
Jego uroda była dowodem na to, że zgniła dusza żywi się pięknem.
Kiedy go poznałem, powietrze było suche i skwarne. Oddychanie drażniło gardło niczym przypalona skórka gorącego chleba. Mimo zachodu słońca tonącego w morzu jak żółtko we wrzątku wiedziałem, że noc nie przyniesie wytchnienia. Będzie kontynuacją nieprzerwanej gorączki.
Przy naszym pierwszym spotkaniu twarzą w twarz nawsadzał mi. Ale za to w jakim stylu! Nawymyślał mi tak kurtuazyjnie i z lekkością pióra poety, że poczułem się chwalony, a nie mieszany z błotem. To była wyższa sztuka kurwienia na bliźniego.
Zawiniłem tym, że omyłkowo podałem mu margaritę w kieliszku od martini. Wiem, że każdy profesjonalny barman uciąłby mi za ten występek jaja, a rany potarł limonką. Jednak ja byłem amatorem.
Stałem wtedy za ladą czternastą godzinę i nie czułem głodu, bo zamiast żołądka miałem skamielinę. Przygotowywałem napoje innym, a moimi ustami mógłbym skrobać tynk. Taki los – szewc chodzi bez butów, kucharz głodny, a barman spragniony.
Po zmierzchu ludzie zaczęli skrupulatnie opuszczać lokal. Będąc na rauszu, rwało ich do tańca. Nasze latynoamerykańskie brzmienia przypadały do gustu tylko staruszkom. Zresztą na parkiecie mieściły się jednocześnie trzy pary, które musiały nawzajem skrobać sobie pięty. Pozostali z nami starcy, pijacy i on.
Zamówił drinka spoza karty, którego nie potrafiłem zrobić. Z uśmiechem zaproponował mi, że będzie mnie instruował krok po kroku. Zgodziłem się, gotowy na katastrofę.
Pracowałem tam od trzech dni.
– Czym się zajmujesz? – zapytałem, walcząc z drzwiczkami od kostkarki.
– Co cię to interesuje? – odpowiedział podejrzliwie.
– Ciekawi mnie kim są ludzie, którzy w godzinę przepijają moją dniówkę. Jeżeli nie odziedziczyli fortuny po rodzicach, to muszą być bardzo fascynującymi osobami – wyjaśniłem, potrząsając szejkerem. Prawie wylałem jego zawartość na siebie.
Nikogo wokół nas nie było. Ostatni klienci schowali się w kątach sali. Niektórzy swoim chrapaniem zagłuszali muzykę.
– Też chcesz być bogaty? – zapytał.
Widziałem w jego oczach błysk wypolerowanej monety. Wpatrywał się we mnie i potarł opaleniznę na twarzy, którą chciałoby się pocałować.
– Nie potrzebuję tego – odpowiedziałem szczerze.
Zaśmiał się głośno, aż jeden z zawodowych gazowników prysnął z wódczanego snu. Po czym mój rozmówca spróbował tego, co mu wyczarowałem nieudolnie.
Ledwo napój musnął jego wargi, a natychmiast skrzywił się z odrazą. Wylał całość do zlewu za barem. Poprosił o piwo w butelce, podkreślił, że sam przeleje je do kufla.
– Nie powinieneś być na emeryturze? Albo opiekować się wnukami? Bo widać gołym okiem, że pracę kochasz w takim stopniu, że ci się ręce od amorów plączą – głos mężczyzny zabrzmiał, jakby naprawdę go to nurtowało. Ale wyłącznie odrobinę.
– Nie mam wnuków ani emerytury, za to mam raka z przerzutami – odparłem spokojnie i rzeczowo.
Do knajpy wszedł facet, który od wejścia sprawiał wrażenie rozdygotanego. Każdy zna ten typ – potargane włosy, hawajska koszula i przeciwsłoneczne okulary wielkości idealnej dla Statuy Wolności. Zwiewnie, niczym skoczek po linie, przywędrował do baru. Oparł się o ladę, trącił barkiem mężczyznę, który pił piwo. Z jego brody kilka kropel spadło mu na spodnie.
