
Zapraszam i dziękuję. :)
Pozdrawiam. :)
Zapraszam i dziękuję. :)
Pozdrawiam. :)
– I co o tym sądzisz? – Komisarz Gawron przeniósł wzrok na swego zastępcę, Jędrzejewicza, pochylonego nad zwłokami i intensywnie wpatrującego się w nabrzmiałą twarz kolejnej ofiary.
– Czwarty raz z rzędu w niespełna tydzień… Ślady podobne, okoliczności też. Czyżby seryjny?
– Tylko tego nam brakowało…
Spoglądali na jedynego świadka zbrodni – roztrzęsioną dziesięciolatkę, którą właśnie zabierała do samochodu psycholog Nowicka.
– Dziecko nic nie powie – stwierdził posępnym tonem Gawron. – Tak, jak pozostałe.
Tym razem jednak się mylił.
O ile wszystkie poprzednie morderstwa, pomimo istnienia naocznych świadków, nadal pozostawały zagadką, to jedno miało szansę pójść o krok dalej. A może nawet o dwa?
Dziesięcioletnia dziewczynka po uspokojeniu się i przespaniu w gabinecie psychologa policyjnego, Gabrieli Nowickiej, przekazała jej ważną, choć z początku zbagatelizowaną informację:
– Tatę zabiło drzewo!
Proszona o bliższe wskazówki, najpierw milczała, wyraźnie przerażona wspomnieniem obejrzanych scen, lecz w końcu zdecydowała się całe zajście narysować. Podczas przeprowadzonego wywiadu psycholożka zorientowała się, że dziewczynka zawsze najbardziej lubiła tę formę przekazywania wszelkich opowieści, więc postanowiła to wykorzystać. A potem poprosić o objaśnienie, co młodociana miała na myśli, kreśląc dziwaczną scenę.
Według słów dziewczynki, popartych zeznaniami sąsiadów, pijany ojciec często urządzał jej awantury, połączone z rękoczynami. Tym razem, rozzłoszczony przegraną w karty, wrócił do domu z – jak można się było domyślać po trzymanym narzędziu planowanej zbrodni – zamiarem pozbycia się dziecka raz na zawsze. Złapał za potężny nóż złorzecząc i, gdy podchodził do skulonej w kącie Oli, znienacka za plecami oprawcy stanęło drzewo, które wykręciło mu boleśnie rękę, po czym wbiło nią trzymane ostrze w serce niedoszłego zabójcy. Odciągnęło ciało konającego do sąsiedniego pokoju i błyskawicznie zniknęło.
Najpierw policjanci traktowali te opowieści jako dowód wybujałej wyobraźni zalęknionego dziecka. Patolog potwierdził jednak rodzaj i sposób zadanych ran. Zabity sam wymierzył sobie śmiertelne ciosy. Co więcej, nic nie wskazywało na udział osób trzecich. W dodatku trzy poprzednie przypadki: morderstwa zadźganych nożami lub tasakami dwóch matek i jednego ojca, również od lat znęcających się nad dziećmi, miały identyczne dowody. Każda z ofiar była już znana policji, każda w przeszłości żyła na bakier z prawem. Jak się właśnie okazało, nadal nic się w tym względzie nie zmieniło. Warto także zaznaczyć, że w gardle każdego z zabitych rodziców tkwiły liście.
Dziecięca wyobraźnia, jak wiadomo, nie ma żadnych granic, lecz cokolwiek trzeba było umieścić w protokole. Coś na tyle logicznego i sensownego, aby szefostwo przyjęło to do wiadomości i zaakceptowało.
Pozostawała jeszcze kwestia znalezienia sprawcy bądź też sprawców. Odpadał motyw seksualny, rabunkowy czy desperacki. Nie było śladów włamania, podpaleń czy jakichkolwiek innych zniszczeń. Dzieci były nietknięte, choć poważnie wystraszone. Skoro nawet istotnie ktoś, przebrany za drzewo, wtargnął do tych czterech domów, musiał przecież jakoś do nich wejść. Zagadki mnożyły się, a czas nieubłaganie płynął. Jeśli policjanci istotnie mieli do czynienia z seryjnym mordercą, lada moment mógł znowu zaatakować.
Mieczysław Gawron zaparzył kawę i niechętnie rozłożył papiery. W komisariacie zawsze potrafił się skupić i wpaść na niejeden genialny pomysł, lecz tym razem nic nie ułatwiało mu zadania.
