
Podszedł do brzegu legowiska. Ściana zabezpieczająca, gdy oparł się o nią, wygięła się nieco na zewnątrz. Gdy uderzył lekko otwartą dłonią, zafalowała. Przechodząca w pobliżu rodzina z klanu Odwiecznych, nie zareagowała. Mały, mniej więcej sześcioletni pędrak łypnął jedynie trzecim okiem i wyszczerzył w pogardzie zęby. Dioda czujnika zamrugała ostrzegawczo.
Wrócił do domu. Leżąca przy ganku kosiarka przypomniała mu, że najwyższa pora skosić trawnik. Nie miał na to ochoty. Ogólnie to nie miał ochoty na nic. Opiekunka na razie tolerowała jego lenistwo, ale wiedział, że jak wróci z urlopu główny nadzorca, będzie musiał wszystko nadgonić i znów ściśle trzymać się harmonogramu. Humory, tak nazywała jego stan. Miała do niego słabość, bo urodził się podczas jej dyżuru, a on umiał i lubił to wykorzystywać. Nauczył się jednak, gdzie leży granica . Kiedyś, gdy pierwszy raz podsunęli mu alkohol, pozwolił sobie na zbyt wiele. Złamana ręka, rozcięty łuk brwiowy i mnóstwo siniaków tu i tam dość dobitnie uświadomiły mu , gdzie jest jego miejsce. Dla niej skończyło się to naganą, zawieszeniem na trzy tercjony i nieomal utratą pracy. Gdy wróciła, żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Był czas, że alkohol podsuwali mu dość systematycznie. Mieli nadzieję, że pod jego wpływem będzie robił jakieś głupoty ku uciesze zwiedzających i w sumie mieli rację. Z początku wyzywał i przedrzeźniał przechodzących, rozbierał się do naga , załatwiał na trawnik, raz nawet wysmarował się kałem i skakał jak małpa. Robili mu zdjęcia, śmiali się, aż w końcu i to im się znudziło. On zaczął popadać w depresyjne stany. Siedział bez ruchu z butelką w ręku ,patrząc się tępo przed siebie lub pijany przesypiał cały dzień. Dostał ostrzeżenie, pierwsze , drugie , potem szybko, przy pomocy leków i elektrowstrząsów, przywrócono go do rzeczywistości.
Tamtego dnia obudził się na długo przed dzwonkiem brzęczyka. Świtało. Ostre letnie słońce obdarzyło widnokrąg jasnym blaskiem, sprawiając, że rachityczne drzewa za domem rzuciły się długim cieniem, poprzez szklaną ścianę, wprost na jego łóżko i dalej ,na salon i ganek. Było gorąco. Wczoraj technicy coś majstrowali w instalacji i taki był skutek: termostat się rozregulował. Spocony zrzucił kołdrę, przywołał myślami panel sterowania i kazał mu zaciemnić ściany od wschodu ,i część dachu. Jeśli miało to pomóc, to co najwyżej symbolicznie. Cała kopuła legowiska była przecież jedynie olbrzymim holograficznym wyświetlaczem. Udawane słońce, księżyc, udawane pory roku, deszcz, śnieg i wiatr. Zadziałało jak placebo, poczuł ulgę. Opiekunka tłumaczyła mu kiedyś, że pomimo tego, iż urodził się i całe życie spędził w niewoli , jego odruchy i zachowania, nie dość że są uwarunkowane genetycznie, dodatkowo wzmacniane są jeszcze farmakologicznie, środkami podawanymi w pokarmie. Miał postępować w sposób jak najbardziej zbliżony do tego, jak postępowałby w naturalnym środowisku, nawet jeśli mogłoby się to wydawać głupie i niezrozumiałe . Nie kwestionował tych zależności. Gdy świeciło słońce, chował się w cieniu, gdy ziemia drżała fałszywymi wstrząsami, chował się pod łózko.
Siedząc w ubikacji, nie myślał o niczym. Popijał kawę i zaglądał przez nie zaciemnione ściany na zewnątrz. Niewiele mógł dostrzec. Legowiska znajdowały się w takich odległościach od siebie, że oprócz świateł, kolorów i półkolistych kopuł nie dało się zobaczyć nic więcej. Otwierano za około dwie godziny. Pierwsi opiekunowie i pracownicy przyjdą za około godzinę. Miał trochę czasu dla siebie. Wyszedł przed dom, usiadł na schodach i paląc papierosa ,kończył kawę. W powietrzu, wzbudzone przez oczyszczacze powietrza, krążyły drobinki kurzu pomieszane z pyłkami roślin. Wirowały, odbijając światło niczym mikroskopijne cekiny. Cekiny? Skąd do cholery znał takie słowo.
Ostrzeżenie rozległo się tak jak zawsze: głos z nieba, spokojny , brzmiący trochę mechanicznie, który nakazał mu wrócić do środka. Wiedział, że jeśli nie posłucha, powietrze zostanie tak rozrzedzone, że po prostu straci przytomność, a oni wniosą go do budynku i zostawią na sofie. Dlatego posłusznie wykonał polecenie.. Ściany stężały, ograniczając mu widok. Wszystko to mogło oznaczać tylko jedno – będą dezaktywować kopułę. Zwykle wszystkie dostawy i odwiedziny odbywały się przez śluzę, więc była to dość niecodzienna sytuacja. Ogarnęły go jednocześnie podekscytowanie i niepokój. Czerwona lampka ostrzegawcza nad drzwiami migała i migała, zdawało się całą wieczność. Ciekawość już dawno przeważyła nad strachem, a zatem, gdy z tylko kolor zmienił się na zielony , wybiegł na zewnątrz.
To co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Minęła już godzina otwarcia i dookoła pełno było gapiów, tłoczyli się za osłoną ściśnięci, jeden przy drugim, najwyraźniej zapominając o dystansie i różnicach klasowych. Odwieczni, Poniżani, Kultyści i Mechawizjonerzy, wszyscy razem. Wydawali z siebie tradycyjne odgłosy zdziwienia i podekscytowania, przy okazji warcząc i przepychając się do przodu. Nawet Odwieczni, którzy znani byli raczej ze swojej powściągliwości i stoicyzmu, szturchali i szarpali się na równi z innymi. Bariera ochronna drżała z jednostajnym pomrukiem zwiększonego napięcia, a on, obojętny na tumult i zgiełk panujące wokół, zbliżył się powolnym krokiem do obiektu, który tkwił na wpół zakopany w pięknie już ostrzyżonym trawniku. Cylindryczny, długi na około trzy metry stalowy kokon, błyszczący, chociaż naznaczony smugami niegościnnej atmosfery ,sterczał w rozoranej ziemi, sprawiając wrażenie, jakby przed momentem spadł z nieba. Wiedział, że to inscenizacja, sądząc po ilości widzów, dawno już ogłoszona, ale i tak spojrzał w nieprawdziwe niebo, szukając tam jakichś śladów lub znaków. Głupota.
Wziernik znajdował się z tej strony i na takiej wysokości, żeby bez problemu mógł zajrzeć do środka . Okrągła szybka była poczerniała i przydymiona, ale wyraźnie dostrzegał wnętrze. Zadrżał, na łożu utworzonym z amortyzujących poduch leżała jakaś osoba, człowiek, ktoś z jego gatunku, podobny, ale jakby inny, kobieta. Oczywiście widział kobiety na zdjęciach w czasopismach, ubrane i rozebrane, i tam już przestały robić na nim wrażenie, ale widok prawdziwej, śpiącej na wyciągnięcie ręki, obudził w nim jakąś zapomnianą tęsknotę. Ze ściśniętym żołądkiem, nerwowo sapiąc, zaczął kołysać pseudo kosmicznym podarunkiem na wszystkie strony, próbując rozbujać i wyrwać go z zapadniętego gruntu. Tak jak się spodziewał , nie było to trudne, zresztą nie miało być. Kapsuła legła u jego stóp i co zaskakujące, prawie natychmiast otworzyła się automatycznie. Kobieta – może w jego wieku , może ciut starsza – spokojnie oddychała przez nos, lekko rozchylając usta. Fryzurę miała krótką, trochę męską. Nawiasem mówiąc nie sprawiała wrażenia delikatnej, spod luźnawej, absurdalnej sukienki w kwiaty, w którą ją ubrali, prężyły się godne pozazdroszczenia muskuły, a materiał na wysokości piersi, bez odpowiedniego wypełnienia, marszczył się i zwisał. Być może nie była tak powabna i zgrabna, jak modelki i aktorki z łam gazet, ale jemu wydała się piękna.
Starał się ją obudzić, lekko potrząsając. Nie reagowała. Ciepła, delikatna skóra, dotyk, zapach wprawiały go w oszołomienie. Czuł pulsowanie swojej krwi, a łomot serca wydawał się głośniejszy, niż hałas wokół. Zaraz, hałasu przecież nie było. Gdy wziął ją na ręce, by zanieść do domu ,setki oczu w milczeniu odprowadzało go wzrokiem. Setki tu i być może tysiące w gniazdach obserwowało to niecodzienne zdarzenie. Od trzydziestu dwóch lat , gdy przy porodzie zmarła jego matka, nie widziano tu samicy człowieka. Podróż na Ziemię po następny okaz była zbyt daleka, później, gdy dzięki nowej technologii skróciła się prawie dziesięciokrotnie, za sprawą ustaleń konwencji xsartańskiej zakazano sprowadzania inteligentnych form życia z innych planet. Najdotkliwiej odczuł to jego ojciec. Żył jeszcze niecały rok. Urodzony na Ziemi, tu w zamknięciu bez towarzystwa drugiego człowieka gasł w oczach. Syn nie był dla niego pocieszeniem. Dodatkowe obowiązki , płacz i nieprzespane noce wykańczały go. Któregoś ranka znaleziono go wiszącego na grubym konarze dębu rosnącego kiedyś za domem, w rozciągniętych gaciach i jedną zmarszczoną skarpetą na prawej stopie. Setki czujników, kamer i mikrofonów nic nie pomogły, żałosne.
– Hej – szepnął. Nic.
– Hej – powtórzył głośniej, ale zabrzmiało to nienaturalnie, piskliwie.
Wyciągnął z szafy koc, który po ostatnim pikniku przeleżał całą noc na zewnątrz i pachniał jeszcze świeżo skoszoną trawą, i przykrył ją, bo wydawało mu się, że jest jej zimno. Zrobił to też dlatego, żeby nie gapić się na jej odkryte albo raczej ledwo zakryte ciało. Uważał to za niestosowne, a nie mógł się powstrzymać. Kamery, nie większe od ziarnka grochu, krążyły bezszelestnie nad nimi w pozornie chaotycznym tańcu, domyślał się jednak, że sterowane wprawnymi poleceniami myślowymi operatorów, dokładnie przekazują obraz z różnych perspektyw, tworząc holograficzną całość. Teoretycznie, by stopniować dramaturgię i utrzymać uwagę widzów, przybyszka powinna się teraz obudzić, westchnąć, rozejrzeć się i po otrząśnięciu się z pierwszego szoku , rzucić mu się w ramiona szczęśliwa, że udało jej się ujść z życiem z kosmicznej katastrofy. Lecz ona spała i najwidoczniej nie zaznajomiona ze scenariuszem, zaczęła nawet cicho pochrapywać. Tymczasem wśród publiczności rozprzestrzeniał się już nabrzmiewający zgiełk zniecierpliwienia. Wtedy pojawił się panel sterowania. Ledwie widoczny w swym adaptującym kamuflażu zawisł nad śpiącą, wysunął jedno ze swych pajęczych odnóży, to wyposażone w igłę i krótkim ukłuciem wpuścił pod skórę środek wybudzający. Reakcja była natychmiastowa, kobieta zerwała się, jakby ją prąd raził, napięta, czujna , w ułamku sekundy ogarnęła wzrokiem otoczenie i nie widząc realnego zagrożenia (panel czmychnął wysoko w róg pokoju) rozluźniła się i przyjrzała , najpierw swojemu ubraniu, co wyraźnie wprawiło ją w lekkie zakłopotanie, a następnie mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko, co z kolei jego wprawiło w jeszcze większe zakłopotanie. Próbowała się uśmiechnąć, ale wypadło to mizernie, tak, jakby mięśnie twarzy trwały jeszcze w półśnie.
– Jak masz na imię? – głos miała niski z nutą władczości, nie drażniący.
Onieśmielony wymówił imię, którym zwracano się do niego na co dzień, gardłowo, w tutejszym języku. Zmarszczyła brwi, a po chwili, gdy dotarło do niej znaczenie słowa, uśmiechnęła się jeszcze raz, tym razem jednak zupełnie szczerze.
– Inteligentne gówno? Naprawdę piękne imię, ale chodziło mi o ziemskie. Masz takie?
Zaczerwienił się, znała język , którego on nie umiał, mimo że mieszkał tu całe życie. Nie miał pojęcia, że go tak nazywają i dopiero teraz zrozumiał, że jedynie opiekunka używała jego prawdziwego imienia.
– Peter. Peter Steele.
– Nie wyglądasz. Ok, rodzice też mieli poczucie humoru. Słuchaj – nachyliła się do niego konspiracyjnie. Ściszyła głos do szeptu – Musimy coś obgadać, ale nie teraz. Za dużo szpiegów.
Mrugnęła porozumiewawczo, a gdy jedna z kamer zbliżyła się by wyłapać słowa,cofnęła głowę. Rozsiadła się wygodnie, zarzucając ramiona na oparcie sofy i rozszerzając po męsku nogi, przez co nieświadomie odsłoniła wnętrze ud. Nim zdążył zabrać wzrok, podniosła się gwałtownie i ściągnęła sukienkę do dołu.
– Cholerna kiecka. Skąd oni ją wzięli.
Pokazał palcem jedno ze zdjęć stojących na komodzie.
– Należała chyba do mojej matki.
Podeszła i pochyliła się, by obejrzeć fotografię.
– Zdrowa kobitka. I ładna. Ty jesteś raczej drobny, chyba po ojcu. Nie masz jakichś innych ciuchów przypadkiem?
– Tylko swoje. Nic kobiecego.
– No trudno, też jestem drobna, może coś wybiorę. W szafie w sypialni?
Skinął głową. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Gdy szła boso po puszystym dywanie, nawet tym chłopięcym krokiem i w za dużej sukience, było w tym tyle powabu i zarazem sprężystości, że miał ochotę wstać i ruszyć za nią, byle nie stracić jej z oczu.
Kathleen – dobiegło go z korytarza – mam na imię Kathleen, dla znajomych Kathy a dla najbliższych Kath.
To ostatnie słowo ledwie usłyszał. Pomimo przezroczystych ścian drewniana trzydrzwiowa szafa zasłoniła mu widok. Usłyszał skrzypnięcie, potem szuranie prowadnic szuflady.
– Hej mały świntuszku – ten frywolny ton jakoś nie pasował do sytuacji – przecież tu jest damska bielizna, bluzki ,sukienki , nawet szpilki.
No tak zadbali o wszystko.
– Większość i tak za duża, – ciągnęła – ale może coś się nada.
– Później, jak będziesz chciała, przygotują coś dla ciebie specjalmie, na wymiar.
Zaśmiała się.
– Mam nadzieję, że nie zdążą.
Sens tego zdania rozpłynął się w powietrzu. Gdy wróciła, miała na sobie jeden z jego ulubionych podkoszulków, ten z nadgryzionym jabłkiem, przyduże sprane dżinsy po matce z podwiniętymi nogawkami i mocno ściśnięte w talii żółtym paskiem oraz wełniane skarpety, raczej za ciepłe na tę porę roku.
– Chłodno tu u ciebie. Masz coś do jedzenia?
Jemu było gorąco. Zanim odpowiedział, podążyła do kuchni i zaczęła stukać szafkami , i drzwiami lodówki. Ruszył za nią.
– Zrobię ci coś – zaproponował.
Wszystko to było tak absurdalnie abstrakcyjne, cała ta sytuacja, jakby oglądał ją z boku niczym jeden ze zgromadzonych widzów. Kathleen wydawała się odgrywać rolę, w którą wbiła się, jak nóż w masło, gładko i bez skrępowania, jak gdyby to , że znalazła się na innej planecie z obcym mężczyzną, w cholernej klatce cholernego zoo było najnormalniejszą rzeczą we wszechświecie. Nie zadawała pytań, nie była przestraszona, zmartwiona, nic, ot poranne śniadanie dobrych znajomych zaprawione humorem i flirtem.
– Może jednak ja coś przygotuję – stwierdziła – jakieś naleśniki. Masz cukier, mąkę?
Pytanie było retoryczny, bo gdy znalazł się w kuchni, trzymała już pojemnik z mąką w ręku, sypnęła nim zamaszyście po blacie i nakreśliła coś palcem. Zbliżywszy się odczytał krótkie zdanie: „jestem tu po to żeby cię zabrać do domu”. Ledwo zdążył , a już przeciągnęła dłonią, zacierając napis. Nagle wszystkie kropki zaczęły się ze sobą łączyć.
– Nie jesteś rozbitkiem, nie jesteś tu przy…
Przycisnęła usta do jego ust, beznamiętnie, ale skutecznie. W takich momentach, gdy szeroki kąt widzenia zawęża się do najprostszych uczuć i potrzeb, cała reszta wydaje się nieważna. Peter nie chciał już pytać, nie chciał wiedzieć, chciał , nie on musiał zaspokoić wzbierający w nim głód. Pożądanie wyrwało się spod kontroli, nie mógł nad tym zapanować, przyciągnął ją mocno do siebie , próbując całować, ale nie tego się spodziewał. Szybkość i zwinność Kathleen były oszałamiające, pokój zawirował, poczuł chłód posadzki na twarzy, twardość jej kolana na karku i ciepło oddechu przy uchu.
– Uspokój się – mówiła cicho , ale stanowczo. – Naszpikowali cię jakimś gównem, zaraz ci przejdzie.
Szamotał się jeszcze chwilę, a potem stracił przytomność. Ostatnie co zarejestrowała jego zapadająca się świadomość, to krzyki i porykiwania dobiegające spoza osłony, pełne zadowolenia i akceptacji.
Pracuję jeszcze nad zakończeniem, więc C.D.N.
Czołem niktorze, skoro pracujesz nad zakończeniem, to nie lepiej wrzucić na betalistę? Jak się obawiasz, że nikt się nie zgłosi na becie, to mi możesz po wrzuceniu tam przesłać zaproszenie, zerknę ;)
Kosmiczne zoo? W zasadzie nic wstrząsająco nowego, ale temat daje dużo możliwości fabularnych.
Zobaczymy, co wniesie kontynuacja.