przed­nie mor­der­stwa, po­mi­mo ist­nie­nia na­ocz­nych świad­ków, nadal po­zo­sta­wa­ły za­gad­ką, to jedno miało szan­sę pójść o krok dalej. A może nawet o dwa?

Dzie­się­cio­let­nia dziew­czyn­ka po uspo­ko­je­niu się i prze­spa­niu w ga­bi­ne­cie psy­cho­lo­ga po­li­cyj­ne­go, Ga­brie­li No­wic­kiej, prze­ka­za­ła jej ważną, choć z po­cząt­ku zba­ga­te­li­zo­wa­ną in­for­ma­cję:

– Tatę za­bi­ło drze­wo!

Pro­szo­na o bliż­sze wska­zów­ki, naj­pierw mil­cza­ła, wy­raź­nie prze­ra­żo­na wspo­mnie­niem obej­rza­nych scen, lecz w końcu zde­cy­do­wa­ła się całe zaj­ście na­ry­so­wać. Pod­czas prze­pro­wa­dzo­ne­go wy­wia­du psy­cho­loż­ka zo­rien­to­wa­ła się, że dziew­czyn­ka za­wsze naj­bar­dziej lu­bi­ła tę formę prze­ka­zy­wa­nia wszel­kich opo­wie­ści, więc po­sta­no­wi­ła to wy­ko­rzy­stać. A potem po­pro­sić o ob­ja­śnie­nie, co mło­do­cia­na miała na myśli, kre­śląc dzi­wacz­ną scenę.

We­dług słów dziew­czyn­ki, po­par­tych ze­zna­nia­mi są­sia­dów, pi­ja­ny oj­ciec czę­sto urzą­dzał jej awan­tu­ry, po­łą­czo­ne z rę­ko­czy­na­mi. Tym razem, roz­złosz­czo­ny prze­gra­ną w karty, wró­cił do domu z – jak można się było do­my­ślać po trzy­ma­nym na­rzę­dziu pla­no­wa­nej zbrod­ni – za­mia­rem po­zby­cia się dziec­ka raz na za­wsze. Zła­pał za po­tęż­ny nóż zło­rze­cząc i, gdy pod­cho­dził do sku­lo­nej w kącie Oli, znie­nac­ka za ple­ca­mi opraw­cy sta­nę­ło drze­wo, które wy­krę­ci­ło mu bo­le­śnie rękę, po czym wbiło nią trzy­ma­ne ostrze w serce nie­do­szłe­go za­bój­cy. Od­cią­gnę­ło ciało ko­na­ją­ce­go do są­sied­nie­go po­ko­ju i bły­ska­wicz­nie znik­nę­ło.

Naj­pierw po­li­cjan­ci trak­to­wa­li te opo­wie­ści jako dowód wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni za­lęk­nio­ne­go dziec­ka. Pa­to­log po­twier­dził jed­nak ro­dzaj i spo­sób za­da­nych ran. Za­bi­ty sam wy­mie­rzył sobie śmier­tel­ne ciosy. Co wię­cej, nic nie wska­zy­wa­ło na udział osób trze­cich. W do­dat­ku trzy po­przed­nie przy­pad­ki: mor­der­stwa za­dźga­nych no­ża­mi lub ta­sa­ka­mi dwóch matek i jed­ne­go ojca, rów­nież od lat znę­ca­ją­cych się nad dzieć­mi, miały iden­tycz­ne do­wo­dy. Każda z ofiar była już znana po­li­cji, każda w prze­szło­ści żyła na ba­kier z pra­wem. Jak się wła­śnie oka­za­ło, nadal nic się w tym wzglę­dzie nie zmie­ni­ło. Warto także za­zna­czyć, że w gar­dle każ­de­go z za­bi­tych ro­dzi­ców tkwi­ły li­ście.

Dzie­cię­ca wy­obraź­nia, jak wia­do­mo, nie ma żad­nych gra­nic, lecz co­kol­wiek trze­ba było umie­ścić w pro­to­ko­le. Coś na tyle lo­gicz­ne­go i sen­sow­ne­go, aby sze­fo­stwo przy­ję­ło to do wia­do­mo­ści i za­ak­cep­to­wa­ło.

Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze kwe­stia zna­le­zie­nia spraw­cy bądź też spraw­ców. Od­pa­dał motyw sek­su­al­ny, ra­bun­ko­wy czy de­spe­rac­ki. Nie było śla­dów wła­ma­nia, pod­pa­leń czy ja­kich­kol­wiek in­nych znisz­czeń. Dzie­ci były nie­tknię­te, choć po­waż­nie wy­stra­szo­ne. Skoro nawet istot­nie ktoś, prze­bra­ny za drze­wo, wtar­gnął do tych czte­rech domów, mu­siał prze­cież jakoś do nich wejść. Za­gad­ki mno­ży­ły się, a czas nie­ubła­ga­nie pły­nął. Jeśli po­li­cjan­ci istot­nie mieli do czy­nie­nia z se­ryj­nym mor­der­cą, lada mo­ment mógł znowu za­ata­ko­wać.

 

Mie­czy­sław Gaw­ron za­pa­rzył kawę i nie­chęt­nie roz­ło­żył pa­pie­ry. W ko­mi­sa­ria­cie za­wsze po­tra­fił się sku­pić i wpaść na nie­je­den ge­nial­ny po­mysł, lecz tym razem nic nie uła­twia­ło mu za­da­nia.

– A te li­ście? – wtrą­cił nagle am­bit­ny za­stęp­ca, Ję­drze­je­wicz.

– Brak ja­kich­kol­wiek śla­dów. Nie wia­do­mo, skąd się tam wzię­ły – od­parł znie­chę­co­ny ko­mi­sarz.

Po­pa­trzy­li w pa­pie­ry.

– Po­cho­dzą z oko­licz­nych drzew. Rów­nie do­brze same ofia­ry mogły je sobie wsa­dzić do gar­deł… – roz­my­ślał gło­śno Ję­drze­je­wicz.