– A te liście? – wtrącił nagle ambitny zastępca, Jędrzejewicz.
– Brak jakichkolwiek śladów. Nie wiadomo, skąd się tam wzięły – odparł zniechęcony komisarz.
Popatrzyli w papiery.
– Pochodzą z okolicznych drzew. Równie dobrze same ofiary mogły je sobie wsadzić do gardeł… – rozmyślał głośno Jędrzejewicz.
– Moment… – Gawron spojrzał na zastępcę szeroko otwartymi oczami. – Antek, jesteś genialny! Te liście…
– Serio? Dzięki. No, szefie, co do samych liści, to… są… że tak powiem, zwyczajne, wszędzie takich pełno. – Wzruszył ramionami Jędrzejewicz.
– Patolog zauważył coś zastanawiającego – komisarz wertował ze zdenerwowaniem raporty, aby znaleźć poszukiwany zapis – o ich barwie. Gdzie to było?
– Barwie?
– Mam! – Wskazał triumfalnie notkę, po czym odczytał: – „Wszystkie w kolorze zielonym”.
Popatrzył triumfalnie na skołowanego zastępcę.
– Nareszcie coś mamy!
– Nie bardzo rozumiem, Mieciu.
– Liście były zielone. Wszystkie. U każdej z ofiar!
– No tak, zielone… Jak to liście…
– Niezupełnie, Antek. W gardle zabitego człowieka? Przez tyle czasu?
Antoni Jędrzejewicz zastanowił się.
– Faktycznie, dziwne…
– „Świeże, jędrne, jakby właśnie zostały zerwane” – czytał z przejęciem Gawron.
– I co z tego wynika, szefie?
– Nie mam pojęcia, ale to kolejna dziwaczna wskazówka.
– Może te dzieciaki miały rację?
– Dzieciaki? A, tak, tak, przecież rysunek Oli pokazaliśmy pozostałym świadkom poprzednich zabójstw. I te małolaty zaczęły mówić, że pamiętają coś podobnego. Też widziały liściastych morderców.
– Czyli? Mamy przyjąć do wiadomości, że to jednak drzewa w niewytłumaczalny sposób wtargnęły do ich domów, aby obronić niewinne dzieciaki, po czym zabiły sadystycznych rodziców? Bo przecież żaden człowiek nie potrafiłby wepchnąć liści o takim wyglądzie do krtani.
– Koniecznie trzeba je zbadać – zawyrokował przejęty komisarz Gawron. – To może być klucz do naszej zagadki, Antek!
– Niestety, za późno.
– Co? Dlaczego?
– Stefan przekazał właśnie – Jędrzejewicz podał mu do rąk kolejny raport patologa z sekcji zwłok – że, po wyjęciu z gardła zamordowanego, liście zdematerializowały się.
– Wszystkie?
– Yhm.
– A u poprzednich ofiar?
– Tak samo.
– No, i stwarza to kolejną zagadkę. W jaki sposób niezwykle istotne dla sprawy dowody mogły tak po prostu zniknąć?
Popatrzyli na siebie i sięgnęli po kolejne kubki z kawą. Czekał ich długi wieczór. Podświadomie wyczuwali, że seria ostatnich zabójstw powoli wymyka się jakiemukolwiek logicznemu wytłumaczeniu.
Nazajutrz rankiem przybyli na miejsce nowej zbrodni jako ostatni. Patolog Stefan Kowal właśnie kończył oględziny zwłok.
– Przynajmniej wiemy, skąd tym razem wzięło się mordercze drzewo – skwitował Jędrzejewicz, gdy wraz z komisarzem wysiadali z radiowozu. – Jesteśmy w parku.
Kiedy stanęli tuż przy zwłokach ofiary, na moment zaniemówili.
– C-co to jest? – wykrztusił zastępca komisarza.
– Tym razem, szanowni koledzy, mamy do czynienia z absolutnie nienaturalnym ułożeniem zarówno samego ciała denata, jak i poszczególnych jego części – wyjaśnił pokrótce patolog, kiwając głową dla wyrażenia, jak bardzo rozumie ich reakcję.
– Tak go zastaliście? W tej pozie?
– Owszem.
– A kto go znalazł pierwszy ?
– Para emerytów spacerowała rankiem po parku i natknęła się na ten, niezbyt przyjemny widok – wyjaśnił rzeczowym tonem Kowal.
– Tak się w ogóle da ułożyć ciało? – Gawron podszedł bliżej, wpatrując się ze zdumieniem.
– Jeśli jest się urodzonym cyrkowcem lub trenującą od lat gimnastyczką-akrobatką, to jak najbardziej, komisarzu. Podejrzewam jednak, że nasz zmarły nie należał do tego typu ludzi, na co wskazuje choćby jego tusza oraz napięcie mięśni. A zatem, co jest rzeczą jak najbardziej zrozumiałą w podobnych przypadkach, przy tak nienaturalnej pozie ma złamany w kilku miejscach kręgosłup, a także wszystkie cztery kończyny.
– I on… eee… Trzyma w… – Gawron zająknął się. Najwyraźniej nie potrafił ubrać w słowa tego, co widzi.
– Tak, tak – potwierdził jego przypuszczenia patolog. – Ma wsadzone do ust swoje genitalia. Zwyczajnie wydaje się to niemożliwe, chyba że jest się trenującym od lat członkiem trupy cyrkowej. Oczywiście mówię czysto teoretycznie. Ktoś wyjątkowo silny i muskularny musiał tak powyginać jego masywne ciało, doprowadzając do śmierci w potwornych męczarniach.
Po krótkich oględzinach, dokonanych przez obu przybyłych policjantów, ciało zabrano. Wkrótce otrzymali oni telefon od pracującego już w swym gabinecie patologa – w gardle zamordowanego także tkwiły jędrne, zielone liście.
– Czyli mamy kolejną ofiarę tego samego oszołoma – skwitował grobowym tonem Gawron.
– Tym razem bez świadków… – dodał Jędrzejewicz, rozglądając się dookoła.
Nagle obaj podeszli do sąsiednich drzew, spojrzeli na ślady na ścieżce i pobliskie krzewy. Dostrzegli, że w wielu miejscach wisiały, wyrwane i zaczepione prawdopodobnie podczas szamotaniny, długie, czarne włosy.
– Niekoniecznie – odparł z uśmiechem Gawron, dotykając jednego z nich i wkładając go do woreczka celem zabezpieczenia i zbadania w policyjnym laboratorium.
Teraz szczęście zaczęło im sprzyjać. W policyjnej bazie danych mieli właścicielkę znalezionych włosów. To złodziejka, która nie tak dawno przebywała w ich areszcie. Obecnie liczyła dwadzieścia pięć lat.
Kiedy przyszła na komisariat, była wyraźnie zaskoczona, choć starała się to umiejętnie ukryć.
– Proszę spocząć, pani Rejtan. Znowu się spotykamy. – Komisarz wskazał krzesło i spojrzał przeszywającym wzrokiem.
– No właśnie… Panie władzo, to chyba nieporozumienie. Nie wiem, z jakiego powodu zostałam wezwana. Od lat żyję uczciwie, pracuję, płacę podatki… – Rozbieganym wzrokiem przemierzała poszczególne ściany gabinetu Gawrona.
– Znaleźliśmy pani ślady… – zaczął poważnym tonem.
– Co takiego? To nie ja! – zaprzeczyła czym prędzej. – Ktoś chce mnie wrobić! Skończyłam z dawnym życiem! Przysięgam! Od lat niczego nie ukradłam!
-… w parku miejskim niedaleko fontanny – dokończył, bacznie się jej przyglądając.
Joanna umilkła i zaczerwieniła się po same uszy.
– To nie ja… – szepnęła cicho.
– Chce pani powiedzieć, że jej tam nie było, czy – że to nie pani dokonała morderstwa?
Kobieta otarła łzy, które momentalnie pojawiły się na policzkach.
– Dobrze pani usłyszała. Może pani zostać oskarżona. I to nie o drobne kradzieże, jak dawniej. Tym razem grozi pani znacznie surowszy wyrok. Zwłaszcza, że zbrodnia jest łudząco podobna do kilku poprzednich… A to już oznacza dożywocie.
– Ma pan na myśli „Drzewiastego”? – zapytała cicho. – Czytałam o nim w internecie. Podobno zabija, przybierając postać drzewa i zostawiając ślady liści.
– Jest pani doskonale poinformowana. – Zmrużył oczy.