– Lej burbon z dużą ilością lodu, dziadek – wrzasnął nowoprzybyły.
Odwróciłem się do nich plecami, aby sięgnąć butelkę burbona. Nie mogłem znaleźć nigdzie napoczętej resztki. Szef by mnie zjechał za otwarcie nowej bez dokończenia starej.
W odbiciu lustra widziałem, jak mężczyzna pozbywa się resztki piany z butelki. Był cierpliwy, czekał, aż skapnie do ostatniej kropli. Chwycił mocno za szyjkę i walnął w żebra sąsiada, żeby mi nie nabałaganić rozbitym szkłem.
Facet padł na podłogę, walcząc o oddech. Tamten z opiekuńczością go podniósł, otrzepał z kurzu i tym razem przywalił jego głową o hoker. Kości twarzy zaśpiewały chórem. Zęby wyrwały się do ucieczki. Gdy jegomość w hawajskiej koszuli popadł w drzemkę, piękniś upozorował, że gość zasnął nosem w blacie.
Nikt tego nie widział albo nie chciał widzieć. Wyłącznie brodacz, który chrapał gorzej od stada świń w stodole, ocknął się i wyszedł, dziękując za wszystko.
– Właśnie tym się zajmuję zawodowo, odpowiadając na twoje pytanie – powiedział piękniś, po czym wypił spocony piwo duszkiem.
Dość miałem lat, żeby wiedzieć, że od tamtej pory należy trzymać gębę na kłódkę. Tylko że tamten miał inne zdanie.
– Zarabiasz na leczenie? Mogę ci pomóc. To nie jałmużna, a zapłata za trzymanie języka za zębami – dodał ostatnie zdanie, widząc moją ogłupiałą minę. – Czekałem tutaj właśnie na tego gamonia. Będę go musiał stąd zabrać ze sobą, a ty nie masz prawa tego pamiętać.
Przeczuwałem, że tę formułkę wypowiada dość często w swoim fachu.
– Jasne, ale niczego nie chcę. Lekarze, zamiast marnować czas na leczenie, radzili spełniać marzenia – odrzekłem, kładąc serwetkę pod krwawiący nos drzemiącego.
– Twoim marzeniem było dostawać napiwki? – zaśmiał się kwaśno.
Nie byłem mistrzem ciętej riposty. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Chciałem położyć się do łóżka. Zasnąć z nadzieją, że jutro wstanę i usłyszę pierdoloną mewę.
Może wziąłem się z Marsa, ale wściekały mnie śpiewy ptaków o poranku. Gdy byłem dzieckiem i spałem na poddaszu, jaskółki wiły gniazda na gzymsach domu. Mieszkałem na wsi, gdzie panowała plaga tych ptaszków. Latami zastępowały mi budzik. Po sześciu dekadach, gdy się budziłem i do moich uszu dolatywał ich słodki jazgot, odczuwałem pewien zdeformowany rodzaj szczęścia. Ale wciąż szczęścia.
– Pytałeś, czym się zajmuję – nie przestawał mówić piękniś. – Powiedzmy, że param się deratyzacją. Dbam o wymierzenie srogiej kary dla takich gagatków jak on. – Wskazał kciukiem na półtrupa przy nim. – Masz pojęcie, co właściciel tak pospolitej mordy mógł zrobić strasznego? – zapytał szeptem, nachyliwszy się w moim kierunku.
– Nie – odparłem odruchowo.
– Ten tutaj skrzywdził pewną dziewczynę. Szczegółów oszczędzę, ale tylko powiem, że przyprawiłby cię o więcej siwych włosów. Oszpecił ją, a jedyne, z czego żyła, to uroda. Bardzo się zawzięła i złożyła wszystko, co miała, w ofierze, żebym mógł jej oprawcę dopaść.
Bałem się. Patrzyłem na tego tajemniczego amanta z wybałuszonymi oczami, którego wcześniej posądzałem o bycie żygolakiem. Nie przyszłoby mi do głowy, że mógłby być on zdolny do wygrania bójki z kimkolwiek.
