- Opowiadanie: Kamil Janecki - Fajka Króla Theoloniusa Trzeciego

Fajka Króla Theoloniusa Trzeciego

Drugie opowiadanie które zamieszczam. Trochę czasu minęło, ale to z powodu nadmiaru pracy. W zimę będę wrzucał troszkę częściej. “Latarnik” był dość mroczny, pomyślałem więc, że warto zrekompensować to odrobiną komedii.

Jak poprzednio, tak i tu jestem otwarty na krytykę, która, mam nadzieję, doprowadzi do ostatecznych szlifów tekstu.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Ambush

Oceny

Fajka Króla Theoloniusa Trzeciego

Słońce wisiało w zenicie, zalewając dolinę ciężkim, letnim upałem. Nagrzane powietrze falowało, a jedynym dźwiękiem zakłócającym senną pieśń cykad było miarowe uderzenie siekiery o drewno.

Stuk. Stuk. Stuk.

Uderzenia były monotonne, mechaniczne, pozbawione pasji.

Volodar rąbał drwa. Pot spływał mu po pooranej zmarszczkami twarzy i siwiejącej, nieostrzyżonej brodzie, ale on zdawał się tego nie zauważać. Ruchy miał ekonomiczne, wyuczone przez lata praktyki. Mięśnie pod starą, lnianą koszulą poruszały się z leniwą siłą.

Wyczuwam kłopoty – rozległ się w jego głowie głos Pam-Pama.

Wtedy Volodar zaprzestał rąbania. Uniósł głowę, wyprostował się i wbił ciemnobrązowe oczy w linię horyzontu. Na szczycie wzgórza, na tle błękitu nieba, pojawiły się trzy ciemne punkty.

Jeźdźcy.

Gnali prosto na jego chatę, jedyną w całej dolinie – nie mogło być zatem mowy o przypadku.

Volodar patrzył przez chwilę, po czym bez słowa wbił siekierę głęboko w dębowy pniak. Została tam, drżąc. Odwrócił się i ruszył w stronę prostej, drewnianej chaty.

Weranda zaskrzypiała pod jego ciężarem. Stał na niej stół i trzy krzesła – jedno bujane od strony ściany, oraz dwa proste, ustawione naprzeciw. Oczywiście wybrał to bujane.

Usiadł ciężko. Przysunął do siebie gliniany kubek z gęstym, zsiadłym mlekiem, po czym wyjął starą, drewnianą fajkę. Nabił ją tytoniem i zapalił. Powietrze zgęstniało od zapachu taniego tytoniu, mieszającego się z wonią żywicy i nagrzanej słońcem ziemi, a kłąb szarego dymu zawisł nieruchomo.

Na koniec schował lewą rękę pod blat stołu i czekał.

Dawno nie mieliśmy gości – rzekł Pam-Pam. – Jestem ciekaw, jakie licho przywiało ich do twojej nory.

Nie odzywając się, Volodar pociągnął solidny łyk mleka.

Jeźdźcy dojechali. Zatrzymali konie kilka kroków od werandy, wzbijając tumany kurzu. Zsiedli z gracją zdradzającą lata spędzone w siodle.

Pośrodku stał wiekowy człowiek, bez wątpienia czarodziej. Był stary, z haczykowatym nosem, ubrany w powłóczystą, granatową szatę i szpiczasty kapelusz, a opierał się na rzeźbionej lasce. Długa, biała broda spływała mu aż do pasa.

Po jego prawej stronie stała elfka. Młoda czy stara, ciężko było stwierdzić – wszystkie wyglądały, jakby miały najwyżej dwadzieścia pięć lat. Miała na sobie obcisłe, czarne skórzane spodnie oraz białą, lnianą koszulę z głęboko zasznurowanym dekoltem, który od razu przykuł uwagę Volodara. Całości dopełniały czarne rękawice, długie aż do łokci.

