- Opowiadanie: GalicyjskiZakapior - Władimirówna

Władimirówna

Witam i przed­sta­wiam ko­lej­ne opo­wia­da­nie.

 

Jest to w za­ło­że­niu roz­ryw­ko­wa hi­sto­ria dark fan­ta­sy. Bez ja­kie­goś głęb­sze­go sensu czy in­nych tego typu głu­pot. Stal, krew i ko­bie­ty – ra­czej ty­po­wy dla ga­tun­ku kli­mat.

 

Miej­sca­mi jest wul­gar­nie, choć nie ma wul­ga­ry­zmów. Nie ma chyba wiel­kie­go gore, hor­ro­ru ani szcze­gól­nej obrzy­dli­wo­ści, tak tylko dla za­sa­dy uprze­dzam.

 

Dzię­ku­ję za betę Am­bush, Mar­sza­wie i zyg­fry­do­wi­89.

 

Za­chę­cam, by dać opo­wia­da­niu szan­sę, daj­cie znać, co my­śli­cie, po­zdra­wiam i z góry dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Władimirówna

Nikły blask księ­ży­ca od­bi­jał się w dzie­siąt­kach kałuż, po­kry­wa­ją­cych błot­ni­stą ulicę. Prze­sta­rza­łe la­tar­nie al­che­micz­ne da­wa­ły tak nie­wie­le świa­tła, że rów­nie do­brze mo­gło­by ich nie być. Słony za­pach morza, o któ­rym Lamia sły­sza­ła i który czę­sto wy­obra­ża­ła sobie przy książ­ce, mu­siał nie być w rze­czy­wi­sto­ści tak mocny, jak opi­sy­wa­li to poeci, bo sku­tecz­nie ma­sko­wa­ły go fetor ry­bich wnętrz­no­ści i smród ko­cich szczyn.

Ostroż­nie, bez zbyt­nie­go za­ufa­nia dla prze­próch­nia­łej ba­rie­ry, na­chy­li­ła się nad ka­na­łem por­to­wym.

Wcale nie pach­niał le­piej.

Dziew­czy­na po­pra­wi­ła kap­tur, kry­ją­cy burzę pla­ty­no­wych wło­sów przed wścib­ski­mi ocza­mi, za­sło­ni­ła nos, by choć tro­chę osło­nić się od wszech­obec­ne­go fe­to­ru, i ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo. Nigdy wcze­śniej nie była w tak ob­skur­nym miej­scu – ba, dzień wcze­śniej nie przy­szło­by jej do głowy, że takie miej­sca mogą ist­nieć.

Jak Ratko mógł ją zo­sta­wić samą na takim za­po­mnia­nym przez bogów za­du­piu?

– Kła­niam się pa­nien­ce. – Lamia usły­sza­ła za sobą chra­pli­wy ba­ry­ton i za­mar­ła. Port z ob­skur­ne­go nagle stał się prze­ra­ża­ją­cym.

– Ładny płasz­czyk. Strasz­niem cie­kaw, skąd taki masz, go­łą­becz­ku – sko­men­to­wał nie­zna­jo­my, ale wcale nie brzmia­ło to jak szcze­ry kom­ple­ment. – Nie było na ten przy­kład tak, żebyś się za niego nad­sta­wia­ła ja­kie­muś jed­ne­mu z dru­gim bla­do­li­ce­mu wiel­mo­ży?

Lamia prze­łknę­ła ślinę. Przed sobą miała tylko cuch­ną­cy kanał.

– Bar­dzo nie­do­brze by było, gdyby tak się oka­za­ło. Przy­jezd­naś, widać, tur­ka­wecz­ko, to mo­głaś nie sły­szeć o no­wych oby­cza­jach, ale my teraz takim łby golim. Za ko­ro­bo­ra­cję z fał­dal­nym reż­ni­mem, czy jakoś tak.

Pod­szedł bli­żej. Lamia wy­raź­nie czuła smród potu i droż­dżo­we nuty w jego od­de­chu. Jak mogła dać się po­dejść? Czy por­to­we po­wie­trze aż tak tłu­mi­ło za­pa­chy?

– Głu­chaś, pin­dziu? – wark­nął, znie­cier­pli­wio­ny, po czym szarp­nął Lamię za ło­kieć, ob­ra­ca­jąc w swoją stro­nę, i zdarł kap­tur z jej głowy.

W ni­kłym świe­tle księ­ży­ca wy­raź­nie uj­rza­ła swoje od­bi­cie w źre­ni­cach gbura. Zo­ba­czy­ła włosy, tro­chę zbyt jasne i o wiele zbyt dużo. Oczy, nieco więk­sze, niż po­win­ny być i żu­chwę, nieco za drob­ną. I zęby, ostre i licz­ne. Pysk pi­ra­nii w miej­scu ust ko­bie­ty, uśmiech z sa­me­go dna do­li­ny nie­sa­mo­wi­to­ści.

Nie­zna­jo­my na­brał w płuca po­wie­trza, ale krzyk uwiązł mu w gar­dle.

– No? Wrza­śnij, wie­prz­ku – syk­nął Ratko. Nie wie­dzieć kiedy zna­lazł się za ple­ca­mi męż­czy­zny i dra­pał jego ob­wi­słe pod­gar­dle pió­rem sza­bli. – Pięk­nie pro­szę, wrza­śnij. Zbyt wiele czasu spę­dzi­łem na pań­skich dwo­rach. Nie wy­obra­żasz sobie, jak mi tę­sk­no do pro­stej, siel­skiej ra­do­ści świ­nio­bi­cia. Dla­te­go bar­dzo pro­szę: wrza­śnij.

Gbur albo nie prze­my­ślał spra­wy, albo, prze­ra­żo­ny bli­sko­ścią sza­bel­ki, nie do końca kon­tro­lo­wał od­ru­chy, bo przy­chy­lił się do proś­by mło­dzień­ca.

– Ra… – wy­pluł z sie­bie. Wię­cej nie zdą­żył, bo szyb­kie jak bły­ska­wi­ca ostrze prze­szy­ło mu ko­lej­no pod­bró­dek, pod­nie­bie­nie i mózg. Zwiot­czał na­tych­miast. Ratko chwy­cił go za koł­nierz, oczy­ścił sza­blę z bia­łych, kre­mo­wych i ró­żo­wych glu­tów, wy­cie­ra­jąc klin­gę o jego ka­ftan, po czym so­lid­nym kop­nia­kiem w rzyć po­słał trupa do ka­na­łu.

Lamia za­uwa­ży­ła, że błysk głodu, który mi­gnął w jej oczach, na widok stru­mie­nia juchy try­ska­ją­ce­go z prze­kłu­te­go pod­gar­dla, nie umknął uwa­dze Ratka. Mło­dzie­niec sta­rał się uda­wać, że ow­szem, umknął – i Lamia bar­dzo do­ce­ni­ła tę uprzej­mość, choć, oczy­wi­ście, nie za­mie­rza­ła za nią dzię­ko­wać.

– Po pierw­sze, mia­łam go na wi­del­cu, a po dru­gie, co to był za po­mysł, żeby zo­sta­wiać mnie tu samą? – wy­pa­li­ła za­miast tego. – Słowo daję, gdyby nie fakt, że wcze­śniej ura­to­wa­łeś mi życie, nigdy bym ci tego nie… – Urwa­ła. Ratko zmu­sił ją do tego, kła­dąc palec na ustach, na­je­żo­nych zę­ba­mi i zbyt sze­ro­kich w sto­sun­ku do twa­rzy, jakby zu­peł­nie nie bał się, że mo­gła­by mu go od­gryźć.

Oczy Lamii, i tak nieco za duże, uro­sły jesz­cze, w wy­ra­zie zdzi­wie­nia i obu­rze­nia.

– Nie miel tak tym swoim przy­dłu­gim ję­zor­kiem, Lam, bo za­pe­szysz. Bę­dziesz mogła mówić, że cię ura­to­wa­łem, gdy znaj­dzie­my się, bez­piecz­ni, na wy­brze­żu Wschod­nie­go Im­pe­rium. Na razie – sza! I zni­kaj­my, bo tu się za mo­ment ani chybi zaroi od po­wstań­ców.

***

Wiel­ki kniaź prze­ło­żył sza­blę do lewej ręki i za­krę­cił młyń­ca, jakby chciał dać dowód swo­jej obu­ręcz­no­ści. Po­ły­sku­ją­ca w krwa­wym bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca pla­ty­no­wa grzy­wa nada­wa­ła mu iście zwie­rzę­cy wy­gląd – wła­dy­ka miał na sobie tylko pro­ste haj­da­we­ry, więc aż zbyt do­brze było widać, że im­po­nu­ją­ca czu­pry­na, w od­róż­nie­niu od chłop­skiej, nie wy­ra­sta je­dy­nie ze skal­pu, ale też z karku i skóry do­oko­ła uszu.

Ratko nie miał moż­li­wo­ści zbyt długo po­dzi­wiać ana­to­mii knia­zia, bo ten wy­pro­wa­dził, jedno po dru­gim, czte­ry mor­der­cze cię­cia. Mło­dzie­niec za­blo­ko­wał je wszyst­kie, ale za każ­dym razem, gdy stal biła o stal, mu­siał cofać się o krok, i za każ­dym razem czuł, jak słab­nie mu ramię.

Po ostat­nim ude­rze­niu po­czuł za ple­ca­mi zimne ka­mie­nie blan­ka. Za­klął pod nosem – nie można było dalej się cofać.

Spa­ro­wał ko­lej­ne cię­cie, wolną ręką wspie­ra­jąc grzbiet sza­bli. Kniaź na­parł na niego całym cię­ża­rem.

– Pod­daj się! – wy­sy­czał, z twa­rzą tuż obok twa­rzy Ratka.

Mło­dzie­niec nawet przez se­kun­dę nie roz­wa­żał przy­ję­cia tej pro­po­zy­cji. Z za­ci­śnię­ty­mi zę­ba­mi, wkła­da­jąc w to całą siłę, ode­pchnął ostrze knia­zia o dwa ziar­na jęcz­mie­nia od sie­bie – nie­wie­le, ale wy­star­czy­ło, by był w sta­nie usu­nąć się na bok i, wy­ko­rzy­stu­jąc chwi­lo­wy brak rów­no­wa­gi prze­ciw­ni­ka, ciąć go w ramię.

Kniaź za­blo­ko­wał to ude­rze­nie, ja­kimś cudem przyj­mu­jąc jego siłę mimo ekwi­li­bry­stycz­nie wy­gię­te­go nad­garst­ka. Był to jed­nak chwi­lo­wy triumf. Ratko za­krę­cił się za jego ple­ca­mi jak fryga i chla­snął z dru­giej stro­ny, tuż pod że­bra­mi. Kniaź, do­pchnię­ty bar­kiem prze­ciw­ni­ka do ka­mien­nej ścia­ny, nie mógł od­po­wie­dzieć po­dob­nie zręcz­nym ma­new­rem. Klin­ga wgry­zła się głę­bo­ko w ciało.

– Ożeż, sku­ba­ny – mruk­nął pod nosem, z sza­blą wbitą w bok. – No, na dzi­siaj dość. Je­steś górą, chłop­cze.

Góra po­kło­ni­ła się uprzej­mie. Gdy już się wy­pro­sto­wa­ła, zo­ba­czy­ła, jak kniaź wy­cią­ga sza­blę z tu­ło­wia, bez choć­by skrzy­wie­nia, jakby to nie był długi na pół­to­ra łok­cia kawał stali, a byle drza­zga. Rana nawet nie krwa­wi­ła.

– Wasza wy­so­kość, rzecz jasna, dał mi fory.

– Za­wsze daję – prych­nął kniaź. Oparł się o kra­wędź muru i spo­glą­dał w dal. – Ina­czej na darmo stra­cił­bym ulu­bień­ca. To w żaden spo­sób nie umniej­sza twoim po­stę­pom.