– Mo­ment… – Gaw­ron spoj­rzał na za­stęp­cę sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. – Antek, je­steś ge­nial­ny! Te li­ście…

– Serio? Dzię­ki. No, sze­fie, co do sa­mych liści, to… są… że tak po­wiem, zwy­czaj­ne, wszę­dzie ta­kich pełno. – Wzru­szył ra­mio­na­mi Ję­drze­je­wicz.

– Pa­to­log za­uwa­żył coś za­sta­na­wia­ją­ce­go – ko­mi­sarz wer­to­wał ze zde­ner­wo­wa­niem ra­por­ty, aby zna­leźć po­szu­ki­wa­ny zapis – o ich bar­wie. Gdzie to było?

– Bar­wie?

– Mam! – Wska­zał trium­fal­nie notkę, po czym od­czy­tał: – „Wszyst­kie w ko­lo­rze zie­lo­nym”.

Po­pa­trzył trium­fal­nie na sko­ło­wa­ne­go za­stęp­cę.

– Na­resz­cie coś mamy!

– Nie bar­dzo ro­zu­miem, Mie­ciu.

– Li­ście były zie­lo­ne. Wszyst­kie. U każ­dej z ofiar!

– No tak, zie­lo­ne… Jak to li­ście…

– Nie­zu­peł­nie, Antek. W gar­dle za­bi­te­go czło­wie­ka? Przez tyle czasu?

An­to­ni Ję­drze­je­wicz za­sta­no­wił się.

– Fak­tycz­nie, dziw­ne…

– „Świe­że, jędr­ne, jakby wła­śnie zo­sta­ły ze­rwa­ne” – czy­tał z prze­ję­ciem Gaw­ron.

– I co z tego wy­ni­ka, sze­fie?

– Nie mam po­ję­cia, ale to ko­lej­na dzi­wacz­na wska­zów­ka.

– Może te dzie­cia­ki miały rację?

– Dzie­cia­ki? A, tak, tak, prze­cież ry­su­nek Oli po­ka­za­li­śmy po­zo­sta­łym świad­kom po­przed­nich za­bójstw. I te ma­ło­la­ty za­czę­ły mówić, że pa­mię­ta­ją coś po­dob­ne­go. Też wi­dzia­ły li­ścia­stych mor­der­ców.

– Czyli? Mamy przy­jąć do wia­do­mo­ści, że to jed­nak drze­wa w nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób wtar­gnę­ły do ich domów, aby obro­nić nie­win­ne dzie­cia­ki, po czym za­bi­ły sa­dy­stycz­nych ro­dzi­ców? Bo prze­cież żaden czło­wiek nie po­tra­fił­by we­pchnąć liści o takim wy­glą­dzie do krta­ni.

– Ko­niecz­nie trze­ba je zba­dać – za­wy­ro­ko­wał prze­ję­ty ko­mi­sarz Gaw­ron. – To może być klucz do na­szej za­gad­ki, Antek!

– Nie­ste­ty, za późno.

– Co? Dla­cze­go?

– Ste­fan prze­ka­zał wła­śnie – Ję­drze­je­wicz podał mu do rąk ko­lej­ny ra­port pa­to­lo­ga z sek­cji zwłok – że, po wy­ję­ciu z gar­dła za­mor­do­wa­ne­go, li­ście zde­ma­te­ria­li­zo­wa­ły się.

– Wszyst­kie?

– Yhm.

– A u po­przed­nich ofiar?

– Tak samo.

– No, i stwa­rza to ko­lej­ną za­gad­kę. W jaki spo­sób nie­zwy­kle istot­ne dla spra­wy do­wo­dy mogły tak po pro­stu znik­nąć?

Po­pa­trzy­li na sie­bie i się­gnę­li po ko­lej­ne kubki z kawą. Cze­kał ich długi wie­czór. Pod­świa­do­mie wy­czu­wa­li, że seria ostat­nich za­bójstw po­wo­li wy­my­ka się ja­kie­mu­kol­wiek lo­gicz­ne­mu wy­tłu­ma­cze­niu.

 

Na­za­jutrz ran­kiem przy­by­li na miej­sce nowej zbrod­ni jako ostat­ni. Pa­to­log Ste­fan Kowal wła­śnie koń­czył oglę­dzi­ny zwłok.

– Przy­naj­mniej wiemy, skąd tym razem wzię­ło się mor­der­cze drze­wo – skwi­to­wał Ję­drze­je­wicz, gdy wraz z ko­mi­sa­rzem wy­sia­da­li z ra­dio­wo­zu. – Je­ste­śmy w parku.

Kiedy sta­nę­li tuż przy zwło­kach ofia­ry, na mo­ment za­nie­mó­wi­li.

– C-co to jest? – wy­krztu­sił za­stęp­ca ko­mi­sa­rza.

– Tym razem, sza­now­ni ko­le­dzy, mamy do czy­nie­nia z ab­so­lut­nie nie­na­tu­ral­nym uło­że­niem za­rów­no sa­me­go ciała de­na­ta, jak i po­szcze­gól­nych jego czę­ści – wy­ja­śnił po­krót­ce pa­to­log, ki­wa­jąc głową dla wy­ra­że­nia, jak bar­dzo ro­zu­mie ich re­ak­cję.

– Tak go za­sta­li­ście? W tej pozie?

– Ow­szem.

– A kto go zna­lazł pierw­szy ?

– Para eme­ry­tów spa­ce­ro­wa­ła ran­kiem po parku i na­tknę­ła się na ten, nie­zbyt przy­jem­ny widok – wy­ja­śnił rze­czo­wym tonem Kowal.

– Tak się w ogóle da uło­żyć ciało? – Gaw­ron pod­szedł bli­żej, wpa­tru­jąc się ze zdu­mie­niem.

– Jeśli jest się uro­dzo­nym cyr­kow­cem lub tre­nu­ją­cą od lat gim­na­stycz­ką-akro­bat­ką, to jak naj­bar­dziej, ko­mi­sa­rzu. Po­dej­rze­wam jed­nak, że nasz zmar­ły nie na­le­żał do tego typu ludzi, na co wska­zu­je choć­by jego tusza oraz na­pię­cie mię­śni. A zatem, co jest rze­czą jak naj­bar­dziej zro­zu­mia­łą w po­dob­nych przy­pad­kach, przy tak nie­na­tu­ral­nej pozie ma zła­ma­ny w kilku miej­scach krę­go­słup, a także wszyst­kie czte­ry koń­czy­ny.