Po lewej od czarodzieja stał krasnolud. Jak przystało na przedstawiciela swej rasy, był niski, lecz barczysty. Nosił długi, skórzany płaszcz i kapelusz z szerokim rondem, który rzucał cień na twarz. Z kącika ust wystawała mu drewniana wykałaczka.

Ależ ekipę zmontowali – mruknął Pam-Pam.

Cała trójka ruszyła w stronę werandy. Krasnolud, butny i pewny siebie, runął na krzesło naprzeciw Volodara i z trzaskiem położył na stół dłonie w rękawicach. Czarodziej usiadł obok niego, powoli, z namaszczeniem. Elfka oparła się biodrem o barierkę, krzyżując ramiona pod biustem. Przechyliła głowę, lustrując Volodara wielkimi, błękitnymi oczami. Uśmiechnęła się prowokacyjnie i poluzowała sznurki przy dekolcie, wachlując się dłonią.

– Nie ma czym oddychać – poskarżyła się melodyjnym głosem. – Jestem cała mokra od potu.

Za moich czasów elfki miały więcej klasy – poinformował Pam-Pam.

– Zamknij się, księżniczko – parsknął krasnolud do towarzyszki, po czym zwrócił wzrok na Volodara. – Z wami, długouchymi, zawsze to samo. Przejdźmy do rzeczy. Zwą mnie Wężem. Ten tu to mój zleceniodawca, Kasjan.

– A ta za tobą? – spytał Volodar.

– Livia – przedstawiła się elfka.

– No! Skoro już każdy się zna, pewnikiem jesteś ciekaw, jakeśmy cię wytropili na tym odludziu, gdzie skrywasz się od czasów tak dawnych, że najstarsi górale nie pamiętają – rzekł Wąż, przecierając wąsy. – Lat temu ze sto dwadzieścia, miałem marzenie, by zostać, jak ty za młodu, wojem chroniącym ludzi przed złem. Lecz niestety… – tu bezceremonialnie zarzucił nogę na stół, a ziemia z podeszwy buta osypała się na blat. – Pod Hotomorem, gdym jako najemnik dla Randala Wielkiego służył, dostałem strzałą w kolano. Koniec z wojaczką, musiałem szukać innego fachu. Strażnikiem w mieście mogłem zostać, ale to nudne jak flaki z olejem. No to zostałem tropicielem. Ale nie zwykłym, a najlepszym. Wtedy to, czternastego dnia po Zun'Rhunak, krasnoludzkim święcie wiosny, zgłosił się do mnie obecny tu Kasjan i rzecze: „Złotem płacę, jeśli pomożesz mi odnaleźć takiego jednego…”

Volodar przeniósł uwagę na Kasjana. Czarodziej, ignorując kompana, wyjął zza pazuchy fajkę.

Było to arcydzieło. Wyrzeźbiono ją z magicznie utwardzonej piany morskiej w kształt zmysłowo wygiętej syreny. Jedną ręką trzymała się za pierś, drugą sięgała z tyłu, łapiąc za włosy. Jej ogon, w kolorze miodowego bursztynu, tworzył ustnik, a w miejscu, gdzie biodra przechodziły w płetwę, artysta z bezwstydną precyzją zaznaczył nawet wzgórek łonowy. Twarz syreny oddano z wyrazem ostatecznej ekstazy.

Kasjan nabił fajkę powoli, po czym uniósł laskę. Z wieńczącego ją kryształu buchnął mały płomyk, od którego zajął się tytoń. Czarodziej zaciągnął się, wypuszczając kłąb wonnego, błękitnego dymu, który rozszedł się w powietrzu zapachem wanilii i czegoś magicznego. Dmuchnięciem uformował go w kształt okrętu i posłał w dal.

– Podoba mi się twoja fajka – mruknął Volodar. Głos miał niski i szorstki jak żwir.

Kasjan uśmiechnął się, a jego wzrok powędrował gdzieś w dal, jakby sięgnął pamięcią do minionych wieków.