Ćwi­czy­li co dnia, o za­cho­dzie słoń­ca, na dachu zam­ko­we­go don­żo­nu. Nie zwa­ża­li wcale, że mo­gli­by po­bu­dzić tych, dla któ­rych noc jesz­cze się nie za­czę­ła – Ratko stą­pał jak kot, a kniaź… kniaź stą­pał je­dy­nie z uprzej­mo­ści, bo mógł­by prze­cież sunąć w po­wie­trzu, a choć­by i tupał jak słoń, to kto knia­zio­wi za­bro­ni?

Wła­dy­ka po­tarł ręką bok – rana zdą­ży­ła się już pra­wie za­bliź­nić.

– Ech – wes­tchnął. – Mógł­bym tak całą noc: nic, tylko łup-łup sza­bel­ką! Jak w daw­nych cza­sach. Ale cóż po­cząć, kiedy to księ­stwo nie­chyb­nie by się za­wa­li­ło, gdy­bym na dłu­żej niż mi­nu­tę spu­ścił je… – Urwał, za­uwa­żyw­szy coś na skra­ju lasu.

Ratko nie cie­szył się wła­ści­wy­mi szlachcie nad­ludz­ki­mi zmy­sła­mi i z tej od­le­gło­ści tylko z tru­dem od­róż­niał drze­wa od sie­bie. Mimo tego wie­dział do­kład­nie, co zo­ba­czył wła­dy­ka – łunę po­chod­ni, a w tej łunie skrzą­ce się zęby wideł i ostrza prze­ku­tych na sztorc kos.

Skrzy­ły się, gdyż zo­sta­ły uprzed­nio po­sre­brzo­ne, ale tego kniaź wie­dzieć nie mógł.

– Ha, ha! A to dobre! Bij na trwo­gę, synu, roz­nieś wici i co tam jesz­cze! Nie uwie­rzysz: chłop­stwo się z człon­ka­mi na łby po­za­mie­nia­ło i po­wsta­li! Za­kła­dam, prze­ciw mnie, bo chyba nie prze­ciw sobie na­wza­jem?!

Ratka żart nie roz­ba­wił.

– Nie śmiej się, wiel­ki knia­ziu. Pa­trzysz na ko­niec swo­je­go rodu, a jak bogi dadzą, to i całej szlach­ty – po­wie­dział spo­koj­nie, nie­spiesz­nie, cicho.

***

Wła­dy­ka po­krę­cił głową. Wie­dział, że jego ulu­bie­niec, jego Ratko, któ­re­go od smar­ka oso­bi­ście przy­uczał do sza­bli, i z któ­rym po­ty­ka­li się co wie­czór, gdy cały dwór jesz­cze smacz­nie spał, nigdy by cze­goś ta­kie­go nie po­wie­dział. To mu­siał być żart.

Zda­niem knia­zia, wy­jąt­ko­wo nie­smacz­ny. Trze­ba było mło­dzień­ca przy­wo­łać do po­rząd­ku.

– Chłop­cze, mam do cie­bie py­ta­nie, i prze­myśl do­brze od­po­wiedź, bo nie­wy­klu­czo­ne, że od niej twoje życie za­le­ży, w sen­sie jak naj­bar­dziej do­słow­nym – wy­sy­czał wiel­ki kniaź, od­wra­ca­jąc się. – Uwa­żasz? Zatem py­ta­nie brzmi: czy ja coś sły­sza­łem, czy to gnój paro…

Nie do­koń­czył. Nagłe ude­rze­nie bólu było naj­gor­szą rze­czą, ja­kiej do­świad­czył w życiu. Pro­mie­niu­ją­ce od brzu­cha fale cier­pie­nia roz­le­wa­ły się po całym ciele wła­dy­ki. Kniaź upadł – ko­la­na same się pod nim ugię­ły.

Spoj­rzał w dół. Tuż obok pępka ster­cza­ła rę­ko­jeść wbi­te­go po jelec szty­le­tu.

Srebr­ne­go szty­le­tu, jak się do­my­ślił, bo z rany cie­kła krew. Chciał wzy­wać po­mo­cy, ale pod wpły­wem tok­sycz­ne­go me­ta­lu od razu za­bra­kło mu tchu.

– Ładne cacko, nie? Nie uwie­rzy wasza wy­so­kość, do­sta­łem od tych je­go­mo­ściów, któ­rzy tu cią­gną z wi­dła­mi. Miło z ich stro­ny.

– Zdra­da…? Ty? – wy­char­czał z wiel­kim tru­dem. – Ratko… Synu!

Przy­stoj­ną twarz mło­dzień­ca wy­krzy­wił okrop­ny gry­mas. Wy­trzesz­czo­ne oczy zda­wa­ły się więk­sze niż to dla chło­pa moż­li­we. Kniaź mógł­by po­my­śleć, że pa­trzy na niego mąż krwi rów­nie szla­chet­nej, jak jego wła­sna – to jest, mógł­by, gdyby chło­pak nie był rów­nież bor­do­wy ze zło­ści.

– Synu…? Do­praw­dy, zby­tek łaski z wa­szej wy­so­ko­ści stro­ny. Prze­ka­żę ojcu, że mnie taki po­tęż­ny wiel­mo­ża myśli usy­no­wić! Cie­ka­we, co on na to? – Pac­nął się te­atral­nie w czoło, aż huk­nę­ło. – Nie, mo­ment, za­po­mnia­łem. Nie po­chwa­lę mu się, bo jest mały szko­puł, mia­no­wi­cie: oj­ciec nie żyje.

Ratko kuc­nął przy knia­ziu tak, aby móc szep­tać wprost do ukry­te­go w pla­ty­no­wej grzy­wie ucha. Ręka wła­dy­ki wy­strze­li­ła, kie­ro­wa­na ku krta­ni mor­der­cy, ale palce za­ci­snę­ły się na ni­czym – tra­wio­ny od we­wnątrz tok­sycz­nym me­ta­lem, szyb­ko tra­cił kon­tro­lę nad człon­ka­mi.

– Wasza wy­so­kość pa­mię­ta może, kto go kazał ściąć za za­le­gło­ści w ob­ro­ku? Po tylu la­tach nie je­stem pe­wien, ale coś mi się tak dziw­nie ko­ja­rzy, że to był ten sam szla­chet­nej krwi mąż, który wcze­śniej, aku­rat schla­ny jak wieprz z oka­zji tego czy owego świę­ta, wziął i za­gryzł mi matkę.

Kniaź nie od­po­wie­dział – szyb­ko sty­gną­cy mózg nie po­tra­fił sfor­mu­ło­wać od­po­wied­niej re­pli­ki. A może taka po pro­stu nie ist­nia­ła.

Ratko usiadł tuż obok wła­dy­ki, opie­ra­jąc się o blan­k, i spoj­rzał w niebo.

– Wasza wy­so­kość, po­wiem praw­dę: by­wa­li­ście dla mnie… do­brzy. Wiem, że nie kła­ma­li­ście i w wa­szym zim­nym sercu rze­czy­wi­ście zna­la­zło się miej­sce dla chłop­skiej sie­ro­ty. Po­zwól­cie więc, że od­wdzię­czę się za wszyst­kie lata wiktu na wa­szym dwo­rze i nie zo­sta­wię mo­je­go umi­ło­wa­ne­go su­we­re­na w ostat­nich chwi­lach sa­me­go. Za­miast tego, za­ba­wię was prze­po­wied­nią. – Ratko znowu uśmiech­nął się okrut­nie. – Oto co teraz bę­dzie: morze osza­la­łe­go chłop­stwa we­drze się na dzie­dzi­niec. Z tym nie będą mieć żad­ne­go pro­ble­mu, brama stoi otwo­rem, a straż trzy­ma­ją pod­rost­ki. Hi­sto­ria wy­śmie­je was za to za­nie­dba­nie, wasza wy­so­kość, ale ja do­sko­na­le ro­zu­miem: w końcu, czego mie­li­by się bać mę­żo­wie z krwią tak szla­chet­ną, że nie ima się ich brąz ani że­la­zo?

Kniaź pró­bo­wał wark­nąć, ale wy­szło mu tylko stęk­nię­cie.

– Wasi lu­dzie rzucą się na nich z za­pa­łem i bez wąt­pie­nia wielu po­ło­żą. Ale szyb­ko ten czy tam­ten pad­nie, tra­fio­ny po­zor­nie naj­zwy­klej­szy­mi wi­dła­mi do gnoju. Zro­zu­mie­ją, co się dzie­je i wtedy wy­buch­nie pa­ni­ka. Któ­ryś z two­ich wo­ja­ków wpad­nie na oczy­wi­sty po­mysł, by ata­ko­wać z po­wie­trza.

Kniaź nie mu­siał słu­chać dalej – sam ro­zu­miał, co bę­dzie, jeśli chłop­stwo fak­tycz­nie zdo­ła­ło po­sre­brzyć broń. Od­wró­cił głowę, na znak, by Ratko prze­stał mówić, ale ten kon­ty­nu­ował.

– Po­wstań­cy, oczy­wi­ście, tylko na to cze­ka­ją. Za­sy­py­wa­ni strza­ła­mi z po­wie­trza i mając przed sobą pusty dzie­dzi­niec, rów­nież zro­bią to, co oczy­wi­ste: wedrą się do don­żo­nu. O to, by przy­szło im to z ła­two­ścią, za­dbał nie kto inny, jak uni­żo­ny sługa wa­szej wy­so­ko­ści. Dwo­rza­nie zro­zu­mie­ją swój błąd, gdy bę­dzie już za późno. Mimo tego, wie­dze­ni sta­ro­żyt­nym szla­chec­kim ho­no­rem, rzucą się chro­nić ko­bie­ty i pi­sklę­ta. W cia­snych ko­ry­ta­rzach nie będą mieć ta­kiej prze­wa­gi.

Z dala do­bie­gły ich nie­zro­zu­mia­łe wrza­ski.

– To już? – za­py­tał Ratko sam sie­bie. – No nic: za­czą­łem, to skoń­czę. Szlach­cic, choć­by pie­szo, w boju staje za tuzin chło­pa. Po­ło­żą wielu. Ale widzi wasza wy­so­kość… ci lu­dzie są jak wście­kłe psy. Nie mają do stra­ce­nia nic oprócz kaj­dan. Szar­pa­ni zę­ba­mi i ha­la­bar­da­mi, będą do­go­ry­wać pod ścia­na­mi, ale wciąż kąsać wi­dła­mi każ­de­go, kto znaj­dzie się w ich za­się­gu. I jest ich jak mró­wek… Za­bi­tych szyb­ko za­stą­pią nowi, niby głowy wy­ra­sta­ją­ce na hy­drzych szy­jach. Tak, wasza wy­so­kość, może to być nie­ja­kim za­sko­cze­niem, ale nie je­ste­ście wśród na­ro­du szcze­gól­nie ko­cha­ni. W don­żo­nie nie oca­le­je nikt z wa­szych ludzi, a jeśli który zhań­bi się uciecz­ką, też go w końcu do­pad­ną. Żaden szlach­cic nie znaj­dzie już schro­nie­nia w Księ­stwie. A w mię­dzy­cza­sie chłop­stwo weź­mie się za wasze ko­bie­ty. Nie­któ­re ulecą w noc, rzecz jasna, ale wiele z nich uda się po­chwy­cić. Nie­ła­two jest obu­dzić szlach­ci­ca przed zmierz­chem.

Kniaź jęk­nął i po­krę­cił głową. Pod­wi­nął nogi, chcąc wstać, ale ciało nie było mu już po­słusz­ne.

