Zbigniew spojrzał na nocne niebo. Lubił trans. Skupił wzrok na czarnej przestrzeni pomiędzy gwiazdami i chłonął mrok. Jednocześnie miał poczucie, że uwodząca go całe życie ciemność, straszliwie go rozczarowała.
“Umysł podpowiada mi tylko jedno…” – Pomyślał Zbigniew – “Nie, nie będę tragizował. Muszę zacząć jakoś inaczej. Może powinienem się z kimś pożegnać? Rodzice nie żyją… Szkoda, że nie miałem rodzeństwa. Życzyłbym każdemu dorastać w towarzystwie mistrza przenikliwości. Ale cóż, byłem jedynakiem. A może był ktoś ważny? Nie. Chyba nie znam nikogo takiego. Wszyscy są siebie warci. To znaczy, nic nie warci.” – Zbigniew chwycił za pióro:
Droga Karolino, mieszkańcy wsi. To, że jestem kimś wyjątkowym nie muszę tłumaczyć. Byliście świadkami mojego trudnego życia. Osamotnienie, na które się zdecydowałem było jedyną możliwą drogą. Chciałem poświęcić swój umysł, żeby otworzyć nową drogę innym…
– Panie Zbigniewie, ktoś wali do drzwi – powiedziała Karolina. Stara Karolina jak ją nazywał.
Zbigniew schował pospiesznie pistolet do szuflady, a list przykrył grubą księgą.
– Przekleństwo nasiliło się w roku, w którym rodzice dali schronienie biednemu Michałowi Kwejko. – Ciągnął monolog Zbigniew. – Dlaczego nazwałem to przekleństwem? Przecież wtedy zrobiłem pierwszy krok w kierunku Stworzeń Mocy…
Wszedł do przedpokoju i pomaszerował w kierunku drzwi wejściowych. W srebrnych ramach na ścianie wisiał jego portret. Prezentował twarz wymalowaną grubą warstwą farby olejnej, otoczoną abażurem ciemnych włosów, które uciekały przed szalonymi oczami. Na głowie leżał lekko przechylony melonik, czarny, podobnie jak fragment górnej części garnituru.
Przy dębowych drzwiach stała Karolina. Zbigniew na nią nawet nie spojrzał, choć tak naprawdę nie była stara i było na co popatrzeć: Chociażby na kosmyk blond włosów, który kręcił się figlarnie przy uchu dość atrakcyjnej kobiety.
Walenie do drzwi rozległo się ponownie.
– No rzesz… Kobieto! Otwórz! Ciekawym komu się chce nawiedzać cudzy dworek o tak późnej porze.
Karolina ostrożnie uchyliła drzwi, wpuszczając chłodne, zbutwiałe powietrze. Na tle sadu w jesiennej odsłonie stał młodzieniec ubrany w wełnianą czapkę, skórzany kożuch i pikowane spodnie. Patrzył dumnie. Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka i wytarł buty. Odruchowo chciał je zdjąć, ale się powstrzymał.
– No niech pan wchodzi. Przerwał mi pan coś ważnego, więc jestem ciekaw co pana tu sprowadza. Jest pan młody. Ciężkie czasy mamy. Na szczęście wojna się skończyła. Służył pan?
– Nie o tym chciałem z panem mówić.
Młodzieniec zdjął nakrycie głowy, dzięki czemu uwolnił jasne kręcone loki i pozwolił im opaść na spadziste czoło.
– Zna mnie pan? Na pewno… Nie jestem byle kim.
– Tak – powiedział niecierpliwie młodzieniec. – A zna pan Michała Kwejko?
– Michała Kwejko? Coś mi świta. Uratowaliśmy go przed zamarznięciem. Przyszedł do tego domu w zimę stulecia.
– Uratowaliście? Podobno zmarł z wyziębienia.
Zbigniew zamilkł i przez chwilę przyglądał się gościowi
– Karolino, zrób nam herbaty! A pana proszę do salonu.
Usiedli naprzeciw siebie. Dzielił ich duży, podłużny, drewniany stół z bardzo grubym blatem. Łokieć gospodarza leżał na nim i podpierał prawy policzek oparty o zwiniętą dłoń.
– Niech pan opowiada, cały zamieniam się w słuch – powiedział młodzieniec.
– Tak więc byłem wtedy na pierwszym roku studiów. Wróciłem do rodzinnej wsi na święta. Michał już od kilku dni spał w naszej stodole. Moi ukochani rodzice nie daliby mu zamarznąć.
– To jak to się stało, że w święta Bożego Narodzenia znaleziono go martwego z wyziębienia w waszym sadzie?
– Zaraz. Po kolei. Wczesną wiosną tego samego roku znalazłem pisklę kruka. Zaniosłem ptaka do swojego pokoju w internacie. Karmiłem go tym co mi się udało wynieść ze stołówki studenckiej. Było to jeszcze przed wojną. Nie skąpili jedzenia… Kruk rósł i rozwijał się. W bibliotece uniwersyteckiej znalazłem ciekawe książki o ptakach. Opisywały najnowsze badania nad inteligencją kruka. Ponoć najinteligentniejsze z nich przewyższały sprytem niejednego chłopa… Przynajmniej tak pisali. A, że już wtedy odznaczałem się dużą przenikliwością…
– Niech pan przejdzie do rzeczy. Co się stało z Michałem?! – młodzieniec przerwał krzykiem.
– Spokojnie. – Zbigniew uśmiechną się, pokazując swoim opanowaniem wyższość nad młodzieńcem. – Przywiozłem kruka na wieś, gdy wróciłem na święta. Zostawiłem go w stodole razem z tym Kwejko. Przynosiłem krukowi chleb. Kromki znikały bardzo szybko. Donosiłem je kilka razy dziennie. Chleb był wtedy bardzo drogi podobnie jak teraz. Jednak wydawało się, że ptak ma żołądek dorosłego człowieka. Ciągle krakał i prosił o więcej. Nie było nawet śladów po okruszkach. W końcu rodzice kazali mi przestać karmić kruka. Uważali, że w stodole jest wystarczająco ziaren.
Karolina przyniosła herbatę. Zbigniew pociągnął łyk i zamyślił się. Przypomniał sobie treść ksiąg, które przywiózł z Niemiec na miesiąc przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej. Uwierzył wtedy, że kruki są w stanie zaprowadzić duszę do istot jeszcze inteligentniejszych.
– Panie Zbigniewie proszę kontynuować – powiedział młodzieniec i przyłożył obie dłonie do kubka.
– Następnego dnia w stodole kruka już nie było. Widziałem tylko stertę piór na słomie. Michał śmiał się nerwowo. Od razu się zorientowałem, że zamordował mi przyjaciela. Poskarżyłem się rodzicom i postanowiliśmy wygonić winowajcę.
– Był głodny! – krzyknął młodzieniec.
– Kto? – spytał zaskoczony Zbigniew.
– Michał Kwejko idioto!
Gospodarz zamyślił się. Czyżby coś ważnego umknęło jego przenikliwości? Czy mógłby się tak bardzo pomylić?
– Rozumiem. – odparł odruchowo Zbigniew.
– Nie! Nie rozumiesz! Ty tego nigdy nie zrozumiesz! – wydarł się przybysz.
Zbigniew milczał. Przed oczyma wyobraźni ukazywały mu się różne fragmenty z życia. Te sprzed dziesięciu lat i te z ostatniego roku. Miał wrażenie jakby jakaś postać cały czas mu towarzyszyła od chwili śmierci kruka. Nakłaniała, żeby ciągle wszystko zgłębiał. Był przekonany, że teraz stoi za nim i rzuca wielki cień na połowę salonu. Wreszcie spytał.
– Kim jesteś? Przyszedłeś mnie oskarżać?
– Nazywam się Józef Kłos. Jestem nieślubnym dzieckiem Michała Kwejko. Urodziłem się miesiąc przed śmiercią ojca.
Obaj zamilkli. Zbigniew zorientował się, że cień drga jakby by ktoś się śmiał. W pewnej chwili był przekonany, że słyszy chichot, ale zdecydował się skupić na wspomnieniu ojca przybysza.
– Dlaczego przyszedłeś właśnie dzisiaj? Skąd wiedziałeś, że chcę odebrać sobie życie? – spytał Józefa.
– Nie wiedziałem – powiedział młodzieniec panując nad emocjami – chciałem tylko wyjaśnić okoliczność śmierci ojca i poznać człowieka, który był tak ślepy na czyjeś nieszczęście.
W tej chwili jakby łuska spadła Zbigniewowi z oczu. Wreszcie zrozumiał Michała Kwejko. Przynajmniej na tyle na ile było to możliwe. Na dworze stado kruków wydarło się przeraźliwym krakaniem. W sąsiednim pokoju księga leżąca na niedokończonej korespondencji spadła z hukiem na podłogę. Zbigniew poczuł, że do jego umysłu wpada jakieś światło. Nie tylko grzało, ale jakby zmieniało strukturę mózgu. Odetchnął z ulgą. Krzyknął przez cały salon:
– Karolino! Podaj panu kilka kromek chleba. Przynieś też smalcu.