- Opowiadanie: bruce - Powydzierany

Powydzierany

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Powydzierany

Uzna­łem, że to je­dy­ny sku­tecz­ny spo­sób. Po­szu­ki­wa­nie me­dium w in­ter­ne­cie po­trak­to­wał­bym kie­dyś jako nie­do­rzecz­ne i wręcz wsty­dli­we, a teraz z utę­sk­nie­niem cze­ka­łem, aż ta­jem­ni­cza Klara na­resz­cie od­po­wie. Za­re­agu­je na moje bła­gal­ne proś­by i roz­pacz­li­we we­zwa­nia. Na­pi­sze co­kol­wiek, przy­no­szą­ce­go mi ulgę oraz na­dzie­ję… Mo­dli­łem się w duchu, oby tylko nie było za późno.

Za­py­ta­cie pew­nie, dla­cze­go byłem tak zde­spe­ro­wa­ny. Do­brze, opo­wiem wam, jak do tego do­szło.

 

Wszyst­ko za­czę­ło się pew­ne­go pięk­ne­go so­bot­nie­go dnia. Ran­kiem wsta­łem jak zwy­kle o świ­cie, na­sta­wi­łem wodę na her­ba­tę i sen­nym wzro­kiem spo­glą­da­łem za okno, kiedy nagle coś przy po­bli­skim chod­ni­ku gło­śno huk­nę­ło. Rów­no­cze­śnie od­nio­słem dziw­ne wra­że­nie, że przez szybę prze­le­cia­ła jasna smuga, ni­czym zma­te­ria­li­zo­wa­ny pro­mień słoń­ca, nie nisz­cząc jej ani nawet nie za­ry­so­wu­jąc i tra­fia­jąc pro­sto w ku­chen­ny kran.

Po kilku kwa­dran­sach oka­za­ło się, że pękł ru­ro­ciąg i to tuż przy mojej po­se­sji. Woda za­le­wa­ła chod­nik i całą jezd­nię. Na szczę­ście przy­je­cha­ły służ­by, dzia­ła­ją­ce za­ska­ku­ją­co spraw­nie, więc w mig na­pra­wi­ły nie­spo­dzie­wa­ną awa­rię.

Kiedy po pew­nym cza­sie na­resz­cie po­ja­wi­ła się zdat­na do uży­cia woda, od­krę­ci­łem kurek tak za­ma­szy­ście, że silny stru­mień oblał nie tylko mnie, lecz także wszyst­ko do­oko­ła. Wes­tchną­łem i za­czą­łem jedną ręką nie­po­rad­nie myć cze­ka­ją­cy na półce, brud­ny kubek po ran­nej her­ba­cie, jed­no­cze­śnie drugą pró­bu­jąc przy uży­ciu pa­pie­ro­we­go ręcz­ni­ka osu­szyć twarz i ubra­nie. Rap­tem obok ode­zwał się cien­ki gło­sik:

– Auć! To bo­la­ło!

Pod­sko­czy­łem, jak opa­rzo­ny. Ro­zej­rza­łem się, po­dejrz­li­wie mru­żąc oczy, lecz ni­ko­go nie do­strze­głem.

Zde­ner­wo­wa­ny po­sta­wi­łem kubek na su­szar­ce, dalej się wy­cie­ra­jąc, a wtedy znowu usły­sza­łem ten sam głos, krzy­czą­cy z pre­ten­sją:

– Boli!

Po­pa­trzy­łem uważ­nie na umytą wła­śnie i ocie­ka­ją­cą wodą por­ce­la­nę.

Słoń, tkwią­cy na uchu kubka, zer­kał nie­za­do­wo­lo­ny, po­cie­ra­jąc ła­pa­mi swoje uszy.

– Nie można de­li­kat­niej? – za­py­tał wzbu­rzo­ny.

– On nigdy nie uwa­żał, bo to cham i ćwok! – do­łą­czył inny głos, tym razem po­cho­dzą­cy od ży­ra­fy, wid­nie­ją­cej na ścia­nie kubka. – Za­cho­wu­je się jak, za prze­pro­sze­niem, gbu­ro­wa­ty ochro­niarz!

Piłem ja­kieś pro­cen­ty? – prze­mknę­ło przez myśl. Byłem nie tyle prze­ra­żo­ny, ile szcze­rze zdu­mio­ny. Mam ha­lu­cy­na­cje, to pewne, ale – z ja­kie­go po­wo­du?

Wyj­rza­łem przez okno, po eki­pie na­praw­czej nie było już śladu.

Może ta woda wsku­tek awa­rii ma za dużo che­mi­ka­liów lub in­nych nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji? – my­śla­łem, pa­trząc po­dejrz­li­wie na kran. Bo prze­cież wypiłem zwy­kłą, owo­co­wą her­ba­tę, nawet nie grzań­ca, żad­ne­go al­ko­ho­lu w niej nie było, zatem po­wo­dem sły­sza­nych gło­sów mogła być tylko woda.

Na wszel­ki wy­pa­dek obej­rza­łem sta­ran­nie opa­ko­wa­nie her­ba­ty, spraw­dzi­łem za­pach kra­nów­ki, wy­la­nej z czaj­ni­ka do kubka, i, na ile to było moż­li­we, zlu­stro­wa­łem uważ­nie jej wy­gląd. Kiedy od­kła­da­łem na­czy­nie, trzy­ma­ny w dłoni słoń na uchu wrza­snął tak gwał­tow­nie i ża­ło­śnie, że ko­lej­ny raz pod­sko­czy­łem z wra­że­nia, po czym z całą siłą rzu­ci­łem kru­chą por­ce­la­ną o pod­ło­gę.