– Tak, wasza wy­so­kość. Wiesz, że tak bę­dzie. Po­wstrzy­mał­bym ich, gdy­bym mógł, ale prze­cież nie po­słu­cha­ją. Kipią w nich dzie­się­cio­le­cia hańby, na­gro­ma­dzo­ne w ciągu tych wszyst­kich przed­nów­ków, gdy wy bra­li­ście chłop­skie matki, żony i córki w swo­ich bur­de­lach za garść ziar­na z ich wła­snych pól. Od­bi­ją sobie to wszyst­ko w ciągu jed­nej nocy, schla­ni jak bydło naj­lep­szym winem z wa­szych piw­nic, a gdy ich mikre, chłop­skie fiut­ki po­ob­cie­ra­ją się wresz­cie do krwi, zła­pią za ko­si­ska i okute sre­brem pałki.

Ciało knia­zia wy­gię­ło się gwał­tow­nie. Chwy­cił mło­dzień­ca za przed­ra­mię i przy­cią­gnął do sie­bie. Na twarz Ratka na mo­ment, na jedno mgnie­nie oka, wstą­pił strach, ale mu­siał się szyb­ko zo­rien­to­wać, że to tylko ostat­ni wy­si­łek, do któ­re­go zmu­sza się wła­dy­ka i tak na­praw­dę nic mu z jego stro­ny już nie grozi.

– Lamia – wy­szep­tał kniaź, ści­ska­jąc rękę swo­je­go za­bój­cy z siłą, któ­rej zde­cy­do­wa­nie nie po­wi­nien już mieć. – Za­kli­nam cię, Ratko, na wszyst­kie nasze i wasze świę­to­ści! Oszczędź choć moją córkę!

Mło­dzian wstał i otrze­pał z kurzu haj­da­we­ry – takie same, jak miał na sobie wła­dy­ka. Przez mo­ment na­słu­chi­wał do­bie­ga­ją­cych spod ze­wnętrz­nych murów jęków po­le­głych i szczę­ku broni. Wy­szcze­rzył się znowu. Mgła za­czy­na­ła już za­snu­wać oczy knia­zia, ale chciał wie­rzyć, że na twa­rzy zdraj­cy za­miast ko­lej­ne­go okrut­ne­go gry­ma­su po­ja­wił się szcze­ry uśmiech.

– Takie za­klę­cia są tu zu­peł­nie nie­po­trzeb­ne, wasza wy­so­kość. Mu­si­cie chyba wie­dzieć, że nie wy­dał­bym na­szej słod­kiej Lam na taki los. To moja je­dy­na przy­ja­ciół­ka, czyż nie?

***

– Lam! – głos w ciem­no­ści był cichy, ale na­tar­czy­wy. – Lam, obudź się, do cho­le­ry!

Knia­ziów­na z tru­dem otwo­rzy­ła oczy, czu­jąc, że ktoś ją szar­pie za rękę – w prze­ci­wień­stwie do ojca nie zwy­kła wsta­wać, zanim noc szczel­nie nie spo­wi­ła świa­ta.

Mu­sku­lar­ny tors na­chy­la­ją­ce­go się nad nią dwo­rza­ni­na był cał­ko­wi­cie nagi, a jako szlach­cian­ka wi­dzia­ła w mroku wszyst­kie szcze­gó­ły. Zdała sobie spra­wę, że cien­kie, nocne je­dwa­bie nie­zbyt chro­nią jej skrom­ność i w duchu po­dzię­ko­wa­ła bogom, że po­zba­wi­li jej twarz zdol­no­ści ob­le­wa­nia się ru­mień­cem, a za to ob­da­rzy­li grzy­wą, któ­rej splo­ty sku­tecz­nie za­sła­nia­ły stward­nia­łe od wie­czor­ne­go chło­du sutki.

– Ratko, czyś ty do resz­ty oci­piał? – wy­szep­ta­ła, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc chi­chot. – Jeśli cię tu przy­dy­bią, skoń­czysz na­dzia­ny na pal. Zaraz po tym, jak oj­ciec twój wła­sny pal wy­rwie z ko­rze­nia­mi. Uwierz, w mig się skoń­czy „sy­no­wa­nie”.

Spo­waż­nia­ła, gdy zwró­ci­ła uwagę na minę przy­ja­cie­la, ści­ska­ną w ręku sza­blę i plamę krwi na suk­nie haj­da­we­rów. Nie mu­sia­ła pytać „co się dzie­je?”, jej wzrok po­wie­dział wszyst­ko.

– Chło­pi po­wsta­li. Są na dzie­dziń­cu, zaraz wkro­czą do don­żo­nu.

Za­sło­ni­ła usta dłoń­mi, by po­wstrzy­mać się od krzy­ku.

– Jak…?

– Nie wiem, Lam. Mają po­sre­brza­ną broń. Może po­rwa­li al­che­mi­ka, a może któ­ryś z mi­strzów zdra­dził.

Lamia wi­dzia­ła kie­dyś szlach­ci­ca dra­śnię­te­go w dłoń szpil­ką z tok­sycz­ne­go me­ta­lu. Wzdry­gnę­ła się na samo wspo­mnie­nie – chi­rurg był zmu­szo­ny odjąć całą koń­czy­nę.

– Spo­koj­nie, Lam – za­pew­nił, ła­piąc ją za dłoń. – Jego wy­so­kość kazał cię stąd za­brać jak naj­da­lej. I zro­bię to, bogi biorę na świad­ków! Uciek­nie­my do Wschod­nie­go Im­pe­rium. Tam nie ma żad­nej szlach­ty, nie ma więc i po­wsta­nia, bę­dzie­my zu­peł­nie bez­piecz­ni. Ale mu­sisz teraz robić do­kład­nie to, co po­wiem, Lam. Na­rzuć na sie­bie płaszcz. Taki, który do­brze ukry­je grzy­wę, ale bę­dzie się jak naj­mniej rzu­cał w oczy. Szyb­ko, nie ma chwi­li do stra­ce­nia!

Ratko mówił zde­cy­do­wa­nie ale spo­koj­nie, i ten spo­kój udzie­lał się knia­ziów­nie. Kiw­nę­ła pla­ty­no­wą głową i, nie mó­wiąc nic wię­cej, za­czę­ła prze­grze­by­wać kufry. Odzia­ła się czym prę­dzej, a gdy pod­nio­sła wzrok, dwo­rza­nin otwie­rał dę­bo­we okien­ni­ce.

– Chłop­stwo ata­ku­je od bramy. Dasz chyba radę prze­nieść mnie choć przez fosę, Lam? Po dru­giej stro­nie jest wąwóz, przy odro­bi­nie szczę­ścia wy­mknie­my się nie­zau­wa­że­ni.

– Ratko… – jęk­nę­ła.

– Co?

– Ja prze­cież nie latam, Ratko!

Sza­bla za­dzwo­ni­ła, ude­rza­jąc o po­sadz­kę. Mło­dzian pod­niósł ją szyb­ko.

– Jak to nie la­tasz?! – syk­nął. – Je­steś szlach­cian­ką, czy nie?

– A kiedy ostat­nio wi­dzia­łeś mnie w po­wie­trzu?

Prze­ra­że­nie w oczach Ratka za­czę­ło jej się udzie­lać, do­kład­nie tak, jak przed chwi­lą udzie­lał się jej jego spo­kój. Za­sło­ni­ła usta, by ukryć drżą­cą szczę­kę.

– My­śla­łem, że to tylko przy mnie. Tak z uprzej­mo­ści.

Po­krę­ci­ła głową.

– Żeby latać, trze­ba pić, ple­bej­ski dur­niu. Wiesz prze­cież, że nie po­zwa­lam się ojcu do tego przy­mu­sić. Brzy­dzi mnie sama myśl o chłep­ta­niu juchy jak zwie­rzę.

Ratko wes­tchnął z ulgą, jakby mu zdję­li z grzbie­tu cię­żar wielu cet­na­rów. Spo­kój wró­cił na jego twarz. Uśmiech­nął się i de­li­kat­nie po­ło­żył Lamii lewą dłoń na po­licz­ku.

– Nie! Nie ma mowy! – po­trzą­snę­ła głową tak gwał­tow­nie, że kap­tur płasz­cza zsu­nął się, od­sła­nia­jąc pla­ty­no­wą grzy­wę. – Ratko, nie piłam dwa lata! Za­bi­ła­bym cię!

Mło­dzian wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Słu­chaj, Lam: za kilka chwil wpad­nie tu zbroj­na w tok­sycz­ne widły i kosy banda. Cie­bie będą gwał­cić, aż pad­niesz z bólu, a mnie, jako kom­pra­do­ra, pew­nie roz­wle­ką wo­ła­mi po polu. Jeśli już trze­ba by umie­rać, to z dwoj­ga złego wo­lał­bym omdleć w ob­ję­ciach jed­nej pie­kiel­nie zgrab­nej knia­ziów­ny.

Lamia po­czu­ła na­pły­wa­ją­cą do oczu wil­goć i w duchu prze­klę­ła bogów, że tej zdol­no­ści jej nie za­bra­li.

– Ale nic po­dob­ne­go mi prze­cież nie grozi – cią­gnął Ratko, pa­trząc pro­sto w jej źre­ni­ce. – Ufam ci, Lam.

Po­now­nie po­ło­żył jej dłoń na po­licz­ku, a drugą ręką po­gła­dził je­dwa­bi­stą grzy­wę.

– Po­win­nam ci za to ująć rękę, ple­bej­ski dur­niu – syk­nę­ła, wście­kła sama na sie­bie, bo ten in­fan­tyl­ny gest fak­tycz­nie ją uspo­ko­ił.

Pij, to może jesz­cze bę­dzie miała ku temu oka­zję – chciał od­py­sko­wać Ratko, ale nie dał rady. Ból, który za­da­ła mu, wgry­za­jąc się w nad­gar­stek, zmu­sił go do za­ci­śnię­cia zębów.

Piła łap­czy­wie, z za­mknię­ty­mi ocza­mi, z całej siły przy­ci­ska­jąc przed­ra­mię Ratka do pasz­czy, na zmia­nę przy tym sior­biąc, mlasz­cząc… i mru­cząc. Z prze­ra­że­niem zdała sobie spra­wę, że kła­ma­ła wcze­śniej, mó­wiąc, że się tego brzy­dzi – go­rą­ca po­so­ka ście­ka­ją­ca do gar­dła nigdy nie sma­ko­wa­ła tak do­brze. Może lata spy­cha­ne­go na skraj świa­do­mo­ści, ale nie da­ją­ce­go się nigdy cał­kiem uci­szyć głodu nada­ły jej taki smak. A może po­cho­dzi­ła z wy­jąt­ko­wo do­bre­go źró­dła.

Ratko osu­nął się na jedno ko­la­no.

Naj­wyż­szym wy­sił­kiem woli, jakby była zmu­szo­na do wyłupienia wła­sne­go oka, ode­rwa­ła się od jego przed­ra­mie­nia i chwy­ci­ła obu­rącz za twarz.

– Ratko? Bo­go­wie, Ratko!

Za­mar­ła, wi­dząc swoje od­bi­cie w błą­dzą­cych źre­ni­cach przy­ja­cie­la. Po raz pierw­szy od dawna zo­ba­czy­ła się taką, jaką była na­praw­dę – bla­do­li­cą be­stię z re­ki­nią pasz­czą na­szpi­ko­wa­ną tu­zi­na­mi kłów, zwie­rzę­cą grzy­wą na łbie i świe­żą juchą ście­ka­ją­cą po bro­dzie.

– Wszyst­ko… wszyst­ko w po­rząd­ku. – Słaby szept przy­ja­cie­la przy­wo­łał knia­ziów­nę do rze­czy­wi­sto­ści. – Lećmy, Lam, pro­szę. Nie ma czasu.

Za­ła­pa­ła go pod pachy, przy­ci­snę­ła do pier­si o wiele moc­niej, niż było to ko­niecz­ne, i wy­sko­czy­ła przez okno, w noc.

