Wrzask.
Wysoki, niemal nieludzki, zdławiony w pół słowa mokrym bulgotem. Tristan nie był pewien, czy krzyk należał do niego, czy do człowieka, którego twarz przed chwilą utopił w błocie. Nie miało to już jednak najmniejszego znaczenia.
Otaczał go absolutny zgiełk. Stal dzwoniła o stal, by po chwili z głuchym mlaskiem zapaść się w ciało. Krzyki furii mieszały się z agonalnym jękiem, błagalne lamenty z bezsilnymi modlitwami. Ktoś wzywał matkę, by w jego ostatnich chwilach otoczyła go opieką, której nie mógł mu dać żaden bóg. Wszystkie te głosy zlewały się w jeden, wielogłosowy skowyt cierpiącej bestii, w którą od świtu zmieniło się to pole.
Wszędzie kleiło się błoto. W ustach, pod powiekami, w szparach pancerza. Smakowało rdzą i fekaliami. Każdy krok stanowił osobną walkę, jakby wyrywał nogę z zastygającej paszczy potwora. Powietrze, gęste od odoru strachu, potu i świeżej krwi, drapało w gardle, wywołując kaszel, który rozsadzał obite żebra. Bolało wszystko, każdy mięsień, każda kość.
Kolejny. Wyłonił się z oparów mgły niczym zjawa – postać bez twarzy, zionąca czosnkiem i tanim piwem. W garści ściskał ciężki topór drwala, stworzony do rąbania pni, nie ludzkich karków. Zamachnął się z dzikim rykiem. W jego ruchu brakowało finezji, śladu honoru, o którym prawili poeci na dworach. Liczył się tylko ciężar, niepowstrzymany pęd i rozpacz człowieka, który nie miał nic do stracenia.
Stal uderzyła w tarczę Tristana z siłą, która niemal wyrwała mu ramię ze stawu. Deski pękły, obsypując go deszczem drzazg. Cofnął się pod naporem kolejnego ciosu i poczuł, jak jego stopa grzęźnie w czymś miękkim i ciepłym. Nie musiał patrzeć w dół. Wiedział, że to wnętrzności jakiegoś nieszczęśnika. Trzeci cios zdołał sparować mieczem. Iskry sypnęły się, niby świetliki wypłoszone z ukrycia.
Przeszedł do kontry. Krótkie, precyzyjne pchnięcie. Poczuł, jak jego klinga zgrzyta na kolczudze, ześlizguje się po metalowych ogniwach, a następnie wchodzi gładko i bez oporu dokładnie tam, gdzie celował – w niechronioną szczelinę pod pachą. Napastnik nie krzyknął. Wydał z siebie jedynie ciche, zdziwione westchnienie. Oczy, do tej pory płonące wściekłością, wypełniły się zdumieniem. A potem zgasły, jakby ktoś zdmuchnął dwie małe świece. Tristan szarpnął miecz, a bezwładne ciało osunęło się na kolana, by po chwili zniknąć pod powierzchnią krwawej mazi.
Następny.
Brakowało czasu na oddech. Z boku nadbiegł chłopak, może szesnastoletni, z włócznią w dłoniach. Tristan instynktownie uniósł tarczę, ale była już tylko kupą potrzaskanego drewna. Grot przebił ją bez oporu, prześlizgnął się po napierśniku i wbił głęboko w ramię. Ból był czysty, ognisty. Na moment go oślepił, wymazując z umysłu wszystko prócz agonii. Zachwiał się. To był błąd, jakiego na polach bitew nie wybaczano.
Gdzieś z przemykających we mgle cieni wyleciał toporek. Uderzył w bok hełmu z ogłuszającym hukiem pękającego dzwonu. Tristan usłyszał i – co gorsza – poczuł, jak pękają mu kości czaszki. Ciepła, lepka ciecz zalała oko. Cały świat przechylił się na bok, wolno, jakby z namysłem. Upadek zdawał się trwać całą wieczność. Czuł, jak bezlitosny ciężar zbroi płytowej ciągnie go w dół, w zimne, chłonne objęcia ziemi. Uderzenie było zaskakująco miękkie. Niemal przyjemne.
Leżał na plecach, patrząc przez rozbitą zasłonę hełmu na skrawek nieba. Miało kolor brudnej, szarej szmaty. Na jego tle dostrzegł klucz ptaków, metodycznie zmierzający na południe, z dala od tego szaleństwa. Dźwięki bitwy cichły, oddalały się, jakby ktoś powoli zamykał za nimi ciężkie, dębowe drzwi. Słyszał już tylko bicie własnego serca. Coraz wolniejsze. Coraz spokojniejsze.
Bum.
Bum.
Przerwa.
Bum.
Do nozdrzy, oprócz metalicznego smrodu rzezi, dotarł inny zapach. Czysta woń mokrej ziemi. Pachniało jak w ogrodzie jego matki po letnim deszczu. Poczuł rozlewające się po ciele ciepło. Przyjemne, kojące, wypłynęło z serca i natychmiast rozeszło się po wszystkich członkach, aż po zdrętwiałe koniuszki palców.
Bum.
Przerwa.
Bum.
Rozluźnił napięte mięśnie. Zamknął oczy w tej samej chwili, gdy ostatni z ptaków zniknął mu z pola widzenia. Chciał coś powiedzieć. Ostrzec kogoś. Przeprosić. Lecz nie mógł. Każdy dźwięk grzązł mu w gardle, w zbierającej się tam gęstej cieczy. Ostatni, odległy wrzask zgasł. A może to on po prostu przestał go słyszeć?