– I on… eee… Trzy­ma w… – Gaw­ron za­jąk­nął się. Naj­wy­raź­niej nie po­tra­fił ubrać w słowa tego, co widzi.

– Tak, tak – po­twier­dził jego przy­pusz­cze­nia pa­to­log. – Ma wsa­dzo­ne do ust swoje ge­ni­ta­lia. Zwy­czaj­nie wy­da­je się to nie­moż­li­we, chyba że jest się tre­nu­ją­cym od lat człon­kiem trupy cyr­ko­wej. Oczy­wi­ście mówię czy­sto teo­re­tycz­nie. Ktoś wy­jąt­ko­wo silny i mu­sku­lar­ny mu­siał tak po­wy­gi­nać jego ma­syw­ne ciało, do­pro­wa­dza­jąc do śmier­ci w po­twor­nych mę­czar­niach.

Po krót­kich oglę­dzi­nach, do­ko­na­nych przez obu przy­by­łych po­li­cjan­tów, ciało za­bra­no. Wkrót­ce otrzy­ma­li oni te­le­fon od pra­cu­ją­ce­go już w swym ga­bi­ne­cie pa­to­lo­ga – w gar­dle za­mor­do­wa­ne­go także tkwi­ły jędr­ne, zie­lo­ne li­ście.

– Czyli mamy ko­lej­ną ofia­rę tego sa­me­go oszo­ło­ma – skwi­to­wał gro­bo­wym tonem Gaw­ron.

– Tym razem bez świad­ków… – dodał Ję­drze­je­wicz, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła.

Nagle obaj po­de­szli do są­sied­nich drzew, spoj­rze­li na ślady na ścież­ce i po­bli­skie krze­wy. Do­strze­gli, że w wielu miej­scach wi­sia­ły, wy­rwa­ne i za­cze­pio­ne praw­do­po­dob­nie pod­czas sza­mo­ta­ni­ny, dłu­gie, czar­ne włosy.

– Nie­ko­niecz­nie – od­parł z uśmie­chem Gaw­ron, do­ty­ka­jąc jed­ne­go z nich i wkła­da­jąc go do wo­recz­ka celem za­bez­pie­cze­nia i zba­da­nia w po­li­cyj­nym la­bo­ra­to­rium.

 

Teraz szczę­ście za­czę­ło im sprzy­jać. W po­li­cyj­nej bazie da­nych mieli wła­ści­ciel­kę zna­le­zio­nych wło­sów. To zło­dziej­ka, która nie tak dawno prze­by­wa­ła w ich aresz­cie. Obec­nie li­czy­ła dwa­dzie­ścia pięć lat.

Kiedy przy­szła na ko­mi­sa­riat, była wy­raź­nie za­sko­czo­na, choć sta­ra­ła się to umie­jęt­nie ukryć.

– Pro­szę spo­cząć, pani Rej­tan. Znowu się spo­ty­ka­my. – Ko­mi­sarz wska­zał krze­sło i spoj­rzał prze­szy­wa­ją­cym wzro­kiem.

– No wła­śnie… Panie wła­dzo, to chyba nie­po­ro­zu­mie­nie. Nie wiem, z ja­kie­go po­wo­du zo­sta­łam we­zwa­na. Od lat żyję uczci­wie, pra­cu­ję, płacę po­dat­ki… – Roz­bie­ga­nym wzro­kiem prze­mie­rza­ła po­szcze­gól­ne ścia­ny ga­bi­ne­tu Gaw­ro­na.

– Zna­leź­li­śmy pani ślady… – za­czął po­waż­nym tonem.

– Co ta­kie­go? To nie ja! – za­prze­czy­ła czym prę­dzej. – Ktoś chce mnie wro­bić! Skoń­czy­łam z daw­nym ży­ciem! Przy­się­gam! Od lat ni­cze­go nie ukra­dłam!

-… w parku miej­skim nie­da­le­ko fon­tan­ny – do­koń­czył, bacz­nie się jej przy­glą­da­jąc.

Jo­an­na umil­kła i za­czer­wie­ni­ła się po same uszy.

 

 

 

 

 

– To nie ja… – szep­nę­ła cicho.

– Chce pani po­wie­dzieć, że jej tam nie było, czy – że to nie pani do­ko­na­ła mor­der­stwa?

Ko­bie­ta otar­ła łzy, które mo­men­tal­nie po­ja­wi­ły się na po­licz­kach.

– Do­brze pani usły­sza­ła. Może pani zo­stać oskar­żo­na. I to nie o drob­ne kra­dzie­że, jak daw­niej. Tym razem grozi pani znacz­nie su­row­szy wyrok. Zwłasz­cza, że zbrod­nia jest łu­dzą­co po­dob­na do kilku po­przed­nich… A to już ozna­cza do­ży­wo­cie.

– Ma pan na myśli „Drze­wia­ste­go”? – za­py­ta­ła cicho. – Czy­ta­łam o nim w in­ter­ne­cie. Po­dob­no za­bi­ja, przy­bie­ra­jąc po­stać drze­wa i zo­sta­wia­jąc ślady liści.

– Jest pani do­sko­na­le po­in­for­mo­wa­na. – Zmru­żył oczy.

– Cała Pol­ska o nim grzmi, to jak mo­gła­bym nie być po­in­for­mo­wa­na? Ale to nie ja…

– Nie pani jest tym za­bój­cą?

– Nie.

– A wie pani, kto?

– Nie. Zna­czy się… tak. Nie!

– To jak w końcu? Pro­szę się za­sta­no­wić, pani Jo­an­no, bo… – za­czął su­ro­wym tonem.

– Nie wiem, kto nim jest! Ale mogę go opi­sać – prze­rwa­ła po­spiesz­nie Gaw­ro­no­wi. – Kiedy go zo­ba­czy­łam, z miej­sca po­my­śla­łam sobie, że to pew­nie ten, któ­re­go szu­ka­cie.