***

– Po­wiesz mi wresz­cie, po co zo­sta­wi­łeś mnie tu samą na tyle czasu? – fuk­nę­ła szep­tem Lamia, gdy szli przez wą­skie, rów­no­le­głe do na­brze­ża ulicz­ki, nieco ukry­te przed wścib­ski­mi spoj­rze­nia­mi. Rzu­ca­li się w oczy o wiele bar­dziej, niż by tego chcie­li. Ciem­no­zie­lo­ny płaszcz knia­ziów­ny, choć był naj­po­dlej­szym, jaki zna­la­zła w po­rzu­co­nych ku­frach, wy­róż­niał się na tle ob­skur­ne­go portu, jakby miała na tyłku na­pi­sa­ne „szlach­cian­ka”. Ratko nie wy­glą­dał le­piej – oprócz haj­da­we­rów miał na sobie je­dy­nie weł­nia­ny ku­brak, zwę­dzo­ny po dro­dze z płotu ja­kie­muś pa­stu­cho­wi.

– Do­myśl się, Lam: umawiałem trans­port. Nawet gdy­byś była skłon­na le­cieć przez otwar­te morze, to prze­cież ja nie mam tyle krwi, żeby całą drogę na­pę­dzać ten cza­ro­dziej­ski sil­ni­czek, który bogi, chyba w ra­mach żartu, we­tknę­ły ci do tyłka.

Moim tył­kiem to ty się prze­sad­nie nie in­te­re­suj, ple­bej­ski dur­niu – chcia­ła od­py­sko­wać, ale po pierw­sze zdała sobie spra­wę, że w obec­nej sy­tu­acji przy­po­mi­na­nie o dzie­lą­cej ich róż­ni­cy stanu za­kra­wa­ło­by na farsę, a po dru­gie, w tym mo­men­cie, prze­bi­ja­jąc się przez wszyst­kie zwy­kłe odory portu, do jej czu­łych noz­drzy do­tarł za­pach, który spra­wił, że sta­nę­ła jak wryta.

– Ratko… – szep­nę­ła naj­ci­szej, jak umia­ła, chwy­ta­jąc go za pas, żeby rów­nież przy­sta­nął.

– Co jest?

Pal­cem wska­za­ła naj­pierw swój nos, a potem ciem­ną ulicz­kę pro­wa­dzą­cą w głąb mia­sta, dalej od morza.

– Psy. Dużo psów.

Ratko ro­zej­rzał się, ale nie do­strzegł ni­ko­go. Od­ru­cho­wo chciał za­sło­nić knia­ziów­nę przed ludz­kim wzro­kiem, ale nie mając płasz­cza ani pe­le­ry­ny, mógł ją tylko objąć ra­mie­niem i przy­cią­gnąć do sie­bie.

– Tukej! – usły­sze­li nad sobą prze­raź­li­wy wrzask. Lamia spoj­rza­ła w górę. Jakaś bez­zęb­na sta­rusz­ka wy­glą­da­ła przez okno z pod­da­sza. – Tukej, do­brzy lu­dzie! Ślach­cian­ka, jak mie bogi miłe! Ry­chło, nim się po­cho­wa­jo!

Do uszu Lamii do­bie­gła wy­do­by­wa­ją­ca się z tu­zi­nów psich gar­deł ka­ko­fo­nia.

– W nogi – syk­nął Ratko. – Bie­giem!

Pę­dzi­li przez błot­ni­ste ulicz­ki portu, roz­chla­pu­jąc do­oko­ła śmier­dzą­cą wodę i wcale się nie oglą­da­jąc. Osła­bio­ny utra­tą krwi Ratko nie mógł biec tak szyb­ko, jak zwy­kle. Żadne z nich nie wi­dzia­ło jesz­cze ob­ła­wy, ale szla­chec­kie po­wo­nie­nie Lamii da­wa­ło jej jakiś obraz sy­tu­acji, nawet mimo por­to­wych fe­to­rów. Czuła bry­ta­ny ze spienionymi py­ska­mi. Szyb­kie­go char­ta, może nawet dwa char­ty, bły­ska­wicz­nie skra­ca­ją­ce­go dy­stans od ich lewej stro­ny. I dzie­siąt­ki wciąż śmier­dzą­cych gno­jem wideł.

Ale była jesz­cze jedna woń, bar­dziej prze­ra­ża­ją­ca od wszyst­kich po­zo­sta­łych razem wzię­tych.

Kwa­śne nuty w pocie Ratka, krzy­czą­ce do ata­wi­stycz­nej czę­ści jej mózgu „to zwie­rzę stra­ci­ło za dużo krwi i zaraz pad­nie ze zmę­cze­nia”.

Wciąż na­pę­dza­na po­so­ką przy­ja­cie­la, chęt­nie wzię­ła­by go na plecy – pod pachę nawet. Mo­gła­by biec szyb­ciej, może i po­le­cieć, zgu­bić ob­ła­wę. Ale nie miała po­ję­cia, dokąd zmie­rza­ją! Nie było wyj­ścia, mu­sia­ła po­zwo­lić się pro­wa­dzić.

Ratko, ple­bej­ski dur­niu, co­kol­wiek ro­bi­łeś, dla­cze­go od razu nie wzią­łeś mnie ze sobą! – miała ocho­tę mu wy­rzu­cić, ale nie chcia­ła, by stra­cił choć jeden od­dech na od­po­wiedź.

Zmro­zi­ło ją, gdy mło­dzian przed nią zgu­bił krok. Czas nagle zdał się biec wol­niej. Ratko le­ciał przed sie­bie, na twarz, jak kłoda. Lamia wzbi­ła się w po­wie­trze, tylko na dwa cale, by szyb­ciej go zła­pać. Chwy­ci­ła pod pa­cha­mi. Pod­ję­ła de­cy­zję – po­le­ci z nim, jak naj­da­lej stąd, choć­by miała paść bez życia po lą­do­wa­niu. Mu­sie­li ukryć się gdzieś przed ob­ła­wą, aż Ratko po­czu­je się le­piej, a drogą do Wschod­nie­go Im­pe­rium mogli mar­twić się póź­niej.

W duchu bła­ga­ła znie­na­wi­dzo­ną, szla­chec­ką krew, by ten jeden je­dy­ny raz była po jej stro­nie.

Cza­ro­dziej­ski sil­nicz­ku, nie za­wiedź mnie – po­wtó­rzy­ła w my­ślach dow­cip przy­ja­cie­la, wzno­sząc się wraz z nim w po­wie­trze.

Sil­ni­czek, od lat nie­uży­wa­ny, naj­wy­raź­niej nie­spe­cjal­nie miał ocho­tę po raz drugi tej nocy iść na peł­nym ciągu, i to przy po­dwój­nym ob­cią­że­niu.

Bo­le­śnie ude­rzy­ła sto­pa­mi o zie­mię.

Psi fetor, o któ­rym za­po­mnia­ła na chwi­lę, ude­rzył ją z każ­dej stro­ny.

Za­drża­ła.

Jeśli nie dało się ucie­kać w górę, o uciecz­ce nie mogło być mowy!

– Sta­tek – stęk­nął Ratko. – Sta­tek z mątwą na bur­cie.

Unio­sła wzrok. W ciem­no­ści wciąż wi­dzia­ła wy­raź­nie jak za dnia.

Był tam – nie­wiel­ki, brud­ny nef, przy­cu­mo­wa­ny do molo. W linii pro­stej ja­kieś trzy­dzie­ści po­dwój­nych kro­ków.

Po­bie­gła, cią­gnąc przy­ja­cie­la ze sobą. Wiel­kim susem sko­czy­ła z molo na po­kład. Ratko stęk­nął, gdy jej stopy ude­rzy­ły o po­kład. Z tru­dem sta­nął na wła­snych no­gach.

– Od­bi­jać, psia­ju­chy! – wrza­snął wą­sa­ty męż­czy­zna do czte­rech brud­nych ma­ry­na­rzy. Śnia­da skóra i kę­dzie­rza­we włosy zdra­dza­ły im­pe­rial­ne po­cho­dze­nie. – Od­bi­jać, komu wła­sna rzyć miła, ale już!

Al­che­micz­ny sil­nik na rufie wark­nął, kaszl­nął, za­dy­mił i nef po krót­kiej chwi­li ode­rwał się od molo.

Ratko wziął kilka głęb­szych od­de­chów, zanim się ode­zwał.

– Lam, po­zwól, że ci przed­sta­wię: Na­rses, zwany Mątwą. Tak samo zresz­tą zwie się jego łajba. Naj­lep­szy prze­myt­nik na Czar­nych Wo­dach, a może i na całym świe­cie. I mój zna­jo­mek z daw­nych lat.

Na­rses skrzy­wił się, ści­ska­jąc Ratka na po­wi­ta­nie.

– Młody czło­wie­ku, pro­si­łem już, żebyś nie uży­wał tego brzyd­kie­go słowa na „p”. Prze­myt­ni­kiem zo­sta­jesz, jak cię zła­pią. Ja, bić czo­łem przed bo­ga­mi, wciąż je­stem zwy­kłym przed­się­bior­cą. Za­pra­szam sza­now­nych pa­sa­że­rów pod po­kład, do ka­ju­ty. Czeka tam woda i stra­wa. Jedno i dru­gie, muszę dodać z żalem, ra­czej nie pierw­szej i nie dru­giej świe­żo­ści, więc im prę­dzej się po­si­li­cie, tym le­piej dla was.

***

„Ka­ju­ta” oka­za­ło się sło­wem bar­dzo na wy­rost – Na­rses za­pro­wa­dził Ratka i Lamię do ukry­te­go prze­dzia­łu na rufie, który zwy­kle słu­żył do prze­wo­że­nia kon­tra­ban­dy. Knia­ziów­na nie chcia­ła jeść sta­rej rzepy i twar­dych jak skała su­cha­rów, ale Ratko, w daw­nych cza­sach przy­zwy­cza­jo­ny do jesz­cze gor­sze­go je­dze­nia, na­pchał się pod korek, jakby to były naj­więk­sze ra­ry­ta­sy.

Za­czy­na­ło świ­tać. Knia­ziów­na sku­li­ła się w ża­ło­sny kłę­bek na za­pa­so­wym żaglu. Ratko, zbyt wy­czer­pa­ny, by choć­by od­po­wie­dzieć jej na oczy­wi­ste py­ta­nie „co dalej?”, oparł się o ścia­nę po dru­giej stro­nie klit­ki i za­snął, ko­ły­sa­ny fa­la­mi.

Na dwo­rze wiel­kie­go knia­zia za­zwy­czaj wsta­wał o za­cho­dzie słoń­ca. Tym razem, nim się obu­dził, zdą­ży­ła za­paść noc.

– Jak tam, Lam? Wy­spa­na? – za­py­tał, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc ziew­nię­cie. Czuł się o wiele le­piej i nawet po­gry­zio­na ręka nie rwała jak po­przed­niej nocy. – Hej, Lam. – Ziew­nął. – Ple­bej­ski dureń, zna­czy się: twój wy­baw­ca, cię o coś pyta.

Klit­ka, z oczy­wi­stych przy­czyn, nie była wy­po­sa­żo­na w pry­zmat, któ­rym do środ­ka wpa­da­ło­by choć nikłe świa­tło księ­ży­ca, a Ratko, ze wzglę­du na chłop­skie po­cho­dze­nie, w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści wi­dział tyle, co nic.

– Lam? – za­py­tał mrok, a nie otrzy­maw­szy po raz trze­ci od­po­wie­dzi, szturch­nął stopą ża­giel, na któ­rym spała knia­ziów­na.

Po­ru­szył nim bez żad­ne­go oporu. Od­kła­da­jąc na chwi­lę kon­we­nan­se, pró­bo­wał zna­leźć to­wa­rzysz­kę, ma­ca­jąc na ślepo, ale w rę­kach po­czuł je­dy­nie sukno płasz­cza, po­zba­wio­ne wkład­ki w po­sta­ci knia­ziów­ny.

Serce sta­nę­ło mu na mo­ment. Czu­jąc je­żą­ce się na karku włosy, wy­strze­lił z ukry­te­go prze­dzia­łu.