– Piękna, nieprawdaż? – odparł, a w jego głosie pojawiła się nuta melancholii. – Podarunek od króla Theoloniusa Trzeciego. Dostałem ją, gdym jeszcze był jego nadwornym magiem. Niemal trzysta lat temu. To były dobre czasy.

Oho, zaczyna się – skomentował Pam-Pam. – Piękna fajka, od króla, trzysta lat temu… Czemu wy, ludzie, musicie się tak wszystkim przechwalać?

Wąż kontynuował, nie zważając na nic:

– …wtedy żeśmy zjechali w bory tak gęste, że oko wykol. Twój stary znajomy, łowca potworów z dwoma mieczami na plecach, nas nakierował. Gerwant się przedstawił. Rzekł, że tam ostatnio cię widział i okazało się, że to był dobry trop. Jeden wieśniak, już na łożu śmierci, pamiętał cię i opowiedział nam, co też się tam wydarzyło. Ponoć dwudziestu zasiekałeś samym sierpem, i to tępym. Gratuluję wyczynu, choć znam takiego, co ołówkiem czterech w karczmie zabił…

Volodar przeniósł wzrok na Livię. Obserwował, jak kropla potu spływa po jej smukłej szyi, by zniknąć w cieniu dekoltu. Mokra, lniana koszula przykleiła się do jej ciała, uwidaczniając kształty.

Poczuła na sobie jego wzrok. Spojrzała na niego z prowokującym uśmieszkiem, odgarniając wilgotne kosmyki włosów z czoła.

– …przez kopalnię nam kazał iść! – Wąż aż huknął otwartą dłonią w stół. – A tam zmora z cienia i ognia zrodzona grasowała! Ale dobrze, że ten czarodziej poszedł z nami. Gdy potworzysko nas dopadło, zatrzymał bestię na moście, krzyknął „Nie przejdziesz!”, a z jego laski sypnęły iskry. Runął z potworem w otchłań, a myśmy przeszli na drugą stronę gór…

Volodar przyjrzał się koniom podróżnych. Były strudzone, z wytartymi siodłami i jukami. Jeden z nich zdawał się utykać.

Nie wiem, od kiedy cię szukają, ale gnali na złamanie karku – zauważył Pam-Pam.

Najwidoczniej tak było. Tylko po co?

– …wtedy to ten miecz mi podarował – krasnolud wskazał na ostrze u pasa. – Z meteorytowej stali, wykuty przez najlepszych gnomich kowali. Ostry jak brzytwa. I tak nas tu w końcu przywiódł. Bo widzisz, może i nie chcesz się ludziom na oczy pokazywać, ale plotki szybko się rozchodzą. Przybysz z daleka, co zemrzeć nie może. No kto inny mógł to być?

Wąż sięgnął po kubek ze zsiadłym mlekiem. Chwycił go tak niezdarnie, że połowę wylał. Resztę wypił bezceremonialnie, rozlewając większość po brodzie, po czym głośno beknął.

– Słowem, lepszego tropiciela po tej stronie Gór Smoczych nie uświadczysz, he he he.

Twarz Volodara nie drgnęła. Oczy pozostały zimne i spokojne. W chwili zbyt krótkiej, by mrugnąć, spod blatu wystrzeliła jego lewa dłoń, trzymająca naciągniętą kuszę. Cięciwa wydała z siebie krótki, gardłowy warkot. Bełt powędrował prosto między zęby krasnoluda. Warto nadmienić, że dwóch z nich brakowało.

Czarny pocisk przewiercił potylicę na wylot i wbił się w ziemię o krok od jednego z koni.

Krasnolud siedział jeszcze chwilę bez ruchu z tępym wyrazem twarzy, po czym runął głucho na blat, który natychmiast zalała krew.

Na werandzie zapadła absolutna cisza. Nawet cykady umilkły.

Livia westchnęła.

– Szkoda mleka – powiedziała, a w jej elfim głosie nie było cienia emocji.

– Bardzo lubię ten kubek – wyjaśnił Volodar.

Kasjan, dotąd milczący, powoli podniósł do ust rzeźbioną fajkę. Zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu, który uformował się w kształt dzikiego smoka.

– Mało efektowne – skomentował czarodziej – ale efektywne. Dobrze. Skoro pozbyliśmy się hałaśliwej i, jak widać, zbędnej części naszej ekspedycji, możemy przejść do sedna.

Volodar milczał, obserwując, jak dymny smok rozpada się w powiewie wiatru.

– Doskonale wiemy, kim jesteś, Zabójco Ostatniego – kontynuował Kasjan, a jego głos nabrał twardości. – Wiemy też, że nosisz go w głowie. Nie przyszliśmy cię skrzywdzić. Przyszliśmy pomóc.

Masz drugi bełt? – spytał Pam-Pam.

Volodar, nie spuszczając wzroku z czarodzieja, położył kuszę na kolanach i sięgnął pod blat po kolejny z naszykowanych bełtów. Oparł kolbę o krawędź stołu i zaczął naciągać cięciwę.

– Świadomość smoka w tobie umiera – ciągnął Kasjan, nie zwracając uwagi na to, że Volodar zakłada właśnie kolejny pocisk. – Nasza magia jest w stanie wykryć ten subtelny rozpad, niczym delikatną rysę na idealnym lustrze. Mało kto ją dostrzeże. Wasza więź jest pasożytnicza. Ile to już trwa? Osiemset lat? Tysiąc? Wasze jaźnie zaczynają się zwalczać, Volodarze. Powoli, ale nieubłaganie.

Głupoty gada – stwierdził Pam-Pam.

– I dlatego przybyliśmy – wyjaśnił czarodziej. – Krasnolud pomógł nam cię odnaleźć. Nosisz w sobie broń zdolną zniszczyć królestwa. Broń, która w każdej chwili może…

W połowie jego zdania Volodar uniósł kuszę i, nie celując dłużej niż uderzenie serca, strzelił prosto w Livię.

Bełt z suchym trzaskiem uderzył w niewidzialną barierę tuż przed jej piersią. W powietrzu zalśnił na chwilę heksagonalny wzór, po czym pocisk z brzękiem odbił się w ścianę chaty. Livia nawet nie drgnęła. Powoli przeniosła wzrok z bełtu na Volodara. Na jej twarzy pojawił się pogardliwy, rozbawiony uśmieszek.

– Naprawdę sądziłeś, że wybierając się do człowieka, o którym legendy głoszą, że zabił tysiące, nie nałożę na siebie zaklęcia ochronnego?

– Warto było spróbować – odparł Volodar, wzruszając ramionami. Odłożył kuszę na blat i ponownie skupił wzrok na Kasjanie. – Mówiłeś coś o broni.

Zero w tobie finezji, troglodyto – skomentował Pam-Pam.

Kasjan odchrząknął.

– Tak. Wasza więź zabija was obu. Chcemy was ocalić, a przy okazji… uzyskać dostęp do jego prastarej wiedzy. Obawiamy się, że ta przepadnie na zawsze.

Volodar zmrużył oczy.

Ha! – rzucił kpiąco Pam-Pam. – Dobra, wiem, o co mu chodzi. Wpuść ich. Chcę zobaczyć z bliska tych bezczelnych oszustów. Tyle lat nudziłem się na tej farmie, że przyda mi się trochę rozrywki.

Volodar wypuścił z ust kłąb dymu, który nie uformował się w nic.

– Dobrze – rzekł wreszcie. – Pozwolę wam wejść do mojego umysłu. Tutaj i teraz.

Kasjan uśmiechnął się triumfalnie. Wstał i podszedł do Volodara, a Livia ruszyła za nim, stając po drugiej stronie.

– Poczujesz tylko lekkie mrowienie – poinformował, kładąc palce na skroniach Volodara. Livia zrobiła to samo. – Rozluźnij się. Daj nam wejść.

*

Rzeczywistość farmy rozpłynęła się, a oni stali pośrodku gargantuicznej pieczary. Wszystko tutaj było z litego, półprzezroczystego kryształu. Z każdej powierzchni wyrastały geometryczne iglice wielkości wież obronnych, a sama przestrzeń zdawała się przeczyć prawom logiki, gdyż nie sposób było odróżnić sufitu, ścian i podłogi – wszystko było jednym.

Powietrze było zimne i ostre, jakby wdychali drobinki potłuczonego szkła. Światło, bijące z nieokreślonego źródła, rozszczepiało się w kryształach na tysiące ruchomych, zniekształconych refleksów, powielając ich postacie w nieskończoność. Nad ich głowami przesuwały się krystaliczne, pulsujące kształty, które pęczniały i znikały, by po chwili pojawić się na nowo w innym miejscu.

Przed nimi w górę biegły proste, monumentalne schody. Na ich odległym szczycie majaczyła nieruchoma, gigantyczna nawet stąd sylwetka. Smok na kryształowym tronie. Cel ich podróży.

Kasjan ruszył pierwszy, a Volodar i Livia za nim. Każdy ich krok odbijał się echem, brzmiąc jak dźwięk pękającego lodu lub tłuczonego szkła. Poza tym panowała głucha, nienaturalna cisza, jakby sam kryształ wchłaniał wszystkie inne odgłosy.

Wspinaczka zdawała się nie mieć końca. Przez długi czas nikt się nie odzywał. Kasjan szedł skupiony, ciężko opierając się na lasce. Livia, z uniesioną głową, emanowała pewnością siebie, a w jej oczach płonęła ledwo skrywana ekscytacja. Volodar szedł ostatni, obserwując. W końcu, w połowie drogi, przerwał ciszę.

– Ładnie pachniesz, elfko – rzucił. – Jak letnia burza.

Och, poezja – zakpił w jego głowie Pam-Pam. – Naprawdę nie miałeś nic lepszego?

Livia spojrzała w jego stronę, przewróciła oczami, po czym roześmiała się. Szczerze.

– Wy, ludzie, jesteście tacy słodcy. Może i nie wyglądam, ale jestem od ciebie starsza o całe wieki. Miałam setki, jeśli nie tysiące kochanków, każdy młody i jurny. A ty, ludzki starcze, naprawdę myślałeś, że mój wzrok zdradza cokolwiek innego niż pogardę?

– Prawdę mówiąc, lubię profesjonalistów w swoim fachu – odparł po chwili Volodar.

– Choć w jednej kwestii zdołałeś mnie zaskoczyć – przyznała Livia. – Zabiłeś smoka. Niewielu się to udało. Za młodu twoje imię musiało nieść postrach. Kto wie, może gdybyśmy spotkali się wtedy, twoje uwagi na temat letniej burzy trafiłyby na podatniejszy grunt. Nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić, jak epicka musiała być ta walka.

No, śmiało, opowiedz jej tę sagę, bohaterze – ponaglił Pam-Pam. – Jak zaszedłeś mnie w pieczarze, gdym spał. Jak ciąłeś na oślep i trafiłeś po jajach. Jak uciekłeś, by wrócić cztery dni później, gdy leżałem już martwy, wykrwawiony.

– Legenda o tym pojedynku jest mocno wyolbrzymiona – oświadczył Volodar. – Gdyby smoki nadal żyły, z twoim zapałem, z pewnością sama powaliłabyś niejednego.

– Gardzę tobą i twoimi pochwałami – syknęła Livia. – Jak i całym twoim gatunkiem. Odebraliście nam, elfom, ziemię. I uwierz, że kiedyś ją odzyskamy.

– Gardzisz, a podróżujesz z jednym z nas? – dopytał Volodar.

Livia uniosła dłonie, prezentując długie, skórzane rękawice. Z początku zdawały się ozdobne, lecz ktoś obyty z magią natychmiast rozpoznałby ich prawdziwe zastosowanie. Wygrawerowano na nich runy, które biegły od łokci aż po opuszki palców, oplatając całe ramiona. Ich zadaniem było wzmacnianie magicznych zdolności.

– Kasjan uczy mnie magii – wyznała. – Udało wam się nas zepchnąć na pustkowia tylko dlatego, że opanowaliście magię bez szacunku dla natury. Widać nie ma innej drogi, by was zniszczyć, niż wasza własna broń.

– Szkoda – westchnął Volodar. – Liczyłem na jakieś szczęśliwe zakończenie.

W końcu dotarli na szczyt, na ogromną, okrągłą platformę przed tronem z czystego kryształu. Spoczywał na nim Pam-Pam – smok rozmiarów wzgórza, którego łuski z żywego, pulsującego światłem kryształu zdawały się być integralną częścią pieczary.

– Zwę się Kasjan! – rzekł czarodziej, wychodząc kilka kroków naprzeciw. – Jestem czarodziejem Ósmego Kręgu, Mistrzem Piromancji, Nekromancji, Sarkomancji, Wiscermancji i Iluzji Stosowanej! Byłem nadwornym powiernikiem Jego Królewskiej Mości Theoloniusa Trzeciego! Jestem tym, który ugasił Gniew Ognistej Góry! Elfy z Lasu Szeptów zwą mnie Pogromcą Mantikor, a krasnoludy z Żelaznej Twierdzy czczą me imię, odkąd zatrzymałem spadającą gwiazdę, która miała zniszczyć ich stolicę! Swą mocą doprowadziłem do przesunięcia orbity planety, dzięki czemu lodowce na północnych wodach…

Kasjanowi nigdy nie było dane dokończyć. Przerwał mu ognisty podmuch z rękawic Livii. Czarodziej upadł, ale zdążył unieść dłoń i stworzyć tarczę z energii, która zatrzymała płomienie.

– Livia!? – krzyknął zdumiony. – Co ty robisz!?

– Smok jest mój! – syknęła elfka, ciskając kolejne ogniste kule, które Kasjan z trudem blokował. – Nigdy nie pozwolę, by taka moc trafiła w ręce ludzi! Im jesteście potężniejsi, tym świat bardziej cierpi! Myślisz, że nie wiem o życzeniach!? Każdy smok raz na tysiąc lat swego życia może spełnić życzenie śmiertelnika. A ten!? Najstarsze podania głoszą, że żyje od co najmniej dwunastu tysięcy lat!

Kasjan zerwał się na nogi. Wyciągnął laskę przed siebie, a z jej czubka buchnęła fala energii. Zachwiała elfką, ta jednak utrzymała się na nogach i natychmiast skontrowała ognistymi podmuchami.

– Życzenia? – spytał Volodar, zwracając się do Pam-Pama.

Smok jedynie wzruszył ramionami.

Nie pytałeś – odparł.

– Coś jak dżin? – dopytał mężczyzna.

Coś w tym guście – mruknął Pam-Pam.

Za jego plecami doszło do potężnej eksplozji, gdy dwa strumienie ognia uderzyły w Kasjana jednocześnie. Siła wybuchu rzuciła go na kolana, a laska potoczyła się poza zasięg jego rąk.

Elfka zamachnęła się, by zadać ostateczny cios. Kasjan zasłonił się bezradnie rękoma.

– Giń! – ryknęła.

W tej samej chwili jej ciało eksplodowało. Nie było ognia ani huku, tylko implozja światła i gwałtowne rozerwanie formy. Deszcz gorącej, szkarłatnej posoki opryskał twarze Volodara i Kasjana.

Zapadła cisza. Kasjan dyszał, klęcząc. Drżąc, spoglądał to na Pam-Pama, to na miejsce, gdzie przed chwilą stała jego uczennica.

Skoro już się jej pozbyłem, możemy spokojnie porozmawiać – zagrzmiał Pam-Pam. – Jestem duchem Ostatniego Smoka, pokonanym przez tego tu, Volodara. Zwą mnie Pam-Pam, co w starożytnym języku gnomów oznacza „Wędrowca Przemierzającego Dalekie Krainy”. Wiesz, że na każde tysiąc lat mego życia mogę spełnić życzenie śmiertelnika. Rozumiem, że dlatego przybyłeś? Jesteś mistrzem magii, przesunąłeś orbitę planety, znasz się na Wiscermancji. Czego ktoś taki jak ty może jeszcze chcieć?

Czarodziej wciąż ciężko oddychał. Jego fasada potęgi rozpadła się w pył. Z oczu popłynęły mu łzy, a ciałem wstrząsnął spazm płaczu.

– Czterysta pięćdziesiąt lat… – wychrypiał głosem złamanego starca. – Dzięki magii dożyłem czterystu pięćdziesięciu lat… Ale ona słabnie… zawodzi… Zawiodła już przy Theoloniusie… – W geście rozpaczy uniósł fajkę, po czym z całej siły zmiażdżył ją w dłoni. Okruchy magicznie utwardzanej piany morskiej rozsypały się po kryształowej posadzce. – Umierał mi na rękach, a ja nie mogłem nic zrobić… Ja… Ja nie chcę umierać! Boję się… Twoje życzenia… to moja jedyna nadzieja…

Volodar obserwował to w milczeniu. Spokojnie podszedł do łkającego starca. Butem przesunął po podłodze okruchy zniszczonego arcydzieła, teraz zabarwione krwią elfki. W końcu podniósł wzrok na Pam-Pama.

– To ile ja mam tych życzeń?

*

Słońce wisiało w zenicie, zalewając dolinę ciężkim, letnim upałem. Nagrzane powietrze falowało, a jedynym dźwiękiem zakłócającym senną pieśń cykad było miarowe uderzanie kopyt o trakt.

Gdy dojechali i zsiedli z koni, Volodar już na nich czekał. Siedział w bujanym krześle, pykając fajkę.

Naprzeciw niego usiadł krasnolud. Obok mag. Elfka oparła się o barierkę, eksponując dekolt.

– Nie ma czym oddychać – poskarżyła się.

Volodar nie czekał. Uniósł kuszę i wypalił. Bełt trafił prosto w oko krasnoluda, który ciężko zwalił się na blat.

Livia i Kasjan spojrzeli po sobie, potem na Volodara. W ich oczach malowała się konsternacja.

– Mało efektowne… – zaczął czarodziej, starając się, by głos nie zdradzał niepokoju.

– Ale efektywne – dokończył za niego Volodar.

Kasjan zamilkł, analizując sytuację. Sięgnął po swoją luksusową, rzeźbioną fajkę, by zapalić i uspokoić nerwy.

– Poczekaj – powstrzymał go Volodar, po czym zwrócił się do Livii. – Widzę na twoich rękawicach piromanckie wzory. Mogłabyś ją odpalić?

Livia, choć niepewnie, przejęła fajkę od Kasjana i zapaliła ją małym płomykiem na opuszce palca.

– Czegoś tu nie rozumiem… – zaczął Kasjan.

– Wiem o życzeniach – Volodar zwrócił się bezpośrednio do Livii. – Wiem, czego chcesz. Przegnać ludzi i tak dalej. Pomogę ci, jeśli go zabijesz. On ma na sobie magiczną ochronę, bełtem nie dam rady.

Livii zajęło chwilę, by pojąć sens jego słów. W jej oczach pojawiło się zrozumienie, które szybko zamieniło się w triumf. Odwróciła się, odrzuciła fajkę na bok, a jej palce zgięły się w skomplikowany wzór. Wypuściła potężną wiązkę płomienia. Kasjan, zaskoczony, zdążył stworzyć wokół siebie tarczę, lecz była zbyt słaba, zbyt pośpieszna. Pękła, a płomień, który dostał się przez szczelinę do środka, nie miał drogi ucieczki. Czarodziej spopielał w agonii.

Fajka wciąż opadała. Volodar rzucił się do przodu, wyciągnął rękę i chwycił ją, nim uderzyła o deski podłogi.

– Tak! – syknęła Livia, a jej czoło momentalnie zrosił pot. – W końcu! Marzyłam o dniu, w którym pozbawię życia tego starego głupca! Nieśmiertelności mu się zachciało! O nie, łaska dana elfom nie może przypaść ludziom!

– Wspaniale, Livio – pochwalił Volodar, badawczym wzrokiem lustrując fajkę. – To musiało cię kosztować mnóstwo mocy.

– Całą! – odparła z dumą. – Ale to nieważne! Teraz, gdy mam dostęp do życzeń smoka, nic mnie nie powstrzyma! Już niedługo zniszczę…

Cięciwa wydała twardy trzask, jakby pękła sucha gałąź. Bełt przebił jej jedną skroń, wychodząc drugą i ucinając groźbę w pół słowa. Padła martwa.

Na werandzie zapadła cisza.

Volodar odłożył drugą, naszykowaną wcześniej kuszę. Z namaszczeniem przyglądał się zdobytej fajce, podziwiając jej rzeźbienia. Przetarł ustnik i włożył ją do ust. Była idealna.

– W końcu – rzekł głosem pełnym triumfu.

Cztery razy musieliśmy cofać czas, żeby w końcu udało ci się ją zdobyć niezniszczoną – zauważył Pam-Pam. – A wystarczyło poprosić, żebym zrobił ci taką samą. To łatwiejsze niż cofanie czasu.

– Od trzystu lat tak dobrze się nie bawiłem. Chciałbyś mi to odebrać? – spytał Volodar.

Mężczyzna usiadł w bujanym krześle i pociągnął łyk zsiadłego mleka. Był szczęśliwy.

Nagle zmarszczył brwi.

– Szlag… – westchnął.

Co się stało? – spytał Pam-Pam.

– Ona spopieliła ten kryształ czarodzieja, prawda?

Ten, którym odpalał fajkę? Tak. Został z niego tylko pył.

Volodar przetarł oczy i spojrzał w dal, ku pustemu horyzontowi.

– Pam-Pam, cofaj jeszcze raz – nakazał. – Chcę też ten kryształ.

Koniec

Komentarze

W chwili zbyt krótkiej, by mrugnąć, spod blatu wystrzeliła jego lewa dłoń, trzymająca naciągniętą kuszę.

Nie jestem mistrzem wiedzy militarnej, ale trzymana w jednej ręce to musiała być kuszunia, albo proca…

 

Perfidna opowiastka. Zaczyna się jak kolejny klon Wiedźmina. Natomiast nawet w takie wtórnej wersji wchodzi gładko. Natomiast im więcej krwi chlupie w butach czytelnika, tym bardziej oddalasz się od sztampy i pokazujesz coś swojego. 

Czyta się bardzo przyjemnie. Smok słodki. 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

@Ambush Ojojoj, aż tak widać nawiązania do Wiedźmina? ;P Opowiadanie wzięło się z tego, że miałem dość “poważnego fantasy” czyli właśnie Wiedźmina, Gry o Tron i tak dalej. Chciałem przeczytać coś lżejszego, to sam w końcu napisałem. A że było to po obejrzeniu “Nienawistnej Ósemki” Tarantino, to wyszło to jakie wyszło

A z tą kuszą, przyjrzę się temu jutro, dzięki za feedback ;)

Pozdrawiam!

Haec sententia certe sapienter sonat

Nowa Fantastyka