– Po co mi to mówisz? – zapytałem wprost.
Cmoknął ustami. Robił to wcześniej, ale dopiero wtedy zauważyłem, że od tego zaczynał każde nowe zdanie.
– Może chodziłeś do złych lekarzy. Jestem w stanie ci załatwić najlepszych. Nie będziesz musiał tutaj obsługiwać bogatych moczymord.
Jego słowa wlewały się we mnie jak grzany browar z miodem i goździkami w grudniowe, mroźne wieczory. Uderzały do głowy, poczułem dawno zapomniany posmak otuchy
– I robisz to z dobroci serca, czy z uznania za moje smaczne drinki? – zapytałem nieufnie, ale chciałem, żeby mnie przekonał.
Zacmokał, uśmiechnął się tym razem niczym przyjaciel. W tamtej chwili mógłbym przysiąc, że znam go całe życie. Myślałem, że zaraz zwymiotuję, ale to była raczej erupcja motyli w brzuchu. Zapomniałem, co to za doświadczenie.
– W swoim zawodzie – odpowiedział piękniś – muszę się mieć na baczności. Gdyby ktoś mi pomógł, wyręczył mnie, tamci mieliby fałszywy trop. Nie mogliby powiązać sprawy ze mną. Decyzja należy do ciebie, oczywiście. Pamiętaj natomiast, że kiedy stąd wyjdę, szansa minie bezpowrotnie – zakończył, zarzucając haczyk i czekał, aż połknę przynętę.
Ludzie kpią z ofiar sekt, stukają palcem w czoło i zastanawiają się, jakim trzeba być głupcem, żeby dać się wciągnąć w taki cyrk. Nie byłbym pierwszym, który rzuciłby kamieniem. Sam dworowałem z podobnych naiwniaków. Tamtej nocy ich zrozumiałem. Kiedy toniesz w szambie, a gapie, którzy stoją nad tobą z liną, krzyczą ci, że nie warto ci pomagać, chwycisz się nawet drutu kolczastego, jeżeli tylko znajdzie się ktoś chętny ci go podać. Lepsze to od płuc pełnych fekaliów.
Wyprosiłem ostatnich gości z baru, którzy pomylili go z darmowym hostelem. Z grubsza przemyłem podłogi mydlinami z wczoraj oraz posprzątałem bar. Mojemu nowemu koledze się nie śpieszyło. Grzecznie czekał na mnie. W międzyczasie wlał butelkę wódki w drania, którego pobił, aby smacznie spał dalej.
Zgasiłem światła. Zostawiłem notatkę dla jutrzejszej zmiany, czego brakuje z alkoholi. Faceta w hawajskiej koszuli wyprowadziliśmy z pięknisiem pod ramię. Przypominaliśmy trzy świnki, które ewakuują poległego w alkoholowym boju brata.
Na promenadzie były tłumy ludzi w ekstazie. Zapach gofrów i tłustego żarcia przypomniał mi o potrzebie jedzenia. Przeciskaliśmy się przez gromady panów i pań, pachnących piaskiem i solą morską. Księżyc na niebie był idealnie okrągły. Miałem wrażenie, że jego blask był nakierowany wprost na nas, niczym jupitery na aktorów na scenie. Mimo że osoby dookoła były pogrążone w uniwersach swoich mikrogalaktyk, w nich byliśmy tłem – niczym więcej niż pierwszą od końca, nic nieznaczącą planetą.
Gdy doszliśmy w okolice parkingów, piękniś zarządził postój. Poszedł po „sprzęt” do auta, a ja zostałem w roli opiekuna Hawajczyka.
Komary były spragnione mojej starej, zepsutej krwi. Byłem wyczerpany, nie wiedziałem, czy ja podtrzymuję Hawajczyka na nogach, czy on mnie. Wtedy wsłuchany w odgłos komarzych skrzydeł doszło do mnie, do czego to wszystko zmierza. Dostałem zwrotów głowy. Zapragnąłem uciec, lecz obawiałem się, że trafię na pięknisia. Odszedł od nas tak szybko, że nie zapamiętałem, w którą stronę się oddalił.
