- Opowiadanie: InComa - Gdy milknie tłum

Gdy milknie tłum

Witam i przedstawiam kolejne opowiadanie w kreowanym przeze mnie świecie. To część większego projektu, który niedługo zapewne ujrzy światło dzienne. Dziękuję za każdą opinię, uwagę i zruganie za jakąkolwiek niepoprawność brak logiczności czy jakiekolwiek inne błędy, bo pomoże mi dopracować całość przed premierą.
Udanej lektury!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Gdy milknie tłum

 

– To wszystko? – spytał drab i przystawił ciosaną pałkę pod nos wieśniaka.

Stał tuż przy nim. Za jego plecami dwóch kolejnych rzezimieszków trzymało niewyrafinowaną broń do zadawania cierpienia bliźnim.

Cała trójka mierzyła nieprzyjemnym wzrokiem chłopa, którego zatrzymali na trakcie tuż za miastem. Jego wyładowany po brzegi wóz wydał im się znakomitą okazją na zarobienie paru dukatów.

– Ttt… aaak – wyjąkał chłop – wszystek to, co mam, ino ten wóz, woła i rzepę, co ją na targ wiezę – odparł.

Na potwierdzenie tych słów odsłonił kawałek lnianego płótna, którym przykryty był towar.

Drab podszedł bliżej, zerkając na zawartość pod przykryciem. Wóz był wypełniony po brzegi dorodną rzepą.

– Łżesz, kamracie – odparł drugi z bandy.

Niski i krępy blondyn o fryzurze stylizowanej na ostatni krzyk wiejskiej mody – na tak zwany ,,garnek”.

Podniósł ku górze kosę osadzoną na sztorc.

– Z wolna, z wolna – uspokoił go pierwszy drab – zachowaj miarę, Kotlik.

– Miarę? – wybuchł – widzisz przecie, że ten cham prawdy nie mówi!

– Też tak miarkuję – wtrącił trzeci, otyły i szeroki w barkach.

– Cały dzień prawie w zasadzce czekamy, a ten tutaj oznajmia, że ino rzepę ma? Toż to kpina i potwarz dla zbójeckiego fachu!

– Wybaczenia proszę – skurczył się chłop – gdybym wiedzioł, to chociaż parę groszy bym wziął ze sobą na drogę! – dodał, a brzmiał przy tym nad wyraz szczerze.

– Słyszałeś, Lico? – zwrócił się do kamrata z głębokimi bruzdami po trądziku na policzkach – jeszcze ten „rzepnik” się nad nami lituje!.. Bogowie… co za sromota.

– Jaśnie waszmości raczą poczekać! Do miasta dojadę, rzepę sprzedam, to i w drodze powrotnej waszmości spróbują raz jeszcze! – przekonywał, miętosząc przy tym filcową czapkę.

– Za durni nas masz? Żaden to interes dla nas. Wrócisz, ale ze strażą albo jaką inną drogą pojedziesz – odparł gruby i pogroził tasakiem.

– Ano, celna uwaga, Baryła – pochwalił go Kotlik – już lepiej woła nam wziąć. Za niego parę dukatów dostaniem.

– Pomysł mam lepszy, mości panowie – wtrącił nieznajomy, który pojawił się nagle na trakcie – spierdalać w podskokach, to nie dostaniecie po głowie.

W odległości parunastu stóp stał naprzeciwko nich wysoki mężczyzna i przyglądał się całej sytuacji.

Odziany skromnie, na jego ramionach spoczywała lniana opończa z kapturem, która sięgała kolan – prosta, bez haftów, barwy zgaszonej szarości. Pod spodem nosił koszulę z cienkiego białego lnu, przewiązaną prostym rzemykiem. Na biodrach przewieszony pas z surowej skóry, do którego przymocowany był skórzany woreczek. Jego spodnie były ciemniejsze, wykonane z grubszego sukna, przystosowane do marszu. Stopy chroniło proste skórzane obuwie z owinięciami ze sznurów konopnych, jakie noszono wśród leśnych pustelników.

Długie włosy miał splecione w pojedynczy warkocz z tyłu głowy, a krótko przycięta broda świadczyła nie o starości, a sile wieku. Na szyi zaś nosił okrągły amulet z wpisanym weń symbolem Peruna – sześciokąt, od którego środka odchodziły promienie do każdego jego kąta.

Zlustrował spokojnym spojrzeniem całą gromadę. Patrzyli na niego w osłupieniu, jak gdyby właśnie sam Borowy się im ukazał i do nich przemawiał.

– Zwietko, mistrz arkanów magicznych – przedstawił się z uśmiechem na ustach, po czym ukłonił nieznacznie – waszmość w tarapatach, poradzi sobie z owymi, czy pomocy potrzebuje? – zwrócił się do chłopa.

– Panie, ratujta! – wydarł się wniebogłosy i czmychnął w jego stronę.

Schował się za plecami Zwietki i uczepił ramion niczym wystraszony kot, co na drzewo przed psami skoczył.

– A dukaty ma przy sobie? – rzucił przez ramię mag.

– Hę? Jak to? Panie?! Myśloł, że z chęci pomocy ino bierzecie mnie w obronę! – odparł z wyrzutem i puścił jego ramiona niczym poparzony.

– Pomoc też kosztuje – wzruszył ramionami – wybieraj: albo przetrącony kark, a wtedy nic ci po dukatach, albo stratny będziesz, ale prędzej czy później odrobisz i może starości doczekasz.

– A żeby was wszystkich, chujograjców, trąd zsypał! – wybuchł chłop – człek nic ino w spokoju żyć, pracować i zarabiać chce, a tu jedni prawem kułaka dybają na dorobek, a drugi za pomoc też sobie krzyczy!

– Hola, my tu wciąż jesteśmy! – wydarł się Baryła – nie dość, że sromota, to jeszcze ignorują!

Dał znać pozostałym i całą trójką zaczęli zbliżać się z naszykowaną bronią.

– No więc? – ponaglił chłopa Zwietko.

– Dobra, panie! -Poratuj, a wynagrodzę sowicie!

– I to lubię – krótko i na temat – uśmiechnął się półgębkiem mag.

Zrobił krok w przód, wykonał gest w kierunku grasantów, po czym uniósł dłoń. Pierwszy z całej trójki – Lico – wzbił się parę łokci nad ziemię.

Ten, całkiem z tropu zbity, krzyknął piskliwie i począł się miotać w magicznej sieci, która go oplotła niczym karasia więcierzą.

Pozostali stanęli osłupiali, nie do końca wiedząc, co czynić. Zwietko wykonał kolejny gest dłonią, a drab poleciał parę sążni w pobliskie krzaki. Upadł na nie ciężko i zaklął szpetnie.

Reszta obejrzała się na siebie, po czym bez słowa wzięli nogi za pas.

Rzucony w krzaki rzucił jeszcze parę przekleństw, spojrzał z wyrzutem i wściekłością na maga, i podążył w ślad za towarzyszami. Po chwili cała trójka zniknęła w leśnej gęstwinie.

 

***

 

– Ile? – nie dowierzał Baryła – tylko trzy denary dał?

– Tak, to prawie wszystko, co miał. Ostatniego denara już mu darowałem – miejsce na rynku jeszcze opłacić musiał – odparł Drogomir, pokazując na dłoni trzy srebrne monety.

– Ani jednego dukata?! – przecierał wciąż oczy ze zdumienia.

– Mieliśmy szczęście, że chociaż i tyle miał – odparł ostro mag – mówiłem, żeby jeszcze poczekać na jakiego kupca, a wy na chłopa z rzepą wyskoczyliście w trójkę, jakbyście samego poborcę chcieli ograbić ze zbieranej dziesięciny!

– Do rzyci ten twój plan, magu – wciął się w rozmowę Kotlik – powinniśmy go orżnąć do samych kaleson. Woła zabrać! Za niego to i ze sto denarów można by utargować, a za te trzy to nawet gaci nowych się nie kupi! Zachciało się jakiegoś widowiska dla niemotnych odprawiać!

Drogomir splótł ręce na piersi i popatrzył na całą trójkę z dezaprobatą.

– Jakoś wcześniej wszyscy przyklasnęli i działało to dobrze, a teraz po jednej nieudanej akcji już ogon podkulacie? Grasantstwo to niełatwy cech. Napracować się trzeba, wyczekać. A nie jak murwa jaka wyskakiwać zza węgła i obszczekiwać pierwszego lepszego, bo a nuż może mieć pełną sakiewkę, nawet jak na zwykłego parobka wygląda! Następnym razem, jak mówię, żeby poczekać na kogo innego, to macie poczekać! – zdenerwował się.

– Magik dobrze prawi – powiedziała krótko obcięta brunetka, która dopiero teraz podniosła się z posłania.

Cała piątka siedziała w dużym wykrocie. Pośrodku trzaskało ognisko, a nad obalonym opodal wiatrołomem rozpostarta na dwóch kijach skórzana płachta robiła za zadaszenie chroniące od deszczu i słońca.

– Ja też mówiłam, że nie warto, ale wasze baranie łby się uparły – kontynuowała – a teraz macie za swoje. Nie dość, że łup żaden, to przenieść znowu się musimy w nowe jakieś miejsce. Chłop niechybnie straży doniesie, a ci przyjadą przeczesać okolice.

– Ty to, Hanka, zawrzyj gębę – zrejterował opryskliwie Kotlik – nikt o zdanie cię nie pytał. Ino na rozpoznaniu i czatach stoisz, nic nie ryzykując, więc do gadania masz akurat najmniej.

– Czernuszka, jak już. Nie zapominajcie, że ustalone było. Prawdziwych imion nie używamy. Ty jesteś Kotlik, ty Lico, ty Baryła – wskazywał po kolei na wszystkich – a ty Czernuszka. Zrozumiano?

– Tak, tak… – odparli wszyscy jednym chórem.

– Ciekawe, że ty sobie żadnego przydomka nadać nie kazałeś – zauważył celnie Baryła.

– Nie muszę go posiadać – wzruszył ramionami – ba, dobrze by było, by jak najlepiej moje imię wybawieni zapamiętali. Prędzej czy później grasantstwo się skończy i wrócić do ludzi trza będzie. Niezbrukane imię wtedy wam się przyda. A mi – imię, które rozgłos już posiada.

– Wielce to wygodne z twojej strony…

– Owszem – przyznał – temu wy większą część łupów dostajecie, a ja mniejszą. Radzę więc, z rozwagą i na bogatych kupców się zasadzać, nie chłopów gołodupców. A co do straży – kontynuował Zwietko – miasto nie będzie narażało się na straty dla jakiegoś chłopa, tym bardziej że i żadna większa krzywda mu się nie stała. I o to w tym wszystkim chodzi, przypomnę. Nikomu włos z głowy ma nie spaść, żeby kłopotów i pościgu na kark sobie nie sprowadzać. Tak było ustalone – popatrzył po wszystkich – zgodzę się jednak, że najrozsądniej, na wszelki wypadek, przenieść się w inne miejsce. Ale to jutro – zmierzcha niedługo. Z samego rana ruszamy w kierunku kolejnego najbliższego miasta.

– Drugie najbliższe to chyba Alwernia – wtrąciła Czernuszka.

– A zatem zdecydowane – popatrzył po gromadzie w oczekiwaniu na jakikolwiek sprzeciw. Nie doczekawszy się żadnego, dodał – konie oporządzić, drwa donieść, a ja z Czernuszką jaką dziczyznę załatwimy.

– A jakże by inaczej – zadrwił Lico – na wyprawy w las we dwoje namawiać was nie trzeba – zarechotał.

– Miarkuj się – odparł chłodno mag.

– Miarkuję, miarkuję – kpił dalej – temu po ten chrust idę, ale w przeciwną stronę niż wy, co by na jaką niebezpieczną rogaciznę w rui się nie natknąć.

– Rozsądne to z twojej strony wielce – rzuciła z przekąsem Czernuszka i wstała z posłania – chodźmy, bo zaraz jęczeć zaczną, że głodni, a polowanie trochę potrwa.

Przewidziała trafnie. Polowanie trwało długo, a ich kamraci zgłodnieli prędko.

 

***

 

– Nie sądziłam, że tak szybko się wyda – powiedziała Czernuszka, stojąc oparta o rozłożysty jesion.

– Ano – odparł Drogomir, który stał tuż za nią w lekkim rozkroku.

– Ale żeby… Kotlik nawet nie zareagował – ciągnęła dalej – przyznam, że trochę… mnie tym wkurwił… Toć jego siostrą jestem!

– Mhmm – mruknął mag i przyciągnął ją bliżej ku sobie. Dłonie powędrowały na obnażone piersi. Medalion zawieszony na jego szyi kołysał się w rytm.

– Sądzisz, że tam w Alwerni… więcej szczęścia będziemy mieli?

Drogomir tym razem nie odpowiedział nawet pomrukiem.

– Ja mam dobre przeczucie… los się odmieni… na lepsze – dodała wesoło – a może by jednak trochę dalej… pojechać… co o tym myślisz? – dodała po chwili.

– Bogowie… – wymamrotał Zwietko i popatrzył na korony drzew – skupić się nie można…

– O rety, rety – zadrwiła, podnosząc głos – przeszkadzam? Kuper ino wypiąć powinna i się zamknąć?

– Zdałoby się – mruknął głośniej, niż zamierzał.

– O żesz ty chuju! – wyrwała się z jego objęć i odwróciła ku niemu – a w pysk szanownego maga nikt dawno nie strzelił?!

Zwietko uśmiechnął się szelmowsko.

– Możesz być pierw…

Nie czekała, aż dokończy – uderzyła go w policzek i odwzajemniła uśmiech.

Chwycił ją za gardło i przyparł do pnia drzewa. Jęknęła, uczepiła się ramienia i poprawiła jego chwyt.

– Mocniej, nie stłukę się – powiedziała figlarnie.

Usłuchał.

Czernuszka wyprężyła się i jęknęła ponownie, zarzuciła udo na jego biodro i łydką przyciągnęła go ku sobie.

Kątem oka złowiła ruch w pobliskich paprociach. Szary zając przyglądał im się ciekawsko z ukrycia.

 

Jej oczy zaszły łzami, przymknęła je, unosząc głowę. Tęczówki uciekły w górę, odsłaniając biel oczu. Kąciki ust uniesione ciągle były w uśmiechu. Jęknęła, a mięśnie ud drgały pod skórą w spazmach.

Zmierzchało. Nad lasem rozpostarła się czerwona poświata zachodzącego słońca, a woalka z mgły powoli wdzierać się poczęła do lasu od strony polany.

 

***

 

Potrawka z królika wesoło bulgotała w kociołku stojącym na palenisku.

Kotlik siedział tuż obok, mieszając zawartość. Zezował co i rusz na Czernuszkę i Drogomira, mamrocząc coś pod nosem. Czernuszka, jak tylko wrócili z polowania, przeniosła swoje legowisko tuż obok maga i legła przy nim, wpatrzona niczym pustelnik w zad kozicy.

Lico i Baryła siedzieli obok na swoich posłaniach, wymieniając poglądy na temat polityki oraz ciężkich czasów, jakie to nastały. Na polityce nie znał się żaden, a lepszych czasów nigdy wcześniej nie zasmakowali.

Nieopodal konie cicho rżały, dojadając swój obrok.

– Wiesz, Zwietko, że jak mnie zostawisz, to cię znajdę i flaki wypruję? – wyszeptała Czernuszka do ucha maga, a tembr głosu, pomimo groźby, brzmiał nad wyraz słodko.

– Wiem, Hania, wiem – przytaknął i uśmiechnął się półgębkiem.

– Hola, nie zapominasz się? Po przydomku się zwracaj… „Nie zapominajcie, że ustalone było” – sparodiowała jego basowy głos.

– Ano – odparł rozbawiony.

– Teraz też mało rozmowny jesteś. Zawsześ taki?

– Nie zawsze – zamyślił się.

Czernuszka zmarszczyła perkaty nosek i przygryzła dolną wargę. Obróciła się na wznak i zapatrzyła w gwiazdy.Wyjęła z kieszeni króliczą łapkę, zachowaną z polowania na pamiątkę, i zaczęła obracać ją w dłoni.

– Wiesz… – zaczęła.

– Nie wiem, ale zapewne niebawem się dowiem – przerwał jej z przekąsem.

Leżał od dłuższego już czasu na wznak, z zamkniętymi oczami i rękami podłożonymi pod głowę.

– Przyniesie nam szczęście, ta łapka. Mówię ci – kontynuowała, nie zważając na słowa Drogomira.

– Od kiedy to odcięta łapa zajęcza szczęście przynosi? Niedźwiedzi albo wilczy kieł to już inna sprawa, ale zajęcza łapa? Pierwsze słyszę – oponował.

– To i uszy przemyj, bo mówię ci, że przyniesie. Ludzie kiedyś z łapami zajęczymi będą jak z talizmanami chodzić.

– Szczęścia więc samym zającom nie przyniosą. A jeżeli w ogóle się przyjmie, w co wątpię, to już nas na świecie nie będzie.

– Mów za siebie, niedowiarku – przytuliła się do jego boku – ja tam planuję dożyć starości.

– Każdy ma plany, dopóki żelazem w bok nie dostanie…

– Oj, zamknij się już – prychnęła – ale ty czasem męczybuła jesteś!

– Ja?! – zaśmiał się.

– Tak, ty!

Zamilkła na chwilę. Ale tylko na chwilę.

– Śmiesznie wyszło.

– Co? – zdziwił się.

– No ta twoja rymowanka, gdy niby to zbójców na drodze zaczepiłeś, broniąc biednego chłopa – zachichotała.

– A, to. W sumie racja, ale może warto włożyć w repertuar. Większe wrażenie robi, a i czary łatwiej rzucać, gdy zaklęć mają rym.

– Poważnie?

– Mhm.

Zapadła cisza, ale ponownie nie na długo.

– Ta Alwernia to podobno potężne miasto. Słyszałam, że nawet mury obronne z kamienia ma, a samo ponad trzy razy większe od tego, co opodal… jak mu tam… – zaczęła pstrykać palcami, jakby to miało pomóc jej w odświeżeniu pamięci.

– Rozkochów – pamiętał.

– A tak!… swoją drogą ładna nazwa – odparła i przygryzła wargę, spoglądając co rusz na Zwietka.

– Alwernia? Nazwa jak nazwa – wzruszył ramionami.

– Niee – zaprotestowała – to bliższe miasto, Rozkochów… zresztą, nieważne.

– Skoro tak mówisz – ziewnął mag.

Czernuszka wstała, jakby przez mrówkę naglę w pośladek ugryziona.

– Idę po chrust, za mało przynieśli gamonie – wypaliła.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Kotlik popatrzył za nią, a następnie spojrzał na maga, westchnął i pokręcił głową.

– Nie moja to sprawa, siostra zawsze robiła co chciała, ale… – zaczął.

– Jak nie twoja, to po co zaczynasz – odparł chłodno Zwietko, nie zmieniając ułożenia na posłaniu ani nie otwierając oczu.

– …ale jak ją skrzywdzisz, to sam ci te flaki wypruję.

– Nie składaj obietnic, których nie jesteś w stanie dotrzymać – odparł chłodno.

Kotlik przygryzł wargę i zmarszczył czoło. Wiedział, że Zwietko ma rację. W pojedynku nie miał z nim najmniejszych szans.

– Dalej żeś ino człowiek, spać musisz – skwitował.

Wstał od ogniska i przeciągnął się. Zerknął na maga i uśmiechnął się złowieszczo.

– Idę Czernej pomóc – rzucił od niechcenia – czy dostojny mag zechce w kociołku czasem pokręcić, czy to poniżej jego godności?

– Czasem pokręci – odparł sucho Zwietko i usiadł na posłaniu.

– Wielcem rad – powiedział sztucznie uniżenie i oddalił się.

Lico przerwał rozmowę z Baryłą i popatrzył krzywo na maga.

– Twoja pycha i buta kiedyś cię zgubią – rzucił Lico w stronę Zwietka.

– A ciebie ktoś, kurwa, pytał o zdanie? – odparł ostro.

Ogień w palenisku buchnął jasnym błękitem, zalewając obóz nienaturalnym światłem.

– Racja, nie pytał – przyznał, w mig łapiąc groźbę.

Zapadła cisza. Ogień przygasł do zwykłej jasności i koloru, a półmrok znów ogarnął skraj lasu.

Po chwili jedynym dźwiękiem dającym się słyszeć był rechot Baryły, który to zamienił się w trudny do opanowania śmiech.

 

***

 

– Ktoś jedzie! – zawołała podekscytowana Czernuszka, zbiegając z piaszczystej skarpy.

Trójka pozostałych jej kamratów siedziała w okręgu na dole. Czekanie uprzyjemniali sobie grą w kości.

– Zwietko mówił, że mamy poczekać, aż wróci – odparł Lico i rzucił kośćmi.

Te przeturlały się nieznacznie po lnianej szmacie, rozpostartej na piaszczystym podłożu pomiędzy nimi.

– Niech to, w rzyć wsadzić se można taką grę, kości się nawet nie turlają – zwrócił się zdenerwowany Baryła do Lica – mówiłem, żebyś wystrugał jaką deskę!

– A co ja, stolarz jaki, żeby jeszcze strugać? – wzruszył ramionami – zresztą, taka sama droga, też tym baranim łbem ruszyć mogłeś!

Czerna stała nad nimi, przygryzając wargę coraz silniej. Kopnęła piasek, zasypując w połowie pole gry.

– Wstawać, do jasnej cholery – wypaliła – nie będziemy czekać do Dziadów na tego, pożal się Boże, maga. Jeździec sam, a dobrze odziany i konno, widać, że przy mieszku. Sami sobie poradzimy.

– No nie wiem… – zwątpił Lico.

– Piesek pozwolenia od swojego pana nie ma? O rety, rety… – wykrzywiła usta niczym mamka do czterolatka.

Lico wstał i zmierzył ją nieprzyjemnym wzrokiem.

– Nie ja się łaszę do owego „pana” jak suka w rui – odparł natychmiast.

– Powtórz to, kurwi synu – wycedziła przez zęby, wyszarpując przytroczony do uda sztylet z pochwy.

– Jakbyście tacy rezolutni przy każdym napadzie byli, już byśmy w brokatach chodzili – stanął pomiędzy nimi Kotlik – schowaj żelazo – rozkazał – a ty, Lico, waż słowa, bo w pysk dostaniesz.

Oboje usłuchali. Dziewczyna odwróciła się na pięcie, chowając sztylet, a drab skrzyżował ręce na piersi i wlepił wzrok w zasypane kości.

– W jednym Czerna ma rację jednak – podjął Kotlik – na maga zawsze liczyć nie możemy. A swoją drogą to wkurwia mnie też niemożebnie.

Cała czwórka przytaknęła i uśmiechnęła się pod nosem. Napięcie zelżało.

– To jak, kamraci? – spytała dziewczyna.

– Zbierać się szybko – rozkazał Kotlik – zdążymy jeszcze przeciąć mu drogę na rozwidleniu i módlcie się, co by nikogo więcej na trakcie nie było.

 

***

 

Trakt świecił pustkami. Tylko oni – czwórka grasantów i samotny jeździec.

Zagrodzili drogę podróżnemu, gdy ten sposobił się już na skręcenie z głównego traktu na północny zachód. Stali tak teraz, mierząc się wzrokiem – trójka na samej drodze, a czwarta z łukiem w ręku na pobliskim wzniesieniu.

– Panowie o drogę chcą zapytać, wnioskuję? – zaczął jeździec z niekrytą drwiną w głosie – a panienka, niechybnie wasza kompanka, ino na wszelki wypadek strzałę szykuje. Wielce to roztropne. Nigdy nie wiadomo, kogo na szlaku spotkać można.

U pasa miał miecz, na piersi pod skórzaną kurtką wystawała kolczuga z drobno splecionych żelaznych oczek. Do siodła natomiast przytroczona była tarcza trójkątna z herbem rodowym – po prawej czerwony róg jelenia w srebrnym polu, po lewej srebrny bawoli w czerwonym.

Postawa i rynsztunek jeźdźca całkowicie zbiły gromadę z tropu. Spodziewali się łatwego łupu, nie wyszczekanego szlachcica pod mieczem.

– Jeżeli do warowni Tęczyn się kierujecie, to północny szlak polecam, jeżeli do Kwaczały – to zachodni, a przede mną trakt na Alwernię prowadzi i dalej na Porębę Żegoty. Jeżeli już wszystko jasne, to rozstaniemy się w zgodzie i niech każdy w zdrowiu i pod opieką bogów pozostanie – skwitował i szturchnął wierzchowca piętami.

Koń zrobił kilka kroków w przód. Stanął zaraz, gdy pierwszy z drabów ponownie zastąpił mu drogę.

– Nie tak szybko – powiedział niepewnie Kotlik – pogadać jeszcze musim – dodał, obracając w dłoni naszykowaną pałkę.

Lico i Baryła stali tuż za nim. Białe paznokcie na zaciśniętych drzewcach broni mówiły, że także i im udzieliła się niepewność.

– Na pewno chcecie ciągnąć tę rozmowę? – odparł chłodno konny i zeskoczył na ziemię – zastanowić się dobrze radzę.

Poprawił miecz przy pasie, chwycił rękojeść i wysunął ostrze do połowy, odsłaniając wypolerowaną klingę.

Na trakt wjechała para kolejnych jeźdźców. Oboje ubrani w wojskowe kurtki, metalowe szyszaki i z pikami przytroczonymi do boków koni. Jeden potężnej budowy, z bujnymi wąsami, w sile wieku, drugi – widać, że młodzik, z trądzikiem na licach.

Zatrzymali konie i rozejrzeli się po zgromadzonych na skrzyżowaniu dróg. Heraldyczny jeździec obrócił się ku nim, schował obnażoną do połowy klingę, zrobił krok wstecz i rozłożył na boki dłonie. Przybyli popatrzyli po sobie i bez słowa ruszyli na pozostałą trójkę, która ani myślała pozbywać się swojej broni. W galopie chwycili piki.

Grasanci najwidoczniej nie chcieli już rozmawiać. Bez żadnej komendy zaczęli uciekać w popłochu w pobliskie zarośla. Konie były szybsze.

Pierwszy dopadł do nich młodzik. Stanął w strzemionach z piką w dłoni. Kotlik obejrzał się za siebie w biegu i krzyknął.

Strzała świsnęła, a jeździec zachwiał się w siodle. Jedną ręką chwycił za szyję, rzucił pikę na ziemię i ściągnął lejce wolną dłonią. Koń zaczął dreptać powoli po piasku.

Młodzik przechylił się i runął na ziemię, wzbijając w górę tuman kurzu. Kotlik biegł dalej.

Wąsacz nie zatrzymał się. Stanął w strzemionach i cisnął pikę w największy cel. Baryła wydał z siebie charchot i upadł na ziemię. Grot przebił jego plecy, a drzewiec zanurzył się w ciele do połowy długości. Konny szarpnął wodze i zmienił kierunek biegu wierzchowca. Pędził na łuczniczkę, która już szykowała kolejną strzałę.

Czerna podniosła głowę i zamarła. Ręce odmówiły posłuszeństwa. Patrzyła w osłupieniu, jak jeździec pędzi ku niej z mieczem wyszarpanym z pochwy.

Koń stanął jak wryty, zrzucając wąsacza przez łeb. Jeździec zaklął szpetnie i rozejrzał się w poszukiwaniu upuszczonej broni. Zwierzę, niczym zaczarowane, nie ruszyło się o jotę. Wygrzebał miecz z piachu i ruszył w jej kierunku.

Czerna stała osłupiała, patrząc, jak Kotlik i Lico znikają w gąszczu pobliskich drzew. Kotlik przystanął, obejrzał się za siebie.

– Uciekaj! – wydarł się do siostry, widząc, jak wąsacz zbliża się do niej – uciekaj, kretynko! Zaraza… – wymamrotał pod nosem i ruszył ku nim.

Lico nie oglądał się.

– Nie waż się jej tknąć! – krzyknął Kotlik, wskazując trzymaną pałką na wąsacza.

Ten był już przy niej. Bez namysłu uderzył ją na odlew opancerzoną rękawicą. Usta pękły, Czerna upadła nieprzytomna na piasek. Stanął nad nią z opuszczonym mieczem. Uśmiechnął się złowieszczo.

– Zatłukę cię za to! – krzyknął Kotlik.

– Nikogo nie zatłuczesz – odparł Zwietko, wjeżdżając konno na trakt – Waszmość też miecz niech schowa, dość już krwi rozlanej – zwrócił się do wąsacza.

W ślad za nim kolejni jeźdźcy pojawili się na drodze. Wszyscy przy broni, z pikami i tarczami przy boku.

Zwietko zeskoczył z konia w biegu i uniósł dłonie w przyjaznym geście.

Do zgromadzenia dołączył napadnięty wcześniej podróżny. Do tej pory przyglądał się jedynie ciekawsko, najwidoczniej nie zamierzając mieszać się w żadne tarapaty.

– Zwie… – zaczął Kotlik.

– Milcz – przerwał mu mag skinieniem dłoni.

Jak na rozkaz dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Zgiął się wpół, zatoczył i upadł bezwładnie na ziemię.

– Ktoś mógłby wyjaśnić, co się dzieje? – odezwał się podróżny.

– Ano – splunął wąsacz – co tu wyjaśniać. Grasanci na trakcie pobici, jeden uciekł. Znajdziemy go niebawem. Podróżny ocalon. Ot i cała historyja. Mściborem mnie zwą, jestem dowódcą miejskiej straży. Dobre wieści z traktu tu obecny Drogomir miał – wskazał na Zwietka – że zbóje grasują w pobliżu. Radca będzie… rad – skrzywił się – że trakt już bezpieczny. Niedawno, jak parę dni temu, nawiązano współpracę handlową z jedną z pobliskich dzielnic. Senior nie życzyłby sobie żadnych zawad na drogach, a Alwernia największym ośrodkiem zarówno zbytu, jak i kupna towarów po tej stronie Regulanki. Jedno tylko pytanie zostało i radzę szczerze odpowiedzieć. Ktoś ty i czy aby wraz z nimi w koligacji nie byłeś – zwrócił się Mścibor do podróżnego.

– Widzieliście, że przecież pod bronią mnie trzymali… – zaczął.

– Nic to nie znaczy – przerwał mu dowódca – może w trakcie kłótni jakiej was zastaliśmy, o łupów podział czy inne grasantckie sprawy.

– Racja – przyznał – Biezdar jestem, za namową i z polecenia swojego opiekuna Częstogoja z Jankowic do Alwerni zmierzałem. Zaciągnąć się w szeregi tamtejszej gwardii. Tu mam list wyjaśniający wszystko – dodał i wręczył zwinięty pergamin, który trzymał w wewnętrznej kieszeni kurty.

Mścibor łypnął okiem na pismo, następnie na Biezdara i ponownie na pismo.

– Ano… na rzut oka pierwszego… zgadza się. A jeżeli rzeczywiście od Częstogoja, to miasto i ja sam powitam z otwartymi ramionami… ej, Magu! Co ty tam nad tą kurwą robisz?! – wydarł się do Drogomira, który w międzyczasie uklęknął nad Czerną – na pochędórzkę za późno, jedzie z nami wraz z tym jej gachem – wskazał na nieprzytomnego Kotlika – i stryk ich czeka.

Drogomir nie odpowiedział od razu, dokończył inkantację i wstał powoli.

– Opatrzyć ją trzeba – rzekł chłodno – na stryk czy zasłużyli, to jeszcze Rada zdecyduje. Do tego czasu należycie zachować się trzeba.

– Tak samo należycie, jak mojego strażnika ustrzeliła?! – wydarł się – sam dopilnuję, żeby najpóźniej jutro obojgu kruki oczy już dziobały!

– Czy szanowny dowódca właśnie podważa autorytet Rady? – spytał głośniej, niejako zwracając się do wszystkich zgromadzonych. Pobliscy żołnierze odpowiedzieli pomrukami. – Mówiłem, że sam sobie z grasantami poradzę – kontynuował – tak jak to w innych miastach robiłem. Ale szanowny dowódca się uparł. Rezultaty widać dobitnie – dwa trupy, których krew właśnie w piach wsiąka.

– Nie zwykłem brać pouczeń o autorytetach od przybłędy – wycedził przez zęby i zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

– Pokój, panowie, pokój! – wszedł między nich Biezdar – żreć między sobą nie lza. Wszyscyśmy po jednej stronie – prawa i porządku. Może nie ze wszystkim mamy co do szczegółów ten sam ogląd, ale zgodni jesteśmy chyba, że występek ukarać trzeba. Gdzie sprawiedliwi się waśnią, tam niesprawiedliwi triumfują – dodał filozoficznie.

Mścibor mruknął, przytakując, i spojrzał na Biezdara. Kiwnął głową i krzyknął do żołnierzy:

– Zabrać te ścierwa z drogi! Konie, przywiązać do siodeł. Rada rozstrzygnie, co dalej z nimi! A ty, Drogomirze, jak takiś mocny, to goń za ostatnim, co w krzaki uciekł – dodał, po czym wsiadł na konia – i bacz na słowa, magu, bo nikim tu ważnym nie jesteś – rzucił na odchodne i ruszył ku miastu.

Paru żołnierzy zeskoczyło z koni, związali Kotlika i Czernę. Ich bezwładne ciała zarzucili na zady koni, po czym ruszyli za dowódcą. Reszta zajęła się bezpańskimi już wierzchowcami.

– Jeszcze… jeszcze nie jestem… – powiedział cicho sam do siebie Drogomir.

– Co tam mówicie? – spytał Biezdar.

– Że miło poznać – odparł i wyciągnął ku niemu prawicę.

– Biezdar – uścisnął jego dłoń.

– Drogomir – odwzajemnił uścisk.

– I nam w drogę trzeba.

– Ja zostanę jeszcze. Dowódca, choć chuj, to ma rację – przyznał złośliwie – ostatniego grasanta znaleźć trzeba.

– Pomogę – zaproponował Biezdar.

– Nie trzeba – zaoponował mag – przywykłem w pojedynkę rozstrzygać takie sprawy. Martwić się o mnie nie musicie. Poradzę sobie.

– W to nie wątpię – przyznał – dobrze, a zatem do zobaczenia niebawem w mieście.

Wsiadł na wierzchowca, obrócił go w miejscu i pocwałował za oddalającą się kolumną.

Drogomir popatrzył chwilę za nimi, a następnie spojrzał na pobliskie zarośla i las.

Zwykle takie sprawy załatwiał w pojedynkę.

 

***

 

– Wyłaź, Lico! – zawołał Drogomir w kierunku wykrotu – wiem, że tam jesteś.

– Zwietko? – spytał niepewnie i wyczołgał się ostatkiem sił z głębokiej dziury po korzeniach zwalonego drzewa. – Niech ich szlag! – wybuchł zrozpaczony – mieliśmy poczekać! Uparli się, żebyśmy sami!

– Opowiadaj, co się stało – mówił spokojnie Drogomir – siadaj – wskazał na zwalony pień drzewa.

Usłuchał. Wspiął się, opierając stopę o najniższy konar, i usiadł ciężko. Mag podążył w jego ślady.

– Czernka namówiła, żeby podróżnego obskoczyć! Kotlik przytaknął, a Baryła zaraz za nim… nie miałem wyjścia, choć wiedziałem, że to zły pomysł, że trza było na ciebie czekać!! – mówił głośno i coraz bardziej rozpaczliwie.

– Nie krzycz, słyszę wszystko dobrze. Nie obwiniam cię przecież – uspokajał mag.

– Baryła ubity – szlochał już cicho – kątem oka widziałem, jak w plecy dostaje i pada… Kotlik biegł ze mną… wrócił się po Czernkę… ja nie… nie mogłem… nie miałem odwagi zawrócić – kontynuował, a z oczu ciekły mu łzy. Rękawem wytarł nos, cały zalany łzami i smarkami – Nie widziałem, co dalej, biegłem przed siebie, co by najdalej i najszybciej… co dalej z nimi? Musimy im pomóc jakoś!

– Rozumiem, Lico, rozumiem – odparł Drogomir.

Jedną dłonią położył mu na ramieniu, a drugą skrycie sięgnął do cholewy po sztylet.

– Trzeba im pomóc, rzecz to jasna, ty się już o to nie martw. Wszystkim się zajmę – uspokoił go.

Lico nie martwił się już o nic. Nigdy więcej.

 

***

 

Tłum huczał na rynku. Zgiełk był trudny do wytrzymania, a nagromadzenie ludzi przytłaczało. Wszyscy chcieli zobaczyć z bliska egzekucję, a ta zdarzała się niezwykle rzadko. Teraz była wyśmienita okazja, bo i nie jedna, a dwie miały być wykonane – i to w tym samym czasie.

Na centralnym placu, nieopodal ogromnego, rozłożystego dębu, postawiono naprędce prowizoryczną szubienicę. Zbita naprędce z desek i bali – jedna belka w górze, dwie skośne dla podparcia. U dołu jedna beczka, zapewne po rybach lub kapuście, naprędce przytoczona.

Naprzeciw, w odległości kilkunastu łokci od szubienicy, postawiono platformę. Na co dzień służyła świętom i uroczystościom, gdy radni albo kapłani przemawiali do ludu. Teraz stanowiła najlepsze miejsce widokowe dla najzamożniejszych i najważniejszych osób z miasta.

– Co tam się dzieje? – zapytał Drogomir, starając się przedostać przez ciżbę.

– Jak to co, panie – odezwał się najbliższy z zebranych obserwatorów, stary, pomarszczony, zapewne dziad ploszarny – a wieszać łachudrów będą zaraz! Dobrze to bardzo, podobno jakiego młodego żołnierza ubili, i to z rodziny wysoko postawionej. Nie dziwota, że ich od razu, bez procesyji na powróz biorą. Jakby jakiego biedaka ubili, to zapewne parę tygodni by się rozwodzili, czy to tak wypada – życie za życie – czy nie lepiej do robót jakich ciężkich, ale jak kto ważny, to od razu szubienica, kurwie syny stawiają!

Najbliżej zgromadzeni mruknęli zgodnie, przytakując zarówno na pierwszą, jak i na drugą część wypowiedzi.

– Szubienicę – poprawił go Drogomir.

– Hę? – zdziwił się dziad.

– Szubienicę mówię, szafot inną konstrukcję posiada.

– Efekt ten sam – wzruszył ramionami – a z tym koniem to, panie, się nie pchaj dalej, bo i ciasno w cholerę i bez tego jest… a co tam na grzbiecie… – zauważył – bogowie, kolejny jaki nieboszczyk! – wydarł się, zwracając wszystkich uwagę na Drogomira.

Mag nie odpowiedział, zaklął pod nosem i przytroczył wodze do pobliskiego straganu.

Wszedł między ludzi, przeciskając się pod platformę.

– Biezdar! – krzyknął w stronę niedawno poznanego podróżnego.

Stał na platformie, zaproszony przez dowódcę straży, przyglądał się ciekawie wszystkim zgromadzonym. Odwrócił się na dźwięk swojego imienia. Poznając Drogomira, schylił się i wyciągnął prawicę, by ten mógł bez problemu wejść na podwyższenie. Schody na platformę znajdowały się z drugiej strony, a dojścia do nich pilnowali strażnicy.

– Hola, hola! – zawołał jeden z nich, gdy tylko zauważył, że ktoś wtargnął na platformę z miejsca, które nie było do tego przeznaczone.

– Zostawcie – nakazał niski jegomość.

Skinął na Drogomira i Biezdara, przywołując ich do siebie.

Platforma była na tyle obszerna, że tuzin osób mógł się po niej swobodnie poruszać. Na przedzie postawiono ławki, by oczekujący dostojni mogli odpocząć w wyczekiwaniu na egzekucję.

– Ostatni z grasantów stawiał opór, widzę? – zaczął Radca, wskazując na przywiązanego nieopodal konia Drogomira.

– Nie do końca – pokręcił głową – znalazłem go tak, zapewne większa to banda była i chcieli pozbyć się ciężaru. Jego twarz łatwo już było rozpoznać.

– Wieści to niedobre, Dytryku – zauważyła stara kobieta, która siedziała na ławce nieopodal, ale uważnie wsłuchiwała się w rozmowę.

– Racją, Eufryzynio – odparł Radca Dytryk – znaczy to, że niebezpieczeństwo nie minęło, dalej okolice patrolować trzeba będzie.

– Pomogłem raz, pomogę i po raz wtóry – wtrącił Drogomir.

Dytryk pokiwał głową.

– Ano, mag się nam przyda. I nie tylko na grasantów. Większe wierchuszki na wschodzie się szykują, a może i jakie inne zadanie przed tym bym miał dla ciebie. Dobre i celne to informacje o bandzie grasującej w okolicy posiadałeś… szkoda, że jeden z naszych życie stracił.

– Gorąca głowa, mała strata – wtrącił wąsaty dowódca straży – prędzej czy później taki narwaniec w piachu by skończył.

– Ten, który sam straż zwołał i przodem pojechał, pomimo iż mówiłem, że sam sprawę załatwię. O czyjej gorącej głowie mówisz? – odparł chłodno Drogomir.

– Ale strata to strata, a rodzina w rozpaczy – wtrąciła Eufryzynia, wyczuwając nadchodzącą kłótnię – sprawiedliwości zadość uczynić trzeba.

– Nie za szybka ta egzekucja? – spytał Biezdar, także nie dając szansy zripostować Mściborowi zarzut Drogomira – może warto by o resztę bandy, o której Drogomir wspomniał, wpierw wypytać?

– Wątpię, by coś powiedzieli – odparł mag – sądzę, że reszty już w tych okolicach nie zobaczymy, tym bardziej że tak potraktowali jednego ze swoich ze strachu przed rozpoznaniem.

– Racja – przyznał niechętnie Mścibor – a na poszukiwania szkoda czasu i środków. Z tymi tam trzeba się rozprawić – wskazał na wprowadzanych na rynek więźniów – zresztą, już wypytywani byli, to nawet słowa nie wyksztusili. Jedynie tymi baranimi ślepiami wodzili i jęczeli coś niezrozumiale, jakby ktoś im we łbach pomieszał.

Drogomir zerknął z ukosa na Mścibora. Uwadze Biezdara to nie uszło.

Para gwardzistów wprowadziła więźniów. Oboje, ze związanymi z tyłu rękoma, dreptali niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Tłum zafalował i zahuczał. Na skazańców poleciały pierwsze zgniłe warzywa, a zaraz za nimi bryły końskiego łajna. Pochylili głowy, by nie dostać niczym w twarz.

Wprowadzono ich pod szubienicę. Kat wskazał miejsce strażnikom, by ci ustawili skazańców we właściwym miejscu, po czym sam wszedł na pobliską skrzynię i rozpostarł ręce w geście uciszania tłumu.

– Niech będzie wiadome wszystkim tu zgromadzonym – zaczął – że z postanowienia i rozkazu Rady, po rozważeniu sprawy i osądzeniu…

– Nic takiego nie miało miejsca – powiedział półgębkiem Biezdar do Drogomira – większość Radnych zaproszenie na samą już egzekucję dostała. Decyzję podjął Dytryk i dowódca gwardii za usilnym wstawiennictwem w tej sprawie Mścibora.

Mag nie odpowiedział ani nie odwrócił wzroku. Wpatrzony w spektakl stał z kamienną twarzą, nie zdradzając żadnych emocji.

– …Rada miasta Alwernii, pod seniorat i zwierzchnictwo najjaśniej nam panującego Kazimierza, z łaski bogów księcia Lechitów pochodzącego, zdecydowała o niezwłocznym życia pozbawieniu tych tutaj dwojga, którzy, gardząc własnością osobistą i prawem bogów do kroczenia po tym świecie każdego wolnego Lechity, napadli podróżnego na trakcie i życia pozbawili gwardzistę, który w obronie jego stanął. Ni skruchy żadnej, ni wytłumaczenia owi grasanci nie przedstawili, jeno milczeniem pogardliwym raczyli wyrazić brak owej. Temu i kara – przez pętli zaciśnięcie na szyjach – zostanie wymierzona, póki dusze ich ciał nie opuszczą, by w zaświatach już sam Weles nad ich losem zdecydował.

Wyrecytował, po czym dał znak skinieniem głowy starcowi w długiej, lnianej opończy, który stał opodal. Kapłan Welesa podszedł do skazanych.

– Czy może teraz jakie ostatnie słowa zechcecie wyrazić, czy chociaż skruchę wygłosić? – spytał.

Kotlik potrząsnął głową, otworzył usta i wyszczerzył zęby. Twarz ściągnęła mu się, a grymas bólu przeorał oblicze. Zgiął się wpół i splunął na ziemię gęstą śliną wymieszaną z krwią.

Kapłan, czytając to jako obelgę, dał znać katu i odszedł nieśpiesznie na bok, mamrocząc modlitwy pod nosem.

Szubienicznik założył pętlę na szyję Kotlika. Koniec sznura przerzucony przez poziomą belkę zwisał swobodnie. Kat chwycił za nią, przechylił się w tył i powoli pociągnął w dół. Skazany wspiął się na palce i wyprężył, szukając oparcia pod stopami. Nogi zaczęły ryć powietrze, ręce rozpaczliwie szarpały więzy krępujące ruchy.

Czerna szarpnęła się w niemym proteście. Dwoje strażników musiało ją przytrzymać. Jej oczy napłynęły łzami, opuściła wzrok i zacisnęła powieki.

Pod nogi Kotlika przytoczono beczkę. Postawił na nią obie stopy, a ucisk pętli zelżał. Zachłannie chwytał każdy haust powietrza. Odkaszlnął potężnie, a po jego policzkach popłynęły łzy. Koniec liny przywiązano do jednej z podstaw szubienicy.

Dla niego wyrok miał być bardziej miłosierny. Jeżeli bogowie przyzwolą, to po wytrąceniu beczki złamany kark miał skrócić jego cierpienia.

Czernce, jako że z jej ręki zginął strażnik, nie przysługiwało prawo do odwołania się do miłosierdzia bogów. Mordercom żadna litość nie przysługiwała. Jej kara, ku przestrodze innych, miała być powolna i okrutna.

Drugą linę przerzucono przez belkę, a pętlę zawieszono dokładnie na wysokości wzroku skazanej. Wszystko było robione na pokaz, by ludność z jednej strony zaspokoiła chęć zemsty, a z drugiej – by sama ostrzeżenie dostała, dla tych, co chociażby pomyśleli o łamaniu prawa.

Czernka szklistymi oczami popatrzyła na sznur, a następnie na zgromadzony tłum. Zatrzymała się na platformie ustawionej naprzeciwko. W gronie wielmożnych, bogato ubranych Radnych rozpoznała sylwetkę oraz wzrok w nią wpatrzony. Twarz się jej ściągnęła, a po policzkach spłynęły łzy.

Drogomir nie ruszył się o jotę.

Szarpnęła się silnie, nie odrywając od niego oczu.

Kat dał znać pomocnikowi, aby ten wykopał beczkę spod Kotlika, sam chwycił linę skazanej i pociągnął ją wolno w dół.

Trzask łamanych kręgów szyjnych oznajmił, że bogowie mimo wszystko okazali się dla Kotlika litościwi. Ciało zwisało bezwładnie, kołysząc się leniwie na wietrze.

Czerna szarpnęła się na linie. Nogi rozpaczliwie orały powietrze, twarz nabrała koloru intensywnej czerwieni, przechodzącej szybko w sine odcienie, oczy wyszły z orbit, a z gardła wyrwał się charczący rzęch.

Trwało to paręnaście sekund, po czym ciało Czernej popadło w drgawki, aż w końcu ustało. Na lnianych spodniach pojawiła się ciemna, rosnąca plama. Z ust i nosa popłynęły cienkie strużki krwi, a wywrócone w głąb czaszki oczy spoglądały przekrwionymi białkami w bezchmurne niebo.

Tłum, który przed chwilą wiwatował, teraz stał w zupełnej ciszy, jak gdyby dopiero teraz doszło do nich, że oto przed nimi ktoś właśnie dokonał żywota.

Biezdar poruszył się, chcąc opuścić platformę. Rzucił okiem na Drogomira i jego zaciśnięte pięści, sztywno trzymane przy bokach. Spomiędzy palców powoli sączyła się krew. Pomimo to mag nie dawał wyczytać po sobie żadnych emocji – stał z niewzruszonym wyrazem twarzy.

Tak po raz pierwszy większość zobaczyła nowo przybyłego maga. I tak go zapamiętali.

Poza Biezdarem.

On zobaczył coś zgoła odmiennego.

 

***

 

– To ma być owe „sowite” wynagrodzenie? – mag zmierzył groźnym spojrzeniem chłopa.

– Ano… – wbił wzrok w ziemię i począł miętosić czapkę w dłoni, jeszcze mocniej niż przed chwilą – nie ma tego dużo… – spojrzał z zażenowaniem na dwadzieścia denarów, które ściskał.

Wyjął je wcześniej z rozprutej, skrycie schowanej kieszeni po wewnętrznej stronie kożucha. Częsta praktyka tych, którzy chcieli zabezpieczyć grosz albo zachować zaskórniaki na gorsze czasy.

– Ale jakem mówił wcześniej! – podjął z zażywnością w głosie – wdzięcznym będę dozgonnie, nigdy nie zapomnę, a drzwi zawsze na oścież w gościnę dla Mistrza otwarte! Z żoną ugościm, może nie jak barona jakiego, ale ślubna gotuje wyśmienicie – istne czary w kuchni wyprawia!

– Ehh – machnął ręką mag – już nie strofujcie się tak. Domyślałem się, że dużo za pomoc nie możecie dać, a ku prawdzie to zachowajcie większość, starczą mi trzy denary. Za resztę jakie lepsze miejsce na targu wykupcie, szybciej towar się rozejdzie.

– Na… naprawdę? – zajaknął się, niedowierzając.

Potwierdził skinieniem głowy i uśmiechnął się serdecznie.

– Dziękuję! Mistrzu Zwietko, dobrodzieju! – chwycił jego dłonie, wcisnął w nie wyliczone monety i już szykował się do ich całowania.

Mag wyrwał mu się a ton z powrotem nabrał chłodu.

– Mistrz Drogomir jestem, nie Zwietko.

– Ale przy zbójach…

– Chyba nie myślał, że takim łachudrom swe prawdziwe imię podam, by potem łatwiej zemsty szukali?

– E tam, na takiego maga jak dobrodziej to mało troje! – machnął ręką i uśmiechnął się nerwowo widząc jak wyraz twarzy maga się zmienił.

– Owszem – przytaknął – ale wolę zasypiać spokojnie, bez oglądania się przez ramię.

– Na miejscu utrupić trzeba było, spokój by był – odparł chłop niepewnie.

– Każdy ma swoją część do odegrania… – zamyślił się Drogomir i spojrzał w dal.

– Ano… – skinął głową, jakby rozumiał.

– Niech bogowie prowadzą! – wyrwał się z zamyślenia – Wspomnijcie o mnie w mieście dobre słowo. Mistrz Drogomir, nie zapomnijcie.

– Bez uchyby! – odkrzyknął, będąc już na koźle wozu – pod wieczór także i do innego miasta jadę – Alwernia, większe i bogatsze. Tam też rozpowiem każdemu, kogo napotkam! Może dobrodziej i tam zawita?

– Być to może – przytaknął – żegnajcie.

Patrzył chwilę za odjeżdżającym wozem. Potrząsnął denarami i mruknął

– Każdy ma swoją część…

 

Koniec

Komentarze

Za jego plecami dwóch kolejnych rzezimieszków trzymało niewyrafinowaną broń do zadawania cierpienia bliźnim.

 

Może narzędzia do zadawania cierpienia, bo broń służy do zadawania cierpienia, nie ma co o tym pisać.

– Ttt… aaak – wyjąkał chłop – wszystek to, co mam, ino ten wóz, woła i rzepę, co ją na targ wiezę – odparł.

Darowałabym sobie odparł, bo już wyjąkał, więc odpowiedział i nie ma powodu ponownie odpowiadać, bo od momentu jąkania, nikt go o nic nie pytał.

 

Jakoś nie wierzę w przykrywanie rzepy. Rośnie w ziemi, więc jest brudna, nie grozi jej deszcz, ani zbóje, to po co przykrywać?

 

– Łżesz, kamracie – odparł drugi z bandy.

Kamrat to towarzysz, a chłop im raczej nie towarzyszył. 

 

 

– Miarę?

Skoro wybuchł, to bym dała z wykrzyknikiem.

 

 

– Pomysł mam lepszy, mości panowie – wtrącił nieznajomy, który pojawił się nagle na trakcie – spierdalać w podskokach, to nie dostaniecie po głowie.

W odległości parunastu stóp stał naprzeciwko nich wysoki mężczyzna i przyglądał się całej sytuacji.

 

Albo bym to odwróciła, czyli pojawia się i mówi, albo bym scaliła to w jedno zdanie, czyli: wtrącił nieznajomy, wysoki mężczyzna, który nagle pojawił się na trakcie. Bo teraz najpierw gość wchodzi i straszy, a potem się pojawia. 

 

 

Długie włosy miał splecione w pojedynczy warkocz z tyłu głowy, a krótko przycięta broda świadczyła nie o starości, a sile wieku.

Czemu broda ma o czymś świadczyć?

Przy okazji skąd wiemy, że był przepasany, skoro miał opończę?

 

Waszmość do chłopa, albo do zbója?! No bez żartów!

 

– Dobra, panie! -Poratuj, a wynagrodzę sowicie!

Brak spacji przed poratuj, ale to dobrze bo ten myślnik jest do wywalenia. Porattuj, to nie są didaskalia do dialogu.

 

 

 

 

 

 

– Wybaczenia proszę – skurczył się chłop –

Ten dialog jest źle zapisany. Podrzucam poradnik: https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

 

jeszcze ten „rzepnik” się nad nami lituje!..

Na końcu masz hmm dwukropek ;)

 

 

Zachciało się jakiegoś widowiska dla niemotnych odprawiać!

Niemota to osoba niema, a wszyscy mówili. Chyba, że chodzi o niegramotnych?

 

Chłop niechybnie straży doniesie, a ci przyjadą przeczesać okolice.

 

Skoro do straży to ta przyjdzie, chyba że do strażników doniesie.

 

https://sjp.pwn.pl/slowniki/zrejterowa%C4%87.html

 

 

Pomysł masz fajny, ale to opowiadanie prosi się o betę.

Dialogi są dość drewniane i różnie bywa z ich zapisem. 

Różnie bywa z odmianą.

Za to namiętnie używasz wymyślnych słów , których znaczenia nie znasz.

 

 

delulu managment

Nowa Fantastyka