– A nie mó­wi­łam? – Roz­złosz­czo­na głowa ży­ra­fy, ode­rwa­na od całej resz­ty i tkwią­ca na naj­mniej­szym okru­chu, pa­trzy­ła na mnie z nie­na­wi­ścią.

Ucho kubka też było w ka­wał­kach. Na jed­nym z nich oko sło­nia zer­ka­ło wy­mow­nie, jakby chcia­ło zga­nić moją nie­zdar­ność. Trąba, znaj­du­ją­ca się na innym odłam­ku, po­ru­sza­ła się nie­mra­wo, uszy – na jesz­cze innym – fa­lo­wa­ły.

Trzę­sąc się i cięż­ko dy­sząc, spo­glą­da­łem prze­ra­żo­ny na ru­sza­ją­ce się na pod­ło­dze sko­ru­py, nie bar­dzo wie­dząc, jak po­wi­nie­nem za­re­ago­wać.

To ja­kieś wy­świe­tla­ne ani­ma­cje? Ktoś się ze mną tak głu­pio bawi, czy też w idio­tycz­ny spo­sób pró­bu­je mnie na­stra­szyć? – myśli ko­tło­wa­ły się w gło­wie, a ja nadal pa­trzy­łem, jak przy­głup, z roz­war­ty­mi sze­ro­ko usta­mi.

– Co tu za­szło, moi mili? – za­py­ta­ła nagle słod­kim gło­sem Mona Lisa z nie­wiel­kiej re­pro­duk­cji, sto­ją­cej na ko­mo­dzie w są­sied­nim po­ko­ju.

Na widok oży­wio­nej uko­cha­nej po­sta­ci do­słow­nie za­nie­mó­wi­łem.

– Co tak pa­trzysz, Józku? – Zer­k­nę­ła na mnie, ob­da­rza­jąc tym swoim nie­zwy­kłym uśmie­chem, ale nie zdą­ży­łem nawet wy­po­wie­dzieć słowa, bo zwie­rza­ki z po­tłu­czo­ne­go kubka za­trej­ko­ta­ły z obu­rze­niem, pra­wie mnie ogłu­sza­jąc:

– Ten ła­ma­ga pró­bo­wał nas zabić! – wrzesz­czał słoń, z wolna zra­sta­jąc się w jedną ca­łość i sta­jąc na pod­ło­dze.

– On nie po­wi­nien do­ty­kać do­słow­nie ni­cze­go! – po­par­ła go znowu ży­ra­fa, także sca­la­jąc się w jedno.

– Nie­doj­da, ot co! – ryk­nął trój­gło­wy zie­lo­ny smok z mojej dzie­cin­nej na­klej­ki, umiesz­czo­nej przed laty na po­ła­ma­nym wczo­raj opar­ciu krze­sła, wy­ła­żąc po­kracz­nie z kosza na śmie­ci.

– Ta­kie­mu to tylko łom i widły! – wtó­ro­wa­ła sowa z ta­le­rzy­ka, spo­czy­wa­ją­ce­go na stole.

 

 

 

Po­ja­wia­ły się nowe po­sta­cie, w kuch­ni i oko­licz­nych po­miesz­cze­niach zro­bi­ło się tłocz­no. Wkrót­ce wrza­wa ogar­nę­ła cały dom. Wszy­scy zło­rze­czy­li, gro­zi­li, prze­kli­na­li i spo­glą­da­li na mnie z obu­rze­niem, ge­sty­ku­lu­jąc przy tym roz­ma­ity­mi koń­czy­na­mi oraz po­ru­sza­jąc ner­wo­wo ko­lo­ro­wy­mi fry­zu­ra­mi, usza­mi, grzy­wa­mi i ogo­na­mi.

Naj­wy­raź­niej wy­pi­łem coś, ma­ją­ce­go wpływ na owe wizje i od­gło­sy, ale to pew­nie lada mo­ment minie – uspo­ka­ja­łem się w my­ślach.

Sie­dzia­łem z obo­jęt­ną miną na pod­ło­dze przy ku­chen­nej ścia­nie i pa­trzy­łem tępo na dzi­wacz­ny roz­gar­diasz, spo­wo­do­wa­ny przez wszyst­kie ludz­kie i zwie­rzę­ce po­sta­cie ze sprzę­tów, tapet, mebli, na­czyń, zdjęć, ob­ra­zów oraz ksią­żek, znaj­du­ją­cych się w moim domu. Uzna­łem, że to naj­lep­szy spo­sób, aby prze­trwać i nie stra­cić resz­tek zdro­we­go roz­sąd­ku, które mi jesz­cze po­zo­sta­ły.

To naj­pew­niej ha­lu­cy­na­cje, po­wsta­łe wsku­tek wy­jąt­ko­wo zdra­dli­we­go i nie­bez­piecz­ne­go za­tru­cia po­kar­mo­we­go – tłu­ma­czy­łem sobie w my­ślach, pa­trząc na nie­co­dzien­ne zja­wi­ska.