– Dla­cze­go zatem od razu nie przy­szła pani z tym na ko­mi­sa­riat?

Rej­tan spu­ści­ła głowę.

– No? – ko­mi­sarz uniósł głos.

– Bałam się kary – wy­szep­ta­ła za­wsty­dzo­na.

– Kary? Skoro to nie pani, skąd te obawy?

– W końcu zo­sta­wi­łam ko­na­ją­ce­go czło­wie­ka i ucie­kłam…

– Jak się tam pani zna­la­zła?

– Ten zbo­cze­niec gonił mnie od przy­stan­ku. Li­czy­łam, że zgu­bię go w parku, ale… – głos się jej za­ła­mał.

– Może podać wody?

– Nie, dzię­ku­ję.

– A czy po­trze­bu­je pani psy­cho­lo­ga?

– Obej­dzie się.

– Do­brze. Pro­szę zatem mówić. Co było dalej?

– Nie pa­mię­tam do­kład­nie, kiedy ten li­ścia­sty pod­szedł.

– Li­ścia­sty?

– Był cały zło­żo­ny z liści.

– Jest pani tego pewna? Mo­gła­by pani podać jego por­tret pa­mię­cio­wy?

– Por­tret?

– No, znaki szcze­gól­ne, rysy twa­rzy, wzrost, kolor wło­sów… – za­czął wy­mie­niać.

– Pan nie ro­zu­mie. Ten gość nie miał twa­rzy. Był stwo­rzo­ny tylko z liści – po­wie­dzia­ła z na­ci­skiem, po raz pierw­szy spo­glą­da­jąc sze­ro­ko otar­ty­mi ocza­mi na zdu­mio­ne­go Gaw­ro­na.

Ko­mi­sarz zdę­biał. Pa­trzył przez mo­ment na dziew­czy­nę, jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny, my­śląc o czymś in­ten­syw­nie. Po chwi­li prze­pro­sił ją, od­chy­lił się w bok i za­pi­sał ner­wo­wo na kart­ce dwa nie­wy­raź­ne słowa: „oczy dzie­ci”, po czym scho­wał świ­stek do szu­fla­dy biur­ka. Po za­koń­cze­niu prze­słu­cha­nia za­mie­rzał jesz­cze do niego wró­cić.

Jo­an­na Rej­tan ze szcze­gó­ła­mi opo­wie­dzia­ła, że przy nie­uda­nej pró­bie gwał­tu, kiedy już stra­ci­ła wszel­kie na­dzie­je na moż­li­wość uciecz­ki, z po­mo­cą przy­szedł jej „li­ścia­sty stwór”, jak go na­zwa­ła. Nagle wy­ło­nił się z par­ko­wych krze­wów, umie­jęt­nie zła­pał na­past­ni­ka ol­brzy­mi­mi dłoń­mi, po czym bez­ce­re­mo­nial­nie zgiął go w po­ło­wie, ni­czym kru­chą za­pał­kę, prze­trą­ca­jąc krę­go­słup, potem ła­miąc koń­czy­ny i na końcu wsa­dza­jąc ob­na­żo­ne czę­ści ciała zbo­czeń­ca w roz­war­te z po­twor­ne­go bólu usta. Obej­rzał się na le­żą­cą na ziemi, zdrę­twia­łą z prze­ra­że­nia dziew­czy­nę, jakby chciał spraw­dzić, czy nie ucier­pia­ła wsku­tek ataku gwał­ci­cie­la, a na­stęp­nie znik­nął w za­ro­ślach.

Po za­koń­cze­niu prze­słu­cha­nia i po­że­gna­niu kobiety Gaw­ron za­my­ślił się. Po raz pierw­szy w tej spra­wie miał do czy­nie­nia z peł­no­let­nim świad­kiem mor­der­stwa, który jasno i nad wyraz dro­bia­zgo­wo opi­sał wy­gląd ta­jem­ni­cze­go za­bój­cy. Zro­zu­mia­łym wy­da­ło się teraz, czemu po­przed­ni, ma­ło­let­ni świad­ko­wie, upar­cie po­wta­rza­li, że ich sa­dy­stycz­nych ro­dzi­ców za­bi­ły drze­wa. Po­stać, po­kry­ta w ca­ło­ści li­ść­mi, mogła istot­nie spra­wiać na dzie­ciach takie wra­że­nie. Z dru­giej stro­ny ko­mi­sarz do­sko­na­le ro­zu­miał, że w spra­wie se­ryj­ne­go „Drze­wia­ste­go”, jak na­zwa­ły go media, nie po­su­nę­li się nawet o krok dalej. Wręcz prze­ciw­nie – od­czu­wał co­fa­nie się wstecz. Żaden czło­wiek, nawet dys­po­nu­ją­cy za­wrot­ną siłą, nie po­tra­fił­by w ten spo­sób zmiaż­dżyć ciała gwał­ci­cie­la. Za­gad­ko­we po­zo­sta­wa­ły rów­nież, zna­le­zio­ne przez pa­to­lo­ga Ste­fa­na Ko­wa­la, i w jego prze­ły­ku, jędr­ne, świe­że li­ście w ko­lo­rze ja­snej zie­le­ni.

A wła­śnie! Zie­leń! – po­my­ślał ko­mi­sarz, przy­po­mi­na­jąc sobie notkę, wy­ko­na­ną pod­czas prze­słu­cha­nia dziewczyny. Się­gnął do szu­fla­dy i wy­do­był wrzu­co­ny tam, za­pi­sa­ny przed go­dzi­ną świ­stek pa­pie­ru. Jakie oczy miały te dzie­ci? Czy szma­rag­do­we lub ciem­no­zie­lo­ne, jak Rej­ta­nów­na?

Za­czął wer­to­wać do­ku­men­ty. Wresz­cie we­zwał te­le­fo­nicz­nie za­stęp­cę:

– Ję­drze­je­wicz, sprawdź wy­gląd każ­de­go ze świad­ków ostat­nich za­bójstw. Tych ma­ło­let­nich. Ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem barwy tę­czó­wek. I z wy­ni­ka­mi mi­giem do mnie!