Ła­dow­nię oświe­tla­ło je­dy­nie kilka prze­bi­ja­ją­cych po­kład pry­zma­tów, ale jemu to wy­star­czy­ło. Wi­dział worki, klat­ki, becz­ki, liny i wci­śnię­tych mię­dzy to wszyst­ko, śpią­cych ludzi Mątwy. Ale ni­g­dzie nie było Lamii.

Wy­szedł na po­kład.

Stała na rufie, wpa­trzo­na w niebo, z roz­wia­ną grzy­wą, odzia­na je­dy­nie w tę samą je­dwab­ną ko­szu­lę, w któ­rej noc wcze­śniej obu­dził ją Ratko. Pla­ty­no­wo-bia­ła syl­wet­ka, ską­pa­na w świe­tle księ­ży­ca, na tle an­tra­cy­to­we­go nieba zda­wa­ła się świe­cić wła­snym bla­skiem, jak nocne wi­dzia­dło.

W pew­nym sen­sie od za­wsze wła­śnie tym była.

Pod jej no­ga­mi jeden z ma­ry­na­rzy leżał nie­przy­tom­ny.

– Do­brze, że je­steś. Mia­łam po cie­bie iść.

– Lam? – za­py­tał nie­pew­nie Ratko, pa­trząc to na nią, to na nie­przy­tom­ne­go prze­myt­ni­ka. – Co ro­bisz, Lam?

– Nie przej­muj się, nic mu nie bę­dzie – od­po­wie­dzia­ła. – To stary, szla­chec­ki trik. Wsta­nie za parę go­dzin, ni­cze­go nie pa­mię­ta­jąc. Po­trze­bo­wa­łam tylko odro­bi­ny… No wiesz. Dla sil­nicz­ka.

– Po co ci krew, Lam? – za­py­tał spo­koj­nie, ale sta­now­czo. Zbli­żał się do niej po­wo­li. Tak, jak pod­cho­dzi się do nie­bez­piecz­ne­go zwie­rzę­cia.

– Muszę tam wró­cić.

Ratko za­drżał.

– Do domu? Po tym, co prze­szli­śmy, Lam? Wy­pluj te słowa.

Od­wró­ci­ła się, by spoj­rzeć mu w twarz.

– Twój wzrok nie sięga tak da­le­ko, Ratko, ale ja aż za do­brze widzę łunę na wy­brze­żu. Czuję swąd spo­pie­lo­nych ciał. Oni wciąż szu­ka­ją. I palą mia­sto, żeby tylko mnie wy­pło­szyć. Muszę tam wró­cić, ina­czej zgi­nie wielu ludzi. Zginą prze­ze mnie, ro­zu­miesz?

Przez mo­ment pa­trzy­li na sie­bie w ciszy.

– Dla­cze­go w ogóle mnie ura­to­wa­łeś? – za­py­ta­ła, zanim Ratko zdą­żył prze­tra­wić to, co po­wie­dzia­ła chwi­lę wcze­śniej.

– Co to za py­ta­nie? Oczy­wi­ście, że… – Uci­szy­ła go ge­stem dłoni. Stał już pra­wie przy niej.

– Pro­szę, nie. Serce mi pęk­nie, jeśli mnie teraz okła­miesz, i bę­dziesz miał ko­bie­tę na su­mie­niu. Wie­dzia­łeś na pewno, że po­znam, czyja krew jest na two­ich spodniach. Mia­łeś tę plamę, gdy przy­sze­dłeś po mnie, choć chło­pi jesz­cze nie wdar­li się do don­żo­nu. Wiem, że po­mo­głeś po­wstań­com, don­żon prze­cież za­wsze był za­my­ka­ny. Mo­głeś… mo­gli­śmy – po­pra­wi­ła się – obu­dzić cały dwór. Nie zro­bi­li­śmy tego. My­śla­łeś, że nie ro­zu­miem dla­cze­go?

Tym razem uci­szy­ła go, zanim jesz­cze się ode­zwał, kła­dąc smu­kły, biały palec pro­sto na jego ustach.

– Nie czyń dru­gie­mu, co tobie nie­mi­łe, praw­da? – Za­chi­cho­ta­ła, wi­dząc jego minę. – Nie, nie mam ci za złe. Bogów biorę na świad­ki, nikt go­rę­cej ode mnie się nie mo­dlił, żeby te zamki, don­żo­ny i pa­ła­ce wresz­cie jasny szlag tra­fił. Zresz­tą, wiesz o tym naj­le­piej, przy­ja­cie­lu. Mia­łeś po­wo­dy, by nas nie­na­wi­dzić, jak każdy. Więc pytam: dla­cze­go nie po­zwo­li­łeś mi zgi­nąć z resz­tą dworu? Tam umie­ra­ją lu­dzie, Ratko! – jęk­nę­ła dra­ma­tycz­nie i wska­za­ła na prze­strzeń za ple­ca­mi. – Giną, bo po­wstań­cy szu­ka­ją zbie­głej szlach­cian­ki i nie mogą jej zna­leźć. Giną za moje grze­chy i będą ginąć, do­pó­ki nie oddam się w ręce re­be­lian­tów! To naj­zwy­klej­si miesz­cza­nie, któ­rzy ni­ko­mu nic nie za­wi­ni­li. Żadne tam po­two­ry w ludz­kiej skó­rze jak mój ród. Matki, dzie­ci. Nie mogę tego tak zo­sta­wić! Więc skoro wczo­raj do­strze­głeś jakiś powód, dla któ­re­go ja po­win­nam żyć, pod­czas gdy cała moja ro­dzi­na za­słu­ży­ła na śmierć, to bar­dzo, bar­dzo cię pro­szę, żebyś mi o nim po­wie­dział, bo ja ta­kie­go po­wo­du nie widzę!

Dwie wiel­kie łzy spły­nę­ły po bla­dych po­licz­kach Lamii. Ratko ostroż­nie starł je grzbie­tem dłoni.

– Lam, spójrz na ten prze­klę­ty świat. Z jed­nej stro­ny szlach­ta utu­czo­na na krwi ludu, do­słow­nie i w prze­no­śni. Z dru­giej hordy roz­pi­ja­czo­nych gwał­ci­cie­li, któ­rzy po­ro­bi­li sobie pro­por­ce z za­faj­da­nych gaci i ogło­si­li się po­wstań­ca­mi. Nie chcę mieć wię­cej nic wspól­ne­go ani z tymi, ani z tam­ty­mi. Ale ty… ty je­steś prze­cież inna.

Prych­nę­ła.

– Je­stem do­kład­nie taka sama jak wszy­scy! Tak, może prze­sta­łam pić. Co z tego? Tylko na chwi­lę, jak się oka­za­ło, a zresz­tą dalej ko­rzy­sta­łam ze wszyst­kich pa­ła­co­wych wygód, z wy­dar­tych chłop­stwu owo­ców ich pracy. Jak się nad tym głę­biej za­sta­no­wić, abs­ty­nen­cja słu­ży­ła mi wła­ści­wie tylko do za­głu­sza­nia su­mie­nia. Nie, Ratko. Muszę to zro­bić. Tylko tak bę­dzie spra­wie­dli­wie. Tylko tak całe to zło może się raz na za­wsze skoń­czyć. Ostat­nia kro­pla szla­chec­kiej krwi musi wsiąk­nąć w zie­mię. Dzię­ku­ję za wszyst­ko. Że­gnaj. – Ostat­nie słowo wy­szep­ta­ła.

Sta­nę­ła na pal­cach, a potem blade stopy, nieco drob­niej­sze, niż po­win­ny być, wolno unio­sły się w po­wie­trze.

Ratko zła­pał ją obu­rącz w talii i zde­cy­do­wa­nym ru­chem ścią­gnął z po­wro­tem na po­kład.

– Cią­gle mi prze­ry­wasz, Lam. Nie skoń­czy­łem mówić.

***

– Nie skoń­czy­łem mówić – po­wie­dział. Ale nie dodał już nic wię­cej.

Za­miast tego przy­cią­gnął Lamię do sie­bie, wplótł za duże palce w pla­ty­no­wą grzy­wę i przy­warł do niej chłop­ski­mi usta­mi, węż­szy­mi niż po­win­ny być, za to z o wiele za dużą szczę­ką.

Co ro­bisz, ple­bej­ski dur­niu – chcia­ła za­pro­te­sto­wać, ale nie mogła, bo wtar­gnął do jej pasz­czy ję­zy­kiem, za gru­bym i za krót­kim, wcale nie­przy­sto­so­wa­nym do chłep­ta­nia ży­cio­daj­nej po­so­ki, jakby zu­peł­nie nie bał się gar­ni­tu­ru ostrych jak brzy­twa kłów. Pi­snę­ła więc tylko i nie umia­ła się nawet zmu­sić, by ten pisk brzmiał choć tro­chę szla­chec­ko – a już na pewno nie brzmiał jak pro­test.

Zro­zu­mia­ła coś: wy­ry­so­wa­na mię­dzy nimi gra­ni­ca róż­ni­cy stanu, jesz­cze dzień temu nie­prze­kra­czal­na, już nie ist­nia­ła i tylko od nich za­le­ża­ło, czy któ­reś przej­dzie na drugą stro­nę. Ratko, otwie­ra­jąc wrota don­żo­nu, zbu­rzył ten nie­wi­dzial­ny mur. Zmył go jak zamek z pia­sku, za­le­wa­jąc fa­la­mi osza­la­łych z nie­na­wi­ści po­wstań­ców.

Nie zro­bił tego, rzecz jasna, żeby móc bez­kar­nie ob­ści­ski­wać knia­ziów­nę, a w ogóle jego wpływ na spra­wę nie był aż tak istot­ny – na dwo­rze ojca zna­la­zło­by się z pew­no­ścią wielu kom­pra­do­rów, rów­nie skłon­nych do zdra­dy na rzecz po­wsta­nia. Ale przez krót­ką chwi­lę, przez jedno mgnie­nie oka, w gło­wie Lamii cała hi­sto­ria wy­glą­da­ła tak, że to Ratko wstrzą­snął Wiel­kim Księ­stwem i że zro­bił to wła­śnie dla niej. Coś za­trze­po­ta­ło głę­bo­ko we­wnątrz knia­ziów­ny, tuż obok cza­ro­dziej­skie­go sil­nicz­ka.

Ten trze­pot zmu­sił Lamię, by za­rzu­cić ręce za zbyt sze­ro­ką szyję i wpić się w ple­bej­skie usta rów­nie łap­czy­wie, jak dzień wcze­śniej wpi­ja­ła się w nad­gar­stek. Czu­jąc tę od­po­wiedź, Ratko dźwi­gnął ją, nie zwa­ża­jąc wcale na pod­wi­ja­ją­ce się je­dwa­bie. Drgnął, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, gdy ści­snę­ła go moc­niej – bli­zny na ple­cach, wy­ry­so­wa­ne w dzie­ciń­stwie przez knia­ziow­ski bat, nigdy do końca nie prze­sta­ły boleć.

Z tru­dem prze­rwał po­ca­łu­nek i przez chwi­lę w mil­cze­niu mi­gro­wał wzro­kiem mię­dzy jej ocza­mi, szyją i bia­łym jak śnieg de­kol­tem.

Zło­śli­wy cho­chlik w gło­wie Lamii pró­bo­wał pod­po­wia­dać, że po­żą­dli­we spoj­rze­nia omi­ja­ją re­ki­nią pasz­czę, ale zde­cy­do­wa­ła, że umknie to jej uwa­dze. 

– Czy to wy­star­cza­ją­cy powód, Lam? – za­py­tał.

Po­krę­ci­ła głową.

Mu­siał zro­zu­mieć, bo zniósł ją pro­sto do ukry­tej ka­ju­ty.

***

Lamia obu­dzi­ła się z głową wciąż łu­pią­cą od pod­kra­dzio­ne­go z ła­dun­ku Mątwy wina. Do­oko­ła pa­no­wa­ła do­sko­na­ła, nie­prze­nik­nio­na ciem­ność.