Bum.
Przerwa.
Dokąd leciały te ptaki?
Zapanowała cisza. A potem nastała ciemność.
*
Cisza.
To ona była pierwsza. Absolutna, tak głęboka, że zdawała się mieć własny ciężar, który przygniatał wspomnienie bitewnego wrzasku, wymazując je z jego pamięci.
Tristan spojrzał w dół. Pod jego stopami rozciągała się bezkresna, idealnie gładka, czarna tafla. Nie było w niej głębi, tylko doskonałe, lustrzane odbicie nicości, która była nad nim, pod nim i wokół niego. Nieruchoma, niby lustro z polerowanego obsydianu. Gdy z wahaniem poruszył stopą, po powierzchni rozeszły się bezgłośne, srebrzyste kręgi, niczym echo ruchu.
Spojrzał na wprost i dopiero wtedy zobaczył jedyny punkt orientacyjny w tej pustce: prosty, drewniany stół i dwa krzesła. Ich odbicia w czarnej tafli drżały i falowały, jakby widziane przez warstwę wody. Na stole spoczywała szachownica.
Chwilę później już siedział. Nie wiedział jak, nie pamiętał, by zrobił choćby krok. Po prostu był tam, czując twarde oparcie pod plecami i chłodne, gładkie drewno pod dłońmi.
Naprzeciwko, na drugim krześle, siedziała postać. Była wysoka, spowita w mrok tak gęsty, że aż pochłaniał jego spojrzenie. Kaptur rzucał cień na twarz, która zdawała się mieć zarysy – kości policzkowych, linię podbródka – lecz im usilniej Tristan próbował się jej przyjrzeć, tym bardziej rysy te rozpływały się w niejednoznaczną, obcą formę.
Postać uniosła dłoń, która zmaterializowała się z cienia i dymu, niosąc ze sobą chłód pustki. Wskazała na szachownicę, na białe figury ustawione po jego stronie i czarne po swojej. Jego uszu dobiegł głos, który nie dochodził z żadnego konkretnego kierunku, lecz rodził się bezpośrednio w jego czaszce. Nie był ani męski, ani kobiecy. Nie był przyjemny, ani odpychający. Był ostateczny.
– Zagrajmy.
– Nie umiem – wyszeptał Tristan, a słowa te zabrzmiały w ciszy absurdalnie i żałośnie.
– Umiesz – odparła Istota tonem nieznoszącym sprzeciwu. Była to konstatacja faktu, nie opinia.
I w tym momencie Tristan poczuł, jak jego własna dłoń, jakby kierowana odległym wspomnieniem, unosi się nad planszą. Złapał jeden z pionków, ten na polu B2, i przesunął go na B4.
– Badawczo i nieagresywnie – skomentował oponent. Głos miał spokojny, analityczny. – Tak to wszystko się zaczęło.
Istota wyciągnęła zwiewną, nierealną dłoń. Uniosła ją nad planszą, a jej palce zawisły na moment nad czarnym skoczkiem. Przesunęła go płynnym, niewymuszonym ruchem na pole F6.
– Każda figura ma swoją rolę – wyjaśnił głos, a jego rezonans sprawił, że srebrzyste kręgi na tafli zadrżały. – Pionek osłania. Skoczek atakuje z ukrycia. Królowa jest sercem armii. A goniec? Goniec jest giermkiem. A jaka jest rola giermka, Tristanie?
Pytanie zawisło w pustce. Ciężkie, zimne, ostre niczym grot włóczni.
A potem pustka pękła.
*
– Panie! – wrzasnął chłopak, a jego głos był tylko jednym z tysiąca innych, tonących w bitewnej zawierusze.
Znów był na tamtym polu, w tamtym deszczu. Błoto było tak samo lepkie, zasysało go w głąb, a okrzyki umierających brzmiały równie rozpaczliwie. Świat skurczył się do ostrego, pulsującego bólu w zmiażdżonym udzie. Na jego nodze leżał martwy koń, góra stygnącego mięsa i kości, która przygwoździła go do ziemi.
– Panie! – krzyknął ponownie, płacząc i drżąc z bólu i strachu. Gorące łzy mieszały się z lodowatymi strugami deszczu na jego policzkach.
Tak bardzo starał się nie okazywać lęku. Przecież Sir Tristan, jego pan, jego bohater, był tuż obok. Był Słońcem, wokół którego kręcił się cały jego mały świat. Chłopak był jego cieniem, jego giermkiem, gotowym oddać za niego życie. Wierzył, że sir Tristan zrobiłby dla niego to samo. Że zaraz go ocali, osłoni własną tarczą.
Gdy ostatni z napastników padł z gardłem poderżniętym od ucha do ucha, Tristan w końcu obrócił się w jego stronę. Był wyczerpany, umazany krwią i błotem. Tarcza pękła, a poszczerbiony miecz wyglądał jak szczęka starego psa. Mimo to, w oczach chłopaka wciąż był obrazem chwały.
Na moment ich spojrzenia skrzyżowały się. Lecz zaraz potem wzrok Tristana już go mijał, szukając wroga, który przegrupowywał siły. W oddali rozległ się złowrogi, zbiorowy syk tysiąca strzał opuszczających cięciwy.
Tristan podszedł. Złapał go za kołnierz i jednym, potężnym ruchem pociągnął w górę. Ból w nodze eksplodował z taką siłą, że chłopak zwymiotował, brudząc lśniącą zbroję swego pana. Przez chwilę czuł tylko wdzięczność. Jego pan go ratował.
Wtedy poczuł pierwsze uderzenie w plecy. Tępe, rozdzierające szarpnięcie, jakby uderzył w niego kamień z trebusza. Potem drugie i trzecie; to w bark niemal wyrwało mu ramię. Oszołomiony, uniósł wzrok na swego pana. Dopiero wtedy zrozumiał.
Tristan trzymał go przed sobą jak tarczę.
Gorączkowo szukał wzroku swego pana. Lecz rycerz już na niego nie patrzył. Jego spojrzenie utknęło w szeregach wroga, a twarz nie wyrażała nic prócz zimnej koncentracji. Gdy syk strzał przeminął, Tristan odrzucił go na bok, jak złamany, zbędny oręż, i nie oglądając się za siebie, pobiegł dalej, w stronę nowej chwały.
*
Wrzask giermka ucichł, pochłonięty przez bezdźwięczny szum pustki.
Tristan znów siedział przy szachownicy, zgięty wpół, ciężko dysząc. Powietrze, którego już nie było, paliło mu płuca. Na plecach i w ramieniu czuł widmowy, pulsujący ból w miejscach, gdzie wbiły się strzały. Ból nie był jednak fizyczny. Był bólem wstydu, bólem zdrady, która właśnie odżyła w jego pamięci z nową, przerażającą siłą.
Naprzeciw siedziała postać w czerni. Spokojna, opanowana, nieruchoma jak posąg wykuty z mroku nocy.
– Twoja kolej – odezwał się głos, bezbarwny i beznamiętny.
Drżącą dłonią, która wciąż pamiętała chłód stali i ciężar porzuconego ciała, Tristan sięgnął po skoczka. Drewniana figura była zimna w dotyku. Przesunął ją niepewnie na pole F3.
Oponent odpowiedział bez chwili namysłu. Cienista dłoń pomknęła nad planszą i przesunęła czarnego pionka na D5. Był to ruch agresywny, rzucający wyzwanie w samo centrum szachownicy i przejmujący inicjatywę.
Srebrzyste kręgi na czarnej tafli podłogi rozeszły się szeroko, niknąc w mroku.
Tristan wziął głęboki wdech, próbując odzyskać kontrolę. Chciał być rycerzem. Musiał nim być. Z niemal desperacką determinacją wyprowadził drugiego skoczka, stawiając go na polu C3. Dwa konie, dwaj rycerze, gotowi do walki.
– Dobry ruch. Iście rycerski – pochwaliła Istota, a w jej idealnie neutralnym tonie Tristan po raz pierwszy wychwycił coś na kształt subtelnej, lodowatej drwiny. – Bronisz swych figur. Ustawiasz linię obrony, przygotowując się na atak. Rycerze gotowi są bronić flanki i centrum. Nie pozostawią żadnego pionka bez ochrony.
Głos zawisł w ciszy, a ostatnie słowa wybrzmiały echem w głowie Tristana.
– To zupełnie inaczej niż w prawdziwym życiu, czyż nie?
Zanim zdążył odpowiedzieć, czarny pionek wylądował z cichym stuknięciem na polu D4, wbijając się jak klin w jego terytorium.
*
Podłoga kaplicy była zimna i wilgotna, jej chłód przenikał przez cienką sukienkę. Dziewczyna tuliła w ramionach drżącego, młodszego brata; drżał tak mocno, że i jej ciało trzęsło się mimowolnie. Skuliła się, próbując osłonić go sobą, uczynić ich oboje mniejszymi, niewidocznymi. Przez zabite deskami okno sączył się gęsty dym, niosąc ze sobą zapach palonej słomy i czegoś jeszcze – słodkawą, mdłą woń, której nie potrafiła nazwać, ale która sprawiała, że żołądek podchodził jej do gardła. Woń palonego mięsa.
Z zewnątrz dobiegały krzyki, ale to dźwięk ciężkich kroków tuż za drzwiami sprawił, że serce zamarło jej w piersi. Chwilę później drzwi do kaplicy rozleciały się w deszcz drzazg. Do środka wtargnęło dwóch wojów, ich sylwetki majaczyły w smugach dymu. Mieli uniesione topory i miecze. Najwyraźniej spodziewali się oporu.
Lecz w kapliczce była tylko ona i jej brat. Cisza, która zapadła, była gorsza niż krzyk.
Jeden z żołdaków opuścił broń i z chciwym błyskiem w oku ruszył w stronę ołtarza. Zaczął zdzierać z niego wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
– Byle w nich trochę złota było i będę zadowolony – mruknął do swego kompana, ważąc w dłoni ciężki kielich.
Jego kompan jednak nie słuchał. Stał nieruchomo, a jego wzrok, powolny i lepki, spoczął na niej. Nie patrzył na nią jak na człowieka.
Wtedy do środka wszedł trzeci mężczyzna. Wysoki, potężny, odziany w lśniącą zbroję, umazaną miejscami krwią i sadzą. Rycerz. Na jego widok w sercu dziewczyny zapłonęła iskra absurdalnej, dziecięcej nadziei.
Rycerz rozejrzał się po zbezczeszczonym wnętrzu, jego wzrok bez pośpiechu omiótł żołnierza przy ołtarzu, a potem tego, który wciąż się w nią wpatrywał. W końcu jego spojrzenie zatrzymało się na niej.
Błagała go. Bez słów, samym tylko natężeniem woli. Oczami krzyczała o litość dla brata, dla siebie. Chroniła dziecko, była bezbronna, w domu bożym.
Rycerz patrzył na nią przez chwilę, a w jego oczach nie było ani gniewu, ani litości. Była tylko pustka. Znużenie. Potem, z niemal niedbałym gestem, wzruszył ramionami. Obrócił się, by odejść.
– Zasłużyliście – rzucił przez ramię, a jego głos był spokojny i beznamiętny.
Zniknął w kłębach dymu, pozostawiając za sobą ciszę i lepki wzrok drugiego żołdaka. A wraz z nim zniknęła ostatnia iskra nadziei.
*
Siedział przy szachownicy, z twarzą ukrytą w drżących dłoniach. Próbował odgonić obraz błagających oczu dziewczyny, ale ten wypalał mu się pod powiekami. Czuł palący wstyd, dotkliwszy niż jakikolwiek ból fizyczny. To nie był wstyd po przegranej walce. To był wstyd bezczynności.
W końcu podniósł wzrok. Przetarł oczy, jakby chciał zmazać z nich nie tylko zmęczenie, ale i pamięć. Czarny pionek, zuchwały i samotny, tkwił wbity w sam środek jego terytorium. Groził białemu skoczkowi, paraliżował obronę. Tristan nie miał siły na kontratak. Nie miał woli walki. Musiał uciekać.
Z rezygnacją sięgnął po figurę rycerza. Drewno było gładkie i zimne. Przesunął skoczka z powrotem na pole B1, na sam skraj planszy. Ruch tchórza. Upokarzające cofnięcie się na pozycję wyjściową.
– Fascynuje mnie ludzka natura – odezwał się głos, spokojny i analityczny. – W chwilach takich jak ta, gdy ukazać wam prawdę, której sami na co dzień się dopuszczacie, wolicie uciekać, niż dostrzec oczywisty ruch.
Cienista dłoń przesunęła czarnego pionka na pole E6, cicho i metodycznie wzmacniając pozycję.
– Ucieczka przed odpowiedzialnością zawsze przychodzi wam łatwiej, niż stawienie jej czoła i wyjście z kontrą – kontynuowała Istota, a jej słowa były jak precyzyjne cięcia.
Tristan zmusił się do odpowiedzi na planszy. Przesunął swojego pionka na D3, tworząc lichą, spóźnioną barykadę.
– A jeśli już, poniewczasie, decydujecie się na stawienie czoła przeciwnościom…
Głos zawisł w powietrzu, gdy czarny goniec z gracją wylądował na polu B4, tworząc nowe, nieoczekiwane zagrożenie. Tristan poczuł, jak pętla na szachownicy zaciska się wokół jego króla.
– …okazuje się, że jest już za późno. Że żeby iść dalej, musicie coś poświęcić.
*
Zwycięski obóz cuchnął piwem, potem i krwią. Wokół ognisk kłębili się wojacy, ich twarze poczerwieniały od alkoholu i podniecenia. Śmiech był głośny, a przechwałki jeszcze głośniejsze. Rzucili go gdzieś w centrum tego chaosu, na ubitą ziemię. Związanego, zakneblowanego.
– Tu, o, go ciąłem! – ryknął jeden z wojów, unosząc w górę wyszczerbiony miecz. – Jucha buchnęła pod samo niebo!
Jego kompani odpowiedzieli mu rechotem i wiwatami.
Resztką sił udało mu się unieść na kolana. Rozejrzał się w panice. Widział morze namiotów, płomienie ognisk i pijanych, triumfujących oprawców. Widział zwycięską armię.
Wtedy z największego, dowódczego namiotu wyłonił się dostojnik. Był odziany w prostą, lecz kosztowną tunikę. Jego twarz była zmęczona, a oczy miały w sobie chłód człowieka, który od tygodni liczył straty i planował kolejne ruchy.
– A ten to kto? – zapytał, a jego spokojny głos natychmiast uciszył najbliższe otoczenie.
Jeniec spojrzał na niego z mieszaniną strachu i nadziei.
– A, leżał na polu – wyjaśnił żołdak, który przyprowadził jeńca, wypychając dumnie pierś. – Dychał jeszcze. Pomyślałem, panie, że jak pod Avenle naszych chłopaków w niewolę wzięli, to może wymienimy się jeńcami.
Dostojnik spiorunował wzrokiem żołdaka.
– Jeńcami? – prychnął, a w jego głosie nie było gniewu, tylko znużenie. – Nie ma żadnej wymiany. Te psie syny mają zdechnąć. Wszyscy.
– Sir Tristanie… – zaczął błagalnie żołnierz. – Ale ja brata tam mam… Dla niego chciałem…
Tristan uciął jego słowa jednym, lodowatym spojrzeniem.
– Dla królestwa masz chcieć, nie dla brata.
*
Wspomnienie rozwiało się, pozostawiając po sobie jedynie chłód pragmatycznej decyzji. Tristan nie był już skulony ze wstydu. Przeciwnie. Wyprostował się, a jego spojrzenie, gdy spoczęło na szachownicy, stało się twarde i analityczne. To było jego terytorium. Świat zasad, strategii i poświęceń dla wyższego celu.
Jego dłoń pewnie chwyciła białego pionka i przesunęła go na pole C3. To był ruch budowniczego. Próba stworzenia solidnej, logicznej struktury obronnej, w której każda figura miała swoje miejsce i funkcję.
– Szkoda… – westchnął głos Istoty, a w tym jednym słowie pobrzmiewała nuta melancholii.
Zanim Tristan zdążył zrozumieć sens wypowiedzi, cienista dłoń pomknęła nad planszą. Czarny pionek zbił jego nowo postawioną obronę z cichym, ostatecznym stuknięciem. Cała misterna struktura rozpadła się, nim zdążyła na dobre powstać.
Ale o to właśnie chodziło.
Chwycił białego skoczka i jednym, gwałtownym ruchem rzucił go w serce bitwy, na pole E5. To był ruch desperacki – rycerska szarża wprost na umocnione pozycje wroga.
– A może jednak? – Głos oponenta był niemal łagodny, jakby zachęcał go do dalszego, daremnego wysiłku. W odpowiedzi czarny skoczek zajął pozycję obronną na polu D7, spokojnie i skutecznie neutralizując jego atak.
Jego wzrok spoczął na królowej – najpotężniejszej figurze. Powoli, z namysłem, przesunął ją na flankę, na odległe pole A4.
W mroku pod kapturem istoty coś się poruszyło. Zdawało się, że po raz pierwszy na jej rozmytej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– Podstępem – zauważyła Istota. – Ale ważne, że się udało, czyż nie?
*
Rozejrzał się. Wokół niego, w błocie i krwi, umierali dobrzy ludzie – zarówno jego, jak i przeciwnika. Ginęli w bezsensownej rzezi, podczas gdy prawdziwa walka toczyła się między dowódcami. Postanowił to zakończyć. W jedyny honorowy sposób, jaki znał.
Nabrał powietrza w płuca, czując drapanie dymu i smród śmierci.
– Tristaaaaaaaaaaaaaaan! – wydarł się, wkładając w ten okrzyk całą siłę woli, by przebić się przez bitewną kakofonię.
I stał się cud. Chaos na moment ucichł. Okoliczni wojacy, jakby wyrwani z transu, przystanęli i opuścili broń. Ich spojrzenia zwróciły się ku niemu, a potem ku nadchodzącemu Tristanowi. Powoli, jakby pod wpływem jakiegoś prastarego instynktu, utworzyli wokół nich krąg. Wtedy wystąpił naprzód. Wysoki, młody, butny. Czempion wroga.
– Nikt więcej nie musi ginąć! – zawołał, a jego głos niósł się w nagłej ciszy. – Tylko ja i ty! Tu! Na tej ziemi!
Tristan uniósł przyłbicę. W jego oczach rycerz dostrzegł ogień – mieszankę ekscytacji i dumy.
– Przyjmuję wyzwanie – odparł Tristan, a jego głos był mocny i pewny.
Wojacy zacieśnili krąg. Ich wcześniejsza wrogość zmieniła się w podniecenie widzów. Zaczęli wiwatować, krzyczeć, uderzać mieczami o tarcze, tworząc rytmiczny, ogłuszający hałas.
Tristan ruszył pierwszy, co nie zdziwiło rycerza. Był młody, chciał udowodnić swoją wartość. Odbił jego cios, czując wibrację przechodzącą przez całe ramię, i natychmiast wyprowadził kontratak. Tristan był jednak przygotowany, przyjął uderzenie na swoją tarczę. Zaczęli krążyć wokół siebie, badając się nawzajem, szukając najmniejszej luki w obronie. To była prawdziwa walka – taniec stali i siły, w którym liczyły się umiejętności, a nie ślepy los.
Wtedy, cofając się, Tristan potknął się o bezwładne ciało jednego z poległych. Zachwiał się i upadł ciężko na plecy, wyciągając przed siebie rękę w bezradnym, obronnym geście.
Krąg zamarł. Honor nakazywał jedno. Rycerz uniósł własną przyłbicę, by Tristan lepiej go słyszał i widział.
– Wstań – nakazał, a jego głos był stanowczy. – Nie pozwolę, żeby coś takiego odebrało mi chwałę pokonania cię w uczciwym…
Nie dokończył. Ruch Tristana był zdradziecko szybki. Machnął ręką, nabierając z ziemi garść krwawego błota i chlusnął rycerzowi prosto w twarz. Ten na moment oślepł. Zaskoczenie było tak wielkie, że przez ułamek sekundy nie czuł nic prócz szoku. Syknął, próbując przetrzeć oczy rękawicą, ale tylko rozmazał brud.
Cios nadszedł z lewej strony.
*
Po wspomnieniu pojedynku w uszach Tristana wciąż dźwięczał syk błota i huk upadającego ciała. Czuł na sobie cień tamtego zwycięstwa – chłodny płaszcz pragmatyzmu, który usprawiedliwiał każdy grzech. Czuł, że znów ma kontrolę.
– Bawią mnie wasze próby – przyznała Istota, a jej głos był jak cichy zgrzyt kamienia o kamień.
Mimo to, Tristan czuł się pewnie. Jego hetman na flance był jak sztylet przyłożony do żeber przeciwnika. Czekał na jego reakcję. Odpowiedź nadeszła z innej strony. Czarny skoczek ruszył na pole C6, wzmacniając centrum, jakby całkowicie ignorując jego podstęp.
Ta nonszalancja rozwścieczyła Tristana. Postanowił zmusić przeciwnika do reakcji. Biały skoczek wbił się w obronę czarnych, zbijając figurę na polu D7. Był to akt czystej agresji, próba siłowego uproszczenia gry.
– Staracie się, jakbyście chcieli wszystko naprawić… – Głos istoty był cichy i analityczny, gdy czarny skoczek wyskoczył z cienia i zajął pole D4, tworząc nowe, niepokojące zagrożenie.
Tristan zignorował ten ruch. Był o krok od zdobycia ważnej figury, która nękała go od początku partii. Jego biały hetman z furią wpadł na pole B4, zbijając czarnego gońca. Tryumfował.
– A kończy się jak zwykle.
Ostatnie słowa padły w tej samej chwili, gdy czarny skoczek z pola D4 wylądował z cichym, złowrogim stuknięciem na polu C2.
*
Gdy pocisk trebusza w końcu skruszył mur, poczuł mieszankę ulgi i adrenaliny. Wyrwa była ich bramą do piekła, ale też do zwycięstwa. Wbiegli przez nią w ciasne uliczki miasta, a bitwa rozgorzała na nowo, tym razem w labiryntach zaułków i na schodach kamienic.
Minęło południe, nim sytuacja zaczęła się uspokajać. Wróg był złamany. Niedobitki kryły się po domach, a jego żołdacy metodycznie oczyszczali kolejne budynki. Zgiełk walki powoli cichł, zastępowany przez inne dźwięki – trzask płomieni i pierwsze krzyki cywilnych ofiar.
W tym czasie on sam zajął jedną z kamienic – czerwoną, tynkowaną, tuż przy wyrwie w murze. Idealne miejsce na tymczasowy punkt dowodzenia. Gdy wszedł Tristan, jego dowódca, w środku było już względnie czysto.
– Przytulnie – skomentował Tristan, wycierając jakąś znalezioną szmatą krew ze swojego napierśnika. Jego twarz była jak zwykle nieprzenikniona.
– Wybrałem najlepsze, co było, panie – zapewnił go setnik. – Jak tylko chłopaki pozbędą się niedobitków, przeniesiemy się do centrum, na plac, żeby nie przeszkadzały nam dźwięki gwałtów i grabieży.
– Nie będzie gwałtów i grabieży – obwieścił Tristan.
Czy on się przesłyszał?
– Do tej pory jedyne, co za nami zostawało, to spalona ziemia – kontynuował dowódca. – Teraz ma być inaczej. Mamy podbić te ziemie i utrzymać. Ludność z miasta nie może widzieć w nas potworów.
– Panie? – spytał, nie potrafiąc ukryć zdziwienia – Ale… Przecież… Chłopaki maszerowali trzy dni, niemal bez przerwy. Teraz walczą od świtu o to przeklęte miasto. Nie możesz im teraz powiedzieć…
– Ja nie mogę? – spytał cicho Tristan.
Setnik przełknął ślinę. Przekroczył granicę, ale musiał spróbować.
– Ja… bo… – zawahał się, szukając odpowiednich słów. – Panie, mamy tu siedem tysięcy chłopa. Za chwilę, gdy opadnie bitewny szał, zmienią się w stado wygłodniałych wilków. Nie będą mieli gdzie się wyżyć. Całe lata pozwalałeś im na wszystko. Jeśli teraz im zabronisz… Nie ręczę za nich. To może się obrócić przeciwko nam.
Tristan popatrzył na niego długo, w milczeniu. Czuł się nagi, bezbronny pod tym spojrzeniem. W końcu jego dowódca odwrócił się i podszedł do okna, z którego roztaczał się widok na płonące miasto.
– Nic nie niszczyć i nie burzyć – nakazał, wciąż patrząc w dal. – Jedzenia nie ruszać, żeby mieszczanie z głodu nie padli. A co do grabienia i gwałtów… – Tristan zrobił pauzę, a on wstrzymał oddech. – Róbcie to tak, żeby mi potem burmistrz skarg nie przynosił.
*
– Tylko w ten sposób mogłem utrzymać porządek w mieście – wyszeptał Tristan, a słowa te były bardziej próbą przekonania samego siebie niż usprawiedliwieniem. Przesunął zagrożonego króla na D1.
– Nie wątpię – przyznała Istota, a jej głos był pozbawiony ironii. Jej skoczek zbił białego hetmana, lądując na polu B4.
– Wybrałem mniejsze zło – powiedział głośniej, jakby chcąc zagłuszyć własne wątpliwości. Jego goniec wyskoczył na A3, tworząc iluzję kontrataku.
– Mniejsze? – zainteresowała się Istota. Jej królowa, najpotężniejsza figura, z gracją przepłynęła przez całą planszę i stanęła na G5, patrząc z daleka na jego osamotnionego króla. – A czym to różni się mniejsze zło od większego?
– Było mniej ofiar – odparł Tristan, trzymając się tej jednej, prostej myśli jak tonący brzytwy. Wzmocnił centrum pionkiem na E3.
– Mniej? – spytał głos. W tej samej chwili czarny skoczek wbił się w jego pozycje, lądując na D3. Ruch był inwazyjny, nagły. – Ludzkie życie przekłada się na matematykę?
– Jeśli mogło zginąć mniej ludzi, albo więcej… – zaczął, ale jego głos się załamał. Zbił irytującego skoczka białym gońcem na D3, próbując usunąć problem siłą.
– Rozumiem – rzekł głos, gdy czarny goniec spokojnie zajął pozycję na D7, gotów, by wejść do gry.
– Tak? – spytał Tristan z desperacką nadzieją w głosie. Przesunął pionka na F4, próbując odepchnąć zagrożenie.
– Tak. To bardzo ludzkie – wyjaśniła Istota, a czarna królowa wylądowała głęboko na jego terytorium, na polu G2.
– Ludzkie są takie wybory? – Przesunął wieżę na E1.
– Nie. – Czarny goniec zajął pole A4, odcinając kolejną drogę ucieczki.
– Więc co? – wyszeptał Tristan, przesuwając gońca na C2 w ostatniej, beznadziejnej próbie obrony.
– Ludzka jest zabawa w Boga – odparła Istota. Jej cienista dłoń uniosła się i chwyciła czarną królową.
Łzy pociekły mu po policzkach. Gorące, palące.
– To nie tak… – załkał, a cała jego duma i racjonalizacje rozpadły się w proch. – To wszystko nie tak…
Dłoń istoty zawisła w powietrzu. Na moment, który zdawał się trwać wieczność, w pustce panowała absolutna cisza, przerywana tylko stłumionym płaczem rycerza. W końcu Istota dokończyła ruch. Królowa osiadła łagodnie na polu F2.
– Więc jak? – zainteresowała się Istota.
*
Siedział, skulony, chowając się za snopkami siana. Wyglądał zza nich, widząc ogień, który lizał strzechę jego domu, i dym, który pachniał spaloną sosną. Widział tatę leżącego przy studni i brata w progu. Nie ruszali się.
Widział też mamę i dwóch żołdaków.
Nie krzyczała. Wydawała tylko ciche, zwierzęce dźwięki, gdy szarpali ją za włosy i śmiali się z czegoś, czego nie rozumiał. Wcisnął piąstkę w usta, żeby samemu nie krzyczeć. Chciał, żeby to był zły sen, żeby za chwilę się obudził.
Wtedy w dymie pojawił się trzeci żołnierz. Był wyższy od pozostałych, a jego zbroja, choć brudna, lśniła w świetle płomieni. Podszedł do tamtych dwóch, a jego kroki były ciężkie i gniewne.
– Co wy robicie? – warknął, a jego głos był jak pomruk burzy.
Żołdacy puścili mamę, która osunęła się na ziemię.
– Bawimy się, panie dowódco – odparł jeden z nich, wzruszając ramionami. – Patrzymy ile przeżyje. Trochę rozrywki przed wymarszem.
– Jak macie zabić, to zabijajcie – powiedział ten wysoki, a jego głos był zimny jak lód. – A nie pastwicie się jak kundle nad padliną.
– Ale, panie… Tak wygląda wojna – odparł drugi spokojnie, jakby tłumaczył coś dziecku.
Dowódca przez chwilę stał w milczeniu. Chłopiec widział, jak tamten zaciska dłonie w pancernych rękawicach. A potem spojrzenie dowódcy odnalazło jego kryjówkę. Ich oczy spotkały się.
– Uciekaj! – nakazał rycerz.
Zamarł. Słowo było niezrozumiałe. Dokąd miał uciekać?
– Panie, nie możemy! – zaprotestował pierwszy żołdak. – Przecie młody doniesie zaraz o naszej pozycji!
Jego kompan już działał. Uniósł kuszę, naciągnął ją z głuchym trzaskiem i wycelował w stronę snopka siana. W jego stronę.
Wtedy rycerz poruszył się z szybkością błyskawicy. Był przy kuszniku, zanim ten zdążył nacisnąć spust. Dźwięk był cichy i mokry, gdy miecz dowódcy przebił żołdaka na wylot. Kusznik spojrzał w dół na swoją pierś z niedowierzaniem, a potem osunął się na ziemię.
– Zdrada! – wrzasnął drugi żołnierz i rzucił się na dowódcę. Zderzyli się ze sobą z hukiem.
Widział tylko wirujące w ogniu cienie, słyszał zgrzyt mieczy. Walka trwała krótko. Drugi żołdak upadł na kolana, a potem na twarz.
W ciszy, która nastała, dowódca stał ciężko dysząc. Chłopiec spojrzał na leżącą na ziemi mamę. Jej ciche jęki wróciły. Rycerz podszedł do niej powoli.
– Nie wyleczysz się z tego. Mogę jedynie skrócić twoje cierpienia – wyszeptał.
Dowódca uniósł miecz i jednym, płynnym ruchem opuścił go w dół. Jęki mamy urwały się na zawsze.
Następnie odwrócił się i ruszył prosto w jego stronę. Chciał uciec, ale nogi wrosły mu w ziemię. Opancerzona dłoń zacisnęła się na koszuli chłopca i pociągnęła go ze stodoły na zewnątrz, w samo serce płonącej wioski.
Rycerz ciągnął go za sobą przez całą wieś, mijając ciała sąsiadów i zgliszcza domów. Nie stawiał oporu, był jak szmaciana lalka. Gdy byli już za ostatnimi zabudowaniami, na skraju ciemnego lasu, mężczyzna rzucił nim o ziemię.
Chłopiec podniósł na niego zapłakane, pełne przerażenia oczy.
– Uciekaj – warknął rycerz. – I ratuj życie.
Nie trzeba mu było powtarzać. Zerwał się i pobiegł w ciemność lasu, nie oglądając się za siebie. Biegł od potwora, który zabił jego mamę, od innych potworów, które zabiły jego tatę, które zniszczyły jego wioskę. Biegł, nie rozumiejąc nic.
*
Wrzask chłopca zniknął w ciemności lasu, a echo jego kroków rozpłynęło się. Tristan znów siedział przy szachownicy. Nie był już skulony. Mimo zmęczenia, które odczuwał, jego plecy były wyprostowane. Wciąż czuł w dłoniach wibrację miecza, który przebił jego własnego żołnierza. Po raz pierwszy nie czuł wstydu. Czuł gniew, który wydawał mu się sprawiedliwy.
– Cóż za szlachetny czyn – odezwała się Istota, a w jej głosie pobrzmiewała ironia. – Uratowałeś dziecko. Zabiłeś w jego obronie. Prawdziwy bohater.
Tristan podniósł na nią wzrok, a jego oczy płonęły.
– Tego było za dużo – powiedział twardo, a jego głos nie drżał. – Lata rzezi, grabieży, bezsensownie rozlanej krwi. Wszystko w imię królestwa, honoru, chwały… W tamtej chwili nadszedł moment, by to w końcu przerwać. By postawić granicę.
W odpowiedzi z mroku pod kapturem istoty dobiegł dźwięk. Nie był to śmiech, jaki znał Tristan. Był to suchy, szeleszczący chichot, jak odgłos martwych liści targanych wiatrem po brukowanej drodze. Dźwięk ten odebrał Tristanowi całą pewność siebie.
– Przerwać? – spytała Istota, gdy chichot ucichł. W jej głosie brzmiało autentyczne zdumienie.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, a Tristan poczuł, jak jej niewidzialny wzrok przewierca go na wylot.
– Jedni rodzą się potworami. Inni się nimi stają.
*
Ostatni zbrojny z ochrony karawany konał cicho w przydrożnym rowie, z bełtem z kuszy sterczącym z gardła. Wokół rozbitego wozu kręcili się jego ludzie. Byli chudzi, twardzi i bezlitośni. Takich ich ukształtował.
On, już nie chłopiec, a mężczyzna o oczach starych i pustych, stał oparty o drzewo, obserwując scenę. Jego ludzie wywlekli z resztek karocy grubego kupca, a za nim dwie szlochające kobiety – żonę i córkę.
– Patrzcie, jaki tucznik! – zaśmiał się jeden z rebeliantów, klepiąc kupca po wydatnym brzuchu. – Dobrze go karmią ci nasi panowie!
Kupiec padł na kolana. Trząsł się jak galareta, a jego twarz była biała jak płótno.
– Weźcie wszystko… złoto, towary… wszystko! – błagał, a jego głos był cienki i piskliwy. – Tylko darujcie nam życie…
Ruszył w stronę kupca, a jego ludzie umilkli. Spojrzał na grubasa z pogardą.
– Myślisz, że można kupić życie? – spytał cicho.
Kucnął przed kupcem, zmuszając, by spojrzał mu w oczy.
– Gdy byłem małym chłopcem, żołnierze tacy jak ci, których wynajmujesz, wpadli do mojej wioski. Spalili ją co do ostatniego domu. Widziałem, jak zabijali mojego ojca i brata. Słyszałem, jak bawili się z moją matką, zanim ją zabili – ciągnął spokojnym, zimnym głosem. – Powiedz mi, kupcze. Za to też możesz zapłacić? Ile złota jest to warte?
Kupiec zaniemówił, a z jego ust wydobył się tylko cichy skowyt.
Wstał i powoli podszedł do córki handlarza. Dziewczyna skuliła się, ale nie odwróciła wzroku. Była przerażona, ale dumna. Wyciągnął sztylet. Nie dotknął jej ostrzem, tylko zimnym, gładkim czubkiem. Przejechał nim delikatnie po jej gardle, od podbródka do obojczyka. Poczuł, jak wzdrygnęła się pod dotykiem stali.
Schował sztylet i odwrócił się do swych ludzi. Na jego twarzy błąkał się cień uśmiechu.
– To co, chłopaki? – zapytał, a jego głos niósł się po cichej polanie. – Chyba zasłużyliśmy?
*
Gdy znów poczuł chłód krzesła i gładkość drewna pod dłońmi, spojrzał na szachownicę. Przyglądał się pionkom, szukając jakiejkolwiek szansy, jakiejkolwiek możliwości. Panicznie latał wzrokiem z jednej figury na kolejną, przestawiał je w głowie, lecz za każdym razem nadchodziła kontra, która niszczyła jego nowo powstałe plany.
Zrezygnowany, podniósł wzrok na istotę.
– Czy… był inny ruch? – wyszeptał. – Cokolwiek, czego nie widziałem?
Istota nie zareagowała. Czekała.
Wtedy Tristan zrozumiał.
– To nie miało żadnego sensu – wyszeptał w pustkę.
Dopiero wtedy Istota odpowiedziała. Jej głos był spokojny, pozbawiony triumfu. Był obojętny, jak szum wiatru na cmentarzu.
– Na to pytanie tylko ty potrafisz odpowiedzieć.
Po tych słowach uniosła cienistą dłoń. Ale nie po to, by wykonać ruch. Zamiast tego, płynnym, obojętnym gestem, zgarnęła z szachownicy wszystkie figury, pozostawiając jedną, jedyną. Białego króla.
Jego dłoń, ciężka jak ze stali, uniosła się nad planszą. Niepewne palce dotknęły zimnej korony ostatniej figury. Powoli, z namaszczeniem, przewrócił króla na bok. Stuknięcie było ciężkie.
Po tafli rozeszły się srebrzyste kręgi.