Na­za­jutrz ra­port był już uzu­peł­nio­ny o te, nowe po­szla­ki. Jak się oka­za­ło, wszy­scy nie­peł­no­let­ni świad­ko­wie albo sami mieli oczy zie­lo­ne, albo też po­sia­da­li je ich bli­scy krew­ni: ro­dzi­ce czy dziad­ko­wie.

Gaw­ron uśmiech­nął się. Miał zatem rację. Tra­fił na nowy trop, nowy wspól­ny mia­now­nik wszyst­kich tych spraw. Z dru­giej stro­ny za chwi­lę zdję­ły go po­waż­ne wąt­pli­wo­ści.

– Py­ta­nie: czy to nie jest ko­lej­ny ślepy za­ułek? – po­wta­rzał sobie cicho, z roz­tar­gnie­niem prze­glą­da­jąc do­ku­men­ta­cję. – Może tracę czas nie­po­trzeb­nie? Co to zna­czy, że oni wszy­scy po­sia­da­ją geny zie­lo­no­okich? Praw­do­po­dob­nie każdy z nas je ma, bo kie­dyś ktoś z na­szych przod­ków miał oczy ko­lo­ru świe­żych liści.

Zaraz… A może wła­śnie o to cho­dzi? – po­my­ślał. Za­bój­ca po­ma­ga każ­de­mu, kto jest za­gro­żo­ny, mor­du­jąc nie­do­szłe­go kata i tym samym unie­moż­li­wia­jąc mu ode­bra­nie życia nie­win­nej, bez­bron­nej ofie­rze. A więc nie jest istot­ne, komu i dla­cze­go po­ma­ga, bo to już mamy usta­lo­ne, tylko – kim jest!

Ko­mi­sarz za­pa­rzył kawę i roz­my­ślał dalej:

Skąd się bie­rze ten dzi­wacz­ny stwór? Jak do­sta­je się do za­mknię­tych, ogro­dzo­nych domów? Czemu jest zło­żo­ny z zie­lo­nych, świe­żych liści i wpy­cha je do gar­deł swo­ich ofiar? I – czy to w ogóle moż­li­we?

Z na­tło­ku myśli wy­rwał go głos za­stęp­cy, który wpadł do ga­bi­ne­tu:

– Sze­fie, mamy ko­lej­ne ciało!

Ko­mi­sarz po­pa­trzył na niego nie­chęt­nie i nagle po­czuł ogrom­ne brze­mię ostat­nich ty­go­dni. Tych wszyst­kich nie­prze­spa­nych nocy i in­ten­syw­nych dni od bla­de­go świtu aż po późny wie­czór. Ileż można szu­kać ta­jem­ni­cze­go sza­leń­ca, w dzi­wacz­ny spo­sób wy­mie­rza­ją­ce­go spra­wie­dli­wość na wła­sną rękę? I, czy takie szu­ka­nie w ogóle może się udać? Czy ma sens? Prze­cież praw­do­po­dob­nie bez jego in­ge­ren­cji ofiar by­ło­by znacz­nie wię­cej. Czy po­win­ni ści­gać go, za­miast dać szan­sę na dal­sze, bo­ha­ter­skie ra­to­wa­nie ludzi, bę­dą­cych w opa­łach?

Ko­mi­sarz po­trzą­snął głową. Nie może tak my­śleć. Zbrod­nia jest za­wsze zbrod­nią, czyli prze­stęp­stwem. A on jest tu od tego, aby takim czy­nom za­po­bie­gać. Gdyby każdy za­czął wy­mie­rzać spra­wie­dli­wość wedle wła­sne­go uzna­nia, świat sta­nął­by na gło­wie. Po­li­cja ma wła­śnie za za­da­nie temu prze­ciw­dzia­łać.

Gaw­ron wes­tchnął i wło­żył czap­kę, po czym wy­szedł z Ję­drze­je­wi­czem, aby obej­rzeć nowe miej­sce zbrod­ni.

 

Stał w ogro­dzie przy oka­za­łej willi. Obok za­stęp­ca i kilku in­nych po­li­cjan­tów do­ko­ny­wa­ło oglę­dzin zwłok. Pa­to­log Kowal szcze­gó­ło­wo opi­sy­wał spo­sób za­da­nia ran, od czasu do czasu przy tym ge­sty­ku­lu­jąc. Mord nie od­bie­gał od tych, jakie znali z po­przed­nich przy­pad­ków „Drze­wia­ste­go”.

Po raz pierw­szy ko­mi­sarz nie sku­piał się na sa­mych roz­mo­wach z pod­wład­ny­mi. Jego uwagę przy­cią­ga­ło nie­od­par­te wra­że­nie, że jest ob­ser­wo­wa­ny przez kogoś znaj­du­ją­ce­go się cał­kiem nie­da­le­ko i nie­wi­docz­ne­go dla resz­ty po­li­cjan­tów. Wy­łą­czył na mo­ment uwagę przy na­słu­chi­wa­niu roz­mów funk­cjo­na­riu­szy i za­czął bacz­niej roz­glą­dać się do­oko­ła.

Spoj­rzał na idącą wolno do ra­dio­wo­zu ko­bie­tę, za­ata­ko­wa­ną go­dzi­nę temu przez męża sie­kie­rą, która była nową oca­lo­ną przed śmier­cią przez ta­jem­ni­cze­go, li­ścia­ste­go stwo­ra. Ona także za­cho­wy­wa­ła się, ni­czym bez­wol­na kukła, sku­pio­na na pil­nym śle­dze­niu po­bli­skich za­ro­śli.

Gaw­ron po­wiódł wzro­kiem w tę samą stro­nę, po czym za­marł. Na tle krze­wów i drzew wy­raź­nie otwar­ły się i zer­k­nę­ły na niego spo­koj­ne, zie­lo­ne oczy.