Coś nie­przy­jem­nie po­skro­ba­ło w po­wo­li wracającej świa­do­mo­ści knia­ziów­ny. Po­win­naś wszyst­ko wi­dzieć, dla cie­bie nie ma nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści. Od kiedy to szlach­ta miewa kaca po cien­kim winie? Czym jest ten owi­nię­ty szma­tą pręt w two­ich ustach i dla­cze­go masz ręce zwią­za­ne za krzy­żem?

Zmro­zi­ło ją, gdy się zo­rien­to­wa­ła, że ma worek na gło­wie.

Po­wstań­cy do­pa­dli ich na morzu? A może po­spo­li­ci pi­ra­ci?

Spo­koj­nie, spo­koj­nie – mó­wi­ła do sie­bie w my­ślach. Je­steś w do­brych rę­kach, to na pewno nic z tych rze­czy. Na pewno Mątwa zna­lazł nie­przy­tom­ne­go ma­ry­na­rza i uparł się, by zo­sta­ła na czas po­dró­ży skrę­po­wa­na. To nawet roz­sąd­nie z jego stro­ny, tak, nikt nie chciał­by pły­wać cia­snym nefem z po­lu­ją­cą szlach­cian­ką na po­kła­dzie. Sama była sobie winna.

A może to Ratko wy­my­ślił jakąś durną, ple­bej­ską za­ba­wę? Sły­sza­ła kie­dyś od dam dworu, że by­wa­ją męż­czyź­ni z upodo­ba­niem do krę­po­wa­nia ko­biet… ale po co miał­by jej kne­blo­wać usta ka­wał­kiem me­ta­lu?

Chcia­ła za­wo­łać przy­ja­cie­la, ale pręt po­zwo­lił jej wy­do­być z sie­bie tylko ża­ło­sny jęk.

Z tru­dem sia­dła na pod­ku­lo­nych no­gach. Nie dała rady wstać, ani się wy­pro­sto­wać – miała nad głową coś pła­skie­go i twar­de­go.

Jęk­nę­ła prze­cią­gle, zda­jąc sobie spra­wę, że jest w pudle albo w klat­ce.

– Chyba się budzi. – Usły­sza­ła nie­zna­jo­my głos gdzieś nad sobą, przy­tłu­mio­ny, jakby do­bie­gał zza gru­bej ko­ta­ry. – Za­ła­tw­my więc spra­wę szyb­ko. Czy okaz jest nie­na­ru­szo­ny?

– Za­le­ży, co wasz­mość ro­zu­miesz przez „na­ru­sze­nie”. Wnio­sku­jąc z od­gło­sów, które mi nie da­wa­ły za­snąć na wła­snej kry­pie, to jeden dziel­ny mło­dzie­niec jej chyba bez wy­jąt­ku wszyst­kie dziur­ki na­ru­szył, zanim się „okaz” udało uśpić.

Po­zna­ła głos – to mówił ka­pi­tan prze­myt­ni­ków. Zdra­dził? Po­rwał ich?

Zgi­niesz za to, prze­myt­ni­ku. Niech tylko oswo­bo­dzę ręce – od­gra­ża­ła się w my­ślach.

– A co, Mątwa? Za­zdro­ścisz? – Głos Ratka dobiegał zza tej samej kotary, co wszystkie inne. Dźwięk drwią­ce­go śmie­chu do­cho­dzą­cy z ust przy­ja­cie­la przy­pra­wił Lamię o wy­miot­ny spazm.

– Broń­cie mnie wszyst­kie bogi, żebym miał się tykać szlach­cian­ki. – Mątwa splu­nął za­ma­szy­ście. – Jesz­cze by co od­gry­zła.

Lamia na­pię­ła wszyst­kie mię­śnie rąk. Szarp­nę­ła raz, drugi – na nic! W jej człon­kach nie zo­sta­ła ani odro­bi­na mocy, choć prze­cież piła z dwóch ludzi. Za­drża­ła.

Jak długo była nie­przy­tom­na?

– Nie. Nie­moż­li­we. Nie po tym wszyst­kim. Nie zro­bił­byś tego. Ratko, ple­bej­ski dur­niu, naj­mil­szy przy­ja­cie­lu, roz­wiąż mnie w tej chwi­li i po­wiedz, że to wszyst­ko okrop­ny żart. Po­wiedz, że cię zmu­si­li! – Nie wie­dzia­ła, czy błaga jego, czy bogów. – Cho­dzi o złoto? Mo­gli­śmy wy­nieść, ile chcia­łeś, ze skarb­ca! Skoro mnie tak nie­na­wi­dzisz, dla­cze­go nie po­zwo­li­łeś mi przy­naj­mniej umrzeć, gdy moja śmierć mia­ła­by jakiś sens!?

Ratko nie od­po­wie­dział – pręt zmie­nił pre­ten­sje Lamii w ża­ło­sne, beł­ko­tli­we po­kwi­ki­wa­nie.

– Pro­szę, zgod­nie z umową – ode­zwał się nie­zna­jo­my.

– Mo­men­cik – za­pro­te­sto­wał Mątwa. – Mu­si­my do umowy wpro­wa­dzić pewne, że tak po­wiem, po­praw­ki. Mówię, rzecz jasna, o so­wi­tej pre­mii.

Roz­legł się szum kil­ku­na­stu od­le­głych, obu­rzo­nych gło­sów. Ratko prze­rwał dys­ku­sję.

– Wi­dzi­cie, nie przy­wieź­li­śmy wam zwy­kłe­go, jak to mó­wi­cie, „okazu”. Na­ciesz­cie oczy, ucze­ni Wschod­nie­go Im­pe­rium! – Ratko pod­niósł głos. – Oto przed wami dama o naj­szla­chet­niej­szej krwi, sław­na we wszyst­kich za­kąt­kach Wiel­kie­go Księ­stwa!

Szarp­nął kry­ją­ce klat­kę cięż­kie sukno. Odro­bi­na świa­tła prze­bi­ła się przez worek do oczu knia­ziów­ny. Za­mar­ła, ro­zu­mie­jąc, że kil­ka­na­ście par oczu pa­trzy na jej nagie ciało.

– Lamia Wła­di­mi­rów­na Dra­cu­li­na! – wy­krzy­czał jej pełne na­zwi­sko Ratko, rów­no­cze­śnie zry­wa­jąc ju­to­wy worek. Jakby dla jak naj­lep­sze­go efek­tu, jakby za­le­ża­ło mu już tylko na tym, by pod­bić cenę o jesz­cze kilka sztuk złota… albo, by jak naj­bar­dziej Lamię po­ni­żyć.

Koniec

Komentarze

Hej, mam tu mały problem ;). Bo napisałeś bardzo fajne opowiadanie z ciekawą historią, ale kompletnie nie w moim klimacie :). No może poza zakończeniem, bo te jest jak najbardziej w moich gustach. No właśnie nigdy nie ufaj pospólstwu ;). I jak sam motyw kniaziów wampirów mi się podoba ( może lekka przesadą było mieszanie Drakuli do tego :)) oraz całą intryga, to już mniej mi się podoba przedstawienie tła w dialogach. Właściwie w dialogach dowiadujemy się wszystkiego, a wydarzenia przenoszą nas ze sceny do sceny, gdzie znów czekają kolejne dialogi wyjaśniające. Więc cały zamysł skojarzył mi się z szekspirowską sztuką. I to nie jest zły pomysł, ale specyficzny i muszę przetrawić, czy taka specyfika mi się podoba :). Na razie klikam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj. :)

 

Co do kwestii językowych mam kilka wątpliwości (zawsze – tylko do przemyślenia):

Ciało kniazia wygięło się w gwałtownie. – tu widzę literówkę, jeszcze parę razy wpadły mi w oko powtórzenia, może celowe, dla podkreślenia klimatu. :)

 

Pij, to może jeszcze będzie (-sz?) miała ku temu okazję – chciał odpyskować Ratko, ale nie dał rady. Ból, który zadała mu, wgryzając się w nadgarstek, zmusił go (do?) zaciśnięcia zębów. – tu literówki?

Nie chcę mieć więcej nic wspólnego ani z tymi, ani za tamtymi. – i tu?

Ten trzepot zmusił Lamię, by zarzucić ręce za zbyt szeroką szyję i wpić się w plebejskie usta równie łapczywie, jak dzień wcześniej wpijała się w nadgarstek. – tu też?

Coś nieprzyjemnie poskrobało w powoli wracaświadomości kniaziówny. – brak części zdania?

– Brońcie mnie (przecinek?) wszystkie bogi, żebym miał się tykać szlachcianki.

 

 

Jestem pod wielkim wrażeniem. :) Znakomity pomysł na tak trudny i bezwzględny świat, a także zasady, nim rządzące, jak również na relacje, oślepiające pragnienie zemsty głównego bohatera, dziecięcą wręcz naiwność tytułowej kniaziówny, do tego jeszcze wszechobecne: okrucieństwo i zawiść. Czytelnik w sumie współczuje makabrycznej bestii. To ona jako jedyna okazała się być naprawdę ludzka, posiadająca sumienie i współczująca niewinnym. Świetny, pełen emocji tekst, brawa! :)

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Bardzie

 

dzięki za klika i miłe słowa.

 

mniej mi się podoba przedstawienie tła w dialogach

No tak, na pewno tego jest trochę dużo. Liczyłem, że są te dialogi na tyle emocjonalne, że się obronią mimo wszystko.

 

Więc cały zamysł skojarzył mi się z szekspirowską sztuką

A, to przynajmniej jestem w dobrym towarzystwie :D

 

Bruce,

 

dzięki za tak miłą opinię, za wskazane błędy i za oba kliki :)

 

do tego jeszcze wszechobecne: okrucieństwo i zawiść

No. Prawie jak w życiu xd

 

dziecięcą wręcz naiwność tytułowej kniaziówny

A no, trochę mi naiwniejsza wyszła, niż chciałem oryginalnie, ale stwierdziłem, że to w sumie pasuje do królewny.

 

– Brońcie mnie (przecinek?) wszystkie bogi, żebym miał się tykać szlachcianki.

Tu raczej nie może być przecinka, bo byłby między orzeczeniem (brońcie) a podmiotem (bogi). 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Tu raczej nie może być przecinka, bo byłby między orzeczeniem (brońcie) a podmiotem (bogi). 

 

O, to wielkie sory, nigdy pewności nie mam, sądziłam, że tu jest wymagany, bo jest przy Wołaczu. :)

 

I ja bardzo dziękuję, świetna sprawa, znakomita opowieść, trzymam kciuki. :) 

Pecunia non olet

O, to wielkie sory, nigdy pewności nie mam, sądziłam, że tu jest wymagany, bo jest przy Wołaczu. :)

Aaaa widzisz wołacz. To pewnie miałaś rację.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Popytaj jeszcze Znawców, ja mam tendencje do nadmiernego wstawiania przecinków, z czym usilnie walczę (jak widać – za mało). :) 

Pecunia non olet

Nie, masz rację z pewnością, to jest niewątpliwy wołacz.

 

Ewentualnie można by bronić, że to jest jakby utarty zwrot ze świata przedstawionego, w związku z czym przecinka nie powinno być tak samo jak w “Broń Boże!”, no ale a) to chyba bez sensu i b) nie zamierzam nawet udawać, ja po prostu zapominałem o tej regule z wołaczem xd

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Powiem Ci, że ja kiedyś stawiałam przecinki prawie co wyraz. :) Tutaj na Portalu poznałam kilka reguł, ale przeważnie i tak wstawiam je na tzw. “czuja”, zazwyczaj niestety błędnie i zawsze przesadzając z ich ilością. Stąd też to tylko sugestie ze znakiem zapytania, bo pewności niestety nie mam. :) 

Pecunia non olet

Jeszcze parę słów ode mnie. Tekst mi się podobał, szczególnie pomysł na świat oraz dwójka głównych bohaterów. Fabuła wciąga. Gdybym miał coś zasugerować, to dwie rzeczy – wyraźniejsze przedstawienie motywacji bohatera, dlaczego zdecydował się on na zdradę (może być to w tej ostatniej scenie) oraz wyraźniejsze podkreśleniem, że to on jest tym śmiejącym się w scenie, gdy zdrada wychodzi na jaw (w pierwszej chwili trudno mi było się połapać).