Nagle zjawiła się para policjantów. Pierwszy miał zmęczoną twarz stolarza, dmuchał w kubek gorącej kawy. Klął pod nosem, że zamawiał przecież mrożoną. Policjantka sprawiała wrażenie mniej wypompowanej z sił, za to wyglądała na znudzoną patrolem. To ona podeszła do nas i kazała nam stanąć w świetle lampy.
– Co się stało koledze, bójka? – zapytała chrypiącym głosem. Na przednich zębach miała żółty, papierosowy nalot.
Zanim ostatnia wprawiona przez nią w ruch cząstka powietrza do mnie doleciała, już widziałem siebie za kratami. Nawet w szkole nie potrafiłem ściągać. Z ust wydobył się żałosny bełkot – sam nie wiedziałem, co chciałem powiedzieć.
– Poprosimy panów o dokumenty tożsamości – powiedział policjant
Mechanicznie sięgnąłem do kieszeni spodni. Wtedy puściłem Hawajczyka, który z łoskotem runął na ziemię. Zaczął wymiotować z pasją noworodka opitego mlekiem. Gliniarz klęknął przy nim i podtrzymywał mu głowę, aby nie udławił się treścią żołądka. Moje serce niebezpiecznie zbliżyło się do migdałków. Ciemna plama, wylewająca się ze skraju lasu, zaczęła nabierać barw i głębi. Przeszedł mnie dreszcz, bo zamrugała do mnie para czerwonych oczu.
– Dokumenty – powtórzyła policjantka.
Nabrałem powietrza w płuca, ale nic nie odpowiedziałem.
– Czy pan też jest pod wpływem alkoholu lub innych substancji psychoaktywnych?
Pisk w uszach zniekształcał słowa policjantki, jakby było to powietrze uchodzące z balona. Twarz kobiety przybrała surowy wyraz. Położyła dłoń na paralizatorze.
– Paść na kolana i ręce za kark – poleciła, ocierając pot z czoła.
– Nie ma potrzeby – powiedział piękniś, którego wypluł mrok.
– Kim pan jest? – zapytał gliniarz, który się wyprostował.
Hawajczyk przestał wymiotować, był w stanie siedzieć w miarę prosto.
– Przyjaciel za dużo wypił, bo ma złamane serce, a drugi cierpi na zaburzenie mowy – wyjaśnił piękniś.
Prawie sam mu uwierzyłem.
– Odwiozę ich do hotelu. Jestem trzeźwy, mogą mnie państwo przetestować alkomatem.
Policjanci wymienili spojrzenia, wydawali się ogłupieni. Po kilku chwilach, w których myślałem, że nas rozstrzelają z braku lepszych pomysłów, piękniś klasnął w dłonie. Zapakowany od nas o dwieście metrów samochód stanął w ogniu. To nie mógł być przypadek.
Natychmiast gliniarze o nas zapomnieli. Pobiegli w stronę palącego się wraku.
– Ty za nogi, ja za ręce i biegiem – warknął mi do ucha piękniś.
Po pozbyciu się zbędnego balastu Hawajczyk wcale nie wydawał się lżejszy. Uciekliśmy z nim w zarośla. Zmęczony puściłem jego nogę, przez co zarył dupą o kopiec kreta. Dotarliśmy na dziką plażę. Szliśmy wzdłuż brzegu, a fale łaskotały moje obuwie. Woda była ciepła, przynosiła delikatne odprężenie moim stopom, zakonserwowanym w gumie i plastiku.
Daleko na horyzoncie rysował się kontur kutra rybackiego. Przypominał wspomnienie morza z czasów sprzed inwazji foliowych torebek, kiedy jeszcze na wędkę dało się złowić coś poza zużytą prezerwatywą. Sam byłem jak ta łajba. We wspomnieniach ludzi, w których życiorysach się przewinąłem, robiłem za rozmazany element tła – zapomniany detal nieistniejącego już świata.
Ktoś z łodzi puszczał fajerwerki. Byli za daleko by nas dostrzec.
