- Opowiadanie: Sambor - Spławik

Spławik

Nie ma świętości tam, gdzie ziemia pije krew szybciej niż deszcz. Nie ma Boga tam, gdzie modlitwy tłumi krzyk. Są tylko ludzie — uparci, zgniłi od środka, łaknący złota, ciała i zbawienia w tej samej chwili. Na tej ziemi narodził się Radomir, niegdyś Sambor, łowca dusz i przeklęty pielgrzym. Nie przyszedł po chwałę ani po przebaczenie. Idzie, bo coś go prowadzi — może demon, może Bóg, może tylko chciwość, która przebrała ludzką twarz. Za każdym razem, gdy wyciąga miecz, świat milknie — jakby sam chciał zobaczyć, kto pierwszy padnie: człowiek, czy sumienie. To nie jest opowieść o bohaterze. To historia człowieka, który dawno przestał nim być. To świat, w którym krzyże gniją szybciej niż ciała, a modlitwa kończy się jękiem, nie amen. Zanim wejdziesz, zgaś światło. Tu nawet święci piją na pusty żołądek.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Spławik

Wiatr niósł ze wschodu zapach mokrej ziemi i gnijących liści. Radomir szedł wzdłuż starego traktu, gdzie błoto mieszało się z końskim gównem i krwią, której nikt już nie pamiętał. Na jego płaszczu zaschły ciemne plamy, a na lewym ramieniu siedziała mucha – zbyt uparta, by ją spłoszyć. Na plecach czuł ciężar torby, w której stukały monety i coś jeszcze – metalowy dźwięk, który nie był ani święty, ani czysty. W kieszeni płaszcza miał list, napisany krzywym pismem, z pieczęcią rozlaną jak rana. Ktoś prosił go o przybycie do klasztoru Świętego Wita. Ktoś, kto napisał tylko jedno zdanie: – „Kości się ruszają, bracie. Kości się ruszają.” Kiedy wreszcie ujrzał mury klasztoru, zrozumiał, że to miejsce nie ma już w sobie Boga. Kamień był czarny jak noc, a z wieży, zamiast dzwonu, zwisał łańcuch. W bramie czekał człowiek – wychudzony, w szacie mnicha, z oczami tak pustymi, jakby od lat nie widziały światła. – Ty Radomir? – zapytał, głosem, w którym coś się łamało. – Bywało, że mnie tak zwano – odpowiedział Spławik, otrzepując but z błota. – A ty kto? – Brat Maur. Ten, co jeszcze wierzy, choć nie powinien. Mnich odwrócił się i ruszył w stronę klasztoru. Z wewnątrz dobiegał dźwięk… jakby ktoś przesuwał gwoździe po kamiennej podłodze. Radomir zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Czuł, że tej nocy nic nie będzie święte. Wnętrze klasztoru pachniało kadzidłem, stęchlizną i czymś jeszcze – czymś żelaznym, metalicznym, co przyklejało się do gardła jak dym po bitwie. Światło świec drżało, a na ścianach wisiały obrazy świętych, których twarze z czasem popękały tak, że wyglądały jak rany. – To miejsce… – zaczął Radomir, rozglądając się powoli. – Nie pachnie modlitwą. – Bo modlitwy tu zdechły – odparł Brat Maur. – I nikt ich nie pochował. Mnich zatrzymał się przy drewnianych drzwiach, gdzie na krzyżu ktoś wydrapał coś paznokciami. Litery były chaotyczne, ale Radomir rozpoznał jedno słowo: „WIT”. – Kiedyś to było miejsce pielgrzymek – kontynuował Maur. – Ludzie przychodzili po uzdrowienie, po znaki. Mówiono, że w podziemiach spoczywają kości Świętego Wita, a jego duch czyni cuda. – A teraz? – zapytał Radomir. – Teraz ten duch nie słucha Boga. Teraz modli się za siebie. Mnich mówił to cicho, ale każde słowo brzmiało jak uderzenie łopatą o trumnę. Radomir poczuł zimno, które nie pochodziło od kamienia. – Ilu was zostało? – spytał. – Trzech. A było dwudziestu. – Co się z nimi stało? – Nie wiem. Niektórzy odeszli. Innych zabrano w nocy. Słyszałem ich śpiew, gdy kamień pił ich oddechy. Radomir spojrzał na brata Maura uważniej. Pod oczami miał ciemne worki, a na szyi ślad po sznurze – jakby ktoś kiedyś chciał z niego zrobić świętego na siłę. Z korytarza dobiegło ciche puknięcie, jakby coś małego spadło z wysoka i zaczęło pełzać. – Nie idź tam – wyszeptał mnich. – One słyszą, kiedy się mówi o nich na głos. Radomir uśmiechnął się krzywo. – A jak ich nazwać, żeby nie przyszły? Mnich spuścił wzrok. – Święte kości… one same się nazywają. – Powiem ci, jak to się zaczęło – wyszeptał Maur, siadając ciężko na ławie pod zgaszoną lampą. – Ale jak usłyszysz, to już nie zapomnisz. Radomir skinął głową. Płomień świecy obrysował ich twarze: jedną twardą jak kamień, drugą zmęczoną jak pokuta. – Trzy zimy temu – zaczął mnich – przywieziono nam relikwie. Kości, podobno Świętego Wita, znalezione pod starym ołtarzem w Chełmie. Mówiono, że mają moc. – Moc uzdrawiania? – spytał Radomir. – Nie – odpowiedział Maur. – Moc przebaczania. Nawet tym, których Bóg już odrzucił. Radomir prychnął. – Przebaczenie to najtańszy towar, jaki sprzedaje Kościół. – Wtedy też tak myślałem – powiedział Maur. – Dopóki nie zobaczyłem, że to działa. – Co działało? – Wskrzeszenie. Nie z martwych, ale z grzechu. Ludzie przychodzili, padali na kolana, a kiedy dotykali kości, ich oczy stawały się czyste. Przynajmniej na chwilę. Ale potem… coś zaczęło się dziać z nami. Maur odchylił rękaw. Skóra na jego przedramieniu była poprzecinana drobnymi cięciami – równo, jakby ktoś wycinał modlitwy nożem. – Zaczęliśmy śnić. W snach ktoś mówił do nas głosem chłopca. Mówił, że Święty Wit nie był człowiekiem, a ofiarą. – Ofiarą czego? – Własnego Boga. Mnich wstał, zbliżył się do Radomira i ściszył głos do szeptu: – Kości… one nie chciały być czczone. Chciały wrócić. I znalazły drogę przez nasze modlitwy. Z korytarza znów dobiegł szelest, tym razem bliżej. Coś jak łamane palce. Maur drgnął. – Kiedy bracia zaczęli znikać, wiedziałem, że to już nie modlitwa, tylko głód. I że nie da się tego nakarmić wiarą. Radomir powoli wstał, poprawił miecz przy pasie. – Każdy głód da się nakarmić, bracie – mruknął. – Trzeba tylko wiedzieć, czym. Zanim zdążyli zejść do podziemi, coś w korytarzu drgnęło. Nie dźwięk, nie cień – raczej obecność. Jakby kamień, po którym stąpali, pamiętał każdy krok tych, co tu umarli. Maur zatrzymał się, jego oczy wpatrzone w ścianę. Tam, gdzie przed chwilą była tylko szara powierzchnia, teraz rysowało się coś nowego. Czerwony ślad, jak palce przeciągnięte po świeżym mięsie, tworzył powoli kształt – krzyż odwrócony do góry nogami. – To się dzieje, kiedy ktoś mówi o nich – wyszeptał mnich, cofając się o krok. Radomir podszedł bliżej. Znak był jeszcze mokry. Krew spływała powoli po kamieniu, tworząc cienkie strużki, które układały się w litery. Nie był to język, który znał, ale jedna z nich wyglądała znajomo – litera „S” jak w słowie Spławik. – Kto to napisał? – zapytał, choć wiedział, że Maur nie odpowie. Mnich przełknął ślinę, szeptem: – Kamień sam pisze, kiedy ktoś zgrzeszył z wiarą. Radomir dotknął znaków – były ciepłe. Za ciepłe. Jakby krew dopiero co opuściła ciało. Z sufitu zaczęły spadać krople, ciężkie i gęste. Nie była to woda. Pachniało metalem. Maur uklęknął i zaczął mamrotać coś pod nosem, łacińskie słowa pomieszane z drżeniem. – Nie pomoże ci modlitwa – powiedział Radomir cicho. – Tu już nie ma Boga. – Wiem – odparł mnich. – Ale On wciąż słucha… tylko że z dołu. Wtedy ściana za nimi zapulsowała, jakby oddychała. I z głębi korytarza, z miejsca, gdzie cień był najgęstszy, dobiegło skrobanie. Nie jak pazury. Jak kość o kamień. Maur osunął się na kolana. Usta drżały, a z jego gardła wydobywał się szept, który nie brzmiał jak modlitwa. To było warczenie. Niskie, nieczyste, jak dźwięk z gardła chorego psa. – Sancte Vitus… libera nos… – powtarzał, ale głos łamał się, przechodząc w charczenie. Z oczu popłynęły mu łzy – ciemne, gęste, jakby krew próbowała wydostać się przez spojrzenie. Radomir patrzył na to z zimną obojętnością. Widział już ludzi, których wiara pożarła od środka. Wiedział, że zaraz przyjdzie moment, w którym będzie musiał zdecydować – czy modlić się za Maura, czy go dobić. Mnich podniósł głowę. Twarz miał pobladłą, ale oczy – nie były już jego. Były puste, jak otwarte rany. – On… mówi… – wyszeptał. – On cię zna, Radomirze. On pamięta twoje imię. – Niech pamięta – odpowiedział spokojnie Spławik. – Ale niech się nie zbliża. Maur zerwał się z ziemi z nieludzką siłą. Zanim Radomir zdążył sięgnąć po miecz, mnich uderzył go w pierś, przewracając na kamień. Z ust Maura wyrwał się skowyt, niepodobny do niczego, co mogło wyjść z człowieka – jakby przez niego mówiło coś, co znało język martwych. Radomir obrócił się, sparował cios łokciem, a potem kopnięciem odepchnął Maura na ścianę. Kamień pękł, a z rysy wypłynęła cienka strużka krwi. – Witaj w piekle, bracie – mruknął Radomir, podnosząc się. Maur zaśmiał się głucho, krwią. – Pie… piekło jest w nas… Zanim dokończył, coś pod jego skórą zaczęło się poruszać. Jakby kości próbowały uciec z ciała. Radomir zrobił krok w tył. Nie dlatego, że się bał – tylko dlatego, że chciał zobaczyć, jak daleko może sięgnąć bluźnierstwo. Radomir cofnął się o krok i oparł plecy o zimny mur. Z każdą sekundą ciało Maura bardziej przypominało worek mięsa, w którym coś próbuje znaleźć wyjście. Kości trzeszczały jak suche gałęzie w ogniu. Skóra napinała się, pękała na ramionach i brzuchu, a spod niej wychodziło coś białego – ostrego. – Non timebo… – bełkotał Maur, jakby wciąż próbował się modlić. Ale to nie on już mówił. Słowa przechodziły przez niego, głosem, który nie znał krtani ani języka. Z jego ust wysunęła się biała, cienka struktura – nie język, lecz żebro. Żebro, które pulsowało, jakby miało własne serce. Za nim kolejne, i kolejne. Każde drżało w rytmie oddechu klasztoru. Radomir patrzył. Nie cofał się, nie modlił. Obserwował, jak człowiek zamienia się w relikwię. Kości wychodziły z mięsa i zaczynały układać się same w coś, co przypominało kształtem człowieka, ale nie było człowiekiem. Bez skóry, bez oczu, z ustami pełnymi zębów, których nikt nie stworzył. Maur zniknął. Pozostało coś, co można by nazwać świętym tylko w ustach szaleńca. To „coś” poruszyło głową w stronę Radomira. Z wnętrza pustych oczodołów rozlało się światło, nie ciepłe, lecz martwe. Głos, który wyszedł z tego ciała, był jak szept wypowiedziany z dna grobu. – Spławik… – powiedziało. – Ty też masz nasze kości. Radomir nie drgnął. Tylko rozchylił lekko usta, jakby chciał coś powiedzieć – ale zamiast tego parsknął krótkim, pustym śmiechem. – To zobaczmy, kto pierwszy się rozpadnie. Istota drgnęła, jakby dopiero uczyła się własnego ciała. Każdy ruch był dźwiękiem bólu – skrzypienie kości, trzask przegubów, coś między modlitwą a kaszlem śmierci. Jej szczęka rozwarła się nienaturalnie szeroko. – Świę… ty… – zaczęła, głosem, który przypominał jednocześnie kilka gardeł. Nie zdążyła dokończyć. Radomir już był w ruchu. Lewą ręką chwycił miecz, a prawą odepchnął się od kamienia. Cięcie było szybkie, krótkie – takie, jakie wykonuje człowiek, który już dawno przestał się zastanawiać. Stal przecięła powietrze z dźwiękiem przypominającym westchnienie. Uderzył w ramię stwora, a metal trafił prosto w miejsce, gdzie mięso przechodziło w biały szpik. Z potwora nie wypłynęła krew – tylko gęsta, mleczna ciecz, która syczała, jakby parzyła ziemię. Demon zawył, jego głos niósł się echem po krużganku. Ściany odpowiedziały mu jękiem, jakby cały klasztor wziął udział w tym krzyku. Radomir cofnął się, krążąc wokół, oczy jak dwa gwoździe wpatrzone w istotę. – Mówisz za dużo – syknął. – Czas się modlić w ciszy. Uderzył ponownie – tym razem pionowo, rozcinając mostek. Kości pękły jak kruche szkło. Potwór próbował go chwycić, ale palce, zrobione z obnażonych kości, rozsypały się w pył. Z każdym ciosem ciało traciło formę. Nie było w nim życia – tylko echo życia, które ktoś kiedyś złożył w ofierze. Kiedy ostatni fragment padł na ziemię, Radomir opuścił miecz. Oddychał ciężko, lecz spokojnie. Spojrzał na stos resztek i powiedział cicho: – Jeśli to był święty, to Bóg ma w chuj chore poczucie humoru. Zamilkł. Klasztor również. Jakby przez chwilę całe to miejsce czekało, co zrobi dalej. Cisza po walce była cięższa niż sam bój. Radomir stał wśród rozrzuconych fragmentów – kości, mięsa i popiołu, który jeszcze chwilę temu mówił ludzkim głosem. Z płaszcza spływały krople mlecznej cieczy, zostawiając ślady na kamiennej posadzce. Wtedy to zauważył. Na ziemi, w miejscu, gdzie ciało potwora dotknęło jego stóp, wypalił się znak. Nie krzyż. Nie pentagram. Coś pomiędzy – okrąg przecięty w środku linią przypominającą ostrze. Dotknął go czubkiem palca. Znak był gorący, jakby wciąż tlił się od środka. W tym momencie w jego głowie zabrzmiał szept – krótki, głęboki, nie w jego języku. Nie słowo, tylko dźwięk przypominający bicie serca. Jedno, drugie, trzecie… potem ucichło. Radomir zmrużył oczy. Nie był człowiekiem, który wierzył w symbole, ale ten czuł w sobie jak oddech. Zanim zdążył coś powiedzieć, ziemia pod jego butem lekko zadrżała – jakby klasztor westchnął. Z zewnątrz, zza bramy, dobiegł tentent końskich kopyt. Ciężki, równy, wojskowy rytm. Zgaszone pochodnie rozświetliły dziedziniec, a przez mgłę wdarł się głos dowódcy: – W imię Zakonu i Świętej Krwi! Otworzyć bramę! Radomir wyjrzał przez pęknięte okno. W ciemności dostrzegł białe płaszcze z czerwonymi krzyżami. Templariusze. Nie więcej niż dziesięciu, ale każdy z nich trzymał pochodnię i broń gotową do walki. – Wiedzieli – mruknął pod nosem. – Przyszli po swoje. Zgrzytnęły zawiasy, gdy brama klasztoru ustąpiła. Na czele oddziału stał wysoki mężczyzna w stalowym hełmie z czarnym krzyżem na czole. Spojrzał na Radomira, jakby już wiedział, kim jest. – Kim jesteś, że stoisz przy miejscu świętym z bronią we krwi? – zapytał templariusz chłodno. Radomir odpowiedział bez pośpiechu: – Tym, który tu posprzątał, zanim przyszliście palić kadzidła. Templariusz uniósł dłoń. Za nim kilku braci zaczęło wchodzić do środka, rozglądając się po zniszczonej kaplicy. Kiedy ich wzrok padł na stos rozbitych kości, w powietrzu zapachniało gniewem. – Relikwie zostały zbezczeszczone – powiedział templariusz. – Nasz zakon przejmie to miejsce. Radomir splunął na kamień. – Za późno, bracie. To miejsce już kogoś ma. Bracia templariusze rozlali się po kaplicy jak cień. Każdy krok ich butów odbijał się od kamienia tępym, rytmicznym echem. Nie rozmawiali. Patrzyli. Na krew. Na ściany. Na popiół. Na Radomira. Dowódca – wysoki, szeroki w barach, z głosem jak stal w ogniu – podszedł bliżej. Zsunął hełm, a spod niego wysypały się włosy posiwiałe od lat, w oczach zaś błyszczało coś niebezpieczniejszego niż fanatyzm – ciekawość. – Powiedz mi – zaczął cicho – kto ci dał prawo trzymać miecz w domu Boga? Radomir spojrzał mu prosto w oczy. – Ten sam, który pozwala ci palić ludzi w imię zbawienia. Templariusz drgnął, ale nie odpowiedział. Zamiast tego zrobił znak krzyża. – Mówisz jak potępiony. – A wyglądam jak ocalony? Jeden z młodszych braci, trzymający pochodnię, zbliżył się do resztek demona. Dotknął butem kawałka kości – w tym momencie coś zapłonęło. Szybki, niebieskawy ogień, który nie dawał światła, tylko cień. Templariusz cofnął się z okrzykiem. Dowódca zrozumiał, że to nie były zwykłe szczątki. Ukląkł, pochylił głowę, a potem wstał i powiedział powoli: – Te relikwie zostaną zabezpieczone. Papież musi wiedzieć, że święte kości żyją. Radomir się uśmiechnął – zimno, bez radości. – Papież? Niech najpierw znajdzie własną duszę, zanim zacznie zbierać cudze. Templariusz obrócił się gwałtownie. – Ty… coś w tobie nie gra. – Jego ton był jak nóż przeciągany po kamieniu. – Wiem, jak pachnie grzech, a ty śmierdzisz jak otwarte groby. Radomir powoli sięgnął do torby. – Może i tak. Ale przynajmniej potrafię rozpoznać, kiedy zło się modli. Z torby wyjął ten sam list, który przywiódł go tu na początku. Pokazał templariuszowi. Pieczęć, której nikt nie zauważył wcześniej, była już pęknięta. Z wnętrza wypadła drobna, żółtawa kość. Templariusze cofnęli się jak od trucizny. Dowódca zacisnął pięści. – Skąd to masz? – Z Chełma – odpowiedział Radomir. – Tam, gdzie zaczęło się kłamstwo o świętych. Dowódca zamilkł. W jego oczach pojawiło się coś, co przypominało strach – ten prawdziwy, ludzki, nie ten z modlitw. – Wiesz, że za takie słowa palą na stosie? – Wiem. Ale wcześniej musieliby mnie złapać. Powietrze między nimi zgęstniało. Płomień pochodni przygasł, jakby nie chciał być świadkiem tej rozmowy. Dowódca templariuszy przesunął się bliżej, aż Radomir poczuł zapach żelaza i potu spod zbroi. Ich oczy zderzyły się w półmroku – jeden zimny, drugi zmęczony, ale oba należały do ludzi, którzy widzieli za dużo. – Chełm… – powtórzył templariusz. – To tam zaginęła pierwsza skrzynia z relikwiami. – Tak. A wraz z nią pięciu braci, którzy mieli ją pilnować. – Wiem – powiedział cicho templariusz. – Ich ciała nigdy nie wróciły. Radomir skinął głową, jakby tylko potwierdzał coś oczywistego. – Bo ich ciała wróciły tu. W tych kościach. – Spojrzał na popiół, który wciąż lekko dymił. – To, co zabrało ich wtedy, było już w środku. Nie relikwie… więzienie. Dowódca zamarł. – Więzienie? – Dla czegoś, co nie umiera – odparł Radomir. – Kości świętego? Nie. Kości grzesznika, którego zamknęli w świętości, żeby nikt nie zobaczył, czym był naprawdę. Na chwilę zapadła cisza. Płomień drgnął, kiedy z zewnątrz zawył wiatr. Dowódca wbił wzrok w ziemię. – To herezja, co mówisz. – Albo prawda, którą ktoś pogrzebał pod modlitwami. – Radomir podniósł głos o ton. – Ty wierzysz, że Bóg daje cudami siłę. A ja wiem, że cud jest jak nóż – zawsze ma drugą stronę. Templariusz przeszedł kilka kroków, aż stanął przy rozbitym ołtarzu. Dotknął kamienia – pod palcami znalazł wyryty symbol, taki sam jak ten, który pojawił się pod stopami Radomira. Okrąg przecięty ostrzem. – Ten znak – powiedział – widziałem go raz. Na pergaminie, w archiwach w Rzymie. Nikt nie umiał go odczytać. – To nie znak, bracie – rzekł Radomir, patrząc na niego twardo. – To podpis. – Czyj? – spytał templariusz. Radomir uśmiechnął się półgębkiem. – Kogoś, kto nie chce już, żeby modlono się do Boga. Templariusz przełknął ślinę, spojrzał na niego długo i powiedział cicho: – Jeśli to prawda… to Zakon nie jest już po właściwej stronie. Z tyłu, za kolumną, coś zaskrzypiało. Nie był to wiatr. Dowódca templariuszy odwrócił się gwałtownie, a Radomir uniósł broń – z cienia wyszedł młody rycerz, ledwie ponad dwadzieścia zim, twarz czysta, oczy rozgorzałe ogniem, którego nie dało się ugasić rozumem. – Heretycy – wysyczał. – Splugawiliście dom Boga! Zanim dowódca zdążył cokolwiek powiedzieć, chłopak wyciągnął miecz. Ostrze odbiło światło pochodni i przecięło powietrze z dźwiękiem modlitwy wypowiedzianej w gniewie. – Na kolana! – wrzasnął, drżąc od fanatyzmu. – Na kolana, zanim ogień oczyści to miejsce! Dowódca zrobił krok w jego stronę, dłonie uniesione w geście uspokojenia. – Bracie, nie rozumiesz… – Wystarczy słów! – ryknął młody. – Zakon nie rozmawia z plugawcami! Radomir tylko westchnął. Znał ten ton. Słyszał go już w dziesiątkach gardeł – chłopców, którym wmówiono, że Bóg przemawia przez ostrze. – Nie rób tego – powiedział spokojnie. – Widziałem, jak kończą ci, co modlą się z bronią w ręku. Młody templariusz drgnął, spojrzał na Radomira, i wtedy coś w nim pękło. – Ty… ty nie oddychasz jak człowiek. – Zrobił krok, oczy szerokie jakby zobaczył bestię. – Czuć od ciebie śmierć. Radomir nie zaprzeczył. – Bo to jedyna rzecz, w której jestem wierny. Rycerz krzyknął i ruszył, zbroja zagrzechotała, miecz uniósł się w półmroku. Dowódca templariuszy spróbował go zatrzymać, ale było za późno – chłopak ciął. Radomir odskoczył w bok, cios trafił w kamienny filar, iskry rozbłysły w mroku. – Dosyć! – wrzasnął dowódca, chwytając młodego za ramię, ale ten wyrwał się, z pianą na ustach. – On zabił braci! On sprofanował relikwie! Reszta templariuszy cofnęła się o krok. Niektórzy chwycili za broń, nie wiedząc po której stronie stanąć. Klasztor znowu ożył – coś pod podłogą zaczęło drżeć, jakby same mury czuły nadchodzącą krew. Radomir patrzył na młodego, bez gniewu, bez litości. – Jeśli Bóg ci to kazał, niech przyjdzie i sam mnie zatrzyma. I wtedy ziemia pękła. Pod stopami młodego templariusza rozlał się blady blask, a z kamienia, który jeszcze chwilę temu był martwy, zaczęły wystawać palce zrobione z kości. Chłopak zamarł. Dowódca wyciągnął rękę. – Nie ruszaj się, na Boga! Za późno. Ziemia pękła głębiej, a coś złapało rycerza za nogę i wciągnęło go w dół z dźwiękiem łamanych żeber i tłumionego krzyku. Cisza wróciła gwałtownie. Tylko echo śmierci wciąż krążyło po klasztorze. Radomir spojrzał na dowódcę. – Teraz rozumiesz? – zapytał cicho. – Święte kości nie chcą już milczeć. Koniec cz. 1 ​

Koniec

Komentarze

O boszzzz jaki kloc tekstu.

Zaraz będę sugerować rozbicie tego. 

Skoro część pierwsza to należy oznaczyć tekst jako fragment, ale ostrzegam że fragmenty nie cieszą się powodzeniem. Może by tak połączyć części i zrobić większe dzieło?

 

Radomir szedł wzdłuż starego traktu, gdzie błoto mieszało się z końskim gównem i krwią, której nikt już nie pamiętał.

I to bym dała do kolejnego akapitu, bo pierwszy jest o pogodzie, a drugi o bohaterze?

 

Ktoś prosił go o przybycie do klasztoru Świętego Wita. Ktoś, kto napisał tylko jedno zdanie: – „Kości się ruszają, bracie. Kości się ruszają.”

I to do kolejnego akapitu. A dalej bez myślnika, bo to nie dialog, tylko list.

 

 

 

Kiedy wreszcie ujrzał mury klasztoru, zrozumiał, że to miejsce nie ma już w sobie Boga.

I to do kolejnego.

 

Kamień był czarny jak noc, a z wieży, zamiast dzwonu, zwisał łańcuch. W bramie czekał człowiek – wychudzony, w szacie mnicha, z oczami tak pustymi, jakby od lat nie widziały światła.

Do kolejnego. Jaki kamień, bo nie wynika? Dialog bardzo do kolejnego! Każda odpowiedź w osobnej linii. 

 

– Bywało, że mnie tak zwano – odpowiedział Spławik, otrzepując but z błota. – A ty kto? – Brat Maur. Ten, co jeszcze wierzy, choć nie powinien.

 

To w jednym akapicie, jak powyżej, żeby wiadomo było kto co mówi.

Mnich odwrócił się i ruszył w stronę klasztoru. Z wewnątrz dobiegał dźwięk… jakby ktoś przesuwał gwoździe po kamiennej podłodze.

Do kolejnego akapitu.

 

Wnętrze klasztoru pachniało kadzidłem, stęchlizną i czymś jeszcze – czymś żelaznym, metalicznym, co przyklejało się do gardła jak dym po bitwie.

Do kolejnego.

Światło świec drżało, a na ścianach wisiały obrazy świętych, których twarze z czasem popękały tak, że wyglądały jak rany.

Tu bym przeredagowała, bo to pęknięcia wyglądały jak rany, a nie same twarze. Tam myślę;)

 

– To miejsce… – zaczął Radomir, rozglądając się powoli. – Nie pachnie modlitwą.

Kolejny akapit.

 

– Bo modlitwy tu zdechły – odparł Brat Maur. – I nikt ich nie pochował.

Kolejny akapit.

Mnich zatrzymał się przy drewnianych drzwiach, gdzie na krzyżu ktoś wydrapał coś paznokciami.

Kolejny akapit. 

 

– Kiedyś to było miejsce pielgrzymek – kontynuował Maur. – Ludzie przychodzili po uzdrowienie, po znaki. Mówiono, że w podziemiach spoczywają kości Świętego Wita, a jego duch czyni cuda.

Osobny akapit.

 

– A teraz? – zapytał Radomir.

I kolejny.

 

– Teraz ten duch nie słucha Boga. Teraz modli się za siebie. [-] Mnich mówił to cicho, ale każde słowo brzmiało jak uderzenie łopatą o trumnę.

 

Kolejny akapit i brak oddzielenia wypowiedzi od didaskaliów, zaznaczyłam Ci.

 

Radomir poczuł zimno, które nie pochodziło od kamienia.

Kolejny akapit. 

 

– Ilu was zostało? – spytał.

Kolejny akapit.

 

– Trzech. A było dwudziestu. – Co się z nimi stało? – Nie wiem. Niektórzy odeszli. Innych zabrano w nocy. Słyszałem ich śpiew, gdy kamień pił ich oddechy.

Osobny akapit i bez myślników, bo nie ma tu didaskaliów.

 

Radomir spojrzał na brata Maura uważniej. Pod oczami miał ciemne worki, a na szyi ślad po sznurze – jakby ktoś kiedyś chciał z niego zrobić świętego na siłę. Z korytarza dobiegło ciche puknięcie, jakby coś małego spadło z wysoka i zaczęło pełzać.

To do kolejnego.

 

– Nie idź tam – wyszeptał mnich. – One słyszą, kiedy się mówi o nich na głos.

Do kolejnego.

 

Radomir uśmiechnął się krzywo.

Do kolejnego.

 

– A jak ich nazwać, żeby nie przyszły? [-] Mnich spuścił wzrok.

Kolejny i brak oddzielenia didaskaliów.

 

– Święte kości… one same się nazywają. Powiem ci, jak to się zaczęło – wyszeptał Maur, siadając ciężko na ławie pod zgaszoną lampą. – Ale jak usłyszysz, to już nie zapomnisz. Radomir skinął głową. Płomień świecy obrysował ich twarze: jedną twardą jak kamień, drugą zmęczoną jak pokuta. – Trzy zimy temu – zaczął mnich – przywieziono nam relikwie. Kości, podobno Świętego Wita, znalezione pod starym ołtarzem w Chełmie. Mówiono, że mają moc.

Kolejny akapit. 

 

Moc uzdrawiania? – spytał Radomir.

Kolejny akapit.

 

– Nie – odpowiedział Maur. – Moc przebaczania. Nawet tym, których Bóg już odrzucił.

Kolejny.

 

Radomir prychnął.

Kolejny i zamiast kropki dwukropek.

 

– Przebaczenie to najtańszy towar, jaki sprzedaje Kościół.

Kolejny.

– Wtedy też tak myślałem – powiedział Maur. – Dopóki nie zobaczyłem, że to działa.

Kolejny.

– Co działało?

Kolejny.

Wskrzeszenie. Nie z martwych, ale z grzechu. Ludzie przychodzili, padali na kolana, a kiedy dotykali kości, ich oczy stawały się czyste. Przynajmniej na chwilę. Ale potem… coś zaczęło się dziać z nami. [-] Maur odchylił rękaw. Skóra na jego przedramieniu była poprzecinana drobnymi cięciami – równo, jakby ktoś wycinał modlitwy nożem. – Zaczęliśmy śnić. W snach ktoś mówił do nas głosem chłopca. Mówił, że Święty Wit nie był człowiekiem, a ofiarą. 

Kolejny. Między cięciami i równo nie rozdzielaj myślnikiem tylko przecinkiem, żeby nie mylić czytelnika. 

– Ofiarą czego?

To mówi spławik? To wtedy kolejny akapit. 

– Własnego Boga. [-] Mnich wstał, zbliżył się do Radomira i ściszył głos do szeptu: – Kości… one nie chciały być czczone. Chciały wrócić. I znalazły drogę przez nasze modlitwy.

 

Do kolejnego akapitu.

Z korytarza znów dobiegł szelest, tym razem bliżej. Coś jak łamane palce. Maur drgnął.

Do kolejnego.

– Kiedy bracia zaczęli znikać, wiedziałem, że to już nie modlitwa, tylko głód. I że nie da się tego nakarmić wiarą.

Do kolejnego.

Radomir powoli wstał, poprawił miecz przy pasie.

Do kolejnego.

– Każdy głód da się nakarmić, bracie – mruknął. – Trzeba tylko wiedzieć, czym.

Do kolejnego.

Zanim zdążyli zejść do podziemi, coś w korytarzu drgnęło. Nie dźwięk, nie cień – raczej obecność. Jakby kamień, po którym stąpali, pamiętał każdy krok tych, co tu umarli.

Do kolejnego.

Maur zatrzymał się, jego oczy wpatrzone w ścianę.

 

Przy Takim zapisie oczekujemy, czegoś. Czyli jego oczy wpatrzone w ścianę, co robiły? A nic nie ma.

 – To się dzieje, kiedy ktoś mówi o nich – wyszeptał mnich, cofając się o krok.

 

Kolejny akapit.

 

Radomir podszedł bliżej. Znak był jeszcze mokry. Krew spływała powoli po kamieniu, tworząc cienkie strużki, które układały się w litery. Nie był to język, który znał, ale jedna z nich wyglądała znajomo – litera „S” jak w słowie Spławik.

 

kolejny akapit.

 

– Kto to napisał? – zapytał, choć wiedział, że Maur nie odpowie.

Kolejny akapit. 

Mnich przełknął ślinę, szeptem:

Kolejny. Co szeptem? Miał nie odpowiadać?

 

– Kamień sam pisze, kiedy ktoś zgrzeszył z wiarą.

Kolejny akapit. Co to znaczy zgrzeszył z wiarą?

 

Radomir dotknął znaków – były ciepłe. Za ciepłe. Jakby krew dopiero co opuściła ciało. Z sufitu zaczęły spadać krople, ciężkie i gęste. Nie była to woda. Pachniało metalem. Maur uklęknął i zaczął mamrotać coś pod nosem, łacińskie słowa pomieszane z drżeniem.

Kolejny akapit. Nie wiem jak się mieszają słowa z drżeniem.

 

– Nie pomoże ci modlitwa – powiedział Radomir cicho. – Tu już nie ma Boga.

Kolejny akapit. 

– Wiem – odparł mnich. – Ale On wciąż słucha… tylko że z dołu.

Kolejny akapit. 

Wtedy ściana za nimi zapulsowała, jakby oddychała. I z głębi korytarza, z miejsca, gdzie cień był najgęstszy, dobiegło skrobanie. Nie jak pazury. Jak kość o kamień. Maur osunął się na kolana. Usta drżały, a z jego gardła wydobywał się szept, który nie brzmiał jak modlitwa. To było warczenie. Niskie, nieczyste, jak dźwięk z gardła chorego psa.

Kolejny akapit. Wolałabym: Jego usta drżały, a z gardła… 

 

 

– Sancte Vitus… libera nos… – powtarzał, ale głos łamał się, przechodząc w charczenie. Z oczu popłynęły mu łzy – ciemne, gęste, jakby krew próbowała wydostać się przez spojrzenie.

 

Kolejny akapit. Między łzy i ciemne bez myślnika. 

Radomir patrzył na to z zimną obojętnością. Widział już ludzi, których wiara pożarła od środka. Wiedział, że zaraz przyjdzie moment, w którym będzie musiał zdecydować – czy modlić się za Maura, czy go dobić. Mnich podniósł głowę. Twarz miał pobladłą, ale oczy – nie były już jego. Były puste, jak otwarte rany.

 

Kolejny akapit. 

– On… mówi… – wyszeptał. – On cię zna, Radomirze. On pamięta twoje imię.

Kolejny akapit. 

– Niech pamięta – odpowiedział spokojnie Spławik. – Ale niech się nie zbliża.

Kolejny akapit. 

Maur zerwał się z ziemi z nieludzką siłą. Zanim Radomir zdążył sięgnąć po miecz, mnich uderzył go w pierś, przewracając na kamień. Z ust Maura wyrwał się skowyt, niepodobny do niczego, co mogło wyjść z człowieka – jakby przez niego mówiło coś, co znało język martwych. Radomir obrócił się, sparował cios łokciem, a potem kopnięciem odepchnął Maura na ścianę. Kamień pękł, a z rysy wypłynęła cienka strużka krwi.

Kolejny akapit.

– Witaj w piekle, bracie – mruknął Radomir, podnosząc się.

Kolejny akapit. 

Maur zaśmiał się głucho, krwią. – Pie… piekło jest w nas… [-] Zanim dokończył, coś pod jego skórą zaczęło się poruszać. Jakby kości próbowały uciec z ciała.

Kolejny akapit. 

Radomir zrobił krok w tył. Nie dlatego, że się bał – tylko dlatego, że chciał zobaczyć, jak daleko może sięgnąć bluźnierstwo. Radomir cofnął się o krok i oparł plecy o zimny mur. Z każdą sekundą ciało Maura bardziej przypominało worek mięsa, w którym coś próbuje znaleźć wyjście. Kości trzeszczały jak suche gałęzie w ogniu. Skóra napinała się, pękała na ramionach i brzuchu, a spod niej wychodziło coś białego – ostrego.

Kolejny akapit. 

– Non timebo… – bełkotał Maur, jakby wciąż próbował się modlić. Ale to nie on już mówił. Słowa przechodziły przez niego, głosem, który nie znał krtani ani języka. Z jego ust wysunęła się biała, cienka struktura – nie język, lecz żebro. Żebro, które pulsowało, jakby miało własne serce. Za nim kolejne, i kolejne. Każde drżało w rytmie oddechu klasztoru.

Kolejny akapit.

Radomir patrzył. Nie cofał się, nie modlił. Obserwował, jak człowiek zamienia się w relikwię. Kości wychodziły z mięsa i zaczynały układać się same w coś, co przypominało kształtem człowieka, ale nie było człowiekiem. Bez skóry, bez oczu, z ustami pełnymi zębów, których nikt nie stworzył. Maur zniknął. Pozostało coś, co można by nazwać świętym tylko w ustach szaleńca. To „coś” poruszyło głową w stronę Radomira. Z wnętrza pustych oczodołów rozlało się światło, nie ciepłe, lecz martwe. Głos, który wyszedł z tego ciała, był jak szept wypowiedziany z dna grobu.

 

Kolejny akapit. 

 

– Spławik… – powiedziało. – Ty też masz nasze kości.

 

Kolejny akapit. 

Radomir nie drgnął. Tylko rozchylił lekko usta, jakby chciał coś powiedzieć – ale zamiast tego parsknął krótkim, pustym śmiechem.

Kolejny akapit.

– To zobaczmy, kto pierwszy się rozpadnie.

Kolejny akapit.

Istota drgnęła, jakby dopiero uczyła się własnego ciała. Każdy ruch był dźwiękiem bólu – skrzypienie kości, trzask przegubów, coś między modlitwą a kaszlem śmierci. Jej szczęka rozwarła się nienaturalnie szeroko.

Kolejny akapit. 

– Świę… ty… – zaczęła, głosem, który przypominał jednocześnie kilka gardeł. Nie zdążyła dokończyć.

 

Kolejny akapit. raczej nie przypominał gardeł, tylko brzmiał jakby wyszedł z kilku gardeł. 

Radomir już był w ruchu. Lewą ręką chwycił miecz, a prawą odepchnął się od kamienia. Cięcie było szybkie, krótkie – takie, jakie wykonuje człowiek, który już dawno przestał się zastanawiać. Stal przecięła powietrze z dźwiękiem przypominającym westchnienie. Uderzył w ramię stwora, a metal trafił prosto w miejsce, gdzie mięso przechodziło w biały szpik. Z potwora nie wypłynęła krew – tylko gęsta, mleczna ciecz, która syczała, jakby parzyła ziemię. Demon zawył, jego głos niósł się echem po krużganku. Ściany odpowiedziały mu jękiem, jakby cały klasztor wziął udział w tym krzyku. Radomir cofnął się, krążąc wokół, oczy jak dwa gwoździe wpatrzone w istotę.

Kolejny.

– Mówisz za dużo – syknął. – Czas się modlić w ciszy.

 

Kolejny.

Uderzył ponownie – tym razem pionowo, rozcinając mostek. Kości pękły jak kruche szkło. Potwór próbował go chwycić, ale palce, zrobione z obnażonych kości, rozsypały się w pył. Z każdym ciosem ciało traciło formę. Nie było w nim życia – tylko echo życia, które ktoś kiedyś złożył w ofierze. Kiedy ostatni fragment padł na ziemię, Radomir opuścił miecz. Oddychał ciężko, lecz spokojnie. Spojrzał na stos resztek i powiedział cicho:

Kolejny akapit. 

– Jeśli to był święty, to Bóg ma w chuj chore poczucie humoru. Zamilkł. Klasztor również. Jakby przez chwilę całe to miejsce czekało, co zrobi dalej.

Kolejny.

Cisza po walce była cięższa niż sam bój. Radomir stał wśród rozrzuconych fragmentów – kości, mięsa i popiołu, który jeszcze chwilę temu mówił ludzkim głosem. Z płaszcza spływały krople mlecznej cieczy, zostawiając ślady na kamiennej posadzce.

Kolejny akapit. 

Wtedy to zauważył. Na ziemi, w miejscu, gdzie ciało potwora dotknęło jego stóp, wypalił się znak. Nie krzyż. Nie pentagram. Coś pomiędzy – okrąg przecięty w środku linią przypominającą ostrze. Dotknął go czubkiem palca. Znak był gorący, jakby wciąż tlił się od środka. W tym momencie w jego głowie zabrzmiał szept – krótki, głęboki, nie w jego języku. Nie słowo, tylko dźwięk przypominający bicie serca. Jedno, drugie, trzecie… potem ucichło. Radomir zmrużył oczy. Nie był człowiekiem, który wierzył w symbole, ale ten czuł w sobie jak oddech. Zanim zdążył coś powiedzieć, ziemia pod jego butem lekko zadrżała – jakby klasztor westchnął. Z zewnątrz, zza bramy, dobiegł tentent końskich kopyt. Ciężki, równy, wojskowy rytm. Zgaszone pochodnie rozświetliły dziedziniec, a przez mgłę wdarł się głos dowódcy:

Kolejny. 

– W imię Zakonu i Świętej Krwi! Otworzyć bramę!

Kolejny.

Radomir wyjrzał przez pęknięte okno. W ciemności dostrzegł białe płaszcze z czerwonymi krzyżami. Templariusze. Nie więcej niż dziesięciu, ale każdy z nich trzymał pochodnię i broń gotową do walki.

Kolejny.

– Wiedzieli – mruknął pod nosem. – Przyszli po swoje.

Kolejny.

Zgrzytnęły zawiasy, gdy brama klasztoru ustąpiła. Na czele oddziału stał wysoki mężczyzna w stalowym hełmie z czarnym krzyżem na czole. Spojrzał na Radomira, jakby już wiedział, kim jest.

Trochę kim jestoza wyszła… Oczywiście kolejny akapit.

 

Kim jesteś, że stoisz przy miejscu świętym z bronią we krwi? – zapytał templariusz chłodno.

 

Kolejny.

Radomir odpowiedział bez pośpiechu:

Kolejny.

– Tym, który tu posprzątał, zanim przyszliście palić kadzidła.

Kolejny.

Templariusz uniósł dłoń. Za nim kilku braci zaczęło wchodzić do środka, rozglądając się po zniszczonej kaplicy. Kiedy ich wzrok padł na stos rozbitych kości, w powietrzu zapachniało gniewem.

Kolejny.

– Relikwie zostały zbezczeszczone – powiedział templariusz. – Nasz zakon przejmie to miejsce.

Kolejny.

Radomir splunął na kamień.

Kolejny.

– Za późno, bracie. To miejsce już kogoś ma.

Kolejny.

Bracia templariusze rozlali się po kaplicy jak cień. Każdy krok ich butów odbijał się od kamienia tępym, rytmicznym echem. Nie rozmawiali. Patrzyli. Na krew. Na ściany. Na popiół. Na Radomira. Dowódca – wysoki, szeroki w barach, z głosem jak stal w ogniu – podszedł bliżej. Zsunął hełm, a spod niego wysypały się włosy posiwiałe od lat, w oczach zaś błyszczało coś niebezpieczniejszego niż fanatyzm – ciekawość.

Kolejny.

– Powiedz mi – zaczął cicho – kto ci dał prawo trzymać miecz w domu Boga?

 

Kolejny.

Radomir spojrzał mu prosto w oczy.

 

Kolejny.

– Ten sam, który pozwala ci palić ludzi w imię zbawienia. [-] Templariusz drgnął, ale nie odpowiedział. Zamiast tego zrobił znak krzyża.

Kolejny.

– Mówisz jak potępiony.

Kolejny.

– A wyglądam jak ocalony?

 

Kolejny.

Jeden z młodszych braci, trzymający pochodnię, zbliżył się do resztek demona. Dotknął butem kawałka kości – w tym momencie coś zapłonęło. Szybki, niebieskawy ogień, który nie dawał światła, tylko cień. Templariusz cofnął się z okrzykiem. Dowódca zrozumiał, że to nie były zwykłe szczątki. Ukląkł, pochylił głowę, a potem wstał i powiedział powoli:

Kolejny. 

– Te relikwie zostaną zabezpieczone. Papież musi wiedzieć, że święte kości żyją.

 

Kolejny

 

Radomir się uśmiechnął – zimno, bez radości.

Kolejny.

– Papież? Niech najpierw znajdzie własną duszę, zanim zacznie zbierać cudze.

 

Kolejny. 

Templariusz obrócił się gwałtownie.

Kolejny.

– Ty… coś w tobie nie gra. – Jego ton był jak nóż przeciągany po kamieniu. – Wiem, jak pachnie grzech, a ty śmierdzisz jak otwarte groby.

 

Kolejny.

Radomir powoli sięgnął do torby.

Kolejny.

– Może i tak. Ale przynajmniej potrafię rozpoznać, kiedy zło się modli. Z torby wyjął ten sam list, który przywiódł go tu na początku. Pokazał templariuszowi. Pieczęć, której nikt nie zauważył wcześniej, była już pęknięta. Z wnętrza wypadła drobna, żółtawa kość. Templariusze cofnęli się jak od trucizny. Dowódca zacisnął pięści.

Kolejny.

– Skąd to masz?

Kolejny.

– Z Chełma – odpowiedział Radomir. – Tam, gdzie zaczęło się kłamstwo o świętych.

 

Kolejny.

Dowódca zamilkł. W jego oczach pojawiło się coś, co przypominało strach – ten prawdziwy, ludzki, nie ten z modlitw.

Kolejny.

– Wiesz, że za takie słowa palą na stosie?

Kolejny.

– Wiem. Ale wcześniej musieliby mnie złapać.

Kolejny. 

Powietrze między nimi zgęstniało. Płomień pochodni przygasł, jakby nie chciał być świadkiem tej rozmowy. Dowódca templariuszy przesunął się bliżej, aż Radomir poczuł zapach żelaza i potu spod zbroi. Ich oczy zderzyły się w półmroku – jeden zimny, drugi zmęczony, ale oba należały do ludzi, którzy widzieli za dużo.

Kolejny.

– Chełm… – powtórzył templariusz. – To tam zaginęła pierwsza skrzynia z relikwiami.

 

Kolejny

– Tak. A wraz z nią pięciu braci, którzy mieli ją pilnować.

Kolejny

– Wiem – powiedział cicho templariusz. – Ich ciała nigdy nie wróciły.

Kolejny

 

Radomir skinął głową, jakby tylko potwierdzał coś oczywistego.

Kolejny.

– Bo ich ciała wróciły tu. W tych kościach. – Spojrzał na popiół, który wciąż lekko dymił. – To, co zabrało ich wtedy, było już w środku. Nie relikwie… więzienie.

 

Kolejny.

Dowódca zamarł.

Kolejny.

– Więzienie?

Kolejny, chyba że to mówi ta sama osoba.

– Dla czegoś, co nie umiera – odparł Radomir. – Kości świętego? Nie. Kości grzesznika, którego zamknęli w świętości, żeby nikt nie zobaczył, czym był naprawdę.

 

Kolejny.

Na chwilę zapadła cisza. Płomień drgnął, kiedy z zewnątrz zawył wiatr. Dowódca wbił wzrok w ziemię.

Kolejny.

– To herezja, co mówisz.

Kolejny.

– Albo prawda, którą ktoś pogrzebał pod modlitwami. – Radomir podniósł głos o ton. – Ty wierzysz, że Bóg daje cudami siłę. A ja wiem, że cud jest jak nóż – zawsze ma drugą stronę.

Kolejny.

Templariusz przeszedł kilka kroków, aż stanął przy rozbitym ołtarzu. Dotknął kamienia – pod palcami znalazł wyryty symbol, taki sam jak ten, który pojawił się pod stopami Radomira. Okrąg przecięty ostrzem.

Kolejny.

– Ten znak – powiedział – widziałem go raz. Na pergaminie, w archiwach w Rzymie. Nikt nie umiał go odczytać.

Kolejny.

– To nie znak, bracie – rzekł Radomir, patrząc na niego twardo. – To podpis.

Kolejny.

– Czyj? – spytał templariusz.

 

Kolejny.

Radomir uśmiechnął się półgębkiem.

Kolejny.

– Kogoś, kto nie chce już, żeby modlono się do Boga.

Kolejny.

Templariusz przełknął ślinę, spojrzał na niego długo i powiedział cicho:

Kolejny.

– Jeśli to prawda… to Zakon nie jest już po właściwej stronie.

Kolejny.

Z tyłu, za kolumną, coś zaskrzypiało. Nie był to wiatr. Dowódca templariuszy odwrócił się gwałtownie, a Radomir uniósł broń – z cienia wyszedł młody rycerz, ledwie ponad dwadzieścia zim, twarz czysta, oczy rozgorzałe ogniem, którego nie dało się ugasić rozumem.

Kolejny.

– Heretycy – wysyczał. – Splugawiliście dom Boga!

Kolejny

Zanim dowódca zdążył cokolwiek powiedzieć, chłopak wyciągnął miecz. Ostrze odbiło światło pochodni i przecięło powietrze z dźwiękiem modlitwy wypowiedzianej w gniewie. – Na kolana! – wrzasnął, drżąc od fanatyzmu.

Kolejny

 

– Na kolana, zanim ogień oczyści to miejsce!

Kolejny

Dowódca zrobił krok w jego stronę, dłonie uniesione w geście uspokojenia.

Kolejny.

– Bracie, nie rozumiesz…

 

Kolejny.

– Wystarczy słów! – ryknął młody. – Zakon nie rozmawia z plugawcami!

Kolejny.

 

Radomir tylko westchnął. Znał ten ton. Słyszał go już w dziesiątkach gardeł – chłopców, którym wmówiono, że Bóg przemawia przez ostrze.

 

Kolejny.

– Nie rób tego – powiedział spokojnie. – Widziałem, jak kończą ci, co modlą się z bronią w ręku.

 

Kolejny.

Młody templariusz drgnął, spojrzał na Radomira, i wtedy coś w nim pękło.

 

Kolejny.

– Ty… ty nie oddychasz jak człowiek. – Zrobił krok, oczy szerokie jakby zobaczył bestię. – Czuć od ciebie śmierć.

Kolejny.

Radomir nie zaprzeczył.

Kolejny

– Bo to jedyna rzecz, w której jestem wierny.

Kolejny.

 

Rycerz krzyknął i ruszył, zbroja zagrzechotała, miecz uniósł się w półmroku. Dowódca templariuszy spróbował go zatrzymać, ale było za późno – chłopak ciął. Radomir odskoczył w bok, cios trafił w kamienny filar, iskry rozbłysły w mroku.

 

Kolejny.

– Dosyć! – wrzasnął dowódca, chwytając młodego za ramię, ale ten wyrwał się, z pianą na ustach.

Kolejny.

– On zabił braci! On sprofanował relikwie!

Kolejny.

Reszta templariuszy cofnęła się o krok. Niektórzy chwycili za broń, nie wiedząc po której stronie stanąć. Klasztor znowu ożył – coś pod podłogą zaczęło drżeć, jakby same mury czuły nadchodzącą krew. Radomir patrzył na młodego, bez gniewu, bez litości.

 

Kolejny.

– Jeśli Bóg ci to kazał, niech przyjdzie i sam mnie zatrzyma.

Kolejny

 

I wtedy ziemia pękła. Pod stopami młodego templariusza rozlał się blady blask, a z kamienia, który jeszcze chwilę temu był martwy, zaczęły wystawać palce zrobione z kości. Chłopak zamarł. Dowódca wyciągnął rękę. – Nie ruszaj się, na Boga! Za późno. Ziemia pękła głębiej, a coś złapało rycerza za nogę i wciągnęło go w dół z dźwiękiem łamanych żeber i tłumionego krzyku. Cisza wróciła gwałtownie. Tylko echo śmierci wciąż krążyło po klasztorze. Radomir spojrzał na dowódcę.

Kolejny.

– Teraz rozumiesz? – zapytał cicho. – Święte kości nie chcą już milczeć.

 

To bardzo dobry i bardzo źle sformatowany tekst.

Nie wiem czemu napisałeś, że to pierwsza część. Fragmenty nie wchodzą do biblioteki i nie cieszą się powodzeniem. Dla mnie to zamknięte opowiadanie. 

Masz plastyczny i mięsny język, ze skłonnością do purpury, ale mi się bardzo podobało.

 

Jak poprawisz i nie będzie to fragment, bez wahania kliknę to biblioteki.

delulu managment

Cześć, 

zgadzam się z Ambush. Bardzo źle się czyta taki blok tekstu, bez akapitów, bez zaznaczonych dialogów. Trzeba się bardzo skupiać, żeby nie przeskoczyć jakiejś linijki. Nazywanie bohatera raz Radomirem, raz Spławikiem (a jeszcze się Sambor pojawia) też nie pomaga.

Zmień to, a tekst od razu dużo zyska.

Pomysł jest bardzo ciekawy, a historia dobrze opowiedziana. Dla mnie może odrobinę za dużo makabry Po prostu, powyżej pewnego progu już nie robi wrażenia, wydaje mi się, że spowalnia akcję, bo niemalże każdy ruch musi być okraszony jakimś (nie zawsze potrzebnym) okropieństwem.

To taki subiektywny drobiazg, który nie zmienia faktu, że tekst mi się podoba, tylko forma nie :)

 

 

 

a z wieży, zamiast dzwonu, zwisał łańcuch.

Dziwne stwierdzenie. Generalnie – TO napisała kobieta? Nieee…nie uwierzę…nigdy.

Nawet Szeremeta nie wali tak w łeb!…

surprise

Dum spiro spero. Albo coś koło tego...

Nowa Fantastyka