Hej, mi nie pozostaje nic innego, jak tylko lecieć do Hydeparku po klika!

Świetny pomysł i bardzo udane opowiadanie, gratulacje! :) 

Cześć, Zakapiorze Galicyjski!

Prawie do końca zdawało mi się, że mamy tutaj taką tylko opowiastkę fantasy, pewnie napisaną z większą od mojej sprawnością pióra, ale w sumie zmontowaną z dwóch klasycznych tropów, które nazwałbym skrótowo “Azja Tuhajbejowicz” i “wampiryczna arystokracja”. Całą robotę musi tutaj wykonać zakończenie, które rzeczywiście zaskakuje i nie pozwala zapomnieć o tekście. Pod tym względem jest na pewno udane, a pozostałą część wrażeń mam mieszaną. Otóż parę razy dawałeś znać, że Ratkowi się kłębią w głowie ciemne myśli, ale raczej pozwoliłeś czytelnikowi kibicować parze głównych bohaterów, żeby sobie szczęśliwie ułożyli życie. Skoro na końcu te nadzieje brutalnie obalasz, to moim zdaniem znaczy (a może się mylę?), że odsuwasz rozrywkę na rzecz przesłania. Jakie może być to przesłanie? Ujęcie go słowami “raz zdrajca, na zawsze zdrajca” byłoby chyba nieuczciwym spłyceniem. Bohater nie wydaje się poważnie chory psychicznie, nie ma zaburzonego toku myślenia, a kniaziówna przecież słusznie zauważa, że zarazem zemścić się na niej i wzbogacić mógłby na miejscu, nie musiał ciągnąć jej przez pół kontynentu, udawać miłości, dawać się pogryźć… Poza tym skoro Ratko chował się jako sierota na dworze kniazia, to trudno wyjaśnić, kiedy zdołał nawiązać kontakt z imperialnymi uczonymi i obiecać im sprowadzenie wampira. Myślę, że gdyby udało Ci się pokazać, co powodowało głównym bohaterem i dlaczego jego postępowanie jest wiarygodne, w sposób dający się stosować także do relacji w naszym świecie, opowiadanie mogłoby otrzeć się o wybitność; w każdym razie jest bardzo przyjemne.

Jak zwykle u Ciebie zwróciłem uwagę na celnie ukazywane w opisach detale, czyniące świat przedstawiony wręcz namacalnym, przykładowo tutaj:

Połyskująca w krwawym blasku zachodzącego słońca platynowa grzywa nadawała mu iście zwierzęcy wygląd – władyka miał na sobie tylko proste hajdawery, więc aż zbyt dobrze było widać, że imponująca czupryna, w odróżnieniu od chłopskiej, nie wyrasta jedynie ze skalpu, ale też z karku i skóry dookoła uszu.

Ratko nie miał możliwości zbyt długo podziwiać anatomii kniazia

A już scena z kniaziówną budzącą się w worku jest godna podziwu: nie wiedziałbym, jak postawić się w położeniu takiej osoby i ukazać jej reakcje, bałbym się, że wyjdzie mi to parodystycznie, a u Ciebie wydaje się zupełnie przekonujące, i to przy wadze tego fragmentu dla wymowy całego tekstu.

 

Mały przegląd językowy…

o którym Lamia słyszała, i który często wyobrażała sobie przy książce

Bez przecinka – spójnik “i” zastępuje go w takiej konstrukcji (rozdział 8 w moim i Tarniny poradniczku).

Po ostatnim uderzeniu poczuł za plecami zimne kamienie blanki.

Ten blank. Blanka to imię kobiece.

Ratko nie cieszył się właściwymi dla szlachty nadludzkimi zmysłami

Lepiej: właściwymi szlachcie.

mąż o krwi równie szlachetnej

W tej konstrukcji raczej bez “o” (zresztą kawałek dalej tak właśnie masz).

Ratko usiadł tuż obok władyki, opierając się o blankę, i spojrzał w niebo.

Jak poprzednio.

Muskularny tors nachylającego się nad nią dworzanina był całkowicie nagi, a jako szlachcianka widziała w mroku wszystkie szczegóły.

Uwierz, w mig się skończy “synowanie”.

Spoważniała, gdy zwróciła uwagę na minę przyjaciela, ściskaną w ręku szablę i plamę krwi na suknie hajdawerów. Nie musiała pytać „co się dzieje?”

Drugi cudzysłów to prawidłowy polski; pierwszy też by uszedł, ale lepiej nie mieszać stylów w jednym tekście.

jakby była zmuszona do wyłupania własnego oka

Lepiej: wyłupienia.

Załapała go pod pachy, przycisnęła do piersi o wiele mocniej, niż było to konieczne, i wyskoczyła przez okno, w noc.

Domknięcie wtrącenia.

– Domyśl się, Lam: ogarniałem transport.

Organizowałem, zapewniałem, umawiałem.

Czuła brytany z pieniącymi pyskami.

Spienionymi, pieniącymi się.

Jeśli nie dało się uciekać w górę, o ucieczce nie mogło być mowy!

ale dla niego to wystarczyło.

Lepiej: jemu.

 

I jeszcze ta kwestia:

– Brońcie mnie (przecinek?) wszystkie bogi, żebym miał się tykać szlachcianki.

Nie ma to jak ładny problem interpunkcyjny… Nie stawiałbym tego przecinka. Wołacz jest tutaj szczątkowy czy też zintegrowany z tokiem zdania, osoba mówiąca nie zwraca się do żadnych bogów w sensie faktycznym, więc moim zdaniem należy to traktować podobnie do zwrotów “darz bór”, “kup pan cegłę”, “chroń mnie Boże od przyjaciół”. Albo na przykład:

“Ratuj mnie Najświętsza Panienko, żebym wydał taką niewinność na pohańbienie!”

“Ratuj mnie, Najświętsza Panienko, bo te drzwi zaraz wylecą z zawiasów!”

Nie znalazłem nigdzie tego tematu naprawdę dobrze omówionego, ale dla porównania: https://www.ekorekta24.pl/przecinek-a-wolacz/https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Interpunkcyjne-byc-albo-nie-byc;17945.html.

Polecam do Biblioteki i pozdrawiam!

No i Ślimak Zagłady rozwiązał dylemat, dziękuję, raz jeszcze sory za sugestię wprowadzającą w błąd, jakoś Wołacz zawsze do mnie… Woła, że przecinka jednak wymaga. :) 

Co do zemsty, moim skromnym zdaniem, GalicyjskiZakapiorze, im mniej się jej ktoś spodziewa, tym silniej ona działa i Ty to pokazałeś znakomicie. :) W dodatku, tak mi przyszło do głowy a propos trwającego właśnie “Konkursu uzupełniającego z erotyki” – może bohater po prostu chciał jeszcze dodatkowo upokorzyć dziewczynę, stąd jego ostatnie “poczynania” przed wydaniem jej w ręce oprawców?

Pozdrawiam Was serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Dziwna sprawa bo chyba brakuje 2 klików. Zygfryd nie napisał nic o klikach, więc tu może się mylę, ale Ślimak już zadeklarował kliczek, a opowiadanie nadal ma jedno skromne polecenie do biblioteki:). Wiem, że autorowi nie wypada się upominać w tej sprawie, więc postanowiłem wystąpić w roli adwokata ;).

 

Edit: Ślimak już się poprawił:) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

No i Ślimak Zagłady rozwiązał dylemat, dziękuję, raz jeszcze sory za sugestię wprowadzającą w błąd, jakoś Wołacz zawsze do mnie… Woła, że przecinka jednak wymaga. :) 

Dziękuję, ale niczego tak naprawdę nie rozwiązałem, tylko podzieliłem się swoją opinią. Nie mogę całkiem wykluczyć, że to ja wprowadzam w błąd, a największe autorytety polonistyczne poparłyby Twoje stanowisko.

W dodatku, tak mi przyszło do głowy a propos trwającego właśnie “Konkursu uzupełniającego z erotyki” – może bohater po prostu chciał jeszcze dodatkowo upokorzyć dziewczynę, stąd jego ostatnie “poczynania” przed wydaniem jej w ręce oprawców?

Właściwie ona sama zauważa coś podobnego – chyba ten sens trafił do Ciebie wyraźniej niż do mnie.

Wiem, że autorowi nie wypada się upominać w tej sprawie, więc postanowiłem wystąpić w roli adwokata ;).

Kliczek się nie kliknął, dziękuję, poprawiłem!

yes

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Nie mogę całkiem wykluczyć, że to ja wprowadzam w błąd, a największe autorytety polonistyczne poparłyby Twoje stanowisko.

Nie przypuszczam, Ślimaku Zagłady. :) Niemniej, dziękuję. :) 

 

Właściwie ona sama zauważa coś podobnego – chyba ten sens trafił do Ciebie wyraźniej niż do mnie.

Tak, zdecydowanie tak jest. :) Uśpił jej czujność, dzięki czemu łatwiej mu było w tym, bardzo dogodnym, miejscu i wśród “swoich” skutecznie unieruchomić ją tak, aby nie potrafiła się bronić i skrzywdzić ani jego, ani też innych. Zdaję sobie sprawę, że Ratko wiele wycierpiał. Z pewnością miał brawo czuć nienawiść i pałać zemstą. Jak to jednak słusznie zostało przez Ciebie, Ślimaku Zagłady, zauważone – Galicyjski Zakapior tak znakomicie poprowadził fabułę, że Czytelnicy zaczęli kibicować obojgu młodym. Tym większy zatem szok przy zakończeniu opowieści i tym większy żal względem zdradzonej postaci tytułowej. :) 

Pozdrawiam Was. :) 

Pecunia non olet

Zygfrydzie,

 

Dzięki za pomoc w becie i za miłą opinię!

 

wyraźniejsze podkreśleniem, że to on jest tym śmiejącym się w scenie, gdy zdrada wychodzi na jaw

Poprawiłem od ręki.

 

wyraźniejsze przedstawienie motywacji bohatera, dlaczego zdecydował się on na zdradę

Nad tym się jeszcze zastanawiam – chciałem, żeby motywacje bohatera były niejasne. Wydawało mi się, że może to być atrakcyjna cecha tekstu. Aczkolwiek po komentarzach widzę, że niekoniecznie.

 

Marszawa,

 

dzięki za pomoc w becie i za klika!

 

Ślimaku,

 

dzięki za miłą opinię i za klika!

 

Azja Tuhajbejowicz

No nie pomyślałem o tym ale masz rację. Cóż, ostatecznie Diuna to Hamlet i Król Lew to w sumie też Hamlet.

 

Myślę, że gdyby udało Ci się pokazać, co powodowało głównym bohaterem i dlaczego jego postępowanie jest wiarygodne

Tak jak pisałem wyżej, muszę pomyśleć. Chciałem, by motywacje Ratka były nie do końca jasne, ale jeśli wydają się aż niewiarygodne, to te niejednoznaczności mogły zajść zdecydowanie za daleko.

 

Ten blank. Blanka to imię kobiece.

Poprawiam, aczkolwiek może warto zaznaczyć, że oba internetowe słowniki (wsjp i pwn) zdają się dopuszczać obie formy (w znaczeniu “to coś na murze”).

 

Skoro na końcu te nadzieje brutalnie obalasz, to moim zdaniem znaczy (a może się mylę?), że odsuwasz rozrywkę na rzecz przesłania. Jakie może być to przesłanie?

Naprawdę tu nie ma drugiego dna :D Chyba że “człowiek dorastający w warunkach Azji Tuhajbejowicza może wyrosnąć na przebiegłego i bezwzględnego”, ale raczej przesadą byłoby to nazywać “przesłaniem”.