Wpatrywałem się w umięśnione plecy pięknisia. Materiał czarnej koszuli przesiąkł jego potem i naprężał się, jakby miał zaraz pęknąć. Starałem się sobie wyobrazić, jaką mógłby mieć wtedy minę. Obstawiałem spokojną, pozbawioną skrajnych emocji twarz stoika. Albo uśmiech Mona Lisy, który nie pozwala przestać myśleć o własnej dwoistości.
Doszliśmy do starego molo. Kilka jego złamanych desek tkwiło w wodzie. Drewniane słupy porastała chropowata zieleń. Weszliśmy pod pomost, rzuciliśmy Hawajczykiem o piasek. Piękniś zakasał rękawy, rozciągał kark przez parę minut. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Spojrzałem przez szpary w deskach na niebo. Przypominało rozbitą twarz anioła.
– Jesteś bystry, domyśliłeś się, dlaczego tu jesteśmy? – odezwał się podczas przekręcania Hawajczyka na plecy.
– Tak – rzekłem.
– Markiz de Sade określał zbrodnie jako szczyt erotycznego podniecenia – powiedział mój towarzysz. Ewidentnie podekscytowany tamtym momentem.
– Kto? – zapytałem, oddychając z trudem.
– Stary znajomy – uciął, bez chęci wyjaśnienia.
Z kieszeni spodni piękniś wydobył mały, wypolerowany pistolet. Nie kojarzył mi się z profesjonalnym mordercą. Raczej z niepozorną kobietą, która potrafi sama zadbać o własne bezpieczeństwo. Broń była idealnych rozmiarów, by nosić ją w kopertówce.
Piękniś, widząc, że trzęsę się niczym galareta, podszedł do mnie i złapał za ramię. Powiedział, żebym oddychał nosem. Tonem mistrza przemawiającego do czeladnika mówił, że zabijanie jest trudne. Tylko na filmach wystarczy raz pociągnąć za spust. Raz kogoś wypchnąć z okna. Raz wbić nóż w serce. Nazwał to wszystko pięknym kłamstwem ekranu.
W rzeczywistości pozbawianie życia w żadnym stopniu nie jest łatwe. Człowiek jest jak grzyb na ścianie. Można wyburzyć dom i postawić nowy od podstaw, a grzyb powróci w to samo miejsce. Na tę samą ścianę. Gwałt na naturze jest niczym taniec na łyżwach. Można być przeszklonym nie gorzej od astronauty, ale wciąż nie podołać misji.
– Dasz radę? – zapytał z powagą.
– Dam.
Zanim podał mi broń, przykręcił do niej tłumik. Poinstruował, jak ją odbezpieczyć. Poczułem, że rękojeść czule pocałowała mnie w dłoń. Wymierzyłem i czekałem, aż głos sumienia się zedrze.
Wpierw trafiłem w okolice pępka Hawajczyka. Celowałem w płuca, ale zbytnio cały dygotałem. Z jego rany trysnął strumień krwi, a on zaczął pełzać z bólu.
Za drugim razem trafiłem w mostek. Otworzył szeroko oczy, widziałem, że jego białka nachodzą czerwienią. Zacisnął w ręku garść piachu. Wił się marnie, podobnie do ryby wyrzuconej na brzeg, próbującej wrócić do wody.
– Czujesz to, prawda? – odezwał się piękniś, który bacznie mi się przyglądał.
Przytaknąłem. Wzbierające ciepło, wymieszane z adrenaliną, szturmem zdobyło moje ciało. To było jak urządzić piknik w ogrodzie Edenu. Równać się z tym może wyłącznie długi, wyczerpujący seks z ukochaną osobą po rozłące, która trwała wieczność.
– Chcesz mocniej i więcej? – zaproponował.
– Chcę.
Wręczył mi nóż, potem przejechał kciukiem po gardle. Byłem psem w amoku, który goni za suczką w cieczce. Nie potrzebował robić nic więcej. Bezrefleksyjnie schwytałem Hawajczyka za włosy i poczęstowałem go ostrzem.
Złapał mnie za ramiona. Wierzgał, walcząc o istnienie. Nie odpuszczał, też pragnął o poranku w lustrze ujrzeć tępą niczym kartofel facjatę. Chciał uciec od rozwiązania tajemnicy, nad którą śledztwo jest pochodną sensu. Reszta to blok reklamowy Polsatu.
Dopiero kiedy poczułem wilgoć na palcach, heroina śmierci odebrała mi władzę w nogach.
Zdeptałem wszechświat. Przytuliłem lodowiec. Było mi dobrze.
Ległem odurzony na plecy. Naelektryzowany ładowałem planetę, aby mogła się kręcić dalej. Wydrążony, powoli odzyskiwałem czucie w kończynach. Wydawało mi się, że patrzę na siebie z góry. Pierwszy raz od dawna pomyślałem o sobie, że jestem piękny. Przystojny niczym obalona flaszka.
Mgła, która zdominowała mój umysł, nieco się rozrzedziła. Podniosłem wzrok na pięknisia. Przykucnął i przesypywał piasek z dłoni do dłoni. Kiedy zauważył, że skończyłem z Hawajczykiem, wstał i kopnął jego truchło. Po upewnieniu się, że nie żyje, potrząsnął mi rękę, jakbyśmy właśnie ubili dobry interes. Wtedy też zauważyłem, że w jego wyglądzie zaszły zmiany.
Wiatr, do tej pory nieobecny, zerwał się znienacka. Woda w morzu pulsowała wściekle, jakby wpadła do niej gigantyczna suszarka do włosów. Tłuste od atramentu chmury prześcigały się na nieboskłonie. Lada moment miał rozpocząć się sztorm.
Z czoła pięknisia wyrosły dwa rogi – zakręcone i szorstkie. Bawełniana koszula pękła na nim w szwach, gdy spod niej rozpostarły się skrzydła. Były całe w czarnych, nawoskowanych piórach. Od klamry paska w dół, zamiast ludzkich nóg, miał kozie – porośnięte czarnym futrem. Jego kopyta oderwały się od nasączonego posoką piachu. Wzniósł się w powietrze, przebił się przez molo i zniknął.
Krótko potem zemdlałem, przerażony tym, co zobaczyłem.
Obudził mnie skowyt pacjenta z sąsiedniego łóżka. Cholernie bolała mnie głowa, a przez jego wrzaski cierpiałem podwójnie. Chory dowiedział się, kim jestem i co zrobiłem. Awanturował się z pielęgniarką, twierdząc, że to skandal, iż położono obok niego kryminalistę. Żądał przeniesienia do innej sali z miną rozjuszonego borsuka. Biedna kobieta nie była w stanie go przekrzyczeć ani wyjaśnić, że w szpitalu nie mają więcej wolnych łóżek.
Pacjent był w średnim wieku. Spod lekko uniesionych powiek dostrzegłem, że zaczął siwieć. Myślę, że to głównie powodowało w nim wzmożoną frustrację. Sytuacja, w której znalazł się w jednym pomieszczeniu z mordercą, była jedynie pretekstem, aby móc kogoś obrzucić łajnem. Miałem podobnie, kiedy na mojej skroni pojawiły się pierwsze siwe włosy. Facet robi się wtedy drażliwą księżniczką na ziarnku grochu.
Ja pozorowałem, że dalej śpię, karmiony przez kroplówkę.
Wiedziałem, co mnie czeka. Musiałem dobrze odpocząć.
Pierwszy raz w życiu stałem się sławny. Rozpisywały się o mnie gazety, a w areszcie doszły mnie słuchy, że okazałem się inspiracją dla popularnego pisarza kryminałów. Dwóch dzieciaków z pokolenia niepiśmiennych napisało do mnie list. Poczułem się cudotwórcą. W liście – dodam, że bardzo uprzejmym – poprosili o udzielenie wywiadu do podcastu true crime, którego są gospodarzami. Zgodziłem się, ale media narobiły rabanu i nie udzielono nam zezwolenia na rozmowę.
Podczas rozprawy sądowej przyznałem się do winy, co zresztą doradzał wyznaczony z urzędu adwokat. Był to dżentelmen ze szpakowatymi włosami i twarzą mędrca. Wysławiał się gładko i polszczyzną na wyginięciu.
W czasie naszych widzeń zawsze pytał mnie o samopoczucie, czy sobie radzę za kratami. Czasami przynosił dla mnie czasopisma do poczytania. Kupował smakołyki, gdy przychodził omówić trudną kwestię. Dzień przed rozprawą powiedział wprost:
– Nawet gdyby udało ci się włożyć własnego chuja do dupy, sprawa jest z góry przegrana. Bądź szczery – rzekł i poczęstował mnie ciasteczkiem pieguskiem.
Potem tęskniłem za nim.
Skazano mnie na dożywocie, ale z uwagi na hodowlę raków w ciele, pierwsze lata odsiadki spędziłem na oddziale onkologicznym. To było niczym wyjazd na zagraniczne wakacje. Nigdy na takich nie byłem. Pościel zawsze była czysta i pachnąca. Posiłki o trzech porach dnia podawano mi do łóżka. Nie wypada narzekać na ich jakość. Życzliwość pielęgniarek wszystko wynagradzała.
Cała sala należała wyłącznie do mnie. Oglądałem telewizję i gawędziłem ze stróżem, trzymającym na mnie oko. Przeżyłem szok kulturowy. Lekarze wcale nie wmawiali mi, że lepiej chwytać chwilę przed śmiercią.
Przyjmowałem intensywną chemioterapię. Straciłem resztki włosów, schudłem o połowę. Moje nogi przypominały solone paluszki. Wizyta w łazience stała się wyzwaniem na miarę martwego ciągu.
Wymiotowałem niczym kot na dywan. W nocy, kiedy nie mogłem zasnąć, nachodziły mnie głupie myśli, że lepiej byłoby umrzeć. Gdybym nawet wyzdrowiał, spędziłbym każdy dzień życia w niewoli.
Przenigdy nie jest lepiej umrzeć.
Nie wspomniałem nikomu o pięknisiu. Nie byłem w ciemię bity. Ostatnią prostą wolałem już spędzić z mendami niż z wariatami.
Po dwóch latach będąc zdrów, trafiłem do mamra o złagodzonym rygorze z racji na wiek. Ciężko było przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Najprędzej odczułem brak kobiet. Siostry w szpitalu okazały się najcudowniejszymi istotami spotkanymi w życiu. Oczywiście, pościel była mniej pachnąca. W celi w porównaniu do szpitalnej sali było tłoczniej. Nie zmieniła się za to jakość obiadów.
W więzieniu poznałem prawdziwego przyjaciela. Był tak naprawdę pierwszym moim przyjacielem w życiu. Obaj ze Zbyszkiem nie mogliśmy spać po północy. Mój zegar biologiczny nie wrócił do normy po leczeniu. Zbyszka dręczyły wyrzuty sumienia, że córka musiała odwiedzać tatę w pierdlu. Siedział za niewinność, a dokładnie zdefraudował publiczne pieniądze, będąc urzędnikiem. Dla wielu się zdarzyło, a nie byli zapuszkowani.
Miał pecha.
Szepcząc, graliśmy w państwa miasta, co stało się naszą tradycją. Po miesiącu, nawet grając z wykluczeniem wczorajszych odpowiedzi, gra nam się znudziła.
Zbyszkowi córka sprezentowała karty. Rżnęliśmy w nie okrągłymi godzinami. Rozmawialiśmy przy tym o polityce. Nałogowo oboje czytaliśmy dzienniki i oglądaliśmy wiadomości w telewizji. Jeden z nas wcielał się w ostrego krytyka, drugi w zwolennika konkretnej formacji. Parę razy zbytnio oddaliśmy się rolom i mieliśmy ciche dni po szarpaninie.
Jemu jedynemu opowiedziałem o pięknisiu. Nasz współosadzony wyszedł wtedy na przepustkę. Za oknem padał deszcz, jak tamtego dnia, kiedy zabiłem Hawajczyka. Piliśmy herbatę, zaparzoną za pomocą buzały.
Mówiłem, a Zbyszek słuchał pogrążony w opowieści, jakbym był radiowym słuchowiskiem. Po moich ostatnich słowach nie przewrócił oczami ani nie nazwał mnie świrem. Po prostu milczał. Napił się gorzkiego czaju, po czym przemówił:
– Wierzę ci.
Okno naszej celi wychodziło na mur, za którym był zakątek leśny. Zbyszek miał w zwyczaju wstawać przede mną i wietrzyć celę. Znów każdego ranka budził mnie zachwycający śpiew jaskółek.
Witaj. :)
Gratuluję tutejszego debiutu i to już w dniu rejestracji. :) Zachęcam do zapoznania się z Poradnikami (dział: Publicystyka), w tym: dla Nowicjuszy (autorstwa Drakainy), o poprawnym zapisie dialogów i myśli oraz językowych. :)
Ze spraw technicznych mam następujące wątpliwości i sugestie (zawsze – tylko do przemyślenia):
– Lej burbon z dużą ilością lodu, dziadek – wrzasnął nowoprzybyły. – skoro wrzasnął, nie powinien być wykrzyknik?
Patrzyłem na tego tajemniczego amanta z wybałuszonymi oczami, którego wcześniej posądzałem o bycie żygolakiem. Nie przyszłoby mi do głowy, że mógłby być on zdolny do wygrania bójki z kimkolwiek. – zbędny zaimek?
Uderzały do głowy, poczułem dawno zapomniany posmak otuchy – brak kropki na końcu zdania lub brak jego części?
Kiedy toniesz w szambie, a gapie, którzy stoją nad tobą z liną, krzyczą ci, że nie warto ci pomagać, chwycisz się nawet drutu kolczastego, jeżeli tylko znajdzie się ktoś chętny ci go podać. – powtórzenia?
Wtedy wsłuchany w odgłos komarzych skrzydeł doszło do mnie, do czego to wszystko zmierza. – błędna składnia zdania?
Dostałem zwrotów głowy. – literówka – brak „a”?
Szliśmy wzdłuż brzegu, a fale łaskotały moje obuwie. Woda była ciepła, przynosiła delikatne odprężenie moim stopom, zakonserwowanym w gumie i plastiku. – powtórzenie?
Byli za daleko (przecinek?) by nas dostrzec.
Można być przeszklonym nie gorzej od astronauty, ale wciąż nie podołać misji. – kolejna literówka, zmieniająca kompletnie sens zdania?
Obudził mnie skowyt pacjenta z sąsiedniego łóżka. Cholernie bolała mnie głowa, a przez jego wrzaski cierpiałem podwójnie. – powtórzenie – celowe?
Dwóch dzieciaków z pokolenia niepiśmiennych napisało do mnie list. – zgrzyta mi to, ale może niepotrzebnie (?)
W czasie naszych widzeń zawsze pytał mnie o samopoczucie, czy sobie radzę za kratami. Czasami przynosił dla mnie czasopisma do poczytania. – powtórzenie – celowe?
– Nawet (przecinek?) gdyby udało ci się włożyć własnego chuja do dupy, sprawa jest z góry przegrana.
To było niczym wyjazd na zagraniczne wakacje. Nigdy na takich nie byłem. Pościel zawsze była czysta i pachnąca. – powtórzenia?
Nałogowo oboje czytaliśmy dzienniki i oglądaliśmy wiadomości w telewizji. – logiczny – skoro on i Zbyszek, to czemu „oboje”?
Znakomity język, nadzwyczaj swobodnie prowadzisz fabułę, zainteresowując nią coraz bardziej czytelnika. :) Cięty dowcip, świetne porównania. :) Opis odczuć bohatera w momencie zabijania bezbronnego człowieka – makabryczny.
Zakończenie nieco przyspieszone, dość zaskakująco. Nie do końca zrozumiałam, jak został wyleczony bohater – to dzięki pomocy „pięknisia/diabła”?
Opowiadanie ogólnie na duży plus, klikam zatem do Biblioteki. :)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. ;)
Pecunia non olet