 

 

 

 

Ko­bie­ta prze­nio­sła spoj­rze­nie na ko­mi­sa­rza. Oboje przez mo­ment pa­rzy­li tak na sie­bie, zszo­ko­wa­ni i jed­no­cze­śnie pewni tego, że od­kry­li ko­lej­ną ta­jem­ni­cę. Od­jeż­dża­jąc uśmiech­nę­ła się lekko. Zro­zu­mia­ła, że i on go widzi. Zie­lo­ne­go stwo­ra z liści, ra­tu­ją­ce­go ata­ko­wa­ne i bez­bron­ne ofia­ry, któ­re­mu media nada­ły przy­do­mek „Drze­wia­sty”.

Kiedy ra­dio­wóz z po­szko­do­wa­ną znik­nął za za­krę­tem, Gaw­ron po­wiódł wzro­kiem po ko­le­gach, pra­cu­ją­cych cią­gle przy za­bez­pie­cza­niu zwłok. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach od­je­cha­li wraz z pa­to­lo­giem, za­bie­ra­jąc ciało. Ję­drze­je­wicz pod­szedł do szefa, po czym otwarł usta ze zdu­mie­niem i wska­zał mu nie­znacz­nym ru­chem głowy gę­stwi­nę. On także za­uwa­żył wle­pia­ją­ce się w nich, zie­lo­ne oczy. Obok jed­nej pary nie­ba­wem po­ja­wi­ła się druga.

Jest ich wię­cej – prze­mknę­ło Gaw­ro­no­wi przez myśl.

Obaj po­li­cjan­ci zdrę­twia­li, pra­wie nie od­dy­cha­jąc. A potem uświa­do­mi­li sobie sy­tu­ację, w ja­kiej się znaj­du­ją. Mi­mo­wol­nie po­czu­li prze­szy­wa­ją­ce dresz­cze. Nagle przed ocza­mi sta­nę­ły im wszyst­kie zbrod­nie, do­ko­na­ne w ostat­nim cza­sie przez nie­zna­ne, zie­lo­ne stwo­ry, wpa­tru­ją­ce się teraz w nich bez naj­mniej­szych obaw. Przy­po­mnie­li sobie wy­gląd ofiar, po­kie­re­szo­wa­ne ciała, po­roz­ry­wa­ne na­rzą­dy i po­ła­ma­ne koń­czy­ny. Te be­stie były nie­bez­piecz­ne i nie­prze­wi­dy­wal­ne. W do­dat­ku nie wia­do­mo, co to za jedni, skąd po­cho­dzą i czego chcą.

 

Za uła­mek se­kun­dy po­li­cjan­ci usły­sze­li gdzieś w od­da­li pisk opon. Jakiś sa­mo­chód zbli­żał się do po­se­sji z za­wrot­ną pręd­ko­ścią. W tym spo­koj­nym miej­scu, z dala od cen­trum mia­sta, pew­nie mu­sia­ło to być nie­co­dzien­nym zda­rze­niem. Zie­lo­ne oczy ta­jem­ni­czych stwo­rów roz­sze­rzy­ły się jesz­cze bar­dziej, a potem ich tę­czów­ki unio­sły nieco ponad gło­wa­mi ko­mi­sa­rza i jego za­stęp­cy, pil­nie na­słu­chu­jąc od­gło­sów, do­bie­ga­ją­cych z jezd­ni. Jak gdyby ta­jem­ni­cze po­sta­cie z liści wi­dzia­ły sceny, roz­gry­wa­ją­ce się na po­bli­skiej dro­dze. Nie­ocze­ki­wa­nie obok w za­ro­ślach po­ja­wi­ła się trze­cia para rów­nie wiel­kich, szma­rag­do­wych tę­czó­wek. Męż­czyź­ni, nie­po­ru­sze­ni, nadal wpa­try­wa­li się w nie, wstrzy­mu­jąc od­dech.

I wtedy stało się to, co pra­wie ode­bra­ło im obu życie. Bły­ska­wicz­nie trzy, ob­ser­wo­wa­ne w sku­pie­niu, zie­lo­ne gi­gan­ty, zło­żo­ne je­dy­nie z liści, wy­pa­dły z gę­stwi­ny, bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu prze­fru­nę­ły przez ciała ko­mi­sa­rza i jego za­stęp­cy, jakby stwo­rze­ni byli je­dy­nie z po­wie­trza. Zaraz potem li­ścia­ści przy­by­sze z ła­two­ścią prze­nik­nę­li przez są­sied­ni bu­dy­nek i mu­ro­wa­ne ogro­dze­nie, wy­pa­da­jąc na­stęp­nie na drogę.

Obaj mun­du­ro­wi czuli się przy tym tak, jakby wy­jąt­ko­wo silny prąd po­wietrz­ny przez uła­mek se­kun­dy prze­szył ich całe wnę­trza. Żaden z nich nigdy nie prze­żył cze­goś po­dob­ne­go. Było to za­ska­ku­ją­ce i nie­zwy­kłe. Nie za­zna­li przy tym żad­ne­go dys­kom­for­tu ani też naj­mniej­sze­go bólu. Sam szok mógł jed­nak spo­wo­do­wać znacz­nie więk­sze uszczerb­ki w sa­mo­po­czu­ciu i w psy­chi­ce onie­mia­łych po­li­cjan­tów.

Gaw­ron z Ję­drze­je­wi­czem stali chwi­lę nie­ru­cho­mo, pa­trząc na sie­bie nie­przy­tom­nym wzro­kiem i pró­bu­jąc zro­zu­mieć to, co za­szło.

– Prze­ni­ka­ją przez ma­te­rię – wy­szep­tał wresz­cie Ję­drze­je­wicz. – Dla­te­go ni­g­dzie nie było śla­dów wła­mań.

Ko­mi­sarz bez słowa ski­nął głową.

Rwe­tes, do­bie­ga­ją­cy z drogi, uświa­do­mił im, że do­szło do tra­ge­dii i to z udzia­łem fan­ta­stycz­nych, zie­lo­nych stwo­rzeń, zatem czym prę­dzej po­bie­gli na miej­sce wy­pad­ku.

 

Ele­ganc­ko ubra­na ko­bie­ta trzę­sła się w spa­zmach i opo­wia­da­ła przy­pad­ko­we­mu prze­cho­dnio­wi, który te­le­fo­nicz­nie wzy­wał pomoc:

– On już w nas wjeż­dżał. Ten kie­row­ca forda. Wi­dzia­łam jego oczy. Czu­łam al­ko­hol z jego ust – prze­rwa­ła hi­ste­rycz­nym pła­czem, a za mo­ment kon­ty­nu­owa­ła, wska­zu­jąc ręką za­kręt: – Nad­je­chał stam­tąd. Mu­siał pę­dzić co naj­mniej dwie­ście na go­dzi­nę. My­śla­łam, że już po nas… – Znowu za­czę­ła pła­kać, spo­glą­da­jąc na wy­stra­szo­ne dzie­ci w swoim aucie.

Obok, wbite w drze­wo, tkwi­ły dy­mią­ce szcząt­ki sa­mo­cho­du marki ford, z któ­re­go wy­sta­wa­ła za­krwa­wio­na ręka mar­twe­go kie­row­cy.

– Nie wiem, jak to się stało… Ni­czym w zwol­nio­nym fil­mie… Jakby czas się nagle za­trzy­mał i cof­nął – opo­wia­da­ła dalej roz­dy­go­ta­na z ner­wów ko­bie­ta. – Ja­kieś roz­ło­ży­ste krza­ki upa­dły z im­pe­tem na moją maskę i skie­ro­wa­ły sa­mo­chód tak, że unik­nę­łam zde­rze­nia. Ale prze­cież już je wi­dzia­łam. Już w nim uczest­ni­czy­łam. Ten wy­pa­dek wła­ści­wie trwał. Już mia­łam twarz kie­row­cy przed ocza­mi… Jak­bym prze­ży­wa­ła déjà vu…

Cią­gle oszo­ło­mio­na wró­ci­ła do sa­mo­cho­du, aby uspo­ko­ić dzie­ci.

– To praw­da – dodał star­szy prze­cho­dzień. – Wi­dzia­łem całe zaj­ście. Sta­łem o, tam! – Wska­zał ręką są­sied­ni chod­nik. – W wy­pad­ku po­cząt­ko­wo uczest­ni­czy­ły oba wozy, a potem tylko jeden, teraz wbity w drze­wo. I co tu w ogóle robi ten je­sion? Prze­cież ścię­to go ja­kieś dwa lata temu!

Gaw­ron z za­stęp­cą ro­zej­rze­li się. Oczy­wi­ście po wspo­mnia­nych krze­wach nie było żad­ne­go śladu. Tym razem jed­nak wie­dzie­li już, skąd się wzię­ły. To byli li­ścia­ści przy­by­sze, któ­rych ob­ser­wo­wa­li wcze­śniej za ogro­dze­niem.

– Po­tra­fią prze­wi­dzieć przy­szłość i cof­nąć czas… – po­wie­dział szep­tem prze­ję­ty Ję­drze­je­wicz. – Sze­fie, to duchy? Ko­smi­ci? Ma­gi­cy? Kim oni są?

– Spo­koj­nie, Antek, nie za­pę­dzaj­cie się aż tak. Ni­cze­go nie mo­że­my wy­klu­czyć. Z doświadczenia wiem jednak, że nieraz lepiej żyć w błogiej nieświadomości, niż wiedzieć za dużo… – Gaw­ron od­cią­gnął go na bok, wi­dząc zbli­ża­ją­cy się, we­zwa­ny przez świad­ków ra­dio­wóz, który miał spi­sać ze­zna­nia.

Po kilku se­kun­dach nad­je­cha­ło po­go­to­wie.

Ko­mi­sarz za­mknął oczy. Nie wie­dzieć, skąd, po­ja­wi­ło się od­le­głe wspo­mnie­nie. Już tu kie­dyś był. Już wi­dział to skrzy­żo­wa­nie. Przed pię­cio­ma laty w wy­pad­ku dro­go­wym zgi­nę­ła tu jego żona i córka. Kie­row­ca, który w nie wje­chał, uciekł z miej­sca zda­rze­nia. Żył gdzieś i jeź­dził dalej bez­kar­nie, na­ra­ża­jąc in­nych na po­dob­ną śmierć przez swoją brawurę i głupotę.

Gaw­ron prze­tarł za­wil­go­co­ne łzami oczy i po­pa­trzył ze zdu­mie­niem na ge­sty­ku­lu­ją­ce­go sta­rusz­ka, opi­su­ją­ce­go innym całe zaj­ście, któ­re­go był świad­kiem. I przy­po­mniał sobie jego słowa.

– Ten je­sion… Zo­stał ścię­ty pięć lat temu. Sam wi­dzia­łem, prze­jeż­dża­jąc tędy pew­ne­go desz­czo­we­go dnia – przy­znał szep­tem ko­mi­sarz, uno­sząc głowę i przy­pa­tru­jąc się uważ­nie ko­ro­nie przy­wró­co­ne­go ma­gicz­ny­mi si­ła­mi drze­wa.

Wśród liści wy­raź­nie do­strzegł otwar­te sze­ro­ko, znane mu już, zie­lo­ne pary oczu.

– Ukry­wa­ją się w li­ściach – wy­szep­tał Ję­drze­je­wicz, także pa­trząc w górę. – I przy­wra­ca­ją do życia usu­nię­te drze­wa.

– Tutaj ni­g­dzie nie ma krze­wów ani ga­łę­zi. – Do­biegł do nich ostry ton prze­słu­chu­ją­ce­go ko­bie­tę funk­cjo­na­riu­sza. – Co w takim razie pod­czas ko­li­zji wsko­czy­ło na maskę pani sa­mo­cho­du?

Ta roz­glą­da­ła się zroz­pa­czo­na, ma­cha­jąc nie­po­rad­nie rę­ka­mi. Wy­raź­nie widać było, że nie bar­dzo umie dojść do sie­bie po tym, co ją spo­tka­ło.

– To spa­dły same li­ście – po­spiesz­nie po­wie­dział Gaw­ron, pod­cho­dząc do po­li­cjan­ta. – W sporej ilo­ści. Po pro­stu bar­dzo dużo liści zle­cia­ło nagle przed szybę tej pani.