 

Bruce (&Ślimak),

bohater po prostu chciał jeszcze dodatkowo upokorzyć dziewczynę, stąd jego ostatnie “poczynania” przed wydaniem jej w ręce oprawców

Właściwie ona sama zauważa coś podobnego – chyba ten sens trafił do Ciebie wyraźniej niż do mnie.

Jest to jedna z rzeczy, które chodziły mi (i Lamii) po głowie, ale wydaje mi się (a przynajmniej w to celowałem), że jest tu co najmniej kilka wiarygodnych motywacji. Od najbardziej prozaicznych “to było pierwsze, co przyszło mu do głowy, gdy dziewczyna zagroziła samobójstwem” i “zwyczajnie uznał, że skorzysta z okazji, a cierpi na poważne niedobory w sumieniu”, po “targające nim emocje były mimo wszystko dwuznaczne”.

 

Dzięki wszystkim za wizytę!

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Cóż, ostatecznie Diuna to Hamlet i Król Lew to w sumie też Hamlet.

W sumie spotykałem się z opinią, że po Szekspirze już prawie nie pojawiały się nowe motywy literackie, oprócz tych wynikających z postępu nauki.

Poprawiam, aczkolwiek może warto zaznaczyć, że oba internetowe słowniki (wsjp i pwn) zdają się dopuszczać obie formy (w znaczeniu “to coś na murze”).

Mocno mnie zaskoczyłeś, ale po prześledzeniu sprawy muszę zwrócić honor. Starsze słowniki także dopuszczają obie formy (choć żeńską zawsze jako rzadszą czy oboczną) i wygląda na to, że jest to raczej efekt pierwotnie dwurodzajowego zapożyczenia z łaciny niż zadawnionego błędu. Dziękuję, nauczyłem się czegoś nowego – zawsze myślałem, że tylko “blank” jest prawidłową formą.

wydaje mi się (a przynajmniej w to celowałem), że jest tu co najmniej kilka wiarygodnych motywacji.

Zauważ, że moja największa wątpliwość co do motywacji Ratka dotyczyła czego innego. Tak jak napisałem: kniaziówna przecież słusznie zauważa, że zarazem zemścić się na niej i wzbogacić mógłby na miejscu, nie musiał ciągnąć jej przez pół kontynentu, udawać miłości, dawać się pogryźć… Apetyt na zemstę szczególnie wymyślną mógł mieć względem Władimira, ale emocje w stosunku do jego córki właśnie raczej dwuznaczne, nie wydało mi się wiarygodne, że podejmowałby takie wysiłki i ryzyko, byle tylko jej jak najmocniej dopiec. Kombinowałem raczej w kierunku, że może z jednej strony czuje się zobligowany do zemsty na bliskich kniazia, bo sam stracił rodziców, z drugiej ma do Lamii co najmniej wiele sentymentu – i w końcu próbuje uspokoić sumienie, oddając ją na cele naukowe zamiast rozszalałej czerni lub zwykłym handlarzom niewolnikami. Niemniej to jest takie dopisywanie na siłę, nie rozbudowałeś postaci Ratka na tyle, żeby miało realne oparcie w tekście.

Zacząłem się teraz zastanawiać, jak wypadłoby opowiadanie po odwróceniu akcentów: główny bohater ze szczegółami zapowiada konającemu kniaziowi, co zamierza zrobić jego córce, wszystko zmierza w tym kierunku, ale w podróży zbliżają się do siebie, aż w ostatniej chwili wycofuje się i ją ochrania (czy przynajmniej próbuje). Mam wrażenie, że byłaby to historia bardziej logiczna i piękniejsza, ale też niestety dużo bardziej przewidywalna; a w każdym razie fundamentalnie inna, nie Twoja.

Zauważ, że moja największa wątpliwość co do motywacji Ratka dotyczyła czego innego.

Tak, tak, domyśliłem się. Ja pisałem konkretnie o tamtym jednym momencie tak szczegółowo.

 

Niemniej to jest takie dopisywanie na siłę, nie rozbudowałeś postaci Ratka na tyle, żeby miało realne oparcie w tekście.

To uzasadniona krytyka, ale też nie do końca widzę, jak mógłbym to zrobić, nie wykładając wszystkiego “na tacy”, czego nie chciałem robić – Lamia w klatce też nie rozumie, co ją tak naprawdę spotkało, a wydawało mi się też dobrym pomysłem pozwolić czytelnikowi “włożyć” do głowy Ratka to, co jemu się wyda najbardziej przekonujące. Natomiast widzę po naszej wymianie zdań, że chyba motywacje głównego (przynajmniej w tym sensie, że to on jest proaktywny) bohatera należy jednak o wiele wyraźniej rysować.

 

Zacząłem się teraz zastanawiać, jak wypadłoby opowiadanie po odwróceniu akcentów: główny bohater ze szczegółami zapowiada konającemu kniaziowi, co zamierza zrobić jego córce, wszystko zmierza w tym kierunku, ale w podróży zbliżają się do siebie, aż w ostatniej chwili wycofuje się i ją ochrania (czy przynajmniej próbuje). Mam wrażenie, że byłaby to historia bardziej logiczna i piękniejsza, ale też niestety dużo bardziej przewidywalna; a w każdym razie fundamentalnie inna, nie Twoja.

Tak, to brzmi jak typowy “redemption arc” albo gdyby położyć nacisk na romans, wręcz “enemies to lovers”.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Natomiast widzę po naszej wymianie zdań, że chyba motywacje głównego (przynajmniej w tym sensie, że to on jest proaktywny) bohatera należy jednak o wiele wyraźniej rysować.

To jest postać nieprzewidywalna, niemożliwym jest wsadzenie jej w przysłowiowe ramki i podpisanie jednym określeniem, bo w sumie działania Ratka na pierwszy rzut oka przeczą sobie i zaskakują. Niewyraźne zarysowanie tej postaci moim zdaniem jest dużym plusem – daje niezmiernie ważny efekt zaskoczenia czytelnika. W sumie odbieram zakończenie nawet tak, że… wszystko jeszcze może się zdarzyć. Zachowanie dziewczyny, pospólstwa, płynących statkiem, kniazia (gdyby cudem przeżył) – ich wszystkich – możemy łatwo przewidzieć. Zachowania Ratka – nigdy. :) Cały czas mamy tego dowody. Jak to mawiano o dziełach z epoki romantyzmu – jest tu bohater zindywidualizowany. :) 

Znamy cechy charakteru wszystkich postaci prócz Ratka. On jeden jest połączeniem rozmaitych żywiołów, targających nim i nakazujących działać w danym momencie tak, a nie inaczej. Na razie jawi się jako podły i mściwy drań – tak go odbieram (jakkolwiek rozumiem motywy). Niemniej, gdyby w dalszej części (niedopowiedzianej, bo w moim odczuciu to czytelnik powinien sobie ją wyobrazić, jeśli zechce, jeśli nie uzna tego zakończenia jako ostateczne :) ) Ratko nagle podstępnie powyrzynał wszystkich na statku, uwalniając równocześnie zdruzgotaną dziewczynę i pokazując jej, że na zastraszeniu zakończył zemstę względem znienawidzonego rodu, że chciał sam zrozumieć, jak się z tym poczuje i było mu źle, a potem oboje żyliby długo i szczęśliwie, gdyby tak to dalej się potoczyło, wcale bym się nie zdziwiła. :) 

Jak zostało to wspomniane, księżniczka nie była mu obojętna i na pewno jakaś jego część ją kochała. :) Jego dalsze poczynania są nieznane i, choć na tym etapie zakończona jest opowieść, ja nadal uważam, że to nie wyjaśnia wszystkich motywów, które rządziły poczynaniami Ratka. :) On jeszcze może znowu pozmieniać losy i jej, i swoje. :)

Niejasne nakreślenie charakteru Ratka w moim odczuciu ma same plusy – tacy ludzie są niejaśni, zmienni, ciągle działający zaskakująco i nieprzewidywalnie. Jako czytelnicy mamy wówczas otwartą furtkę – ten bohater jeszcze nieraz może zmienić swoje zdanie. Na razie wykonał świetnie zaplanowaną zemstę. Czy to koniec jego działań względem rodu księżniczki? Tego tak naprawdę nie wie nikt, bo to postać niejasna, impulsywna i mająca wiele twarzy. :) 

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

bruce, jest to analiza tak szczegółowa, że nie jestem całkiem przekonany, że ta historyjka i ten bohater na taką zasługiwali :) Bardzo dziękuję.

 

Jak to mawiano o dziełach z epoki romantyzmu – jest tu bohater zindywidualizowany

Po szybkim googlu wydaje mi się, że możesz mieć rację, ale nie jestem bardzo zaznajomiony z tego typu pojęciami.

 

Jego dalsze poczynania są nieznane i, choć na tym etapie zakończona jest opowieść, ja nadal uważam, że to nie wyjaśnia wszystkich motywów, które rządziły poczynaniami Ratka. :) On jeszcze może znowu pozmieniać losy i jej, i swoje. :)

Może właśnie lepszą decyzją byłoby pociągnąć tej opowieści jeszcze nie kończyć i zostawić w innym punkcie. Ale też znaków już było dużo.

 

Pozdrawiam również

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Serwus, 

Fajne opowiadanie, czuć atmosferą i napięcie. 

Klikam i pozdrawiam.

rr

Dziękuję, ponownie pozdrawiam, trzymam kciuki za Piórko. :) 

Pecunia non olet

Nie zgodziłabym się z Twoim zdaniem z przedmowy, albowiem nie zauważyłam, aby to była historia rozrywkowa. Dostrzegłam za to sporo krwi, tej lejącej się z zabitych i tej, którą pije wampir. Głębszego sensu może i nie ma, ale ten który jest wystarczy by uznać opowiadanie za w miarę zajmujące, budzące zainteresowanie losami bohaterów, a w finale swoisty szok spowodowany nieoczekiwanym zakończeniem sprawy.

Dobrze się czytało i myślę, że mogę odwiedzić klikarnię. :)

 

za­sło­ni­ła nos, by choć tro­chę osło­nić się od wszech­obec­ne­go fe­to­ru… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …zakryła nos, by choć tro­chę osło­nić/ odciąć się od wszech­obec­ne­go fe­to­ru… Lub: …za­sło­ni­ła nos, by choć tro­chę mniej czuć wszechobecny fetor

 

Port z ob­skur­ne­go nagle stał się prze­ra­ża­ją­cym. → Port z ob­skur­ne­go nagle stał się prze­ra­ża­ją­cy.

 

widok stru­mie­nia juchy try­ska­ją­ce­go z prze­kłu­te­go pod­gar­dla… → Tryskała jucha, więc chyba: …na widok stru­mie­nia juchy try­ska­ją­ce­j z prze­kłu­te­go pod­gar­dla

 

im­po­nu­ją­ca czu­pry­na, w od­róż­nie­niu od chłop­skiej, nie wy­ra­sta je­dy­nie ze skal­pu, ale też z karku i skóry do­oko­ła uszu. → Obawiam się, że ze skalpu nic nie wyrasta (poza tym, czym skalp już był porośnięty) bo to nie jest miejsce na głowie, a skóra z włosami zdarta z czaszki pokonanego wroga.

 

za każ­dym razem czuł, jak słab­nie mu ramię Po ostat­nim ude­rze­niu po­czuł za ple­ca­mi… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Rzu­ca­li się w oczy o wiele bar­dziej, niż by tego chcie­li. → Rzu­ca­li się w oczy o wiele bar­dziej, niżby tego chcie­li.

 

– Tukej! – usły­sze­li nad sobą prze­raź­li­wy wrzask. → – Tukej! – Usły­sze­li nad sobą prze­raź­li­wy wrzask.

 

Oczy­wi­ście, że… – Uci­szy­ła go ge­stem dłoni. → Zbędne dookreślenie. Gesty wykonuje się dłonią/ ręką.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka