Nikły blask księżyca odbijał się w dziesiątkach kałuż, pokrywających błotnistą ulicę. Przestarzałe latarnie alchemiczne dawały tak niewiele światła, że równie dobrze mogłoby ich nie być. Słony zapach morza, o którym Lamia słyszała i który często wyobrażała sobie przy książce, musiał nie być w rzeczywistości tak mocny, jak opisywali to poeci, bo skutecznie maskowały go fetor rybich wnętrzności i smród kocich szczyn.
Ostrożnie, bez zbytniego zaufania dla przepróchniałej bariery, nachyliła się nad kanałem portowym.
Wcale nie pachniał lepiej.
Dziewczyna poprawiła kaptur, kryjący burzę platynowych włosów przed wścibskimi oczami, zasłoniła nos, by choć trochę osłonić się od wszechobecnego fetoru, i rozejrzała się nerwowo. Nigdy wcześniej nie była w tak obskurnym miejscu – ba, dzień wcześniej nie przyszłoby jej do głowy, że takie miejsca mogą istnieć.
Jak Ratko mógł ją zostawić samą na takim zapomnianym przez bogów zadupiu?
– Kłaniam się panience. – Lamia usłyszała za sobą chrapliwy baryton i zamarła. Port z obskurnego nagle stał się przerażającym.
– Ładny płaszczyk. Straszniem ciekaw, skąd taki masz, gołąbeczku – skomentował nieznajomy, ale wcale nie brzmiało to jak szczery komplement. – Nie było na ten przykład tak, żebyś się za niego nadstawiała jakiemuś jednemu z drugim bladolicemu wielmoży?
Lamia przełknęła ślinę. Przed sobą miała tylko cuchnący kanał.
– Bardzo niedobrze by było, gdyby tak się okazało. Przyjezdnaś, widać, turkaweczko, to mogłaś nie słyszeć o nowych obyczajach, ale my teraz takim łby golim. Za koroborację z fałdalnym reżnimem, czy jakoś tak.
Podszedł bliżej. Lamia wyraźnie czuła smród potu i drożdżowe nuty w jego oddechu. Jak mogła dać się podejść? Czy portowe powietrze aż tak tłumiło zapachy?
– Głuchaś, pindziu? – warknął, zniecierpliwiony, po czym szarpnął Lamię za łokieć, obracając w swoją stronę, i zdarł kaptur z jej głowy.
W nikłym świetle księżyca wyraźnie ujrzała swoje odbicie w źrenicach gbura. Zobaczyła włosy, trochę zbyt jasne i o wiele zbyt dużo. Oczy, nieco większe, niż powinny być i żuchwę, nieco za drobną. I zęby, ostre i liczne. Pysk piranii w miejscu ust kobiety, uśmiech z samego dna doliny niesamowitości.
Nieznajomy nabrał w płuca powietrza, ale krzyk uwiązł mu w gardle.
– No? Wrzaśnij, wieprzku – syknął Ratko. Nie wiedzieć kiedy znalazł się za plecami mężczyzny i drapał jego obwisłe podgardle piórem szabli. – Pięknie proszę, wrzaśnij. Zbyt wiele czasu spędziłem na pańskich dworach. Nie wyobrażasz sobie, jak mi tęskno do prostej, sielskiej radości świniobicia. Dlatego bardzo proszę: wrzaśnij.
Gbur albo nie przemyślał sprawy, albo, przerażony bliskością szabelki, nie do końca kontrolował odruchy, bo przychylił się do prośby młodzieńca.
– Ra… – wypluł z siebie. Więcej nie zdążył, bo szybkie jak błyskawica ostrze przeszyło mu kolejno podbródek, podniebienie i mózg. Zwiotczał natychmiast. Ratko chwycił go za kołnierz, oczyścił szablę z białych, kremowych i różowych glutów, wycierając klingę o jego kaftan, po czym solidnym kopniakiem w rzyć posłał trupa do kanału.
Lamia zauważyła, że błysk głodu, który mignął w jej oczach, na widok strumienia juchy tryskającego z przekłutego podgardla, nie umknął uwadze Ratka. Młodzieniec starał się udawać, że owszem, umknął – i Lamia bardzo doceniła tę uprzejmość, choć, oczywiście, nie zamierzała za nią dziękować.
– Po pierwsze, miałam go na widelcu, a po drugie, co to był za pomysł, żeby zostawiać mnie tu samą? – wypaliła zamiast tego. – Słowo daję, gdyby nie fakt, że wcześniej uratowałeś mi życie, nigdy bym ci tego nie… – Urwała. Ratko zmusił ją do tego, kładąc palec na ustach, najeżonych zębami i zbyt szerokich w stosunku do twarzy, jakby zupełnie nie bał się, że mogłaby mu go odgryźć.
Oczy Lamii, i tak nieco za duże, urosły jeszcze, w wyrazie zdziwienia i oburzenia.
– Nie miel tak tym swoim przydługim jęzorkiem, Lam, bo zapeszysz. Będziesz mogła mówić, że cię uratowałem, gdy znajdziemy się, bezpieczni, na wybrzeżu Wschodniego Imperium. Na razie – sza! I znikajmy, bo tu się za moment ani chybi zaroi od powstańców.
***
Wielki kniaź przełożył szablę do lewej ręki i zakręcił młyńca, jakby chciał dać dowód swojej oburęczności. Połyskująca w krwawym blasku zachodzącego słońca platynowa grzywa nadawała mu iście zwierzęcy wygląd – władyka miał na sobie tylko proste hajdawery, więc aż zbyt dobrze było widać, że imponująca czupryna, w odróżnieniu od chłopskiej, nie wyrasta jedynie ze skalpu, ale też z karku i skóry dookoła uszu.
Ratko nie miał możliwości zbyt długo podziwiać anatomii kniazia, bo ten wyprowadził, jedno po drugim, cztery mordercze cięcia. Młodzieniec zablokował je wszystkie, ale za każdym razem, gdy stal biła o stal, musiał cofać się o krok, i za każdym razem czuł, jak słabnie mu ramię.
Po ostatnim uderzeniu poczuł za plecami zimne kamienie blanka. Zaklął pod nosem – nie można było dalej się cofać.
Sparował kolejne cięcie, wolną ręką wspierając grzbiet szabli. Kniaź naparł na niego całym ciężarem.
– Poddaj się! – wysyczał, z twarzą tuż obok twarzy Ratka.
Młodzieniec nawet przez sekundę nie rozważał przyjęcia tej propozycji. Z zaciśniętymi zębami, wkładając w to całą siłę, odepchnął ostrze kniazia o dwa ziarna jęczmienia od siebie – niewiele, ale wystarczyło, by był w stanie usunąć się na bok i, wykorzystując chwilowy brak równowagi przeciwnika, ciąć go w ramię.
Kniaź zablokował to uderzenie, jakimś cudem przyjmując jego siłę mimo ekwilibrystycznie wygiętego nadgarstka. Był to jednak chwilowy triumf. Ratko zakręcił się za jego plecami jak fryga i chlasnął z drugiej strony, tuż pod żebrami. Kniaź, dopchnięty barkiem przeciwnika do kamiennej ściany, nie mógł odpowiedzieć podobnie zręcznym manewrem. Klinga wgryzła się głęboko w ciało.
– Ożeż, skubany – mruknął pod nosem, z szablą wbitą w bok. – No, na dzisiaj dość. Jesteś górą, chłopcze.
Góra pokłoniła się uprzejmie. Gdy już się wyprostowała, zobaczyła, jak kniaź wyciąga szablę z tułowia, bez choćby skrzywienia, jakby to nie był długi na półtora łokcia kawał stali, a byle drzazga. Rana nawet nie krwawiła.
– Wasza wysokość, rzecz jasna, dał mi fory.
– Zawsze daję – prychnął kniaź. Oparł się o krawędź muru i spoglądał w dal. – Inaczej na darmo straciłbym ulubieńca. To w żaden sposób nie umniejsza twoim postępom.
Ćwiczyli co dnia, o zachodzie słońca, na dachu zamkowego donżonu. Nie zważali wcale, że mogliby pobudzić tych, dla których noc jeszcze się nie zaczęła – Ratko stąpał jak kot, a kniaź… kniaź stąpał jedynie z uprzejmości, bo mógłby przecież sunąć w powietrzu, a choćby i tupał jak słoń, to kto kniaziowi zabroni?
Władyka potarł ręką bok – rana zdążyła się już prawie zabliźnić.
– Ech – westchnął. – Mógłbym tak całą noc: nic, tylko łup-łup szabelką! Jak w dawnych czasach. Ale cóż począć, kiedy to księstwo niechybnie by się zawaliło, gdybym na dłużej niż minutę spuścił je… – Urwał, zauważywszy coś na skraju lasu.
Ratko nie cieszył się właściwymi szlachcie nadludzkimi zmysłami i z tej odległości tylko z trudem odróżniał drzewa od siebie. Mimo tego wiedział dokładnie, co zobaczył władyka – łunę pochodni, a w tej łunie skrzące się zęby wideł i ostrza przekutych na sztorc kos.
Skrzyły się, gdyż zostały uprzednio posrebrzone, ale tego kniaź wiedzieć nie mógł.
– Ha, ha! A to dobre! Bij na trwogę, synu, roznieś wici i co tam jeszcze! Nie uwierzysz: chłopstwo się z członkami na łby pozamieniało i powstali! Zakładam, przeciw mnie, bo chyba nie przeciw sobie nawzajem?!
Ratka żart nie rozbawił.
– Nie śmiej się, wielki kniaziu. Patrzysz na koniec swojego rodu, a jak bogi dadzą, to i całej szlachty – powiedział spokojnie, niespiesznie, cicho.
***
Władyka pokręcił głową. Wiedział, że jego ulubieniec, jego Ratko, którego od smarka osobiście przyuczał do szabli, i z którym potykali się co wieczór, gdy cały dwór jeszcze smacznie spał, nigdy by czegoś takiego nie powiedział. To musiał być żart.
Zdaniem kniazia, wyjątkowo niesmaczny. Trzeba było młodzieńca przywołać do porządku.
– Chłopcze, mam do ciebie pytanie, i przemyśl dobrze odpowiedź, bo niewykluczone, że od niej twoje życie zależy, w sensie jak najbardziej dosłownym – wysyczał wielki kniaź, odwracając się. – Uważasz? Zatem pytanie brzmi: czy ja coś słyszałem, czy to gnój paro…
Nie dokończył. Nagłe uderzenie bólu było najgorszą rzeczą, jakiej doświadczył w życiu. Promieniujące od brzucha fale cierpienia rozlewały się po całym ciele władyki. Kniaź upadł – kolana same się pod nim ugięły.
Spojrzał w dół. Tuż obok pępka sterczała rękojeść wbitego po jelec sztyletu.
Srebrnego sztyletu, jak się domyślił, bo z rany ciekła krew. Chciał wzywać pomocy, ale pod wpływem toksycznego metalu od razu zabrakło mu tchu.
– Ładne cacko, nie? Nie uwierzy wasza wysokość, dostałem od tych jegomościów, którzy tu ciągną z widłami. Miło z ich strony.
– Zdrada…? Ty? – wycharczał z wielkim trudem. – Ratko… Synu!
Przystojną twarz młodzieńca wykrzywił okropny grymas. Wytrzeszczone oczy zdawały się większe niż to dla chłopa możliwe. Kniaź mógłby pomyśleć, że patrzy na niego mąż krwi równie szlachetnej, jak jego własna – to jest, mógłby, gdyby chłopak nie był również bordowy ze złości.
– Synu…? Doprawdy, zbytek łaski z waszej wysokości strony. Przekażę ojcu, że mnie taki potężny wielmoża myśli usynowić! Ciekawe, co on na to? – Pacnął się teatralnie w czoło, aż huknęło. – Nie, moment, zapomniałem. Nie pochwalę mu się, bo jest mały szkopuł, mianowicie: ojciec nie żyje.
Ratko kucnął przy kniaziu tak, aby móc szeptać wprost do ukrytego w platynowej grzywie ucha. Ręka władyki wystrzeliła, kierowana ku krtani mordercy, ale palce zacisnęły się na niczym – trawiony od wewnątrz toksycznym metalem, szybko tracił kontrolę nad członkami.
– Wasza wysokość pamięta może, kto go kazał ściąć za zaległości w obroku? Po tylu latach nie jestem pewien, ale coś mi się tak dziwnie kojarzy, że to był ten sam szlachetnej krwi mąż, który wcześniej, akurat schlany jak wieprz z okazji tego czy owego święta, wziął i zagryzł mi matkę.
Kniaź nie odpowiedział – szybko stygnący mózg nie potrafił sformułować odpowiedniej repliki. A może taka po prostu nie istniała.
Ratko usiadł tuż obok władyki, opierając się o blank, i spojrzał w niebo.
– Wasza wysokość, powiem prawdę: bywaliście dla mnie… dobrzy. Wiem, że nie kłamaliście i w waszym zimnym sercu rzeczywiście znalazło się miejsce dla chłopskiej sieroty. Pozwólcie więc, że odwdzięczę się za wszystkie lata wiktu na waszym dworze i nie zostawię mojego umiłowanego suwerena w ostatnich chwilach samego. Zamiast tego, zabawię was przepowiednią. – Ratko znowu uśmiechnął się okrutnie. – Oto co teraz będzie: morze oszalałego chłopstwa wedrze się na dziedziniec. Z tym nie będą mieć żadnego problemu, brama stoi otworem, a straż trzymają podrostki. Historia wyśmieje was za to zaniedbanie, wasza wysokość, ale ja doskonale rozumiem: w końcu, czego mieliby się bać mężowie z krwią tak szlachetną, że nie ima się ich brąz ani żelazo?
Kniaź próbował warknąć, ale wyszło mu tylko stęknięcie.
– Wasi ludzie rzucą się na nich z zapałem i bez wątpienia wielu położą. Ale szybko ten czy tamten padnie, trafiony pozornie najzwyklejszymi widłami do gnoju. Zrozumieją, co się dzieje i wtedy wybuchnie panika. Któryś z twoich wojaków wpadnie na oczywisty pomysł, by atakować z powietrza.
Kniaź nie musiał słuchać dalej – sam rozumiał, co będzie, jeśli chłopstwo faktycznie zdołało posrebrzyć broń. Odwrócił głowę, na znak, by Ratko przestał mówić, ale ten kontynuował.
– Powstańcy, oczywiście, tylko na to czekają. Zasypywani strzałami z powietrza i mając przed sobą pusty dziedziniec, również zrobią to, co oczywiste: wedrą się do donżonu. O to, by przyszło im to z łatwością, zadbał nie kto inny, jak uniżony sługa waszej wysokości. Dworzanie zrozumieją swój błąd, gdy będzie już za późno. Mimo tego, wiedzeni starożytnym szlacheckim honorem, rzucą się chronić kobiety i pisklęta. W ciasnych korytarzach nie będą mieć takiej przewagi.
Z dala dobiegły ich niezrozumiałe wrzaski.
– To już? – zapytał Ratko sam siebie. – No nic: zacząłem, to skończę. Szlachcic, choćby pieszo, w boju staje za tuzin chłopa. Położą wielu. Ale widzi wasza wysokość… ci ludzie są jak wściekłe psy. Nie mają do stracenia nic oprócz kajdan. Szarpani zębami i halabardami, będą dogorywać pod ścianami, ale wciąż kąsać widłami każdego, kto znajdzie się w ich zasięgu. I jest ich jak mrówek… Zabitych szybko zastąpią nowi, niby głowy wyrastające na hydrzych szyjach. Tak, wasza wysokość, może to być niejakim zaskoczeniem, ale nie jesteście wśród narodu szczególnie kochani. W donżonie nie ocaleje nikt z waszych ludzi, a jeśli który zhańbi się ucieczką, też go w końcu dopadną. Żaden szlachcic nie znajdzie już schronienia w Księstwie. A w międzyczasie chłopstwo weźmie się za wasze kobiety. Niektóre ulecą w noc, rzecz jasna, ale wiele z nich uda się pochwycić. Niełatwo jest obudzić szlachcica przed zmierzchem.
Kniaź jęknął i pokręcił głową. Podwinął nogi, chcąc wstać, ale ciało nie było mu już posłuszne.
– Tak, wasza wysokość. Wiesz, że tak będzie. Powstrzymałbym ich, gdybym mógł, ale przecież nie posłuchają. Kipią w nich dziesięciolecia hańby, nagromadzone w ciągu tych wszystkich przednówków, gdy wy braliście chłopskie matki, żony i córki w swoich burdelach za garść ziarna z ich własnych pól. Odbiją sobie to wszystko w ciągu jednej nocy, schlani jak bydło najlepszym winem z waszych piwnic, a gdy ich mikre, chłopskie fiutki poobcierają się wreszcie do krwi, złapią za kosiska i okute srebrem pałki.
Ciało kniazia wygięło się gwałtownie. Chwycił młodzieńca za przedramię i przyciągnął do siebie. Na twarz Ratka na moment, na jedno mgnienie oka, wstąpił strach, ale musiał się szybko zorientować, że to tylko ostatni wysiłek, do którego zmusza się władyka i tak naprawdę nic mu z jego strony już nie grozi.
– Lamia – wyszeptał kniaź, ściskając rękę swojego zabójcy z siłą, której zdecydowanie nie powinien już mieć. – Zaklinam cię, Ratko, na wszystkie nasze i wasze świętości! Oszczędź choć moją córkę!
Młodzian wstał i otrzepał z kurzu hajdawery – takie same, jak miał na sobie władyka. Przez moment nasłuchiwał dobiegających spod zewnętrznych murów jęków poległych i szczęku broni. Wyszczerzył się znowu. Mgła zaczynała już zasnuwać oczy kniazia, ale chciał wierzyć, że na twarzy zdrajcy zamiast kolejnego okrutnego grymasu pojawił się szczery uśmiech.
– Takie zaklęcia są tu zupełnie niepotrzebne, wasza wysokość. Musicie chyba wiedzieć, że nie wydałbym naszej słodkiej Lam na taki los. To moja jedyna przyjaciółka, czyż nie?
***
– Lam! – głos w ciemności był cichy, ale natarczywy. – Lam, obudź się, do cholery!
Kniaziówna z trudem otworzyła oczy, czując, że ktoś ją szarpie za rękę – w przeciwieństwie do ojca nie zwykła wstawać, zanim noc szczelnie nie spowiła świata.
Muskularny tors nachylającego się nad nią dworzanina był całkowicie nagi, a jako szlachcianka widziała w mroku wszystkie szczegóły. Zdała sobie sprawę, że cienkie, nocne jedwabie niezbyt chronią jej skromność i w duchu podziękowała bogom, że pozbawili jej twarz zdolności oblewania się rumieńcem, a za to obdarzyli grzywą, której sploty skutecznie zasłaniały stwardniałe od wieczornego chłodu sutki.
– Ratko, czyś ty do reszty ocipiał? – wyszeptała, z trudem powstrzymując chichot. – Jeśli cię tu przydybią, skończysz nadziany na pal. Zaraz po tym, jak ojciec twój własny pal wyrwie z korzeniami. Uwierz, w mig się skończy „synowanie”.
Spoważniała, gdy zwróciła uwagę na minę przyjaciela, ściskaną w ręku szablę i plamę krwi na suknie hajdawerów. Nie musiała pytać „co się dzieje?”, jej wzrok powiedział wszystko.
– Chłopi powstali. Są na dziedzińcu, zaraz wkroczą do donżonu.
Zasłoniła usta dłońmi, by powstrzymać się od krzyku.
– Jak…?
– Nie wiem, Lam. Mają posrebrzaną broń. Może porwali alchemika, a może któryś z mistrzów zdradził.
Lamia widziała kiedyś szlachcica draśniętego w dłoń szpilką z toksycznego metalu. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie – chirurg był zmuszony odjąć całą kończynę.
– Spokojnie, Lam – zapewnił, łapiąc ją za dłoń. – Jego wysokość kazał cię stąd zabrać jak najdalej. I zrobię to, bogi biorę na świadków! Uciekniemy do Wschodniego Imperium. Tam nie ma żadnej szlachty, nie ma więc i powstania, będziemy zupełnie bezpieczni. Ale musisz teraz robić dokładnie to, co powiem, Lam. Narzuć na siebie płaszcz. Taki, który dobrze ukryje grzywę, ale będzie się jak najmniej rzucał w oczy. Szybko, nie ma chwili do stracenia!
Ratko mówił zdecydowanie ale spokojnie, i ten spokój udzielał się kniaziównie. Kiwnęła platynową głową i, nie mówiąc nic więcej, zaczęła przegrzebywać kufry. Odziała się czym prędzej, a gdy podniosła wzrok, dworzanin otwierał dębowe okiennice.
– Chłopstwo atakuje od bramy. Dasz chyba radę przenieść mnie choć przez fosę, Lam? Po drugiej stronie jest wąwóz, przy odrobinie szczęścia wymkniemy się niezauważeni.
– Ratko… – jęknęła.
– Co?
– Ja przecież nie latam, Ratko!
Szabla zadzwoniła, uderzając o posadzkę. Młodzian podniósł ją szybko.
– Jak to nie latasz?! – syknął. – Jesteś szlachcianką, czy nie?
– A kiedy ostatnio widziałeś mnie w powietrzu?
Przerażenie w oczach Ratka zaczęło jej się udzielać, dokładnie tak, jak przed chwilą udzielał się jej jego spokój. Zasłoniła usta, by ukryć drżącą szczękę.
– Myślałem, że to tylko przy mnie. Tak z uprzejmości.
Pokręciła głową.
– Żeby latać, trzeba pić, plebejski durniu. Wiesz przecież, że nie pozwalam się ojcu do tego przymusić. Brzydzi mnie sama myśl o chłeptaniu juchy jak zwierzę.
Ratko westchnął z ulgą, jakby mu zdjęli z grzbietu ciężar wielu cetnarów. Spokój wrócił na jego twarz. Uśmiechnął się i delikatnie położył Lamii lewą dłoń na policzku.
– Nie! Nie ma mowy! – potrząsnęła głową tak gwałtownie, że kaptur płaszcza zsunął się, odsłaniając platynową grzywę. – Ratko, nie piłam dwa lata! Zabiłabym cię!
Młodzian wzruszył ramionami.
– Słuchaj, Lam: za kilka chwil wpadnie tu zbrojna w toksyczne widły i kosy banda. Ciebie będą gwałcić, aż padniesz z bólu, a mnie, jako kompradora, pewnie rozwleką wołami po polu. Jeśli już trzeba by umierać, to z dwojga złego wolałbym omdleć w objęciach jednej piekielnie zgrabnej kniaziówny.
Lamia poczuła napływającą do oczu wilgoć i w duchu przeklęła bogów, że tej zdolności jej nie zabrali.
– Ale nic podobnego mi przecież nie grozi – ciągnął Ratko, patrząc prosto w jej źrenice. – Ufam ci, Lam.
Ponownie położył jej dłoń na policzku, a drugą ręką pogładził jedwabistą grzywę.
– Powinnam ci za to ująć rękę, plebejski durniu – syknęła, wściekła sama na siebie, bo ten infantylny gest faktycznie ją uspokoił.
Pij, to może jeszcze będzie miała ku temu okazję – chciał odpyskować Ratko, ale nie dał rady. Ból, który zadała mu, wgryzając się w nadgarstek, zmusił go do zaciśnięcia zębów.
Piła łapczywie, z zamkniętymi oczami, z całej siły przyciskając przedramię Ratka do paszczy, na zmianę przy tym siorbiąc, mlaszcząc… i mrucząc. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że kłamała wcześniej, mówiąc, że się tego brzydzi – gorąca posoka ściekająca do gardła nigdy nie smakowała tak dobrze. Może lata spychanego na skraj świadomości, ale nie dającego się nigdy całkiem uciszyć głodu nadały jej taki smak. A może pochodziła z wyjątkowo dobrego źródła.
Ratko osunął się na jedno kolano.
Najwyższym wysiłkiem woli, jakby była zmuszona do wyłupienia własnego oka, oderwała się od jego przedramienia i chwyciła oburącz za twarz.
– Ratko? Bogowie, Ratko!
Zamarła, widząc swoje odbicie w błądzących źrenicach przyjaciela. Po raz pierwszy od dawna zobaczyła się taką, jaką była naprawdę – bladolicą bestię z rekinią paszczą naszpikowaną tuzinami kłów, zwierzęcą grzywą na łbie i świeżą juchą ściekającą po brodzie.
– Wszystko… wszystko w porządku. – Słaby szept przyjaciela przywołał kniaziównę do rzeczywistości. – Lećmy, Lam, proszę. Nie ma czasu.
Załapała go pod pachy, przycisnęła do piersi o wiele mocniej, niż było to konieczne, i wyskoczyła przez okno, w noc.
***
– Powiesz mi wreszcie, po co zostawiłeś mnie tu samą na tyle czasu? – fuknęła szeptem Lamia, gdy szli przez wąskie, równoległe do nabrzeża uliczki, nieco ukryte przed wścibskimi spojrzeniami. Rzucali się w oczy o wiele bardziej, niż by tego chcieli. Ciemnozielony płaszcz kniaziówny, choć był najpodlejszym, jaki znalazła w porzuconych kufrach, wyróżniał się na tle obskurnego portu, jakby miała na tyłku napisane „szlachcianka”. Ratko nie wyglądał lepiej – oprócz hajdawerów miał na sobie jedynie wełniany kubrak, zwędzony po drodze z płotu jakiemuś pastuchowi.
– Domyśl się, Lam: umawiałem transport. Nawet gdybyś była skłonna lecieć przez otwarte morze, to przecież ja nie mam tyle krwi, żeby całą drogę napędzać ten czarodziejski silniczek, który bogi, chyba w ramach żartu, wetknęły ci do tyłka.
Moim tyłkiem to ty się przesadnie nie interesuj, plebejski durniu – chciała odpyskować, ale po pierwsze zdała sobie sprawę, że w obecnej sytuacji przypominanie o dzielącej ich różnicy stanu zakrawałoby na farsę, a po drugie, w tym momencie, przebijając się przez wszystkie zwykłe odory portu, do jej czułych nozdrzy dotarł zapach, który sprawił, że stanęła jak wryta.
– Ratko… – szepnęła najciszej, jak umiała, chwytając go za pas, żeby również przystanął.
– Co jest?
Palcem wskazała najpierw swój nos, a potem ciemną uliczkę prowadzącą w głąb miasta, dalej od morza.
– Psy. Dużo psów.
Ratko rozejrzał się, ale nie dostrzegł nikogo. Odruchowo chciał zasłonić kniaziównę przed ludzkim wzrokiem, ale nie mając płaszcza ani peleryny, mógł ją tylko objąć ramieniem i przyciągnąć do siebie.
– Tukej! – usłyszeli nad sobą przeraźliwy wrzask. Lamia spojrzała w górę. Jakaś bezzębna staruszka wyglądała przez okno z poddasza. – Tukej, dobrzy ludzie! Ślachcianka, jak mie bogi miłe! Rychło, nim się pochowajo!
Do uszu Lamii dobiegła wydobywająca się z tuzinów psich gardeł kakofonia.
– W nogi – syknął Ratko. – Biegiem!
Pędzili przez błotniste uliczki portu, rozchlapując dookoła śmierdzącą wodę i wcale się nie oglądając. Osłabiony utratą krwi Ratko nie mógł biec tak szybko, jak zwykle. Żadne z nich nie widziało jeszcze obławy, ale szlacheckie powonienie Lamii dawało jej jakiś obraz sytuacji, nawet mimo portowych fetorów. Czuła brytany ze spienionymi pyskami. Szybkiego charta, może nawet dwa charty, błyskawicznie skracającego dystans od ich lewej strony. I dziesiątki wciąż śmierdzących gnojem wideł.
Ale była jeszcze jedna woń, bardziej przerażająca od wszystkich pozostałych razem wziętych.
Kwaśne nuty w pocie Ratka, krzyczące do atawistycznej części jej mózgu „to zwierzę straciło za dużo krwi i zaraz padnie ze zmęczenia”.
Wciąż napędzana posoką przyjaciela, chętnie wzięłaby go na plecy – pod pachę nawet. Mogłaby biec szybciej, może i polecieć, zgubić obławę. Ale nie miała pojęcia, dokąd zmierzają! Nie było wyjścia, musiała pozwolić się prowadzić.
Ratko, plebejski durniu, cokolwiek robiłeś, dlaczego od razu nie wziąłeś mnie ze sobą! – miała ochotę mu wyrzucić, ale nie chciała, by stracił choć jeden oddech na odpowiedź.
Zmroziło ją, gdy młodzian przed nią zgubił krok. Czas nagle zdał się biec wolniej. Ratko leciał przed siebie, na twarz, jak kłoda. Lamia wzbiła się w powietrze, tylko na dwa cale, by szybciej go złapać. Chwyciła pod pachami. Podjęła decyzję – poleci z nim, jak najdalej stąd, choćby miała paść bez życia po lądowaniu. Musieli ukryć się gdzieś przed obławą, aż Ratko poczuje się lepiej, a drogą do Wschodniego Imperium mogli martwić się później.
W duchu błagała znienawidzoną, szlachecką krew, by ten jeden jedyny raz była po jej stronie.
Czarodziejski silniczku, nie zawiedź mnie – powtórzyła w myślach dowcip przyjaciela, wznosząc się wraz z nim w powietrze.
Silniczek, od lat nieużywany, najwyraźniej niespecjalnie miał ochotę po raz drugi tej nocy iść na pełnym ciągu, i to przy podwójnym obciążeniu.
Boleśnie uderzyła stopami o ziemię.
Psi fetor, o którym zapomniała na chwilę, uderzył ją z każdej strony.
Zadrżała.
Jeśli nie dało się uciekać w górę, o ucieczce nie mogło być mowy!
– Statek – stęknął Ratko. – Statek z mątwą na burcie.
Uniosła wzrok. W ciemności wciąż widziała wyraźnie jak za dnia.
Był tam – niewielki, brudny nef, przycumowany do molo. W linii prostej jakieś trzydzieści podwójnych kroków.
Pobiegła, ciągnąc przyjaciela ze sobą. Wielkim susem skoczyła z molo na pokład. Ratko stęknął, gdy jej stopy uderzyły o pokład. Z trudem stanął na własnych nogach.
– Odbijać, psiajuchy! – wrzasnął wąsaty mężczyzna do czterech brudnych marynarzy. Śniada skóra i kędzierzawe włosy zdradzały imperialne pochodzenie. – Odbijać, komu własna rzyć miła, ale już!
Alchemiczny silnik na rufie warknął, kaszlnął, zadymił i nef po krótkiej chwili oderwał się od molo.
Ratko wziął kilka głębszych oddechów, zanim się odezwał.
– Lam, pozwól, że ci przedstawię: Narses, zwany Mątwą. Tak samo zresztą zwie się jego łajba. Najlepszy przemytnik na Czarnych Wodach, a może i na całym świecie. I mój znajomek z dawnych lat.
Narses skrzywił się, ściskając Ratka na powitanie.
– Młody człowieku, prosiłem już, żebyś nie używał tego brzydkiego słowa na „p”. Przemytnikiem zostajesz, jak cię złapią. Ja, bić czołem przed bogami, wciąż jestem zwykłym przedsiębiorcą. Zapraszam szanownych pasażerów pod pokład, do kajuty. Czeka tam woda i strawa. Jedno i drugie, muszę dodać z żalem, raczej nie pierwszej i nie drugiej świeżości, więc im prędzej się posilicie, tym lepiej dla was.
***
„Kajuta” okazało się słowem bardzo na wyrost – Narses zaprowadził Ratka i Lamię do ukrytego przedziału na rufie, który zwykle służył do przewożenia kontrabandy. Kniaziówna nie chciała jeść starej rzepy i twardych jak skała sucharów, ale Ratko, w dawnych czasach przyzwyczajony do jeszcze gorszego jedzenia, napchał się pod korek, jakby to były największe rarytasy.
Zaczynało świtać. Kniaziówna skuliła się w żałosny kłębek na zapasowym żaglu. Ratko, zbyt wyczerpany, by choćby odpowiedzieć jej na oczywiste pytanie „co dalej?”, oparł się o ścianę po drugiej stronie klitki i zasnął, kołysany falami.
Na dworze wielkiego kniazia zazwyczaj wstawał o zachodzie słońca. Tym razem, nim się obudził, zdążyła zapaść noc.
– Jak tam, Lam? Wyspana? – zapytał, z trudem powstrzymując ziewnięcie. Czuł się o wiele lepiej i nawet pogryziona ręka nie rwała jak poprzedniej nocy. – Hej, Lam. – Ziewnął. – Plebejski dureń, znaczy się: twój wybawca, cię o coś pyta.
Klitka, z oczywistych przyczyn, nie była wyposażona w pryzmat, którym do środka wpadałoby choć nikłe światło księżyca, a Ratko, ze względu na chłopskie pochodzenie, w całkowitej ciemności widział tyle, co nic.
– Lam? – zapytał mrok, a nie otrzymawszy po raz trzeci odpowiedzi, szturchnął stopą żagiel, na którym spała kniaziówna.
Poruszył nim bez żadnego oporu. Odkładając na chwilę konwenanse, próbował znaleźć towarzyszkę, macając na ślepo, ale w rękach poczuł jedynie sukno płaszcza, pozbawione wkładki w postaci kniaziówny.
Serce stanęło mu na moment. Czując jeżące się na karku włosy, wystrzelił z ukrytego przedziału.
Ładownię oświetlało jedynie kilka przebijających pokład pryzmatów, ale jemu to wystarczyło. Widział worki, klatki, beczki, liny i wciśniętych między to wszystko, śpiących ludzi Mątwy. Ale nigdzie nie było Lamii.
Wyszedł na pokład.
Stała na rufie, wpatrzona w niebo, z rozwianą grzywą, odziana jedynie w tę samą jedwabną koszulę, w której noc wcześniej obudził ją Ratko. Platynowo-biała sylwetka, skąpana w świetle księżyca, na tle antracytowego nieba zdawała się świecić własnym blaskiem, jak nocne widziadło.
W pewnym sensie od zawsze właśnie tym była.
Pod jej nogami jeden z marynarzy leżał nieprzytomny.
– Dobrze, że jesteś. Miałam po ciebie iść.
– Lam? – zapytał niepewnie Ratko, patrząc to na nią, to na nieprzytomnego przemytnika. – Co robisz, Lam?
– Nie przejmuj się, nic mu nie będzie – odpowiedziała. – To stary, szlachecki trik. Wstanie za parę godzin, niczego nie pamiętając. Potrzebowałam tylko odrobiny… No wiesz. Dla silniczka.
– Po co ci krew, Lam? – zapytał spokojnie, ale stanowczo. Zbliżał się do niej powoli. Tak, jak podchodzi się do niebezpiecznego zwierzęcia.
– Muszę tam wrócić.
Ratko zadrżał.
– Do domu? Po tym, co przeszliśmy, Lam? Wypluj te słowa.
Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz.
– Twój wzrok nie sięga tak daleko, Ratko, ale ja aż za dobrze widzę łunę na wybrzeżu. Czuję swąd spopielonych ciał. Oni wciąż szukają. I palą miasto, żeby tylko mnie wypłoszyć. Muszę tam wrócić, inaczej zginie wielu ludzi. Zginą przeze mnie, rozumiesz?
Przez moment patrzyli na siebie w ciszy.
– Dlaczego w ogóle mnie uratowałeś? – zapytała, zanim Ratko zdążył przetrawić to, co powiedziała chwilę wcześniej.
– Co to za pytanie? Oczywiście, że… – Uciszyła go gestem dłoni. Stał już prawie przy niej.
– Proszę, nie. Serce mi pęknie, jeśli mnie teraz okłamiesz, i będziesz miał kobietę na sumieniu. Wiedziałeś na pewno, że poznam, czyja krew jest na twoich spodniach. Miałeś tę plamę, gdy przyszedłeś po mnie, choć chłopi jeszcze nie wdarli się do donżonu. Wiem, że pomogłeś powstańcom, donżon przecież zawsze był zamykany. Mogłeś… mogliśmy – poprawiła się – obudzić cały dwór. Nie zrobiliśmy tego. Myślałeś, że nie rozumiem dlaczego?
Tym razem uciszyła go, zanim jeszcze się odezwał, kładąc smukły, biały palec prosto na jego ustach.
– Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, prawda? – Zachichotała, widząc jego minę. – Nie, nie mam ci za złe. Bogów biorę na świadki, nikt goręcej ode mnie się nie modlił, żeby te zamki, donżony i pałace wreszcie jasny szlag trafił. Zresztą, wiesz o tym najlepiej, przyjacielu. Miałeś powody, by nas nienawidzić, jak każdy. Więc pytam: dlaczego nie pozwoliłeś mi zginąć z resztą dworu? Tam umierają ludzie, Ratko! – jęknęła dramatycznie i wskazała na przestrzeń za plecami. – Giną, bo powstańcy szukają zbiegłej szlachcianki i nie mogą jej znaleźć. Giną za moje grzechy i będą ginąć, dopóki nie oddam się w ręce rebeliantów! To najzwyklejsi mieszczanie, którzy nikomu nic nie zawinili. Żadne tam potwory w ludzkiej skórze jak mój ród. Matki, dzieci. Nie mogę tego tak zostawić! Więc skoro wczoraj dostrzegłeś jakiś powód, dla którego ja powinnam żyć, podczas gdy cała moja rodzina zasłużyła na śmierć, to bardzo, bardzo cię proszę, żebyś mi o nim powiedział, bo ja takiego powodu nie widzę!
Dwie wielkie łzy spłynęły po bladych policzkach Lamii. Ratko ostrożnie starł je grzbietem dłoni.
– Lam, spójrz na ten przeklęty świat. Z jednej strony szlachta utuczona na krwi ludu, dosłownie i w przenośni. Z drugiej hordy rozpijaczonych gwałcicieli, którzy porobili sobie proporce z zafajdanych gaci i ogłosili się powstańcami. Nie chcę mieć więcej nic wspólnego ani z tymi, ani z tamtymi. Ale ty… ty jesteś przecież inna.
Prychnęła.
– Jestem dokładnie taka sama jak wszyscy! Tak, może przestałam pić. Co z tego? Tylko na chwilę, jak się okazało, a zresztą dalej korzystałam ze wszystkich pałacowych wygód, z wydartych chłopstwu owoców ich pracy. Jak się nad tym głębiej zastanowić, abstynencja służyła mi właściwie tylko do zagłuszania sumienia. Nie, Ratko. Muszę to zrobić. Tylko tak będzie sprawiedliwie. Tylko tak całe to zło może się raz na zawsze skończyć. Ostatnia kropla szlacheckiej krwi musi wsiąknąć w ziemię. Dziękuję za wszystko. Żegnaj. – Ostatnie słowo wyszeptała.
Stanęła na palcach, a potem blade stopy, nieco drobniejsze, niż powinny być, wolno uniosły się w powietrze.
Ratko złapał ją oburącz w talii i zdecydowanym ruchem ściągnął z powrotem na pokład.
– Ciągle mi przerywasz, Lam. Nie skończyłem mówić.
***
– Nie skończyłem mówić – powiedział. Ale nie dodał już nic więcej.
Zamiast tego przyciągnął Lamię do siebie, wplótł za duże palce w platynową grzywę i przywarł do niej chłopskimi ustami, węższymi niż powinny być, za to z o wiele za dużą szczęką.
Co robisz, plebejski durniu – chciała zaprotestować, ale nie mogła, bo wtargnął do jej paszczy językiem, za grubym i za krótkim, wcale nieprzystosowanym do chłeptania życiodajnej posoki, jakby zupełnie nie bał się garnituru ostrych jak brzytwa kłów. Pisnęła więc tylko i nie umiała się nawet zmusić, by ten pisk brzmiał choć trochę szlachecko – a już na pewno nie brzmiał jak protest.
Zrozumiała coś: wyrysowana między nimi granica różnicy stanu, jeszcze dzień temu nieprzekraczalna, już nie istniała i tylko od nich zależało, czy któreś przejdzie na drugą stronę. Ratko, otwierając wrota donżonu, zburzył ten niewidzialny mur. Zmył go jak zamek z piasku, zalewając falami oszalałych z nienawiści powstańców.
Nie zrobił tego, rzecz jasna, żeby móc bezkarnie obściskiwać kniaziównę, a w ogóle jego wpływ na sprawę nie był aż tak istotny – na dworze ojca znalazłoby się z pewnością wielu kompradorów, równie skłonnych do zdrady na rzecz powstania. Ale przez krótką chwilę, przez jedno mgnienie oka, w głowie Lamii cała historia wyglądała tak, że to Ratko wstrząsnął Wielkim Księstwem i że zrobił to właśnie dla niej. Coś zatrzepotało głęboko wewnątrz kniaziówny, tuż obok czarodziejskiego silniczka.
Ten trzepot zmusił Lamię, by zarzucić ręce za zbyt szeroką szyję i wpić się w plebejskie usta równie łapczywie, jak dzień wcześniej wpijała się w nadgarstek. Czując tę odpowiedź, Ratko dźwignął ją, nie zważając wcale na podwijające się jedwabie. Drgnął, niemal niezauważalnie, gdy ścisnęła go mocniej – blizny na plecach, wyrysowane w dzieciństwie przez kniaziowski bat, nigdy do końca nie przestały boleć.
Z trudem przerwał pocałunek i przez chwilę w milczeniu migrował wzrokiem między jej oczami, szyją i białym jak śnieg dekoltem.
Złośliwy chochlik w głowie Lamii próbował podpowiadać, że pożądliwe spojrzenia omijają rekinią paszczę, ale zdecydowała, że umknie to jej uwadze.
– Czy to wystarczający powód, Lam? – zapytał.
Pokręciła głową.
Musiał zrozumieć, bo zniósł ją prosto do ukrytej kajuty.
***
Lamia obudziła się z głową wciąż łupiącą od podkradzionego z ładunku Mątwy wina. Dookoła panowała doskonała, nieprzenikniona ciemność.
Coś nieprzyjemnie poskrobało w powoli wracającej świadomości kniaziówny. Powinnaś wszystko widzieć, dla ciebie nie ma nieprzeniknionej ciemności. Od kiedy to szlachta miewa kaca po cienkim winie? Czym jest ten owinięty szmatą pręt w twoich ustach i dlaczego masz ręce związane za krzyżem?
Zmroziło ją, gdy się zorientowała, że ma worek na głowie.
Powstańcy dopadli ich na morzu? A może pospolici piraci?
Spokojnie, spokojnie – mówiła do siebie w myślach. Jesteś w dobrych rękach, to na pewno nic z tych rzeczy. Na pewno Mątwa znalazł nieprzytomnego marynarza i uparł się, by została na czas podróży skrępowana. To nawet rozsądnie z jego strony, tak, nikt nie chciałby pływać ciasnym nefem z polującą szlachcianką na pokładzie. Sama była sobie winna.
A może to Ratko wymyślił jakąś durną, plebejską zabawę? Słyszała kiedyś od dam dworu, że bywają mężczyźni z upodobaniem do krępowania kobiet… ale po co miałby jej kneblować usta kawałkiem metalu?
Chciała zawołać przyjaciela, ale pręt pozwolił jej wydobyć z siebie tylko żałosny jęk.
Z trudem siadła na podkulonych nogach. Nie dała rady wstać, ani się wyprostować – miała nad głową coś płaskiego i twardego.
Jęknęła przeciągle, zdając sobie sprawę, że jest w pudle albo w klatce.
– Chyba się budzi. – Usłyszała nieznajomy głos gdzieś nad sobą, przytłumiony, jakby dobiegał zza grubej kotary. – Załatwmy więc sprawę szybko. Czy okaz jest nienaruszony?
– Zależy, co waszmość rozumiesz przez „naruszenie”. Wnioskując z odgłosów, które mi nie dawały zasnąć na własnej krypie, to jeden dzielny młodzieniec jej chyba bez wyjątku wszystkie dziurki naruszył, zanim się „okaz” udało uśpić.
Poznała głos – to mówił kapitan przemytników. Zdradził? Porwał ich?
Zginiesz za to, przemytniku. Niech tylko oswobodzę ręce – odgrażała się w myślach.
– A co, Mątwa? Zazdrościsz? – Głos Ratka dobiegał zza tej samej kotary, co wszystkie inne. Dźwięk drwiącego śmiechu dochodzący z ust przyjaciela przyprawił Lamię o wymiotny spazm.
– Brońcie mnie wszystkie bogi, żebym miał się tykać szlachcianki. – Mątwa splunął zamaszyście. – Jeszcze by co odgryzła.
Lamia napięła wszystkie mięśnie rąk. Szarpnęła raz, drugi – na nic! W jej członkach nie została ani odrobina mocy, choć przecież piła z dwóch ludzi. Zadrżała.
Jak długo była nieprzytomna?
– Nie. Niemożliwe. Nie po tym wszystkim. Nie zrobiłbyś tego. Ratko, plebejski durniu, najmilszy przyjacielu, rozwiąż mnie w tej chwili i powiedz, że to wszystko okropny żart. Powiedz, że cię zmusili! – Nie wiedziała, czy błaga jego, czy bogów. – Chodzi o złoto? Mogliśmy wynieść, ile chciałeś, ze skarbca! Skoro mnie tak nienawidzisz, dlaczego nie pozwoliłeś mi przynajmniej umrzeć, gdy moja śmierć miałaby jakiś sens!?
Ratko nie odpowiedział – pręt zmienił pretensje Lamii w żałosne, bełkotliwe pokwikiwanie.
– Proszę, zgodnie z umową – odezwał się nieznajomy.
– Momencik – zaprotestował Mątwa. – Musimy do umowy wprowadzić pewne, że tak powiem, poprawki. Mówię, rzecz jasna, o sowitej premii.
Rozległ się szum kilkunastu odległych, oburzonych głosów. Ratko przerwał dyskusję.
– Widzicie, nie przywieźliśmy wam zwykłego, jak to mówicie, „okazu”. Nacieszcie oczy, uczeni Wschodniego Imperium! – Ratko podniósł głos. – Oto przed wami dama o najszlachetniejszej krwi, sławna we wszystkich zakątkach Wielkiego Księstwa!
Szarpnął kryjące klatkę ciężkie sukno. Odrobina światła przebiła się przez worek do oczu kniaziówny. Zamarła, rozumiejąc, że kilkanaście par oczu patrzy na jej nagie ciało.
– Lamia Władimirówna Draculina! – wykrzyczał jej pełne nazwisko Ratko, równocześnie zrywając jutowy worek. Jakby dla jak najlepszego efektu, jakby zależało mu już tylko na tym, by podbić cenę o jeszcze kilka sztuk złota… albo, by jak najbardziej Lamię poniżyć.