– Cała Polska o nim grzmi, to jak mogłabym nie być poinformowana? Ale to nie ja…
– Nie pani jest tym zabójcą?
– Nie.
– A wie pani, kto?
– Nie. Znaczy się… tak. Nie!
– To jak w końcu? Proszę się zastanowić, pani Joanno, bo… – zaczął surowym tonem.
– Nie wiem, kto nim jest! Ale mogę go opisać – przerwała pospiesznie Gawronowi. – Kiedy go zobaczyłam, z miejsca pomyślałam sobie, że to pewnie ten, którego szukacie.
– Dlaczego zatem od razu nie przyszła pani z tym na komisariat?
Rejtan spuściła głowę.
– No? – komisarz uniósł głos.
– Bałam się kary – wyszeptała zawstydzona.
– Kary? Skoro to nie pani, skąd te obawy?
– W końcu zostawiłam konającego człowieka i uciekłam…
– Jak się tam pani znalazła?
– Ten zboczeniec gonił mnie od przystanku. Liczyłam, że zgubię go w parku, ale… – głos się jej załamał.
– Może podać wody?
– Nie, dziękuję.
– A czy potrzebuje pani psychologa?
– Obejdzie się.
– Dobrze. Proszę zatem mówić. Co było dalej?
– Nie pamiętam dokładnie, kiedy ten liściasty podszedł.
– Liściasty?
– Był cały złożony z liści.
– Jest pani tego pewna? Mogłaby pani podać jego portret pamięciowy?
– Portret?
– No, znaki szczególne, rysy twarzy, wzrost, kolor włosów… – zaczął wymieniać.
– Pan nie rozumie. Ten gość nie miał twarzy. Był stworzony tylko z liści – powiedziała z naciskiem, po raz pierwszy spoglądając szeroko otartymi oczami na zdumionego Gawrona.
Komisarz zdębiał. Patrzył przez moment na dziewczynę, jak zahipnotyzowany, myśląc o czymś intensywnie. Po chwili przeprosił ją, odchylił się w bok i zapisał nerwowo na kartce dwa niewyraźne słowa: „oczy dzieci”, po czym schował świstek do szuflady biurka. Po zakończeniu przesłuchania zamierzał jeszcze do niego wrócić.
Joanna Rejtan ze szczegółami opowiedziała, że przy nieudanej próbie gwałtu, kiedy już straciła wszelkie nadzieje na możliwość ucieczki, z pomocą przyszedł jej „liściasty stwór”, jak go nazwała. Nagle wyłonił się z parkowych krzewów, umiejętnie złapał napastnika olbrzymimi dłońmi, po czym bezceremonialnie zgiął go w połowie, niczym kruchą zapałkę, przetrącając kręgosłup, potem łamiąc kończyny i na końcu wsadzając obnażone części ciała zboczeńca w rozwarte z potwornego bólu usta. Obejrzał się na leżącą na ziemi, zdrętwiałą z przerażenia dziewczynę, jakby chciał sprawdzić, czy nie ucierpiała wskutek ataku gwałciciela, a następnie zniknął w zaroślach.
Po zakończeniu przesłuchania i pożegnaniu kobiety Gawron zamyślił się. Po raz pierwszy w tej sprawie miał do czynienia z pełnoletnim świadkiem morderstwa, który jasno i nad wyraz drobiazgowo opisał wygląd tajemniczego zabójcy. Zrozumiałym wydało się teraz, czemu poprzedni, małoletni świadkowie, uparcie powtarzali, że ich sadystycznych rodziców zabiły drzewa. Postać, pokryta w całości liśćmi, mogła istotnie sprawiać na dzieciach takie wrażenie. Z drugiej strony komisarz doskonale rozumiał, że w sprawie seryjnego „Drzewiastego”, jak nazwały go media, nie posunęli się nawet o krok dalej. Wręcz przeciwnie – odczuwał cofanie się wstecz. Żaden człowiek, nawet dysponujący zawrotną siłą, nie potrafiłby w ten sposób zmiażdżyć ciała gwałciciela. Zagadkowe pozostawały również, znalezione przez patologa Stefana Kowala, i w jego przełyku, jędrne, świeże liście w kolorze jasnej zieleni.
A właśnie! Zieleń! – pomyślał komisarz, przypominając sobie notkę, wykonaną podczas przesłuchania dziewczyny. Sięgnął do szuflady i wydobył wrzucony tam, zapisany przed godziną świstek papieru. Jakie oczy miały te dzieci? Czy szmaragdowe lub ciemnozielone, jak Rejtanówna?
Zaczął wertować dokumenty. Wreszcie wezwał telefonicznie zastępcę:
– Jędrzejewicz, sprawdź wygląd każdego ze świadków ostatnich zabójstw. Tych małoletnich. Ze szczególnym uwzględnieniem barwy tęczówek. I z wynikami migiem do mnie!
Nazajutrz raport był już uzupełniony o te, nowe poszlaki. Jak się okazało, wszyscy niepełnoletni świadkowie albo sami mieli oczy zielone, albo też posiadali je ich bliscy krewni: rodzice czy dziadkowie.
Gawron uśmiechnął się. Miał zatem rację. Trafił na nowy trop, nowy wspólny mianownik wszystkich tych spraw. Z drugiej strony za chwilę zdjęły go poważne wątpliwości.
– Pytanie: czy to nie jest kolejny ślepy zaułek? – powtarzał sobie cicho, z roztargnieniem przeglądając dokumentację. – Może tracę czas niepotrzebnie? Co to znaczy, że oni wszyscy posiadają geny zielonookich? Prawdopodobnie każdy z nas je ma, bo kiedyś ktoś z naszych przodków miał oczy koloru świeżych liści.
Zaraz… A może właśnie o to chodzi? – pomyślał. Zabójca pomaga każdemu, kto jest zagrożony, mordując niedoszłego kata i tym samym uniemożliwiając mu odebranie życia niewinnej, bezbronnej ofierze. A więc nie jest istotne, komu i dlaczego pomaga, bo to już mamy ustalone, tylko – kim jest!
Komisarz zaparzył kawę i rozmyślał dalej:
Skąd się bierze ten dziwaczny stwór? Jak dostaje się do zamkniętych, ogrodzonych domów? Czemu jest złożony z zielonych, świeżych liści i wpycha je do gardeł swoich ofiar? I – czy to w ogóle możliwe?
Z natłoku myśli wyrwał go głos zastępcy, który wpadł do gabinetu:
– Szefie, mamy kolejne ciało!
Komisarz popatrzył na niego niechętnie i nagle poczuł ogromne brzemię ostatnich tygodni. Tych wszystkich nieprzespanych nocy i intensywnych dni od bladego świtu aż po późny wieczór. Ileż można szukać tajemniczego szaleńca, w dziwaczny sposób wymierzającego sprawiedliwość na własną rękę? I, czy takie szukanie w ogóle może się udać? Czy ma sens? Przecież prawdopodobnie bez jego ingerencji ofiar byłoby znacznie więcej. Czy powinni ścigać go, zamiast dać szansę na dalsze, bohaterskie ratowanie ludzi, będących w opałach?
Komisarz potrząsnął głową. Nie może tak myśleć. Zbrodnia jest zawsze zbrodnią, czyli przestępstwem. A on jest tu od tego, aby takim czynom zapobiegać. Gdyby każdy zaczął wymierzać sprawiedliwość wedle własnego uznania, świat stanąłby na głowie. Policja ma właśnie za zadanie temu przeciwdziałać.
Gawron westchnął i włożył czapkę, po czym wyszedł z Jędrzejewiczem, aby obejrzeć nowe miejsce zbrodni.
Stał w ogrodzie przy okazałej willi. Obok zastępca i kilku innych policjantów dokonywało oględzin zwłok. Patolog Kowal szczegółowo opisywał sposób zadania ran, od czasu do czasu przy tym gestykulując. Mord nie odbiegał od tych, jakie znali z poprzednich przypadków „Drzewiastego”.
Po raz pierwszy komisarz nie skupiał się na samych rozmowach z podwładnymi. Jego uwagę przyciągało nieodparte wrażenie, że jest obserwowany przez kogoś znajdującego się całkiem niedaleko i niewidocznego dla reszty policjantów. Wyłączył na moment uwagę przy nasłuchiwaniu rozmów funkcjonariuszy i zaczął baczniej rozglądać się dookoła.
Spojrzał na idącą wolno do radiowozu kobietę, zaatakowaną godzinę temu przez męża siekierą, która była nową ocaloną przed śmiercią przez tajemniczego, liściastego stwora. Ona także zachowywała się, niczym bezwolna kukła, skupiona na pilnym śledzeniu pobliskich zarośli.
Gawron powiódł wzrokiem w tę samą stronę, po czym zamarł. Na tle krzewów i drzew wyraźnie otwarły się i zerknęły na niego spokojne, zielone oczy.
Kobieta przeniosła spojrzenie na komisarza. Oboje przez moment parzyli tak na siebie, zszokowani i jednocześnie pewni tego, że odkryli kolejną tajemnicę. Odjeżdżając uśmiechnęła się lekko. Zrozumiała, że i on go widzi. Zielonego stwora z liści, ratującego atakowane i bezbronne ofiary, któremu media nadały przydomek „Drzewiasty”.
Kiedy radiowóz z poszkodowaną zniknął za zakrętem, Gawron powiódł wzrokiem po kolegach, pracujących ciągle przy zabezpieczaniu zwłok. Po kilkunastu minutach odjechali wraz z patologiem, zabierając ciało. Jędrzejewicz podszedł do szefa, po czym otwarł usta ze zdumieniem i wskazał mu nieznacznym ruchem głowy gęstwinę. On także zauważył wlepiające się w nich, zielone oczy. Obok jednej pary niebawem pojawiła się druga.
Jest ich więcej – przemknęło Gawronowi przez myśl.
Obaj policjanci zdrętwiali, prawie nie oddychając. A potem uświadomili sobie sytuację, w jakiej się znajdują. Mimowolnie poczuli przeszywające dreszcze. Nagle przed oczami stanęły im wszystkie zbrodnie, dokonane w ostatnim czasie przez nieznane, zielone stwory, wpatrujące się teraz w nich bez najmniejszych obaw. Przypomnieli sobie wygląd ofiar, pokiereszowane ciała, porozrywane narządy i połamane kończyny. Te bestie były niebezpieczne i nieprzewidywalne. W dodatku nie wiadomo, co to za jedni, skąd pochodzą i czego chcą.
Za ułamek sekundy policjanci usłyszeli gdzieś w oddali pisk opon. Jakiś samochód zbliżał się do posesji z zawrotną prędkością. W tym spokojnym miejscu, z dala od centrum miasta, pewnie musiało to być niecodziennym zdarzeniem. Zielone oczy tajemniczych stworów rozszerzyły się jeszcze bardziej, a potem ich tęczówki uniosły nieco ponad głowami komisarza i jego zastępcy, pilnie nasłuchując odgłosów, dobiegających z jezdni. Jak gdyby tajemnicze postacie z liści widziały sceny, rozgrywające się na pobliskiej drodze. Nieoczekiwanie obok w zaroślach pojawiła się trzecia para równie wielkich, szmaragdowych tęczówek. Mężczyźni, nieporuszeni, nadal wpatrywali się w nie, wstrzymując oddech.
I wtedy stało się to, co prawie odebrało im obu życie. Błyskawicznie trzy, obserwowane w skupieniu, zielone giganty, złożone jedynie z liści, wypadły z gęstwiny, bez najmniejszego problemu przefrunęły przez ciała komisarza i jego zastępcy, jakby stworzeni byli jedynie z powietrza. Zaraz potem liściaści przybysze z łatwością przeniknęli przez sąsiedni budynek i murowane ogrodzenie, wypadając następnie na drogę.
Obaj mundurowi czuli się przy tym tak, jakby wyjątkowo silny prąd powietrzny przez ułamek sekundy przeszył ich całe wnętrza. Żaden z nich nigdy nie przeżył czegoś podobnego. Było to zaskakujące i niezwykłe. Nie zaznali przy tym żadnego dyskomfortu ani też najmniejszego bólu. Sam szok mógł jednak spowodować znacznie większe uszczerbki w samopoczuciu i w psychice oniemiałych policjantów.
Gawron z Jędrzejewiczem stali chwilę nieruchomo, patrząc na siebie nieprzytomnym wzrokiem i próbując zrozumieć to, co zaszło.
– Przenikają przez materię – wyszeptał wreszcie Jędrzejewicz. – Dlatego nigdzie nie było śladów włamań.
Komisarz bez słowa skinął głową.
Rwetes, dobiegający z drogi, uświadomił im, że doszło do tragedii i to z udziałem fantastycznych, zielonych stworzeń, zatem czym prędzej pobiegli na miejsce wypadku.
Elegancko ubrana kobieta trzęsła się w spazmach i opowiadała przypadkowemu przechodniowi, który telefonicznie wzywał pomoc:
– On już w nas wjeżdżał. Ten kierowca forda. Widziałam jego oczy. Czułam alkohol z jego ust – przerwała histerycznym płaczem, a za moment kontynuowała, wskazując ręką zakręt: – Nadjechał stamtąd. Musiał pędzić co najmniej dwieście na godzinę. Myślałam, że już po nas… – Znowu zaczęła płakać, spoglądając na wystraszone dzieci w swoim aucie.
Obok, wbite w drzewo, tkwiły dymiące szczątki samochodu marki ford, z którego wystawała zakrwawiona ręka martwego kierowcy.
– Nie wiem, jak to się stało… Niczym w zwolnionym filmie… Jakby czas się nagle zatrzymał i cofnął – opowiadała dalej rozdygotana z nerwów kobieta. – Jakieś rozłożyste krzaki upadły z impetem na moją maskę i skierowały samochód tak, że uniknęłam zderzenia. Ale przecież już je widziałam. Już w nim uczestniczyłam. Ten wypadek właściwie trwał. Już miałam twarz kierowcy przed oczami… Jakbym przeżywała déjà vu…
Ciągle oszołomiona wróciła do samochodu, aby uspokoić dzieci.
– To prawda – dodał starszy przechodzień. – Widziałem całe zajście. Stałem o, tam! – Wskazał ręką sąsiedni chodnik. – W wypadku początkowo uczestniczyły oba wozy, a potem tylko jeden, teraz wbity w drzewo. I co tu w ogóle robi ten jesion? Przecież ścięto go jakieś dwa lata temu!
Gawron z zastępcą rozejrzeli się. Oczywiście po wspomnianych krzewach nie było żadnego śladu. Tym razem jednak wiedzieli już, skąd się wzięły. To byli liściaści przybysze, których obserwowali wcześniej za ogrodzeniem.
– Potrafią przewidzieć przyszłość i cofnąć czas… – powiedział szeptem przejęty Jędrzejewicz. – Szefie, to duchy? Kosmici? Magicy? Kim oni są?
– Spokojnie, Antek, nie zapędzajcie się aż tak. Niczego nie możemy wykluczyć. Z doświadczenia wiem jednak, że nieraz lepiej żyć w błogiej nieświadomości, niż wiedzieć za dużo… – Gawron odciągnął go na bok, widząc zbliżający się, wezwany przez świadków radiowóz, który miał spisać zeznania.
Po kilku sekundach nadjechało pogotowie.
Komisarz zamknął oczy. Nie wiedzieć, skąd, pojawiło się odległe wspomnienie. Już tu kiedyś był. Już widział to skrzyżowanie. Przed pięcioma laty w wypadku drogowym zginęła tu jego żona i córka. Kierowca, który w nie wjechał, uciekł z miejsca zdarzenia. Żył gdzieś i jeździł dalej bezkarnie, narażając innych na podobną śmierć przez swoją brawurę i głupotę.
Gawron przetarł zawilgocone łzami oczy i popatrzył ze zdumieniem na gestykulującego staruszka, opisującego innym całe zajście, którego był świadkiem. I przypomniał sobie jego słowa.
– Ten jesion… Został ścięty pięć lat temu. Sam widziałem, przejeżdżając tędy pewnego deszczowego dnia – przyznał szeptem komisarz, unosząc głowę i przypatrując się uważnie koronie przywróconego magicznymi siłami drzewa.
Wśród liści wyraźnie dostrzegł otwarte szeroko, znane mu już, zielone pary oczu.
– Ukrywają się w liściach – wyszeptał Jędrzejewicz, także patrząc w górę. – I przywracają do życia usunięte drzewa.
– Tutaj nigdzie nie ma krzewów ani gałęzi. – Dobiegł do nich ostry ton przesłuchującego kobietę funkcjonariusza. – Co w takim razie podczas kolizji wskoczyło na maskę pani samochodu?
Ta rozglądała się zrozpaczona, machając nieporadnie rękami. Wyraźnie widać było, że nie bardzo umie dojść do siebie po tym, co ją spotkało.
– To spadły same liście – pospiesznie powiedział Gawron, podchodząc do policjanta. – W sporej ilości. Po prostu bardzo dużo liści zleciało nagle przed szybę tej pani.
– O, pan komisarz, witam. – Mundurowy ukłonił się lekko, patrząc z uśmiechem na obu przełożonych. – Byliście panowie świadkami zdarzenia?
– Tak. Wichura spowodowała to nietypowe zjawisko – potwierdził Gawron. – Ilość liści, pędzonych wiatrem, rzeczywiście mogła przypominać krzew.
Kobieta spojrzała na niego z wdzięcznością i odeszła do swojego samochodu, w którym psychologowie opiekowali się jej dziećmi.
– Mamy wezwać patologa, czy od razu zabrać ciało do kostnicy? – zapytał policjant, notując wszystko.
– Koniecznie wezwać go na miejsce.
– Oczywiście. – Funkcjonariusz skinął głową i odszedł z telefonem.
Kilka godzin po odjeździe radiowozu oraz karetki i rozejściu się świadków zdarzenia, Stefan Kowal skończył wstępne badanie ciała pijanego kierowcy, wyciągniętego ze zniszczonego samochodu, po czym powiedział do komisarza i jego zastępcy:
– Nie uwierzycie, co w nim znalazłem.
– Czyżby w gardle ofiary wypadku tkwiły świeże, zielone liście? – Jędrzejewicz ubiegł Gawrona .
– Skąd wiecie? – Patolog uniósł ze zdumienia brwi.
– Domyśliliśmy się – odparł z uśmiechem Mieczysław Gawron.
– To też sprawka „Drzewiastego”? – dopytywał zdezorientowany Kowal.
– Tak przypuszczamy.
– I co dalej, panowie? Ile jeszcze będzie takich ofiar?
– Tym razem jest jedna zamiast pięciu – powiedział spokojnie komisarz. – Kobieta i jej dzieci przeżyły, zginął tylko pijany sprawca wypadku. Notabene, mający, po odebraniu prawa jazdy, zakaz kierowania jakimikolwiek pojazdami. Sprawdziliśmy to już w naszej bazie danych. To notoryczny przestępca, pirat drogowy, narażający życie współużytkowników dróg.
Patolog popatrzył na niego uważnie.
– Czy ja dobrze rozumiem, Mieciu? Sprawy liściastych zabójców pozostawiamy jako nierozwiązane i, po zdawkowych, nic niemówiących raportach, kierujemy do „Archiwum X”? – zapytał Gawrona z dobrodusznym uśmiechem.
– Tak, Stefan. Dobrze rozumiesz – potwierdził Gawron, poklepując go po ramieniu.
– „Drzewiasty” będzie dalej czyścił miasto? Taki nadamy kryptonim temu śledztwu i kilku ostatnim dochodzeniom?
– Bardziej pasuje tu tajemniczo brzmiąca nazwa: „Viridi” – odpowiedział z uśmiechem Gawron.
– Łacińskie „Viridi”, czyli: „Zieloni”? – Patolog nie krył zdumienia. – Jest ich więcej? „Drzewiasty” nie działał w pojedynkę?
Jędrzejewicz wskazał mu pobliski jesion. Patolog spojrzał na imponującą koronę wysokiego drzewa i rozdziawił usta. Z góry spoglądały na niego badawczo trzy pary zielonych oczu. Po kilku sekundach pojawiły się kolejne.
Patolog uśmiechnął się.
– Czy Viridi nie potrzebują naszej pomocy? – wyszeptał cicho do komisarza.
– W żadnym wypadku! Powiedziałbym nawet: wręcz przeciwnie. To my potrzebujemy ich.
– Oczywiście jesteś świadomy, że ci z „Archiwum X” nie kiwną nawet palcem, pozostawiając sprawę w tym samym punkcie, w którym my ją zamknęliśmy?
– Yhm.
– W dodatku, nienawidząc języków martwych, nie otworzą też pliku ani żadnej teczki z nazwą łacińską, jaką nadałeś naszej sprawie?
– I o to nam właśnie chodzi. Nie chcemy, aby ktokolwiek przeszkadzał Viridi. – Zadowolony Gawron uniósł głowę i popatrzył z sympatią na Zielonych.
Mógłby przysiąc, że widzi, jak też się do nich uśmiechają.
* z łacińskiego: Zieloni