– O, pan ko­mi­sarz, witam. – Mun­du­ro­wy ukło­nił się lekko, pa­trząc z uśmie­chem na obu prze­ło­żo­nych. – By­li­ście pa­no­wie świad­ka­mi zda­rze­nia?

– Tak. Wi­chu­ra spo­wo­do­wa­ła to nie­ty­po­we zja­wi­sko – po­twier­dził Gaw­ron. – Ilość liści, pę­dzo­nych wia­trem, rze­czy­wi­ście mogła przy­po­mi­nać krzew.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na niego z wdzięcz­no­ścią i ode­szła do swo­je­go sa­mo­cho­du, w któ­rym psy­cho­lo­go­wie opie­ko­wa­li się jej dzieć­mi.

– Mamy we­zwać pa­to­lo­ga, czy od razu za­brać ciało do kost­ni­cy? – za­py­tał po­li­cjant, no­tu­jąc wszyst­ko.

– Ko­niecz­nie we­zwać go na miej­sce.

– Oczy­wi­ście. – Funk­cjo­na­riusz ski­nął głową i od­szedł z te­le­fo­nem.

Kilka go­dzin po od­jeź­dzie ra­dio­wo­zu oraz ka­ret­ki i ro­zej­ściu się świad­ków zda­rze­nia, Ste­fan Kowal skoń­czył wstęp­ne ba­da­nie ciała pi­ja­ne­go kie­row­cy, wy­cią­gnię­te­go ze znisz­czo­ne­go sa­mo­cho­du, po czym po­wie­dział do ko­mi­sa­rza i jego za­stęp­cy:

– Nie uwie­rzy­cie, co w nim zna­la­złem.

– Czyż­by w gar­dle ofia­ry wy­pad­ku tkwi­ły świe­że, zie­lo­ne li­ście? – Ję­drze­je­wicz ubiegł Gaw­ro­na .

– Skąd wie­cie? – Pa­to­log uniósł ze zdu­mie­nia brwi.

– Do­my­śli­li­śmy się – od­parł z uśmie­chem Mieczysław Gaw­ron.

– To też spraw­ka „Drze­wia­ste­go”? – do­py­ty­wał zdez­o­rien­to­wa­ny Kowal.

– Tak przy­pusz­cza­my.

– I co dalej, pa­no­wie? Ile jesz­cze bę­dzie ta­kich ofiar?

– Tym razem jest jedna za­miast pię­ciu – po­wie­dział spo­koj­nie ko­mi­sarz. – Ko­bie­ta i jej dzie­ci prze­ży­ły, zgi­nął tylko pi­ja­ny spraw­ca wy­pad­ku. No­ta­be­ne, ma­ją­cy, po ode­bra­niu prawa jazdy, zakaz kie­ro­wa­nia ja­ki­mi­kol­wiek po­jaz­da­mi. Spraw­dzi­li­śmy to już w na­szej bazie da­nych. To no­to­rycz­ny prze­stęp­ca, pirat dro­go­wy, na­ra­ża­ją­cy życie współ­użyt­kow­ni­ków dróg.

Pa­to­log po­pa­trzył na niego uważ­nie.

– Czy ja do­brze ro­zu­miem, Mie­ciu? Spra­wy li­ścia­stych za­bój­ców po­zo­sta­wia­my jako nie­roz­wią­za­ne i, po zdaw­ko­wych, nic nie­mó­wią­cych ra­por­tach, kie­ru­je­my do „Ar­chi­wum X”? – za­py­tał Gaw­ro­na z do­bro­dusz­nym uśmie­chem.

– Tak, Ste­fan. Do­brze ro­zu­miesz – po­twier­dził Gaw­ron, po­kle­pu­jąc go po ra­mie­niu.

– „Drze­wia­sty” bę­dzie dalej czy­ścił mia­sto? Taki nada­my kryp­to­nim temu śledz­twu i kilku ostat­nim do­cho­dze­niom?

– Bar­dziej pa­su­je tu ta­jem­ni­czo brzmią­ca nazwa: „Vi­ri­di” – od­po­wie­dział z uśmie­chem Gaw­ron.

– Ła­ciń­skie „Vi­ri­di”, czyli: „Zie­lo­ni”? – Pa­to­log nie krył zdu­mie­nia. – Jest ich więcej? „Drze­wia­sty” nie dzia­łał w po­je­dyn­kę?

Ję­drze­je­wicz wska­zał mu po­bli­ski je­sion. Pa­to­log spoj­rzał na im­po­nu­ją­cą ko­ro­nę wy­so­kie­go drze­wa i roz­dzia­wił usta. Z góry spo­glą­da­ły na niego ba­daw­czo trzy pary zie­lo­nych oczu. Po kilku se­kun­dach po­ja­wi­ły się ko­lej­ne.

Pa­to­log uśmiech­nął się.

– Czy Vi­ri­di nie po­trze­bu­ją na­szej po­mo­cy? – wy­szep­tał cicho do ko­mi­sa­rza.

– W żad­nym wy­pad­ku! Po­wie­dział­bym nawet: wręcz prze­ciw­nie. To my po­trze­bu­je­my ich.

– Oczy­wi­ście je­steś świa­do­my, że ci z „Ar­chi­wum X” nie kiwną nawet pal­cem, po­zo­sta­wia­jąc spra­wę w tym samym punk­cie, w któ­rym my ją za­mknę­li­śmy?

– Yhm.

– W dodatku, nienawidząc języków martwych, nie otworzą też pliku ani żadnej teczki z nazwą łacińską, jaką nadałeś naszej sprawie? 

– I o to nam wła­śnie cho­dzi. Nie chcemy, aby ktokolwiek przeszkadzał Viridi. – Za­do­wo­lo­ny Gaw­ron uniósł głowę i po­pa­trzył z sym­pa­tią na Zie­lo­nych. 

Mógł­by przy­siąc, że widzi, jak też się do nich uśmie­cha­ją.

 

 

 

 

* z ła­ciń­skie­go: Zie­lo­ni

Koniec
Nowa Fantastyka