A obok spa­ce­ro­wa­ły mo­del­ki i ak­to­rzy wraz z ak­tor­ka­mi z barw­nych ma­ga­zy­nów. Re­wol­we­row­cy z In­dia­na­mi z ame­ry­kań­skich we­ster­nów, wy­sko­czyw­szy z ak­tu­al­ne­go pa­pie­ro­we­go pro­gra­mu te­le­wi­zyj­ne­go, usku­tecz­nia­li po­ścig po całym domu, tra­tu­jąc wszyst­ko po dro­dze i strze­la­jąc, gdzie po­pad­nie. Tuż obok nich wy­cho­dzi­li po­spiesz­nie ze szpalt spor­tow­cy, dzien­ni­ka­rze, tan­ce­rze, pio­sen­ka­rze oraz pre­zen­te­rzy. Za­ro­iło się od ce­le­bry­tów i nie tylko.

 

 

 

Nikt nie zwra­cał uwagi na to, że je­stem nie­ustan­nie po­trą­ca­ny, dep­ta­ny i po­py­cha­ny, za to każdy wy­mie­rzał w moją stro­nę palce lub pa­zu­ry w oskar­ży­ciel­skich ge­stach, jak­bym był naj­gor­szym pod słoń­cem dra­niem.

– Ten szczyl zmiął stro­nę ze mną i wy­rzu­cił do kosza! – krzy­czał znany re­ży­ser ame­ry­kań­ski.

– Ga­ze­ta z pana zdję­ciem była już stara – pró­bo­wa­ła wziąć mnie w obro­nę słyn­na dama z ob­ra­zu Le­onar­da da Vinci. Ona je­dy­na stała po mojej stro­nie.

– To nie zna­czy, że ma prawo mor­do­wać nie­win­nych ludzi! – uciął szyb­ko Ame­ry­ka­nin.

– Tak na­praw­dę nie jest pan czło­wie­kiem, tylko jego wy­dru­ko­wa­nym wi­ze­run­kiem…

– Pani, Mona Liso, jak widzę, po­pie­ra tego prze­stęp­cę! – prze­rwał jej z obu­rze­niem re­ży­ser i dodał, gro­żąc mi pię­ścią: – Do­igra­łeś się, Jó­ze­fie Nowak! Przy­się­gam, ja tego tak nie zo­sta­wię! Gorz­ko po­ża­łu­jesz!

Przed nim sta­nął nagle King Kong, roz­dzia­wia­jąc pełną ostrych zębów pasz­czę i wrzesz­cząc w moim kie­run­ku, jak opę­ta­ny:

– We­pchną­łeś mnie do śmiet­ni­ka!

– I nas! – po­par­ła go Kró­lew­na Śnież­ka, spo­glą­da­jąc spode łba wraz z sied­mio­ma kra­sno­lud­ka­mi.

– I nas! – wo­ła­li inni bo­ha­te­ro­wie fil­mów, emi­to­wa­nych w te­le­wi­zji w po­przed­nich ty­go­dniach.

– Bez przesady, moi drodzy. Wszyscy żywi ludzie tak robią – oponowała Mona Lisa.

– W takim razie zemścimy się na nich wszystkich! – zagroziły ożywione postacie.

– Dość! – nie­ocze­ki­wa­nie jakiś zde­cy­do­wa­ny ko­bie­cy głos prze­rwał tę la­wi­nę wy­mó­wek, kie­ro­wa­nych pod moim ad­re­sem.

– Lava, nie wtrą­caj się! – uci­szył ją re­ży­ser. – Nie znasz tu­tej­szych zwy­cza­jów.

– Grzecz­niej! – zga­ni­ła go po­stać w srebr­nym kom­bi­ne­zo­nie z wy­jąt­ko­wo dużą, łysą głową i wy­dłu­żo­ny­mi nie­na­tu­ral­nie ocza­mi. – Gdy­bym nie wpa­dła do kranu i nie spo­wo­do­wa­ła awa­rii, in­fe­ku­jąc tu­tej­szą wodę, nigdy nie zo­sta­li­by­ście oży­wie­ni!

– Ko­smi­tom wstęp wzbro­nio­ny! – za­grzmiał zie­lo­ny, pię­cio­oki i pię­cio­rę­ki ufo­lu­dek z ma­ga­zy­nu fil­mo­we­go.

– I kto to mówi! – prych­nę­ła na niego z nie­sma­kiem Lava. – Sam je­steś z UFO!

– Ale wy­my­ślo­ne­go, a twój sta­tek jest praw­dzi­wy! – nie dawał za wy­gra­ną zie­lo­ny stwór.

– Co to ma do rze­czy?

– Ma i to bar­dzo dużo! – zga­sił ją King Kong, po czym nie­spo­dzie­wa­nie zła­pał w swoje ogrom­ne łap­ska i zmiaż­dżył ni­czym wy­su­szo­ny liść.

Ciało mar­twej ko­smit­ki spa­dło tuż obok mnie.

– Pora na ze­mstę! – ryk­nę­ła w moją stro­nę roz­ju­szo­na ku­dła­ta be­stia.

Bez­ce­re­mo­nial­nie po­rwa­ła mnie i unio­sła do góry, a potem po­czę­ła coraz szyb­ciej krę­cić. Czu­łem się przez mo­ment, jak na kole młyń­skim w lu­na­par­ku. I wtedy zro­zu­mia­łem, że to wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę, a fil­mo­wa małpa za mo­ment mnie za­bi­je! Po­czą­łem roz­pacz­li­wie wrzesz­czeć i wierz­gać no­ga­mi, lecz nie­wie­le to dało. King Kong po­zgi­nał moje ciało, ni­czym har­mo­nij­kę, ła­miąc kości i nisz­cząc wszyst­kie or­ga­ny. Po­czu­łem nagły, prze­szy­wa­ją­cy ból, który ode­brał mi z miej­sca przy­tom­ność. Od­le­cia­łem…

 

Ni­czym w sen­nym kosz­ma­rze, kiedy tylko dane mi było się ock­nąć, cią­gle sły­sza­łem do­cie­ra­ją­ce do uszu strzęp­ki groź­nych zło­rze­czeń ota­cza­ją­cych mnie opraw­ców:

– Teraz ja…

– Chcę wy­rwać mu nos!

– Moja kolej!

– A niech bydlę zdy­cha!

– Za­słu­żył!

I czu­łem po­tęż­ny, przej­mu­ją­cy ból… W każ­dej czę­ści, na każ­dym od­cin­ku. Nie do opi­sa­nia i nie do prze­trzy­ma­nia…

Pod­da­wa­ny z nie­wia­do­me­go po­wo­du ja­kimś ma­ka­brycz­nym tor­tu­rom, czu­łem, że lada mo­ment wy­zio­nę ducha.

 

Nie wiem, ile czasu mi­nę­ło, gdy na­resz­cie zdo­ła­łem otwo­rzyć prawe oko. Przy­szło mi to z nie­ma­łym tru­dem i czu­łem, że jest całe po­obi­ja­ne oraz po­twor­nie za­ro­pia­łe. Le­ża­łem na pod­ło­dze, z po­cząt­ku nie umie­jąc po­ru­szyć żadną czę­ścią zmal­tre­to­wa­ne­go ciała. Na krót­ko po­ja­wi­ła się myśl, że pew­nie umar­łem, lecz szyb­ko ją od­rzu­ci­łem, bo wtedy prze­cież nie czuł­bym bólu…

Zer­k­ną­łem przed sie­bie.

– Oho, obu­dził się! – stwier­dził ktoś gru­bym ba­ry­to­nem.

– No to za­czy­na­my od nowa! – ocho­czo krzyk­nął inny męż­czy­zna.

Po chwi­li zo­ba­czy­łem ich buty, jak zbli­ża­ją się i kopią mnie z całej siły.

– To się nie może dziać… Nie może – łka­łem szep­tem, bar­dziej w duszy, niż usta­mi, bo te były cał­kiem na­puch­nię­te i zmal­tre­to­wa­ne.

– Co tam mam­ro­czesz, gnoj­ku? – za­py­tał szy­der­czo ko­lej­ny głos.

– Nadal jesz­cze do bę­cwa­ła nie do­tar­ło, że teraz to my prze­ję­li­śmy kon­tro­lę! – syk­nął roz­ba­wio­ny ba­ry­ton, do­da­jąc jesz­cze jed­ne­go kop­nia­ka, tym razem w roz­chy­lo­ne oko.

Za­wy­łem z bólu.

Inni, rżąc jak stado wie­przy, po­szli za jego przy­kła­dem, ka­tu­jąc ko­lej­ny­mi cio­sa­mi.

Jęk­ną­łem i znowu od­pły­ną­łem.

 

Po upły­wie trud­nej do okre­śle­nia ilo­ści dni udało mi się wresz­cie po­wró­cić do peł­nej świa­do­mo­ści. Nawet otwar­łem oczy i wzią­łem głę­bo­ki od­dech. Ze strzę­pów roz­mów, które w prze­cią­gu ca­łe­go tego czasu do mnie do­cie­ra­ły, wy­wnio­sko­wa­łem, że ta­jem­ni­cza Lava przy­by­ła na Zie­mię z od­le­głej pla­ne­ty, wy­rzu­co­na przez szy­bu­ją­cy w prze­stwo­rzach mię­dzy­ga­lak­tycz­nych sta­tek ko­smicz­ny, który uległ awa­rii do­kład­nie nad moim domem i krą­żył potem do­oko­ła pla­ne­ty.

Jej to­wa­rzy­sze spa­dli w in­nych re­jo­nach świa­ta, wszę­dzie wy­wo­łu­jąc tym awa­rie i do­pro­wa­dza­jąc w za­ata­ko­wa­nych kra­nach do ska­że­nia wody, nie­wy­kry­wal­ne­go przez Zie­mian. Woda ta, obry­zgu­jąc po­sta­cie ludzi i zwie­rząt, które zwy­cza­jo­wo były nie­ru­cho­me, po­wo­do­wa­ła ich trwa­łe oży­wie­nie, do­da­jąc też wi­go­ru i siły. Dzię­ki temu słoń i ży­ra­fa z por­ce­la­no­we­go kubka mogły swo­bod­nie po­ru­szać się i mówić, po­dob­nie jak po­sta­cie ze szpalt ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów. W do­dat­ku stwo­rze­nia te miały odtąd moc sa­mo­re­ge­ne­ra­cji, co przy­da­ło się na przy­kład przy na­pra­wie roz­trza­ska­ne­go prze­ze mnie kubka.

Z tego po­wo­du wszy­scy ci nowi miesz­kań­cy domu, pa­mię­ta­jąc o do­zna­nych krzyw­dach, jak ści­ska­nie, zmię­cie czy roz­dar­cie, po­sta­no­wi­li teraz ze­mścić się, do­ko­nu­jąc tego sa­me­go ze mną.

Z po­cząt­ku cała owa dur­no­wa­ta hi­sto­ria wy­da­wa­ła mi się nie­do­rzecz­na i ze wszech miar nie­re­al­na, jak senny kosz­mar, bo prze­cież nie ma ko­smi­tów, a sfo­to­gra­fo­wa­ni ak­to­rzy czy spor­tow­cy nie mogą ot, tak, po pro­stu, wyjść z pa­pie­ro­wych ma­ga­zy­nów. Z cza­sem jed­nak, wciąż be­stial­sko ka­to­wa­ny przez moich no­wych, pa­ła­ją­cych dzi­kim pra­gnie­niem ze­msty lo­ka­to­rów, zro­zu­mia­łem, że wszyst­ko jest naj­szczer­szą, prze­ra­ża­ją­cą praw­dą i dzie­je się w re­al­nym świe­cie, a ja pa­dłem ofia­rą sa­dy­stycz­nych, dotąd nie­ru­cho­mych po­sta­ci.

Nie wie­dzia­łem, dla­cze­go teraz nie­spo­dzie­wa­nie dane mi było nie tylko swo­bod­nie po­ru­szyć każdą koń­czy­ną, otwo­rzyć oczy i unieść głowę, ale cie­szy­łem się z tego, jak sza­le­niec. Sta­ra­jąc się nie ha­ła­so­wać zbyt gło­śno, pod­nio­słem się z pod­ło­gi, za­sia­dłem przy biur­ku i pró­bo­wa­łem uru­cho­mić lap­to­pa. Na próż­no. Nawet nie od­pa­lił, jakby bra­ko­wa­ło prądu.

Niech to szlag! - zdru­zgo­ta­ny za­klą­łem w my­ślach, ra­chun­ku nie opła­ca­łem od kilku mie­się­cy i pew­nie w końcu do­staw­ca odłą­czył go, nie do­cze­kaw­szy się uisz­cze­nia na­leż­no­ści wraz z kar­ny­mi od­set­ka­mi.

Zmro­zi­ła mnie myśl – a jeśli fak­tycz­nie nie ma prądu? Prze­cież nie wiem, ile tu le­ża­łem. Prze­kli­na­jąc w my­ślach wła­sną głu­po­tę i za­nie­dby­wa­nie opłat, za­czą­łem ner­wo­wo prze­trzą­sać kie­sze­nie i szu­kać te­le­fo­nu. Na szczę­ście leżał nie­da­le­ko wraz z tkwią­cą w gniazd­ku ła­do­war­ką.

No tak, pod­łą­czy­łem go tuż przed awarią wo­do­cią­gu – przy­po­mnia­łem sobie, od­czu­wa­jąc nie­wy­mow­ną ulgę. Prądu praw­do­po­dob­nie nie było, lecz te­le­fon miał jesz­cze ja­kieś ostat­nie pro­cen­ty z tam­te­go ła­do­wa­nia ba­te­rii.

Za­czą­łem ner­wo­wo prze­glą­dać in­ter­net, szu­ka­jąc ja­kie­go­kol­wiek punk­tu za­cze­pie­nia, na­tra­fi­łem wresz­cie na ogło­sze­nie me­dium – nie­ja­kiej Klary, spe­cja­li­zu­ją­cej się w po­dob­nych do mo­je­go przy­pad­kach. Na­pi­sa­łem do niej bła­gal­ny post, po­krót­ce re­la­cjo­nu­jąc ostat­nie wy­da­rze­nia w domu.

Zda­wa­łem sobie spra­wę, że ani po­li­cja ani straż miej­ska nie uwie­rzą w moją wer­sję i każą za­mknąć w domu bez kla­mek Tu pomóc mogło tylko me­dium, ro­ze­zna­ne w tej eks­tre­mal­nie nie­ty­po­wej sy­tu­acji. To była moja ostat­nia na­dzie­ja. 

Ba­te­ria te­le­fo­nu oczy­wi­ście bły­ska­wicz­nie padła, nie­ste­ty na tyle późno, że do­strze­gli go nie­nor­mal­ni opraw­cy.

– A cóż to robi nasz okrut­ny kat? – za­gad­nął z szy­der­czym uśmie­chem re­ży­ser ame­ry­kań­ski.

Miał na sobie nadal ide­al­nie skro­jo­ny, błę­kit­ny gar­ni­tur i nie­na­gan­ną fry­zu­rę.

Spoj­rzał groź­nie i pod­biegł, po czym uniósł mnie, jak­bym był piór­kiem, i za­czął nie­mi­ło­sier­nie miąć, ni­czym kart­kę pa­pie­ru.

– A masz! – ryk­nął z sa­tys­fak­cją, sły­sząc pę­ka­ją­ce znowu kości i or­ga­ny. – Ode­chce ci się skar­żyć na współ­lo­ka­to­rów!

Po­zo­sta­li sta­nę­li za nim i z grom­kim śmie­chem przy­pa­try­wa­li się mojej kaźni. Po krót­kiej chwi­li bili mnie znowu wszy­scy.

– Teraz to ja obe­rwę mu uszy! – darł się z dziką furią słoń z por­ce­la­no­we­go kubka.

– A ja nogi! – po­par­ła go ży­ra­fa.

Za­czę­li wy­ry­wać mi koń­czy­ny ze zdu­mie­wa­ją­cą, jak na ich roz­mia­ry, siłą.

– Nie po­ży­je teraz za długo! Oko za oko, by­dla­ku! – do­rzu­cił zie­lo­ny smok i wy­dłu­bał mi gałki ostry­mi jak brzy­twa pa­zu­ra­mi.

– A ja wykroję część twa­rzy, jak i on mnie! – zawył ra­do­śnie któ­ryś z ani­mo­wa­nych kra­sno­lud­ków.

– I potem znowu po­chla­pie­my wodą, by się ożywił i żebyśmy dłu­żej mieli ubaw! – krzy­cza­ła jakaś roz­ocho­co­na dziew­czy­na. Czyż­by to była na­dob­na Kró­lew­na Śnież­ka?

Czu­łem się zdru­zgo­ta­ny tym, że nie mogę sta­wić im żad­ne­go oporu, nawet osło­nić twa­rzy czy za­mach­nąć się pię­ścią. Jak­bym teraz to ja był mar­twą, bez­wol­ną kukłą albo wi­ze­run­kiem na zdję­ciu w po­rzu­co­nej ga­ze­cie. Żad­nej siły, żad­ne­go gestu obron­ne­go. Nic. A prze­cież za­le­d­wie chwi­lę temu pi­sa­łem na te­le­fo­nie list do me­dium Klary. Czy aby na pewno tak było? A może tylko mi się zda­wa­ło? Nie mia­łem pew­no­ści. Z tru­dem zno­sząc nie­ludz­kie ka­tu­sze, nie wie­dzia­łem już nawet tego.

– Teraz wi­dzisz, jak to jest! – ry­cze­li z sza­leń­czą eks­cy­ta­cją moi kaci.

Znowu po­czu­łem, jak nie­wy­obra­żal­ne cier­pie­nie od­bie­ra mi reszt­ki sił i stra­ci­łem przy­tom­ność.

 

Ock­ną­łem się, sły­sząc nie­zna­ny mi głos ko­bie­cy, mó­wią­cy z ty­po­wo urzęd­ni­czą uprzej­mo­ścią:

– Jak pań­stwo wi­dzi­cie, dom jest w ide­al­nym sta­nie.

– Wszyst­kie for­mal­no­ści już za­ła­twio­ne? Wszel­kie spra­wy ure­gu­lo­wa­ne? – do­py­ty­wał jakiś męż­czy­zna.

– Tak. Pro­szę, oto do­ku­men­ty.

W końcu ich zo­ba­czy­łem.

Na przo­dzie szła ciem­no­wło­sa ko­bie­ta w śred­nim wieku, ubra­na w ele­ganc­ką gar­son­kę i ści­ska­ją­ca w dło­niach po­kaź­ny se­gre­ga­tor z do­ku­men­ta­cją. Obok niej drep­ta­ło dwoje mło­dych ludzi, trzy­ma­ją­cych się za ręce i roz­glą­da­ją­cych z za­cie­ka­wie­niem.

– Aha, czyli tu jest kuch­nia. – Blon­d­wło­sa ko­bie­ta po­de­szła do okna. – Ładny widok – do­da­ła z uśmie­chem, spo­glą­da­jąc na ulicę.

– To prze­stron­ny, wy­god­ny dom. Bę­dzie­cie pań­stwo bar­dzo za­do­wo­le­ni – uprzej­mie za­pew­nia­ła star­sza ko­bie­ta.

Do­my­śli­łem się, że sprze­da­je domy.

– Za­gad­ko­wa spra­wa z tym wła­ści­cie­lem. Tak nagle za­gi­nął, praw­da? – Męż­czy­zna spoj­rzał uważ­niej na przed­sta­wi­ciel­kę biura nie­ru­cho­mo­ści. – Może to była uciecz­ka?

– Cóż, sza­now­ni pań­stwo, nie znamy szcze­gó­łów. Po­li­cja po kilku la­tach umo­rzy­ła spra­wę. Pan Józef Nowak nie miał tu żad­nej ro­dzi­ny. Są­sie­dzi ani współ­pra­cow­ni­cy nic nie wie­dzie­li. Wresz­cie po­ja­wił się je­dy­ny da­le­ki krew­ny, miesz­ka­ją­cy za gra­ni­cą i bę­dą­cy spad­ko­bier­cą. Osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się ten pięk­ny dom wy­sta­wić na sprze­daż – wy­ja­śni­ła mu czym prę­dzej.

Chcia­łem za­pro­te­sto­wać, że nic po­dob­ne­go się nie zda­rzy­ło, że nie za­gi­ną­łem, nie ucie­kłem, nadal tu miesz­kam i choć­by tylko z tego po­wo­du dom ab­so­lut­nie nie jest ani nigdy nie był do ku­pie­nia. Za­miast tego wy­da­łem z sie­bie je­dy­nie dziw­ny, głu­chy dźwięk. Praw­do­po­dob­nie nikt z troj­ga in­tru­zów go nie usły­szał.

Co jest? – po­my­śla­łem zdru­zgo­ta­ny, pró­bu­jąc po­ru­szyć ręką albo głową. Na nic. Za­czą­łem pocić się z ner­wów i bez­sil­no­ści.

Trój­ka ob­cych ludzi, roz­ma­wia­ją­cych dotąd ze sobą na temat bu­dyn­ku, po­de­szła do mnie i po­pa­trzy­ła głę­bo­ko w oczy.

– Nie­co­dzien­ny ob­ra­zek – stwier­dził z za­in­te­re­so­wa­niem męż­czy­zna.

– Wy­dzie­ran­ka. Jak twier­dził wspo­mnia­ny, da­le­ki krew­ny wła­ści­cie­la, jest to por­tret, przy­po­mi­na­ją­cy nieco sa­me­go za­gi­nio­ne­go, czyli pana Jó­ze­fa No­wa­ka – wy­ja­śni­ła uprzej­mym tonem przed­sta­wi­ciel­ka biura nie­ru­cho­mo­ści.

– Bar­dzo ory­gi­nal­ny.

 

 

 

 

Na ułamek sekundy znie­ru­cho­mia­łem, prze­ra­żo­ny tym, co sły­szę. Za­czą­łem z ca­łych sił sta­rać się uczy­nić ja­ki­kol­wiek gest czy wy­po­wie­dzieć słowo. I znowu moje wy­sił­ki speł­zły na ni­czym. Choć sza­mo­ta­łem się, wy­wi­ja­łem, wrzesz­cza­łem i pod­ska­ki­wa­łem w ma­ka­brycz­nej pa­ni­ce, nikt z przy­by­łych tego nie do­strzegł ani tym bar­dziej nie usły­szał. Po­ją­łem, że w grun­cie rze­czy wszyst­kie owe go­rącz­ko­we próby za­cho­dzi­ły je­dy­nie w mojej psy­chi­ce i świa­do­mo­ści. Tak na­praw­dę nie po­tra­fi­łem wy­ko­nać żad­ne­go ruchu ani wy­do­być z sie­bie ja­kie­go­kol­wiek dźwię­ku. Na ze­wnątrz, dla ca­łe­go ota­cza­ją­ce­go mnie świa­ta, byłem nie­ru­cho­my i mar­twy.

Wstrzą­śnię­ty tym od­kry­ciem za­czą­łem cicho i spa­zma­tycz­nie łkać.

A wtedy nie­spo­dzie­wa­nie usły­sza­łem słowa, wy­po­wie­dzia­ne w prze­peł­nio­nym nie­na­wi­ścią tonie:

– Ta ka­na­lia pró­bu­je jesz­cze bry­kać! Nawet po­ćwiar­to­wa­nie i wci­śnię­cie w ramki jej nie uci­szy­ły!

Spoj­rza­łem w tamtą stro­nę i znowu za­mar­łem. Nie­gdyś ulu­bio­ny kubek z ga­da­ją­cym teraz sło­niem i na­ma­lo­wa­ną na ścian­ce ży­ra­fą stał na szaf­ce ku­chen­nej, jak gdyby nigdy nie uległ roz­bi­ciu! Oba porcelanowe zwierzaki mie­rzy­ły roz­wście­czo­ny­mi spoj­rze­nia­mi moją po­do­bi­znę, wi­szą­cą na ścia­nie. 

Naj­wy­raź­niej przybyli lu­dzie nie sły­sze­li po­msto­wa­nia fio­le­to­wo-gra­na­to­we­go słonia, tkwią­ce­go na uchu por­ce­la­no­we­go na­czy­nia.

– Ale fajny kubek! – jasnowłosa dziew­czy­na także zwró­ci­ła na niego uwagę, uśmie­cha­jąc się i wska­zu­jąc dło­nią. – Mia­łam kie­dyś taki sam.

– Zu­peł­nie nie wiem, jak on się tutaj zna­lazł. – Pani z biura nie­ru­cho­mo­ści była wy­raź­nie za­sko­czo­na. – Po­dob­nie zresz­tą, jak ta szaf­ka, por­tret-wydzieranka, stare ma­ga­zy­ny i krze­sło – to mó­wiąc, roz­glą­da­ła się z niepokojem po kuch­ni. – Oso­bi­ście spraw­dza­łam, czy wszyst­ko zo­sta­ło wy­nie­sio­ne i sprząt­nię­te.

– Nic nie szko­dzi. Po­ra­dzi­my sobie. Nie jest tego dużo. A sam kubek po­słu­ży nam za uro­czy wa­zo­nik – uspo­ko­iła ją przy­szła lo­ka­tor­ka. – Bo chyba je­ste­śmy już zde­cy­do­wa­ni i ku­pi­my ten pięk­ny dom, praw­da, ko­cha­nie? – Spoj­rza­ła za­do­wo­lo­na na tu­lą­ce­go ją męż­czy­znę.

Ten z ra­do­ścią przy­tak­nął.

– Wa­zo­nik? – po­wtó­rzył obu­rzo­ny słoń na uchwy­cie. – Nie­do­cze­ka­nie! Tylko tu za­miesz­kaj­cie, a my się już wami odpowiednio zaj­mie­my, go­łą­becz­ki…

– O, tak! – po­par­ła go tra­dy­cyj­nie ży­ra­fa.

– Je­stem za! – syk­nął zło­wiesz­czo ze stosu gazet roz­sier­dzo­ny King Kong.

