Punktualnie o pełnej godzinie piękny, stołowy zegar zadzwonił pięć razy, a po chwili kurant rozbrzmiał miłą dla ucha melodią. Porcelanowa baletnica, stojąca na szczycie misternie zdobionej skrzynkowej obudowy, zaczęła się obracać w pełnej wdzięku piqué attitude derrière.
Mieszkanie wysprzątane, ubranie wyprasowane, stół elegancko nakryty, pozostało tylko zapalić świece. Zdążył też przygotować przystawki i danie główne – łososia w sosie teriyaki.
Agnieszka miała przyjść za godzinę, więc było jeszcze dosyć czasu, żeby włożyć garnitur, zawiązać krawat i spokojnie czekać na ukochaną. A jednak Tomasz czuł lekki niepokój. Bardzo mu zależało, żeby wieczór się udał. Agnieszka nie była pierwszą kobietą w jego życiu, ale wszystkie poprzednie związki stanowiły raczej niewiele znaczące epizody, z którymi żegnał się bez żalu. Nie, nie był kobieciarzem. Po prostu te poprzednie miłości okazywały się po jakimś czasie tylko miłostkami, a potem już jedynie znajomościami. Odchodziły w przeszłość, nie roniąc łez. Z Agnieszką było inaczej. Od razu poczuł, że to ta jedyna, że wreszcie znalazł swoją drugą połówkę i miał gorącą nadzieję, że ona czuje to samo do niego.
Chodził po mieszkaniu, po raz setny poprawiając poduszki na kanapie, przecierając sztućce i upewniając się, czy w łazience wiszą czyste ręczniki. Kolacja musiała wypaść idealnie. Kilka minut przed szóstą nagrzał piekarnik i włożył do niego przygotowaną rybę.
Tak, kolacja przy świecach trochę trąci myszką, ale Tomasz był nieco staromodny, a Agnieszka zapewniała go, że to nawet urocze. Byle tylko, jak mówiła, nie przesadzał.
To właśnie najbardziej go martwiło. Po raz pierwszy zaprosił Agnieszkę do siebie, do mieszkania odziedziczonego po babci. Dwa niewielkie pokoje, kuchnia i łazienka zachowały wystrój, jaki wiele lat temu nadała im nieboszczka. Chociaż przed przeprowadzką Tomasz zrobił w mieszkaniu niewielki remont i pomalował ściany, to jednak zostawił ciemne zasłony, meble pokryte orzechowym fornirem i wzorzyste dywany. Na regałach leżały równo poukładane stare książki, a na komodzie przykrytej iście babciną, szydełkowaną serwetką, stał kryształowy wazon. Obiektywnie rzecz biorąc, nie sposób było się nie zgodzić, że stylizacja wnętrza jest nieco démodé. Gospodarz jednak dobrze się tam czuł. Lubił stare meble i przedmioty, z którymi wiązało się tyle wspomnień. Najbardziej lubił stojący na niewielkim stoliku pod ścianą skrzynkowy zegar, dzieło nieznanego mistrza z Norymbergi. Czasomierz był w rodzinie już grubo ponad sto lat. Nie wiadomo jakim cudem przetrwał wszystkie zawirowania losu, wliczając w to dwie wojny światowe, nieprzerwanie odmierzając czas kolejnym pokoleniom. Z biegiem lat zegar zaczął być traktowany niemalże jak członek rodziny, dobry duch opiekuńczy.
Piękna obudowa z ciemnego drewna, inkrustowana macicą perłową miała duży cyferblat z rzymskimi cyframi, a w środku skrywała mechanizm, który działał sprawnie pomimo upływu lat. Na górze umieszczona była porcelanowa figurka baletnicy, stojącej na jednej nodze, która co godzinę kręciła piruety przy akompaniamencie zegarowych kurantów. Mały Tomuś zawsze z niecierpliwością czekał, żeby zobaczyć ten spektakl, a i dorosły już Tomasz uwielbiał oglądać jej taniec. Może to tylko dziecięca fascynacja przeniesiona w dorosłe życie, ale lubił myśleć, że porcelanowa piękność tańczy tylko dla niego i czasem miał niewytłumaczalne wrażenie, że rzeczywiście tak jest, że mała baletnica uśmiecha się do niego szczególnie promiennie, ale to pewnie były tylko refleksy światła na gładkich, porcelanowych ustach. Grą świateł trudno jednak było wytłumaczyć, towarzyszące mu miłe odczucie, że kiedy wchodzi do mieszkania, ktoś tam nie może się go doczekać i bardzo się cieszy, że już wrócił.
Punktualnie o szóstej rozległ się dzwonek do drzwi. Tomasz pobiegł otworzyć i aż oniemiał z wrażenia na widok Agnieszki ubranej w dopasowaną, zamszową sukienkę nad kolano. Głęboko wycięty dekolt zdobił złoty łańcuszek o delikatnym splocie, na którym zawieszony był wisiorek w kształcie półksiężyca. Na nogach miała szpilki w kolorze idealnie dobranym do sukienki, podobnie zresztą jak niewielka, kopertowa torebka, którą trzymała w ręce. Najpiękniejszy ze wszystkiego był jednak uśmiech, jakim go obdarzyła, stojąc w drzwiach.
– Cześć, kochanie. Wpuścisz mnie, czy będziemy tak stać na progu? – zaśmiała się delikatnie.
– Ależ oczywiście – wykrztusił – wejdź, proszę.
Gestem zaprosił ją do środka. Był tak podekscytowany, że nie zauważył, że po raz pierwszy od ponad stu lat zegar nie wybił godziny, a baletnica tkwiła w bezruchu.
Przeszli do pokoju, gdzie czekał nakryty stół. Tomasz cały czas przypatrywał się uważnie Agnieszce, starając się odgadnąć, jakie wrażenie robi na niej jego lokum. W końcu, gdy już usiedli, zapytał wprost.
– I jak ci się u mnie podoba?
– Och, urocze mieszkanko – odpowiedziała z uśmiechem – choć może nie zaszkodziłoby wprowadzić odrobinę bardziej współczesny klimat. Nie zrozum mnie źle, po prostu lekki lifting, ot parę nowych mebli, jasne kolory, więcej światła. To nie musiałoby być nawet drogie. Te meble na pewno kupiłby jakiś amator antyków, a sam ten zegar, gdyby go sprzedać, pokryłby pewnie sporą część kosztów remontu.
Chociaż z jednej strony Tomaszowi cierpła skóra na samą myśl o pozbyciu się starych sprzętów, to jednak uznał, że Agnieszka podświadomie zaczyna sobie u niego wić gniazdko, co bardzo go ucieszyło. Uśmiechnął się więc promiennie i poszedł do kuchni sprawdzić, czy ryba ładnie się piecze.
Kiedy wrócił, Agnieszka dorzuciła jeszcze,
– Tak, tego zegara bym się chyba na twoim miejscu pozbyła. Ta baletnica tak brzydko na mnie patrzy – zaśmiała się
– Jak to brzydko? Przecież to taka urocza figurka – powiedział Tomasz, ale podszedł do zegara i obrócił baletnicę tyłem do Agnieszki. – Teraz nie będzie na ciebie patrzeć.
Nagle w przedpokoju zadzwonił telefon. Było to naprawdę dziwne. Linię stacjonarną odłączono wiele lat temu, a sam aparat, ze swoją czarną, bakelitową obudową służył wyłącznie jako ozdoba. Mimo wszystko Tomasz odruchowo wstał i poszedł odebrać. W słuchawce nie usłyszał jednak nic, nawet żadnego sygnału, a kiedy wrócił, zastanawiając się, co się stało, usłyszał lekko drżący głos Agnieszki.
– Ona się obróciła i znowu na mnie patrzy.
– Słucham? Nie, to nic takiego, pewnie sprężyna się napięła, kiedy przekręcałem figurkę i obróciła ją z powrotem – powiedział uspokajającym tonem, kładąc jej rękę na ramieniu. – Dla pewności nakryję ją serwetką i będzie po kłopocie.
W tym momencie brzęczyk oznajmił, że czas już wyjąć łososia z piekarnika, więc gospodarz poszedł do kuchni. Wracając, zderzył się w przedpokoju z Agnieszką.
– Serwetka się zsunęła i ona znowu…
– Głuptasie, przecież to tylko serwetka. Mogła się zsunąć, to zwykła rzecz.
– No nie wiem. Miałam wrażenie, że ona ją zrzuciła.
– Przecież to niemożliwe – zaśmiał się. – Popatrz, przygotowałem pyszną rybę. Zjemy sobie, napijemy się wina. Zapomnisz o tym zegarze.
Usiedli przy stole i Tomasz sprawnie nałożył łososia na talerze i nalał wino do kieliszków. Wnieśli toast.
– Za nas, kochanie. Za naszą miłość.
Tomasz wstał nagle od stołu.
– Ależ gapa ze mnie! Zapomniałem o świecach! – Poszedł do kuchni po zapałki i kiedy sięgał po nie do kredensu, usłyszał niemal jednocześnie dziwny, ostry dźwięk dzwonka, cichy brzęk tłuczonego szkła i krzyk Agnieszki.
– Co się stało? – krzyknął, wpadając do pokoju.
Obróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Chciałam napić się wina – odpowiedziała roztrzęsiona. – Nagle ten zegar zadzwonił, a kieliszek pękł mi w ręce, potem świeca wypadła ze świecznika prosto w talerz i ochlapała mnie sosem i…i przysięgam, ta figurka do mnie złośliwie mrugnęła okiem.
– No co też opowiadasz? – zapytał drżącym ze zdenerwowania głosem. – Chodź do łazienki, musimy to zaprać.
W łazience stary bojler, który zazwyczaj z trudem podgrzewał wodę do temperatury trochę wyższej niż „letnia”, tym razem buchnął strumieniem pary i wrzątku. Agnieszka krzyknęła z bólu, wyciągając z umywalki poparzone ręce. Tomasz patrzył na to osłupiały. Co się tu dzieje?
Agnieszka cała się trzęsła. Nie wiadomo, czy z bólu, czy ze złości.
– Chcę stąd wyjść – oznajmiła krótko. – Wybacz mi, kochanie, nie czuję się tu dobrze. To ta baletnica. Tomasz! Ja się boję!
Szybko wyszła z łazienki, zabrała swoją torebkę i skierowała się do drzwi. Minęła Tomasza i wybiegła z mieszkania. Na schodach, nie oglądając się za siebie, rzuciła jeszcze:
– Pa, kochanie. Zadzwonię. – Zabrzmiało to raczej jak „żegnam” niż jak „do widzenia”.
Tomasz ciągle trwał w bezruchu, nie rozumiejąc, co się stało. Nie docierało do niego nic, nawet to, że chociaż była osiemnasta trzydzieści siedem, zegar triumfalnie gra swoją radosną melodię, a baletnica wiruje w tańcu.