– Oko za oko! – szep­nął zie­lo­ny smok z opar­cia po­bli­skie­go krze­sła i mru­gnął do mnie z dzi­kim uśmie­chem trzech wy­szcze­rzo­nych pasz­czy.

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć, bruce

Początkowo przypominał mi się motyw z filmu, starego horroru, tylko nie mogę sobie przypomnieć tytułu, w którym, w domku w lesie ożywają przedmioty, jak np. wypchany łeb jelenia zawieszony na ścianie, śmiejący się z głównego bohatera – wypowiedział nieszczęśnik zaklęcie z księgi, otwierając jakiś równoległy świat demonów… No, mniej więcej, a raczej więcej tak to leciało :-)

Teraz, do rzeczy:

Tekst sympatyczny. Spodobał mi się pomysł, ale też wykonanie interesujące. Mniej przekonujące były dla mnie momenty, w których bohater prowadzi rozmowę ze sobą, analizując, czy aby nie pił procentów. Rozumiem, że to miało za zadanie ukazanie, że jest w pełni władz psychicznych. Co niekoniecznie do mnie przemówiło. Może, gdyby tak dużo nie analizował, nie rzuciłoby mi się to w oczy. 

Poza tym, opowiadanie ma swój niepowtarzalny klimat. Wychodzisz widzę, poza swój styl, próbując czegoś nowego i dobrze Ci idzie :-)

PS. Czy pomysł z wodą, to może przez ostatnie wydarzenia z Polski? Jakaś miejscowość została odcięta od wody pitnej z powodu bakterii. 

Klik 

Pozdrawiam

Aha… Fajny kubeczek na zdjęciu

Fajne, podobało mi się. Ciekawy pomysł, pełen grozy, makabry i absurdu klimat.

Fajny kubeksmiley

Ja właśnie mam na biurku taką szklankę z Nazgulem… Chyba ją gdzieś wyniosę…

To już raczej horror niż fantasy, i jeśli oceniać go w taki sposób, to spełnia swoje zadanie. Znaczy się, straszy porządnie, dlatego nie powiem, że mi się podobał, bo to zabrzmi dziwnie.

Jednego nie rozumiem – skoro do incydentów (z braku lepszego określenia) spowodowanych przez kosmitów doszło na całym świecie, to dlaczego państwo w końcówce zachowują się jak gdyby nigdy nic dziwnego się nie wydarzyło? Nikt nie nagłośnił tych spraw, nie powiązał ich ze sobą? Potwory grzecznie siedziały w jednym mieszkaniu Bóg wie jak długo, chociaż wcześniej szumnie zapowiadały zemstę na całej ludzkości? Sąsiedzi nie ucierpieli? Wysuwając daleko idące wnioski, nie doszło do apokalipsy?

Przyznaję też, że dość długi opis znęcania się nad narratorem w pewnym momencie mnie zmęczył, ale tu akurat musiało się odezwać moje głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Strasznie nie lubię, kiedy ktoś tak strasznie obrywa i nie ma szansy oddać. Lakoniczne opisy przemocy nie pomagają, bo – nie obraź się – ale odebrałem je tak: ,,Zgniótł ją na miazgę. A teraz dalszy ciąg programu”. W ogóle to przy tej scenie otworzyłem szeroko oczy, bo takie proste stwierdzenie faktu było dla mnie bardziej szokujące niż bezceremonialne ubicie chyba dosyć istotnej postaci.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Dziękuję, Heskecie, zaintrygowałeś mnie tym horrorem, nie kojarzę go niestety, ale opis fabuły brzmi genialnie. :) Nie miałam tu na myśli żadnego konkretnego wydarzenia w Polsce (na którym bym się wzorowała), choć co pewien czas takie skażenia wody mają miejsce (”mój” Będzin to klasyczny przykład). :) 

Faktycznie, AI narysowała mi genialny kubeczek. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;)

 

Pusiu, cieszy mnie taka opinia, dziękuję Ci bardzo i pozdrawiam. :) 

 

SNDWLKR, dzięks; byłam ciekawa komentarzy i teraz z ogromną przyjemnością zmieniam na “horror”, ponieważ brakowało mi wcześniej pewności i… odwagi. :)

Sama też mam podobne kubki, choćby z sową. :) 

Wyobraziłam sobie, że przypadkowe upadki innych kosmitów nastąpiły w miejscach wyludnionych i – na tyle dzikich, że nagłośnienie podobnych zdarzeń (oraz – same te zdarzenia) po prostu było niemożliwe. :) 

Z punktu widzenia oprawców bohatera – tylko on jeden jest winny i nawet oni sami nazywają go “katem”. Fakt faktem, że zdarzają się ludzie, chomikujący całe stosy gazet, wycinający fotosy bohaterów, wieszający je na ścianach, dbający o swe kubki, w przysłowiowych rękawiczkach obchodzący się z każdym przedmiotem itp. Słowem – należycie (cokolwiek to znaczywink ) obchodzący się ze sprzętami i magazynami. Józef zdecydowanie do takich nie należał. :) 

Opis powtarzających się wręcz do znudzenia kaźni miał podkreślić, że Nowak nawet nie pamiętał poćwiartowania i uczynienia z niego wydzieranki, tak bardzo był już wykończony nieustannymi torturami. :)

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka