- Opowiadanie: tomaszg - Misja. Stolica

Misja. Stolica

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Ambush

Oceny

Misja. Stolica

Część I

10AM, blisko wybrzeża USA, centrala atomowej łodzi podwodnej „Casablanca”

– Kontakt! Trzy pięć siedem! Trzy mile! Klasa Ohio! – Komunikaty ze stanowiska sonaru nie pozostawały wątpliwości, że armia USA nadal wydaje wypełniać się swoje obowiązki.

– Oznaczyć jako bandyta jeden. – Kapitan Mercourelly doskonale wiedział, że wszystko może się zdarzyć, mimo to wypowiedział to zupełnie spokojnym, wręcz neutralnym tonem, a potem równie spokojnie zwrócił się do stojącego obok dowódcy komandosów, majora Jacka Morela, byłego oficera jego królewskiej mości, bynajmniej nie w stanie spoczynku. – Nie ma za bardzo co ryzykować, że zobaczą nas na radarze. Wypuścimy was z przodu, zgodnie z pierwotnym planem. Będziecie mieli dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów do powierzchni.

– Tak jest.

– Sonar! Bandyta jeden idzie prosto na nas! Dwieście siedemdziesiąt! Dwie mile!

– Zanurzenie alarmowe! Sto metrów! – Doświadczony dowódca nagle ożywił się i nabrał wigoru.

– Sonar! Kontakt! Klasa Virginia! Równolegle do nas! Pół mili!

– Cisza na całym okręcie!

Wszędzie zapaliły się czerwone światła. Potężny okręt skoczył dziobem w dół, do przodu, niczym pchnięty ręką olbrzyma, zachowując się jak wagonik na kolejce górskiej czy samolot w trakcie silnych turbulencji. Ludzie chwytali się ścian, uchwytów i zamocowanego na stałe sprzętu, tu i tam próbując złapać równowagę i klnąc na czym świat stoi, równocześnie w środku ogromnej, stalowej puszki szybko zanikały wibracje i milkły odgłosy pracy drogiej, skomplikowanej aparatury.

– I co teraz? – Niemal szeptem zapytał dowódca oddziału rozpoznawczego, gdy tylko wyrównali.

– Trudno powiedzieć. Na razie czekamy. – Kapitan zrobił kilka kroków w stronę stanowiska sonaru. – Oznaczyć Virginię jako bandyta dwa. I co z jedynką? Czy otworzyli luki?

– Nie. – Marynarz siedzący przy aparaturze zrobił ruch piórkiem na ekranie i przycisnął słuchawki do uszu. – To zupełnie bez sensu. Jakby płynęli do przodu i wracali po swoich śladach. Podobnie jak ruscy z szalonym Iwanem.

– To nie książka, chorąży. Poczekamy kilka minut. Zobaczymy, co zrobią. – Francuz odwrócił się do majora Morela. – Przykro mi. Musimy wysadzić was trochę dalej. Dwanaście mil. Nie ma co rozpoczynać teraz otwartego konfliktu.

– Rozumiem. I bardzo dziękuję za podwózkę.

Mercourelly skinął głową, ale nie odpowiedział ani słowem, w napięciu czekając na wiadomości z sonaru.

– Kapitanie, znów robią zwrot. I oddalają się. Kurs dziewięćdziesiąt stopni.

– Sternik, jedna trzecia naprzód. – Mężczyzna wydał komendę i znowu spojrzał na majora. – Mamy mniej więcej pół godziny. Może porozmawiamy jeszcze o koniach?

– Z chęcią, ale chyba nie mogę. Na mnie już czas. – Morel podał rękę kapitanowi. – Jeszcze raz dziękuję i do widzenia. A tak w ogóle trochę poczytałem. Te, jak im tam, ogiery z Hiszpanii. Nie miałem pojęcia, że są czarne.

– Rozumiem. I bardzo się cieszę, że się w końcu zgadzamy. Udanych łowów.

– Nawzajem.

Dowódca oddziału opuścił centralę i ruszył w stronę dziobu okrętu, gdzie w środku trzeciego przedziału piętnastu mężczyzn przygotowywało się do wyjścia, ubierając pianki i wzajemnie sprawdzając sprzęt.

– Szefie, czy wszystko w porządku? – Major zwrócił się do człowieka, który nieraz ratował mu tyłek i pomagał wyjść z najgorszych opresji, a do tego był ojcem chrzestnym jego dzieci.

– Tak jest.

– Sprzęt zgodny ze specyfikacją?

– Jak najbardziej.

Morel nie musiał pytać o nic więcej. Nie było takiej potrzeby. Otaczali go byli żołnierze SAS i europejskich oddziałów specjalnych, bardzo konkretni i zdyscyplinowani, a on doskonale wiedział, że każdy z nich, włączając szefa, prędzej dałby się zabić niż narazić oddział na jakieś niebezpieczeństwo.

Po kilkunastu minutach wszyscy byli gotowi, ubrani w zestawy do nurkowania, z pełnymi kombinezonami, maskami, płetwami i niewielkimi, plastikowymi butlami na plecach.

Czekali w milczeniu, ustawieni jeden za drugim.

Nikt nie śmiał się ani nie dowcipkował.

Przed nimi zapaliło się jedno ze świateł przy suficie.

Pierwszy z nich szybko docisnął maskę, przeżegnał się i przekroczył drzwi śluzy. Znalazł się w pomieszczeniu wielkości budki telefonicznej. Metalowa ściana zamknęła się za nim, a środek wypełnił wodą. Po kilkunastu sekundach nad jego głową otworzył się właz. Mężczyzna odbił się od podłogi i popłynął do góry, tam dostał do najbliższego pontonu i zabrał do wyławiania pojemników z bronią, żywnością i pozostałym sprzętem.

Wokół niego wypływali kolejni członkowie oddziału.

Wszyscy bez słowa kierowali się na swoje miejsca i pozbywali niepotrzebnych kombinezonów, butli i masek, od razu topiąc je w oceanie. Zamiast nich zakładali kamizelki, plecaki i hełmy taktyczne M-3, z kamerami i sprzętem do wojny elektronicznej, a w ich rękach pojawiały się niewielkie, paskudnie wyglądające pistolety maszynowe MP7 w specjalnej, wzmocnionej wersji. Szło to szybko i sprawnie i już po piętnastu minutach szesnastu gotowych do akcji żołnierzy siedziało w dwóch pontonach z niewielkimi silnikami.

– Martinez. Co my tu mamy? – Dowódca, Jack Morel, zwrócił się do mężczyzny obsługującego przenośny radar.

– Kilka statków. Trzy mile. Brak alarmu chemicznego i radiacyjnego. – Doświadczony operator pokazał na horyzont, gdzie widać było ogromne, nieruchome sylwetki, i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Cicho, jak u mojej byłej na Boże Narodzenie.

– Spróbujemy podpłynąć do jednego z nich i zebrać trochę danych. – Morel obserwował wszystkie jednostki przez lornetkę, a potem skupił się na najbliższym masowcu. – Bierzemy tego na sterburcie. Bruno, powoli, nie tak jak ostatnio. Martinez, wysłać drona. I drugiego, żeby dokładnie sprawdził całą okolicę. Wzorzec Omega trzy.

– Tak jest.

Pierwszy aparat z poziomymi śmigłami zaczął poszukiwania w trybie autonomicznym, a kolejny wzniósł się i ruszył w stronę wybranego statku, po chwili przekazując do hełmów obraz z kamer.

– Ponad czterdzieści tysięcy ton – rzucił szef, po sprawdzeniu danych w rejestrze.

– Chińczyk? – Morel pokazał na ogromny napis „Yi Peng 3”.

– Budowany u nich, ale zarejestrowany w Panamie.

– Musimy ustalić przyczynę zgonu. – Major szybko podjął decyzję, widząc brak ruchu i kilka trupów na mostku. – Będziemy używać masek. Wchodzimy i rozdzielamy się. Kajuty załogi, maszynownia, ładownia i mostek, w ostatniej grupie Moralez i Martinez. Drony mają sprawdzać całą okolicę.

Niewielka jednostka latająca wróciła i podleciała do pierwszego pontonu, na tyle blisko, żeby można było podpiąć do niej końcówkę. Zaczepienie jej na pokładzie statku było właściwie formalnością, a czternastu żołnierzy potrzebowało kwadransa, żeby dostać się na pokład.

Oddział ruszył gęsiego w stronę nadbudówki. Wszyscy trzymali broń w gotowości, cały czas celując we wszystkie strony. Dwóch mężczyzn podbiegło do nadbudówki, stając z obu stron włazu. Jeden z nich szybko go otworzył, a drugi zajrzał do środka.

– Czysto! – rzucił, pobieżnie lustrując wnętrze, i gwałtownie odskoczył.

– Czysto! – potwierdził kolejny, sprawdzając jeszcze raz.

Oddział wszedł na korytarz, nadal zachowując ostrożność i szukając pułapek, i rozdzielił się na poszczególne grupy.

Major ruszył ze swoimi ludźmi w stronę mostka. Kierowali się wewnętrznymi oznaczeniami i zdjęciami z drona. Przedostali się na najwyższy poziom, przeszli korytarzem i zatrzymali przed głównym wejściem. Do środka wszedł jeden z lekarzy, Moralez, przez długi czas chirurg i wirusolog w znanym szpitalu w Montrealu. Wstępne oględziny zajęły mu nie więcej niż pięć minut, potem mężczyzna wyszedł i zdał krótki raport:

– Zmarli nie dalej niż tydzień temu. Brak widocznych czynników zewnętrznych.

– Czy możemy się zarazić?

– Raczej nie. To prawdopodobnie jakiś wirus. Filtry powinny sobie poradzić.

– Siedzą przy stanowiskach. To musiało wydarzyć się nagle. Proszę mnie poprawić, ale żaden wirus nie działa w ten sposób.

– Tak. Tej części jeszcze nie rozumiem.

– Tu jedynka – przerwał im głos na kanale ogólnym. – Majorze, musi pan to zobaczyć. Pomieszczenia załogi. Poziom minus trzy.

– Już idę. Bez odbioru. – Francuz spojrzał na lekarza. – Dalej rób swoje testy. Wszystko co tylko przyjdzie ci do głowy. I weź ludzi do pomocy.

– Tak jest.

Morel zaczął kierować się znacznikami pozostawionymi przez członków zespołu. Mężczyzna wrócił do klatki schodowej, przeszedł w dół, przekroczył mały właz i zagłębił się w ciasne, ciemne wnętrze, i już po chwili zobaczył jednego ze swoich ludzi, który od razu zaczął relacjonować:

– To jakaś dłuższa historia. W kajucie od lewej może być pacjent zero. Proszę zobaczyć, co z niego zostało.

Dowódca bez słowa skierował się we wskazanym kierunku. W środku na koi widać było skurczone, niemal zmumifikowane ciało, dodatkowo znajdowała się tam niebiesko-zielona pleśń, pokrywająca większość metalowych powierzchni.

– Ciekawe, że jest tu sucho. – Major nie zastanawiał się ani chwili, że zmarł tu człowiek. – Pobierzcie próbki. Trzeba sprawdzić na obecność znanych wirusów, bakterii i grzybów.

– Tak jest.

– Co z resztą?

– Wyglądają jakby zmarli na zawał serca.

– Ciekawe.

– Trójka do dowódcy. – Morel usłyszał w słuchawce w uchu. – Ten statek to jedna wielka jednostka szpiegowska. W ładowni rufowej stoi masa różnego sprzętu. I jest jeszcze coś… – mężczyzna po drugiej stronie wyraźnie zawahał się.

– Co?

– Mogliśmy uruchomić jakiś alarm. Bardzo możliwe, że została wysłana informacja o naszej obecności.

– Jak to?

– Mają tu czujki, i nie udało się ich ominąć.

– Zróbcie zdjęcia i wycofajcie się do nas.

– Rozkaz.

Morel rzucił jeszcze okiem na pozostałe pomieszczenia załogi i wrócił szybkim krokiem na mostek.

– Doktorze, i jak?

– Nie wiem. Nie jestem teraz taki pewien, czy powinniśmy zostać na tym statku. Pierwsze testy nie potwierdzają przyczyny zgonu.

– Czy coś nam grozi, jak będziemy na otwartej przestrzeni?

– Naprawdę nie mogę powiedzieć. Gdybym miał pełne laboratorium, mógłbym to ocenić z prawdopodobieństwem sześćdziesiąt do osiemdziesiąt procent.

– Proszę zgadywać.

– Teoretycznie jesteśmy czyści. Ale wszystko zależy od siły wiatru. Albo od tego, czy są tu jakieś pułapki.

– Dobrze. – Dowódca odwrócił się. – Martinez, co z pozostałymi statkami?

– Brak aktywności.

– Wszyscy zbiórka na zewnątrz. – Morel nadał na kanale ogólnym. – Ewakuacja.

Jego ludzie zebrali się przed wejściem w ciągu kilku minut.

– Wycofujemy się na kolejną jednostkę. Po zejściu z pokładu zdjąć maski. – Morel pokazał ogromny tankowiec kilkaset metrów dalej. – Idziemy na dziób, z daleka od nadbudówki. Tu pozostaje dyżurna dwójka i doktor. Trzeba wyciągnąć dane z komputerów i sprawdzić pomieszczenia załogi. Mamy możliwego pacjenta zero. Musimy dowiedzieć się, co tu się stało.

 

11:30AM, dziób drugiej jednostki

– Tu dwójka. Ten tankowiec to statek widmo – zatrzeszczało radio na kanale ogólnym. – Brak uszkodzeń i ciał załogi. Nikogo żywego.

– Co z ładunkiem?

– Komputery na mostku zniszczone. Wszystko trzeba sprawdzać ręcznie.

– Wracajcie na dziób.

– Tak jest.

– Zgłasza się jedynka. – Ponownie odezwało się radio.

– Słucham. – Jack Morel odruchowo spojrzał na Yi Peng 3.

– Ciężko stwierdzić, kto tu przebywał. Dokumenty w większości zniszczone, a komputery wykasowane. Wiadomo tylko, że byli to Azjaci. Sporo wskazuje na Chińczyków, ale to może być podpucha.

– Co z zagrożeniem?

– Nie udało się stwierdzić żadnych patogenów. Wygląda na to, że nic nie było w stanie przeżyć poza organizmami żywymi. Nawet pleśń z kabiny z niczym nie reaguje.

– Przynajmniej tyle dobrego. – Major podrapał się po twarzy. – Szukajcie dalej. Bez odbioru.

– Tak jest.

– Czy drony coś widzą? – Major spojrzał na Martineza.

– Nie ma nic na radarze ani w polu widzenia.

– To co robimy? – odezwał się stojący obok nich mężczyzna.

– Zbiórka.

– Jasne. – Szef odwrócił się. – Słyszeliście, ludzie! Ruchy, ruchy! Koniec wakacji! Czas zarobić na żołd!

Żołnierze ustawili się w półkolu, a Jack odczekał jeszcze chwilę, dopóki się nie uspokoili, i zaczął wyjaśniać:

– Nie ma dowodów, co stało się na pokładzie pierwszego statku. Tutaj brak marynarzy. Zrobimy dwa przeloty dronem nad wybrzeżem, teraz i wieczorem. Oddział drugi będzie dalej badać tankowiec, trójka i czwórka mają zająć się kolejnymi jednostkami. Reszta może zająć pomieszczenia załogi. Rozejść się.

Mężczyźni odprężyli się, pozwalając sobie nawet na kilka żarcików. Przy majorze został tylko Martinez, który bez słowa zaczął przygotowywać sprzęt.

– Chcę obejrzeć port i okolicę. Ile mamy czasu?

– Dron będzie lecieć mniej więcej godzinę w obie strony. Zostaje nam trzydzieści minut na miejscu.

– Z dodatkową baterią?

– Tak jest.

– Obraz tylko na mój ekran.

– Rozkaz.

 

10PM, tankowiec Exon Valdez

– Gdzie dokładnie jesteśmy? – Morel spojrzał uważnie na Martineza i wrócił do oglądania obrazu z drona, z którego niestety niewiele wynikało.

– Jakieś dwie mile od brzegu.

– Powinniśmy już chyba widzieć jakieś światła?

– Na pewno.

– Przeprowadź go tak jak poprzednio. – Dowódca czuł coraz większy niepokój, ale zachował kamienną twarz, wciąż mając nadzieję, że zobaczą coś innego niż ostatnim razem. – Co w podczerwieni?

– Ciemno i głucho.

– Gdzie się, kurwa, wszyscy podziali?

 

11PM, Exon Valdez

Ogromny statek o wyporności ponad dwustu tysięcy ton zwodowano w osiemdziesiątym dziewiątym roku. Był nowoczesną jednostką, zapewniającą załodze różne wygody, takie jak świetlica czy dobrze zaopatrzona kuchnia. W kajutach znajdowały się po cztery łóżka, krzesła i stoliki, a całość była dostosowana nawet do dwudziestu osób, pracujących w systemie zmianowym.

– Coś jest mocno nie tak. – Jeden z żołnierzy bawił się nożem, leżąc na koi i składając go i rozkładając. – Stary nic nie mówi. To do niego mocno niepodobne.

– No to wszystko jest cacy – wtrącił drugi.

– Raczej przejebane.

– Nic nie świeci. Już byśmy wiedzieli – dodał trzeci.

– I tak mamy przesrane. To nie jest normalne, jak wariują satelity.

– Od początku wiedzieliśmy, że to gówniana robota.

– Dobra panowie, na razie nie wymyślimy nic nowego – rzucił milczący dotąd czwarty mężczyzna. – Gramy?

– Jasne. To samo co zawsze?

– Jeszcze się pytasz?

Na stole pojawiły się karty i żołnierze zaczęli grać w pokera.

– Sprawdzam.

– Wchodzę.

– Podwyższam.

– Dobrze wiecie, że nic nie mam.

– No to pobawimy się nożem.

– Dobra.

Gra toczyła się dalej. Po kilkunastu minutach przegrany usiadł z ręką rozłożoną na stole, a zwycięzca wziął do ręki nóż i zaczął uderzać nim pomiędzy palcami kolegi, coraz szybciej i szybciej. Pozostali uczestnicy śmiali się i gwizdali, a widowisko ściągnęło widzów z pozostałych kajut, którzy zaczęli robić zakłady.

– Wszyscy mają się zebrać w mesie, bez sprzętu. I skończcie wreszcie z tymi głupotami. – Do kajuty na chwilę zajrzał szef, a oni zaczęli tupać i gwizdać, czekając na pierwszą krew, a gdy nic się nie stało, stracili zainteresowanie i tłumnie ruszyli do pomieszczenia przeznaczonego na jadalnię, gdzie zajęli każdy skrawek wolnej przestrzeni.

Po kilku minutach dołączył do nich dowódca.

– Nie wiemy, co się stało. – Jack Morel zaczął bez zbędnych wstępów. – Casablanca nie dostała żadnych nowych informacji. Na statkach brakuje załóg. Komputery zniszczone. Na trzech z czterech jednostek widać ślady krwi i ślady po kulach. Ładunki wydają się być nienaruszone. Jest jeszcze Yi Peng 3, gdzie wyraźnie doszło do czegoś innego. Na wybrzeżu cisza. Najbliższe miasto Ocean City jest całkowicie wymarłe. Nie ma stacji radiowych ani żadnej innej komunikacji. Wszystko wygląda tak jakby ludzie wynieśli się bez powodu. Na razie zakładamy, że nikt nie wykrył naszych działań ani transmisji. Wyruszamy szósta czterdzieści pięć. Cele misji są nadal takie same. Robimy rozpoznanie i wyniki przekazujemy dalej. Zbieramy wszystkie możliwe strzępy informacji. Jakieś pytania?

– Czy nadal będziemy próbować przedostać się do Waszyngtonu? To ponad sto pięćdziesiąt mil. Trzy godziny drogi.

– Wszystko zależy od tego, co znajdziemy. Na razie przesyłam na wasze hełmy obrazy z drona. Przedostajemy się do przez przesmyk Inlet aż do Fishing Center, tam przetrząśniemy całą okolicę, po obu stronach Ocean Gateway. Konieczne jest zbadanie wody i żywności. W razie podejrzeń używamy masek. Pobudka o szóstej, Lopez, robisz śniadanie.

– Majorze, co z hotelami?

– Za duża przestrzeń, za mało czasu.

– To może chociaż wysłać drony?

– Pożyjemy, zobaczymy.

 

7AM, ocean atlantycki

– Martinez, używaj go, ile się da, i na końcu posadź na budynkach przy Fishing Center. – Jack Morel nie miał wątpliwości, że tym razem trzeba inaczej pokierować dronem. – Niech śledzi otoczenie i ruch w całej okolicy. Zgarniemy go na miejscu.

– Tak jest.

– Wznieś się wyżej.

Obraz na ekranach w hełmach zmienił się i cały oddział mógł ponownie obserwować wymarłe hotele i brak ruchu na moście łączącym mierzeję z lądem.

– Jeszcze wyżej. Zrobimy wstępne rozpoznanie aż do White Marlin Mall. Tam jest dużo samochodów. Możliwe, że w środku są jakieś ciała lub ślady. – Morel nie musiał dodawać, że wyprawa z rekonesansu zamienia się w analizę katastrofy, która dotknęła całą okolicę.

– Naprawdę wygląda jakby nikogo tu nie było. I ani śladu zamieszek – rzucił ktoś obok dowódcy, a ludziom od razu rozwiązały się języki.

– To nie mogło stać się zbyt szybko.

– Może po prostu się wynieśli?

– Ale dlaczego?

– EMP?

– Może atak chemiczny?

– Miasto jest za małe, żeby ktoś je chciał zaatakować.

– To znana miejscowość wypoczynkowa. Idealny cel dla wszelkich czubków.

– Nie o to chodzi. To drugorzędny cel wojskowy. Szkoda pocisków.

– Dlatego właśnie trzeba jechać do Waszyngtonu.

– No to potrzebujemy samochodów.

– Tak. Trzeba znaleźć dealera albo wziąć coś z ulicy.

– Ale raczej coś starszego. Wszystko nowe może nie jeździć.

– Po impulsie nic nie działa. No chyba że znajdziemy jakieś cudo z II wojny światowej, zupełnie bez elektroniki.

– Ciszej ludzie. Nie mogę myśleć. – Jack Morel w końcu zabrał głos. – Ile do wybrzeża?

– Około trzydziestu minut.

 

7:25AM, wejście do portu w Ocean City

Spokojną powierzchnię oceanu zaburzały ślady dwóch pontonów, płynących powoli w stronę wybrzeża, gdzie panowała całkowita cisza i bezruch.

– Czuję się trochę jak w „Ostatnim brzegu” – rzucił major, nie kierując tego do nikogo konkretnego.

– To znaczy? – Szef uśmiechnął się szeroko.

– Marynarze z jednej z ostatnich łodzi podwodnych robią rekonesans w miasteczku na północy, do którego dotarło skażenie. Oglądają trupy swoich bliskich, na koniec jeden z nich rozcina kombinezon i umiera w męczarniach.

– Upiorne.

– Najgorsze jest to, że promieniowanie jest w końcu na każdym kontynencie. Ich okręt wypływa z Sydney, żeby załoga mogła popełnić zbiorowe samobójstwo i spocząć na dnie oceanu.

– Myśli pan, że tu stało się coś podobnego?

– Czujniki nie wykazują nic ponad poziom tła.

– Przynajmniej tyle dobrego.

– Tak.

– W ogóle zabawne, że nie działają żadne komórki i nie ma Wi-fi.

– Może nikt ich nie używa?

– Nie może być. To bardziej wygląda na brak prądu lub wysmażoną elektronikę.

– Nie rozpraszać się. – Wystarczyło, że Morel podniósł rękę, żeby ludzie wokół przestali rozmawiać.

Część z nich nadal zastanawiała się, skąd dziwny wygląd znanego miasteczka, które o tej porze powinno tętnić życiem. Inni przygotowywali się do misji, faktycznie coraz mniej wyglądającej jak spacerek po parku, a kolejni nie myśleli o niczym szczególnym, tylko cieszyli się pogodą i możliwością zwiedzenia nowego kraju.

Pontony powoli podpłynęły do drabinek na ścianie betonowego nabrzeża, i wszyscy wspięli się i przyjęli pozycję obronną, uważnie lustrując otoczenie.

– Bruno i Jacques zostają do wieczora, potem zabezpieczają sprzęt i do nas dołączą. – Morel zaczął wydawać rozkazy. – Reszta rozdziela się na dwa oddziały. Grupa A z szefem ma ściągnąć drona i przeszukać budynki po tej stronie Ocean Gateway, grupa B idzie ze mną, najkrótszą drogą, do White Marlin Mall, gdzie się potem spotkamy. Wykonać. I zachować czujność. Nie wiemy, z czym mamy do czynienia.

– Kapitanie, pokażę im swoją broń i zesrają się ze strachu.

– Lopez, nie bądź taki pewny – rzucił ktoś z boku. – Jeszcze nam wisisz za córkę admirała.

– A ty za mycie samolotu.

– Przynajmniej wiem, jak to jest wystawiać dupę na dziesięciu tysiącach. – Mężczyzna zaczął przybijać z innymi piątkę, a żołnierze wokół niego zaczęli gwizdać na palcach.

– Jasne, wyżej srasz niż dupę masz. – Lopez uśmiechnął się szeroko, widząc i słysząc, że ta runda należy do niego.

– Ludzie, mamy coś do roboty – zauważył szef, cały czas patrząc na majora. – Za mną.

Żołnierze zaczęli się rozchodzić, klepiąc się po plecach, a Jack Morel stanął przed swoją szóstką, pokazując plan na tablecie:

– Poruszamy się cały czas prosto, zaraz przy budynkach. Punkty charakterystyczne Starbucks, Chick-fill, stacja Exxona, bank i kilka restauracji. Jakieś pytania?

Zapadła cisza.

– Rozproszyć się i wypuścić drona.

Na ekranach przed ich oczami znów widać było obraz z góry. System nie wykazywał żadnego ruchu, a oni ruszyli, początkowo zdenerwowani, a potem, z każdym krokiem, coraz bardziej wyluzowani. Robili kolejne jardy, widząc całkiem normalny, niezniszczony krajobraz.

– Majorze, może powinniśmy wejść gdzieś do środka?

– Nie ma takiej potrzeby.

– A żywność?

– Na to będzie jeszcze czas. Na razie idziemy. Zatrzymamy się na stacji benzynowej.

Droga do niej zajęła im mniej więcej piętnaście minut.

– Sprawdzić budynek i dystrybutory. Zbiórka z przodu za kwadrans. – Major włączył stoper. – Martinez, zostajesz ze mną.

Żołnierze rozeszli się, a Jack stanął w cieniu z operatorem drona.

– Czy widać coś w pobliżu?

– Oprócz nas nie ma nikogo, nawet żadnych zwierząt.

– Obserwuj i informuj mnie jakby co. Nie zdawaj się tylko na AI.

– Tak jest.

Morel wszedł do budynku stacji. W oczy od razu rzucił się bałagan i wysypane na ziemię puszki, chipsy i inne przekąski. Mężczyzna przeszedł wokół regałów, szukając gazet. Kilka razy przesuwał nogą śmieci i w końcu znalazł dwa egzemplarze sprzed tygodnia. Przykucnął, zebrał je i przeszedł w stronę wyjścia, gdzie nie było półmroku. Zabrał się do lektury. Wynikało z niej, że terytorium USA nawiedził jakiś wirus. Naukowcy przestrzegali przed kolejnym COVID-em i zalecali izolację we własnych domach.

– Będzie można ściągnąć paliwo. – Z rozmyślań wyrwał go głos jednego z żołnierzy z zewnątrz budynku.

Major spojrzał na zegarek i wyszedł na zewnątrz, gdzie czekała już cała grupa.

– W zbiornikach jest mniej więcej połowa. Trzeba pompować ręcznie – zaczął Morales, w przeszłości nieraz podejrzewany o kontakty z gangami i ludźmi z półświatka.

– A monitoring? – Morel spoważniał.

– W ogóle nie ma prądu. I całość jest na kasety wideo.

– No to je weźcie, do jasnej cholery.

– Tak jest.

– Żeby chociaż znaleźć jakiś generator, to by łatwiej było – rzucił ktoś z boku, ale major kompletnie go zignorował:

– Jakieś zwłoki? Ślady po kulach?

– Nic.

– Dobrze, wobec tego idziemy dalej, aż do centrum handlowego.

Dalsza droga upłynęła im w zupełnej ciszy.

– Amerykańce to jednak umieją budować. – Morales ją złamał, gdy znaleźli się przy wjeździe na spory teren, otoczony niskimi budynkami, z parkingiem w środku.

– Nie umywa się do naszych. Nie wymądrzaj się, tylko bierz Lopeza i załatw nam jakiś transport, najlepiej coś porządnego, żeby nie rozłożyło się na pierwszych wybojach. Reszta wchodzi do środka, dwójkami z każdej strony. – Major pokazał największe z blaszanych pudeł. – Idziemy na zakupy do najważniejszego sklepu w U.S.A.

Oddział rozproszył się i zaczął zbliżać do Walmarktu, wykorzystując jako osłonę każdy samochód. Morel poruszał się ze swoją grupą do głównego wejścia. Był na końcu. Pokazał gestami, żeby sforsowali szklane drzwi, a następnie patrzył, jak dwóch ludzi podbiega i próbuje je otworzyć siłą. Nie udało się, więc żołnierze ponowili próbę z łomem, a gdy to się nie powiodło, zbili szyby w jednym ze skrzydeł i weszli do środka.

– Czysto!

– Czysto!

Ich komunikaty świadczyły o braku zagrożenia, co jednak najważniejsze, tak samo meldowali pozostali.

Major Jack Morel po chwili znalazł się z innymi na linii kas, a potem zagłębił w ogromną halę, gdzie nie było nic widać. Cały oddział włączył noktowizory i zaczął przeglądać alejki. Co chwila słychać było czyjeś kroki na pokruszonym szkle albo skrzypienie czy tarcie metalu, gdy ktoś musiał coś przesunąć albo przewrócić, chcąc odblokować przejście.

Trwało to dobre piętnaście minut, potem wszyscy zaczęli zbierać się przy kasach.

– Jakby przygotowywali się na koniec świata. – Jeden z nich nie miał żadnych wątpliwości, mając na myśli puste półki z żywnością i napojami. – Na pewno nie ma prądu. I lodówki nie działają. Śmierdzi jak cholera.

– To nie był tylko rozszalały tłum – mruknął Morel. – Tylko skąd tyle samochodów na parkingu?

– Może przyszli na zakupy i ktoś wyłuskał ich w środku?

– Powinni się chyba bronić?

– Jeżeli to byli prawdziwi mężczyźni.

– Nie ma co gdybać. – Dowódca rozejrzał się jeszcze raz po zdemolowanym wnętrzu i po kilku sekundach przełączył na kanał ogólny. – Zbiórka przed wejściem głównym.

Jego instynkt wyraźnie mówił, że nie ma czego tu szukać. Miejsce było wymarłe, a wszelkie informacje na temat tego, co się stało, na pewno znajdowały się gdzie indziej.

Na parkingu czekała na nich jeszcze jedna niespodzianka w postaci Dodge Caravana i Chevroleta Suburbana.

– Jezu, ile to musi palić. – Major od razu ocenił, że mogą mieć problem z paliwem.

– Możemy zabrać kanistry ze sklepu. – Lopez wzruszył ramionami. – Ale to nie wszystko. Jest coś jeszcze.

Zgromadzeni na placu usłyszeli daleki odgłos potężnego silnika. Zbliżał się i po krótkiej chwili ich oczom ukazał się żółty samochód sportowy z pierdzącym wydechem.

– Ford Mustang, sześćdziesiąty ósmy. Monoblok, według amerykańskich standardów całkiem mały. – Morales za kierownicą miał uśmiech od ucha do ucha, zupełnie jakby dostał nową zabawkę.

– Założę się, że ma pewnie ze trzy litry.

– Pudło. Jedyne siedem. – Portugalczyk uśmiechnął się jeszcze mocniej. – I ponad trzysta koni. Najlepsza jakość made in U.S.A. Zaprojektowana, kiedy motoryzacja coś znaczyła. Będzie pan jechał jak król.

– Nie. – Major przymknął oczy. – Tym cackiem pojedzie nasza szpica. Skąd go macie?

– Zabawna historia. Tam za rogiem jest salon Forda. Pokierowały nas strzałki.

– I przypadkiem mieli klasyka ze starego filmu z Nicolasem Cage? I nikt go nie zabrał?

– Nie, nie, majorze, to nie tak. Auto stało w magazynie. A Eleonor to był rocznik sześćdziesiąty siódmy. Ten tutaj to Bullit.

– Aha. – Morel zdjął hełm i podrapał się w głowę. – A jest jakaś różnica? Zresztą nieważne, macie obejść dwójkami wszystkie sklepy. Meldować się co piętnaście minut. Priorytetem jest znalezienie źródła zasilania, dobrej żywności i nagrań z kamer. Spotykamy się o drugiej w tym samym miejscu.

 

2PM, White Marlin Mall

– Znaleźliśmy trochę puszkowanego żarcia. Woda też nadaje się do picia.

– Nie jest z fluorem?

– Nic na to nie wskazuje.

– Dobrze, w takim razie zajmiemy Ledo Pizza. Warty na dachu, do tego sprawdzanie terenu dronem. Czekamy na drugą grupę, Bruno i Jacquesa i ruszamy z rana. A na razie Paolo niech się wykaże. Nie wiem jak, ale na wieczór ma być pizza.

 

4PM, White Marlin Mall

– Majorze, chyba coś mamy. Pomieszczenia ochrony.

– Już idę. – Mężczyzna wstał i ruszył przez korytarze wymarłego kompleksu.

Na razie miał dosyć całej wyprawy. Ściągnięto ich w trybie awaryjnym, a on był coraz bardziej zirytowany stanem faktycznym i sprzecznymi informacjami. Wydawało się, że nie ma dużego problemu, z drugiej strony centrum handlowe i okolica trochę go przerażały. Ogromna przestrzeń, pozostawiona żywność i towary ogromnej wartości, brak ciał i zwierząt i żadnych zniszczeń. To pogłębiało wątpliwości i wywoływano mocny niepokój.

– Co macie? – rzucił, wchodząc do pomieszczeń monitoringu.

– Proszę spojrzeć. – Jeden z członków oddziału pokazał na ogromny telewizor z widokiem podzielonym na osiem części. – To obraz z kamer. Sytuacja sprzed czterech dni.

Na ekranie widać było teraz ruch samochodów i ludzi w różnym wieku, poruszających się w normalnym tempie, bez cienia nerwowości.

– Trochę przewinę. Wszystko zaczęło się w środku dnia.

Major zobaczył, jak wszędzie nagle pojawiają się mężczyźni w mundurach armii amerykańskiej. Towarzyszyły im transportery w zgniło-zielonym kolorze. Nowo przybyli zdawali się blokować cały ruch, a potem zapędzać cywili do ciężarówek i żółtych autobusów szkolnych.

– Akcja trwała mniej więcej godzinę. Przyjechali, zgarnęli wszystkich i oddalili się. System działał do wieczora. Potem jeszcze widzieliśmy szabrowników, i na końcu wysiadło zasilanie.

– Albo ktoś je wyłączył – rzucił z zadumą major. – Obok jest bank.

– Chce pan tam zajrzeć?

– Nie ma po co. Co z kasetami ze stacji?

– Zarejestrowały tylko ruch wojska.

– A nasze baterie do dronów?

– Do wieczora powinny być naładowane.

 

Część II

2PM, lotnisko JFK, Airbus A350

– Potrzeba nam opcji. – Kapitan Pierre Merde spojrzał na swoich ludzi. – Francis, może ty zaczniesz?

– Coś mi tu śmierdzi. W obozie widziałem kilkunastu mężczyzn i może ze dwie czy trzy kobiety. Wyglądały na mocno wystraszone. Po powrocie zadałem sobie tylko jedno pytanie „Jak to możliwe, że jedziemy na małą przejażdżkę i natykamy się akurat na nich?”. Myślę, że w końcu znalazłem odpowiedź.

– To znaczy?

– Oni chcieli, żebyśmy przepuścili ich dane przez nasze systemy.

– Sugerujesz, że to część jakiegoś większego planu?

– Bardzo możliwe.

– Dywersja?

– Bardziej obstawiam zajmowanie naszych zasobów mało istotnymi sprawami. Myślę, że sami musimy poszukać odpowiedzi na własną rękę. W Nowym Jorki było przecież osiem milionów. Gdzie oni są, do jasnej cholery? Gdzie są ciała? Czy to był test jakiejś nowej broni? Nie mamy wyjścia. Musimy dokładnie sprawdzić całą okolicę.

– Trochę to zajmie – mruknął Morel.

– Wokół jest pełno samolotów, a my mamy licencje. Może to jakoś wykorzystać?

– Będę to rozważać. Guillaume, a ty? Dlaczego siedzisz cicho? Zawsze masz pierwszy coś do powiedzenia.

– Jedna możliwość. – Wezwany mężczyzna pokazał na palcach. – To tylko halucynacje albo sen. Ktoś dał nam chemię i chce wyciągnąć z nas dane. Czy nas testuje.

– A druga?

– Przez wiele lat nie widzieliśmy obcych w kosmosie. Coś nas odcięło albo odległości są tak duże, że tylko dobrze rozwinięta cywilizacja może je przebyć. Po co im nasza Ziemia, skoro mają wszystko? Chcą powiedzieć „cześć” w kolejnym języku? Naprawdę?

– A jeżeli są tu dla wody albo minerałów?

– Jak latają w kosmos, to pewnie znają tysiąc lepszych sposobów, żeby je zdobyć. Nie, to na pewno coś innego.

– I tu potwierdza się moja teoria – wtrącił Jan, klikając coś na nadgarstku.

Na ścianie sali odpraw natychmiast pojawił się obraz.

– Nazywam się gubernator Pawells. Pozostańcie w domach i czekajcie na ewakuację. Żołnierze zawiozą was do punktów…

Nagranie urwało się i wszyscy zobaczyli szum.

– Znalazłem to na jednym z serwerów, dosłownie piętnaście minut temu – mówił Polak. – Dałbym sobie głowę uciąć, że tego wcześniej nie było. Całość się urywa… panie kapitanie, ja myślę, że obcym potrzebni są ludzie. Obojętnie do czego. I tak sobie myślę, że u USA było najwięcej zmodyfikowanej żywności. Może wszyscy mieli zmieniony genotyp? Albo tylko określone grupy? I teraz obcy chcą nas jakoś uspokoić? Albo pokazać, że nic im nie jest?

– Bardzo śmiała teza. Czy sugerujesz, że dostajemy wszystko na raty?

– Możliwe. Jest taka teoria, że rozwój ludzkości jest wstrzymywany do wielu lat. Według niej wszystko, co zrobili prawdziwi inżynierowie i ludzie nauki, zastępowane jest głupotami. Nowe języki programowania, i tak dalej. Napuszcza się jednych na drugich, żeby nie byli zbyt mocni w grupie.

– Dziel i rządź? – mruknął kapitan.

– Dokładnie.

– Masz jakieś sugestie?

– Musimy zrobić rekonesans. Rozdzielić się i samemu pogrzebać.

– Litości. Nadal nie wiemy, na ile nam pozwolą – jęknął lekarz.

– Nie zbawimy może ludzkości, ale nie ma co siedzieć z założonymi rękami. To nie jest tylko przypadek, że obcy dopuścili nas na lotnisko, gdzie mamy kupę sprzętu. Możemy to wykorzystać. Nie trzeba czekać do wtorku.

– Myślę, że usłyszałem już wystarczająco dużo. – Kapitan wiedział, co zrobić. – Drużyna A ma zrobić inwentaryzację, drużyna B zajmie się przygotowywaniem planów misji, lokalnych i rozproszonych. Spotkanie o czwartej. Chcę zobaczyć przynajmniej po jednym scenariuszu. Wykonać.

 

2:15PM, lotnisko JFK

– Wyżej. Chcę go dokładnie obejrzeć. – Jeden z żołnierzy odezwał się do operatora drona, który unosił się nad boeingiem ze znakami delty.

– To już piętnasty. Do wyboru, do kolory. Nie rozumiem, co tutaj jest takiego ciekawego.

– Na przykład to. – Mężczyzna pokazał coś na ekranie. – To nie jest normalny sprzęt. Zrób zbliżenie.

– Nie lepiej podlecieć?

– Nie.

– Jak myślisz, co to?

– A bo ja wiem? Może kamera?

– Skierowana w naszą stronę. Ciekawy zbieg okoliczności. Tak w ogóle mamy tu chyba wszystko. Można się poczuć jak w sklepie z zabawkami.

– Ktoś podobno widział nawet starego UH-1.

– Przecież nie będziemy latać na takim zabytku. To nie Star Trek.

– A czego mu brakuje? Jak jest sprawny, to nie powinno być problemu.

– To konstrukcja jeszcze z czasów Wietnamu.

– No właśnie. Prosta i nieskomplikowana.

– To zabawne, że Amerykanie mają tyle dobrych rzeczy, ale i porażek.

– O czym ty mówisz?

– Byłem kiedyś w muzeum World Trade Center. Stałem obok fragmentu kadłuba, całkiem dużego, z okienkiem, i myślałem, że ktoś mógł tam siedzieć i tamtego ranka widzieć, jak zbliża się dolny Manhattan. Aż mnie ciarki przeszły. Oni w środku nie byli przecież tacy głupi. Czuli, co się dzieje.

– To przecież wina Arabów.

– Finansowanych wcześniej przez CIA.

– Teorie spiskowe.

– Chcesz mi wmówić, że największe mocarstwo na świecie nie miało o niczym pojęcia? Sam dobrze wiesz, ile rzeczy się nie zgadza. Paszport jednego z porywaczy, jakby wyszedł z drukarni, doniesienia o eksplozjach, do tego wieża siódemka. A Pentagon? Od kiedy to samolot się całkiem dematerializuje? Gdzie są nagrania i zdjęcia?

– Nadal teorie spiskowe.

– Jasne. A wiesz, co mi się zawsze podobało w Ameryce?

– No co?

– Wiele rzeczy mieli na początku. I to jest niestety ich słabość. Wszystko przeliczają na kasę. Są pierwsi, niestety zamiana rzeczy gotowych na coś innego za dużo kosztuje. Wieże początkowo nie miały nawet tryskaczy, potem latami nie konserwowano zabezpieczeń na stalowych belkach. Odpadało płatami. Są na to dowody i zdjęcia.

– Ty naprawdę odleciałeś.

– Inni mają lepiej, bo korzystają z ich doświadczeń. Nie popełniają tych samych błędów. A wiesz ile miało kosztować zdjęcie azbestu? Ile biur stało pustych? Te budynki były nierentowne.

– I co? Myślisz, że sami zapakowali ludzi do samolotów i kazali im lecieć? To się kupy nie trzyma.

– Wystarczyło nie przeszkadzać. Nawet dzisiaj coś jest nie tak w tamtej okolicy. Rzeźby zwierząt z głowami ludzi i Oculus. Wychodzisz z muzeum i od razu widzisz coś takiego. To nie jest normalne.

– Przesadzasz.

– Najtrudniej uwierzyć w duże przekręty. Mam takiego kumpla Polaka. Cały czas mówi o Smoleńsku. Wierz mi. Grube rzeczy nie dzieją się bez powodu. Właściwe pytanie brzmi „kto to mógł zrobić” albo „kto na tym zyskał”, a nie „czy był zamach”.

– Powinieneś sobie kupić foliową czapeczkę.

– Zawsze cierpią niewinni ludzie. Zapamiętaj to sobie.

– Pierdol się.

 

4:00PM, lotnisko JFK, Airbus A350

– Dlaczego akurat ten? – Kapitan spojrzał na dowódcę jednej z grup, prywatnie zapalonego pilota.

– Właściwy model.

– Nie bardzo rozumiem.

– Za cholerę nie wsiądę do maxa ani dreamlinera. Siedem trzy siedem powstawał w zupełnie innych czasach. Robili go prawdziwi inżynierowie, a nie banda małp.

– Aha.

– Z Nowego Jorku do Waszyngtonu mamy powiedzmy półtorej godziny. Procedury podejścia ściągniemy z naszych baz danych.

– Czy to może być jakiś problem?

– Niekoniecznie. Jeżeli sytuacja jest jak w Nowym Jorku, to możemy nawet lądować z kontaktem wzrokowym. Paliwa zatankujemy na osiem godzin lotu. To daje nam kilkanaście podejść. Nie ma co oszczędzać.

– Ilu ludzi?

– Dwóch pilotów i dwie osoby zwiadu.

– Czwórka.

– Tak jest.

– Jak sobie poradzicie z opuszczeniem maszyny?

– Musimy poświęcić jeden trap. Albo zejdziemy po linie.

– Dobrze, omówimy to później. Co z planem lokalnym?

– Drony nie wykazują aktywności. Proponuję rekonesans dronami, krótki lot do Central Parku i przeszukanie okolicy od południa, włączając metro. Po drodze możemy zostawić drużyny w kilku miejscach, tu, tu i tu. – Kolejny mężczyzna pokazał na mapie punkty na dolnym Manhattanie. – Łącznie cztery dwójki i dwóch pilotów w helikopterze.

– Nie za ciasno? – Kapitan pokręcił głową. – Nie. Metro będę chciał obejrzeć dokładniej, z każdego kierunku. Wybierzemy którąś linię od naszej strony, może stacje, które są normalnie odcięte od całej sieci, coś na Bronxie i w innych dzielnicach. Trzeba zaplanować kilka lotów. Na razie chcę wiedzieć, dlaczego chcecie zaczynać przy Central Parku.

– Dobry punkt wypadowy na dolny i górny Manhattan. Można zbudować bazę.

– W sumie racja. Kolejna odprawa za dwie godziny. Skierujmy tam teraz drona.

– Rozkaz.

 

4:20PM, lotnisko JFK, Airbus A350

– Byłeś tu kiedyś? – Kapitan Merde spojrzał na pilota drona.

– Tak. Odwiedziłem muzeum jedenastego września, MOMA, High line, Jumbo, Radio City, Statuę Wolności i lotniskowiec. I przejechałem się promem. Były darmowe.

– Lotniskowiec?

– Zaraz oblecimy dolny Manhattan i go zobaczycie. Jest tam. – Mężczyzna pokazał ogromny statek. – USS Intrepid. Weteran II wojny światowej, używany do lat siedemdziesiątych. Na jego pokładzie stoją samoloty z różnych epok, w tym jeden z Polski. Do tego mają pierwszy amerykański prom, używany do prób w atmosferze. I wiele innych eksponatów, takich jak przedmioty, które były w kosmosie. A na deser okręt podwodny z lat pięćdziesiątych i kubki z napisem „Top Gun”. Dla mnie prawdziwy raj, za to mojej kobiety zupełnie to nie ruszało. Wolała Tiffaniego.

– To znaczy?

– Duży budynek obok Central Parku. Siedem pięter, jeśli dobrze pamiętam. Diamenty i świecidełka. I śniadanie, podobnie jak w filmie.

– Jezu, jakie to wielkie – rzucił ktoś w sali konferencyjnej, z fascynacją patrząc na ogromny park w samym sercu gęstej zabudowy miejskiej.

– Żeby objechać całość rowerem, trzeba co najmniej godzinę. A najlepiej dwie. Najgorsze jest, że teren nie jest płaski. Można się nieźle namęczyć. Ale do rzeczy. Tutaj macie Times Square. – Dowódca zaczął pokazywać kolejne punkty. – My wylądujemy na Circle, tym dużym rondzie z tej strony. Oddział wejdzie do metra przy centrum handlowym, dokładnie tu, a potem może przejdzie na Times Square. Na jeden raz wystarczy.

– A dalej?

– Wszystko zależy od tego co tam znajdziemy. Na razie zrobię kółko. Zobaczcie, tu, na obrzeżach parku jest hotel należący kiedyś do Trumpa. To tam kręcono Kevina.

– W tym mieście chyba wszystko jest historyczne.

– To prawda. Kilka rzeczy niepotrzebnie wyburzyli, jak chociażby stary dworzec Pennsylvania Station. Ogólnie co drugi budynek ma tu swoją historię albo jest w filmach. Weźmy Flatiron czy mieszkanie Willa Smitha przy 11 Washington Square.

– Nie rozpraszajcie się. Niech jeden Predator cały czas patroluje okolicę, również w nocy.

– Tak jest.

 

10PM, lotnisko JFK, Airbus A350

– Panie kapitanie, nie natrafiliśmy na nic niezwykłego. Okolica jest nadal wymarła.

– Czyli nie będzie robotów ani niczego innego?

– Trudno powiedzieć. Tego nie mogę zagwarantować.

– Przekazać ludziom, że na razie realizujemy plan z dwiema stacjami.

– Rozkaz.

 

8:27AM, Columbus Circle

– Dobra, nie ma co przedłużać. Zbliżam się do miejsca lądowania.

Jak dotąd cały lot był właściwie rutynowy i nie mieli powodów do niepokoju. Po wysadzeniu pierwszej grupy Bell 429 okrążył cały Manhattan, a teraz zaczął się powoli zniżać i w końcu dotknął ziemi, lądując idealnie na środku pustego ronda.

– Tu orzeł jeden. Jesteśmy na miejscu. – Pilot zameldował do bazy i zaczął wyłączać systemy.

– Zrozumiałem – zaskrzeczało radio.

Po chwili całkiem ucichł silnik i zewsząd słychać było wyłącznie odgłosy stygnięcia metalu.

– Zawsze mnie fascynowały budki z hot-dogami, z terkotem generatorów i smrodem spalin. Pełno tu tego było. Ta cisza naprawdę jest niesamowita. – Pilot zdjął słuchawki i zaczął pokazywać. – Tam jest ten hotel z Kevina, a tam Times Square. Widzieliście to wczoraj.

– Tak jest.

– Jest jeszcze ołówek. – Mężczyzna wskazał konkretny wieżowiec. – Z apartamentem za jedyne dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów U.S.A. Widziałem na youtube.

– To może powinniśmy tam pójść? I zobaczyć marmury i luksusy rodem z U.S.A? Albo sprawdzić, czy są tam złote klamki? – Uśmiechnął jeden z nich.

– Nie ma problemu. Na razie bierzcie do roboty.

Żołnierze spojrzeli po sobie i zaczęli się wypakowywać, a potem ruszyli w stronę budynków, oddalonych kilkanaście jardów.

– Faktycznie wygląda to jak przechadzka w niedzielę.

– To cisza przed burzą.

– Nie kracz. Baza, dochodzimy do wejścia. Schodzimy w dół. – Jeden z nich wyciągnął z plecaka niewielki przekaźnik i aktywował go, przyklejając do ściany. – Masz odczyt?

– Nic specjalnego. – Drugi przez chwilę badał skład powietrza. – Dupy nie urywa, ale nie ma toksyn. Wyobrażam sobie, jak musiało to wyglądać, jak ludzie tu byli.

– Tłoczno, ale wcale nie tak źle. Wystarczyło pilnować plecaka. Jak nie szukałeś guza, to nikt nie robił problemu. Za to tipy i ceny netto zawsze mnie denerwowały. Do tego gówniane żarcie, sztuczne uśmiechy i łazienki bez drzwi, i jeszcze papier w kiblach na kłódkę. Tego też nigdy nie lubiłem. Kurcze, najbogatszy kraj trzeciego świata.

– A jakieś dobre knajpy?

– Nieraz chodziłem do Chelsea Market, Joe’s Pizza też była w porządku. I… o Jezu! – Wyższy z nich zatrzymał się gwałtownie i ruszył biegiem do tyłu. – Maski włóż!

Obaj wycofywali się, zakładając nowoczesne zestawy filtrujące, chroniące przed wszelkimi znanymi rodzajami zagrożeń.

– Jak myślisz? Czy to…?

– Tak. Oczy i uszy szeroko otwarte. I włącz latarkę.

W ich zachowaniu nie było już cienia niefrasobliwości. Obaj wzajemnie skontrolowali ekwipunek, a potem ostrożnie zeszli do końca schodów. Panował tu półmrok, rozświetlany niewielkim strumieniem światła z góry. Długo stali, uważnie nasłuchując i powoli i metodycznie sprawdzając każdy zakamarek.

– Pusto.

– Zupełnie jak w grobie.

– Musimy iść w tamtą stronę. – Jeden z nich pokazał najbliższą tablicę.

– Na to wygląda.

Kilka jardów dalej natrafili na bramki. Przeskoczyli przez nie i skierowali się na poziom niżej, na peron, gdzie od razu wszystko się wyjaśniło.

– Baza, czy to widzicie? – Ich latarki wydobywały z mroku podziurawione ściany i sterty trupów na peronie i torach, wznoszące się niemal pod sufit.

– Niestety tak.

– Tu są ich setki. I chyba szczury już były.

– Czy możecie zebrać próbki?

– Potwierdzam.

Rozstawili dwie lampy. Wycinanie fragmentów tkanek i pakowanie upłynęło im w całkowitej ciszy. W tunelach co jakiś czas kapała woda, a oni co najwyżej rzucali pojedyncze słowa, najwyraźniej chcąc się jak najszybciej stąd wydostać. Wszystko trwało mniej więcej pół godziny, potem zaczęli zbierać się do wyjścia.

– Nie znoszę takich sytuacji – rzucił wyższy z nich, zakładając plecak z pojemnikami. – Ostatnio coś takiego widziałem na Bliskim Wschodzie, w dwudziestym piątym.

– Byłeś TAM? Naprawdę?

– Tak. I to było ludobójstwo. Podobnie jak tutaj.

– Pytanie, czy zabijano losowo czy konkretnych ludzi.

– Nie wiem jak ty, ale ja widzę głównie otyłych i starszych.

– I dzieci.

– Tak. Dzieci też.

– To pozwala sądzić, że sprawcy zachowali ludzi w wieku produkcyjnym.

– Widać robotę wojska. Zobacz, jak wszystko jest ułożone.

– Tego nie wiemy. Fakty są takie, że nie widzieliśmy nikogo w średnim wieku.

– Rozrodczym.

– Tak.

– Masz wszystko?

– Chyba tak.

– No to idziemy.

Droga na górę upłynęła im w pełnym milczeniu.

– Zanieśmy to do śmigłowca. – Jeden z nich odezwał się dopiero, gdy zdjęli maski.

– Jasne.

Przeszli do maszyny i zaczęli mocować pojemniki.

– Tak źle? – Pilot śmigłowca nie musiał dodawać nic więcej.

– A nic mi nie mów. Tego się nie da zapomnieć. Idziemy jeszcze do centrum handlowego.

– Musimy się spieszyć.

– Kwadrans, nie więcej.

– Niech będzie.

Po kilku minutach znaleźli się pod szklanymi drzwiami, które ku ich zaskoczeniu okazały się otwarte.

– Na górę czy w dół? – Niższy z nich pokazał na sklep Healthy Food i galerię na piętrze.

– Na górę. Mam dosyć zepsutego żarcia.

Zaczęli wchodzić po nieczynnych schodach ruchomych. Mniej więcej w połowie drogi przeraźliwie zapiszczał czujnik ruchu. Obaj ruszyli biegiem do góry, przeskakując po dwa schodki, i przystanęli na szczycie, próbując ustalić kierunek.

– W lewo! Piętnaście jardów!

– To chyba tam. – Wyższy pokazał na napis H&M, odbezpieczył broń i włączył mikrofon w hełmie. – Baza. Mamy kogoś żywego.

– Czy potrzebujecie wsparcia?

– Nie.

Ostrożnie podchodzili, obserwując przez szyby wnętrze ogromnego sklepu, który miał kształt litery L. Było tu dużo podestów z manekinami, liczne ścianki działowe i półki, i dziesiątki metalowych stojaków z kółkami, które ktoś ściągnął w jeden kąt. Wszędzie widać było rozłożone ubrania, tworzące prawdziwy labirynt.

– Dziesięć jardów. Jeden odczyt. Na wprost.

– Za stojakami. Tam się coś rusza. – Drugi zauważył poruszające się koszule na wieszakach. – A teraz tam.

Weszli do środka i zaczęli powoli zbliżać się do stojaków. Szli krok po kroku, wypatrując pułapek, i byli już na wyciągnięcie ręki, gdy nagle śmignęło coś obok nich, kierując się w stronę przebieralni.

– To dziewczynka! Ucieka!

– Ty z lewej, ja z prawej!

Mały, zwinny kształt zaczął przemykać między regałami i półkami, cały czas zmieniając pozycję, a oni ruszyli biegiem, próbując zapędzić ją w róg sklepu.

– W lewo!

– Z prawej! Z prawej!

– Bierz ją!

– Mam! O Jezu! – Mężczyzna w ostatniej chwili potknął się, upadając z hukiem na ziemię, a dziewczynka wymknęła się, uciekając do wyjścia.

– OK? – Jego partner podał mu rękę.

– Łap ją, do jasnej cholery!

Obaj wybiegli ze sklepu i stanęli, uważnie obserwując korytarz.

– Dobra jest. – Po chwili rzucił jeden z nich, widząc, że czujnik nic nie pokazuje. – Rozdzielamy się.

– Stój. – Jego partner podniósł rękę. – Nie mogła uciec daleko.

Trwało to kilka minut. Cisza aż dzwoniła w uszach, a ich serca i oddech powoli się uspokajały. Czekali, mocno skoncentrowani, jak para drapieżników szykujących się na żer.

W końcu z prawej dał się słyszeć jakiś przytłumiony trzask.

– Tam!

– Stój!

– Stój! Stój! Nic ci nie zrobimy!

Biegnąc za nią dotarli do końca piętra. To była ślepa uliczka. Dziewczynka desperacko próbowała otworzyć jakieś drzwi, ale nie mogła sobie poradzić i w końcu odwróciła się, stojąc jak przyklejona do ściany i wpatrując się w nich przerażonymi oczami.

– To tylko dziecko.

– Jasne. Teraz nazwij ją Newt.

– Daj jej spokój. Ma nie więcej niż pięć lat. Zobacz, jaka brudna. Chodź do nas, kochanie. – Jeden z nich przykucnął i odłożył broń. – Boisz się?

Dziewczynka kiwnęła głową.

– Zobacz, mamy inne mundury niż tamci. Widziałaś kiedyś coś takiego? – Mężczyzna oderwał rzep z ramienia i pokazał naszywkę z flagą Portugalii.

Mała zaprzeczyła.

– Mamy bardzo dobre batony. – Żołnierz sięgnął po słodki przysmak, podany przez partnera. – Chcesz?

Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko zaczęła zbliżać się krok po kroku, a potem gwałtownie skoczyła, złapała za przysmak, wyrwała go i wycofała się pod ścianę.

Mężczyźni pomyśleli, że to wszystko bardzo dziwne. Wokół na pewno była masa sklepów z łakociami.

 

8:33AM, Chambers Station przy moście brooklyńskim

– Kapitanie, tu miała miejsce prawdziwa jatka. – Jeden z żołnierzy odezwał się przez radio. – Na peronach stoją pociągi. Setki trupów.

– Zrobić zdjęcia. – Kapitan Merde siedzący kilkanaście mil dalej w centrali airbusa przymknął na chwilę oczy, a potem odwrócił się do swoich ludzi. – Oznaczyć na mapie. Musimy zebrać więcej danych.

 

Część III

11AM, Ocean City, stacja benzynowa Exxon

– Pojedziemy pięćdziesiątką międzystanową. Objedziemy Salisbury. – Major Morel cały czas wodził palcem po mapie. – Potem do Whitewall, Willamsburga, Grasonville i Parol. I tak aż do samego Waszyngtonu.

– A nie lepiej bocznymi drogami? Autostrada może być zablokowana albo pełna wojska.

– Na razie nie mamy powodu, żeby zakładać najgorsze.

– Z całym szacunkiem, proszę się rozejrzeć.

– Lepiej jechać równą drogą niż nie wiadomo czym. Jak zobaczymy leje po bombach, to przynajmniej sytuacja będzie jasna.

– Ale…

– To nie jest żadna demokracja. – Major obruszył się, chociaż wiedział, że tak naprawdę nikt nie podważa jego autorytetu. – Ile mamy paliwa?

– Co najmniej pięćdziesiąt galonów. Zatankowane we wszystko, co się dało. Wzięliśmy osiemdziesiątkę dziewiątkę. I nie to chciałem powiedzieć.

– A co?

– Może powinniśmy dokładnie obejrzeć hotele przy wybrzeżu?

– Wieczorem i w dzień nie było nic widać, nawet w podczerwieni.

– Ale przecież tam mogą być jakieś informacje i ślady.

– Będziemy działać zgodnie z pierwotnymi rozkazami.

 

1PM, autostrada międzystanowa

– Majorze, proszę się obudzić. – Szef zaczął potrząsać ramieniem dowódcy, siedzącym z tyłu.

– Co jest?

– Dojeżdżamy do Pittsville Ford. Jedynka potwierdza, że w okolicy panuje całkowity spokój.

– Zaparkować gdzieś z tyłu, z daleka od głównego wjazdu. Wystawić czujki z czterech stron i zrobić rozpoznanie trzy na trzy. Równocześnie zatankujemy.

– Tak jest.

Dwa duże samochody skręciły z głównej drogi i po kilkunastu sekundach zaparkowały obok mustanga, który znalazł się na miejscu kilka minut wcześniej. Ze środka obu pojazdów wysypali się żołnierze, a szef zaczął wydawać wszystkim rozkazy.

Atmosfera była luźna, zupełnie jak na pikniku. Mężczyźni zachowywali się trochę jak niesforne dzieci, które rozbiegły się po okolicy, szukając napojów, chipsów i toalet, gdy ich autokar zatrzymał się na stacji benzynowej w trakcie wycieczki szkolnej.

Tak było mniej więcej kwadrans.

Nagle w pobliżu dało się słyszeć strzały. Trwało to tylko kilka sekund, ale atmosfera zmieniła się w jednej chwili. Wszyscy złapali za karabiny i padli na ziemię albo zaczęli się chować, wykorzystując każdą osłonę.

– Raport. – Major warknął przez radio.

– Jedynka, spokój.

– Dwójka też.

– Trójka OK.

– Tu czwórka. Panie majorze, to jacyś maruderzy. Jeden zabity. Mamy drugiego. I jest problem. Proszę tu przyjść.

Major bez słowa skierował się do nich, na miejscu orientując się w sytuacji.

Droga do Pittsville Ford z tej strony wychodziła z gęstego lasu, dając doskonałą okazję do podejścia pod budynki.

Stary, zardzewiały pickup z okrągłymi, wystającymi błotnikami stał jakieś dwadzieścia jardów od wjazdu między zabudowania. Za samochodem widać było odrzuconą do tyłu ziemię, a pod kołami głębokie koleiny. Z silnika jeszcze dymiło. Dwie opony z przodu zostały przestrzelone, wszystkie szyby naznaczone siateczką rys, a kierowca, młody chłopak, leżał z głową na kierownicy. Drzwi od strony pasażera były otwarte i podziurawione kulami. Na ziemi obok dało się zauważyć ślady krwi. Prowadziły od samochodu i kończyły się obok skutego z tyłu więźnia, który siedział z ponurą miną, pilnowany przez dwóch żołnierzy.

Dowódca rzucił jeszcze okiem na metalową pakę, gdzie leżała naga, martwa nastolatka, a potem dokładnie obejrzał M16 na masce.

– Gdzie siedzieliście?

– Tam. – Żołnierz pokazał w stronę pobliskiego budynku. – Na dachu. Wyjechali z lasu, zobaczyli nas i spanikowali. Chcieli uciekać, ale się zakopali.

– Amatorzy – wtrącił się drugi. – Kropnęliśmy kierowcę, a drugi zaczął strzelać, ale nie umiał poradzić sobie z karabinem.

– Ale dziewczynę załatwili.

– Tak. – Mężczyzna splunął. – Skurwysyny na pewno ją zgwałcili. Musiała się bronić. Ma ślady na nadgarstkach.

– Możemy go gdzieś przesłuchać?

– Obok jest warsztat. Wejście od podwórka.

– Sam się nim zajmę.

– Na pewno to dobry pomysł?

– Weźcie go do środka, znajdźcie mi jakieś krzesło i skujcie go. To rozkaz.

– Tak jest.

Żołnierze złapali więźnia pod pachy, podnieśli go i zaczęli ciągnąć. Nie opierał się, zupełnie jakby był w szoku. Cała czwórka weszła do budynku, i już po chwili miejscowy siedział unieruchomiony, z rękami i nogami spiętymi jednorazowymi opaskami.

– Wyjść. – Morel rzucił do swoich ludzi.

Obaj nie mrugnęli nawet okiem, tylko opuścili pomieszczenie.

– Co tu się stało? – Major zdjął hełm i kamizelkę, a potem zrobił kilka ćwiczeń rozluźniających mięśnie, zupełnie jakby rozgrzewał się do walki.

Młody, przykuty do krzesła chłopak łypał złowrogo, próbując zachować fason. Morel doskonale wiedział, że to tylko na pokaz. Powoli, z namysłem, wyciągnął wojskowy nóż z ostrzem dwanaście cali i od niechcenia przejechał nim po nogawce tamtego. Jeniec przełknął ślinę i przez chwilę niemal dostał szału, próbując się wyrwać z więzów.

– Nie chcesz, to nie mów. – Major znów zbliżył ostrze do spodni i rozerwał je aż do kolana. – Bardzo nie lubię gwałcicieli. Mam tak od kilku lat. Jak murzyni dobierali się do mojej córki, to bardzo się zdenerwowałem i tak mi zostało.

– To-nie-my. – Cichy głos chłopaka był pełen przerażenia.

– Sama się zabiła?

– Podcięła sobie żyły. Naprawdę. My nie chcieliśmy.

– A co chcieliście?

– Tylko wykonywaliśmy rozkazy.

– Jak sobie chcesz.

Po kilku sekundach okolica wypełniła się przeraźliwym krzykiem.

 

1:20PM, Pitsville Ford

– Szefie, zbiórka przy samochodach. – Major zaczął wydawać rozkazy przez mikrofon w hełmie. – I przysłać do mnie dwóch ludzi.

– Tak jest.

Po chwili w budynku pojawili się żołnierze.

– Przygotujcie go do transportu. – Major nie czekał na odpowiedź, tylko wesoło gwiżdżąc przeszedł na główny plac, gdzie czekała reszta oddziału. – Mamy więźnia i jest znacznie gorzej niż myślałem. Uczestniczył w pacyfikacji lokalnych wiosek. Opór przełamywali strzałem w głowę. Nie wie, dokąd ich zabierali.

– Wierzy mu pan? – rzucił Martinez.

– Nawet go nie dotknąłem, a on posikał się ze strachu. Typowy wieśniak, który wcześniej co najwyżej uczestniczył w mordobiciach w barze. Jedno mnie uderzyło. Wojsko działa przeciwko ludności cywilnej.

– Co z nim zrobimy?

– Musimy go zabrać. Podobno pięć mil stąd przetrzymują kilka rodzin.

– I nie przyjechali, słysząc strzały?

– Może to teraz codzienność?

– Ilu może być napastników?

– Tylko kilka wystraszonych dzieciaków. Musimy pojechać główną drogą i zaatakować ich od frontu. – Morel wyciągnął tablet i otworzył mapę, powiększając ją na ekranie.

– Zobaczą nas z daleka.

– Z tej strony jest las, a potem pełno nieskoszonego zboża. Osiem osób przedostanie się piechotą, reszta poczeka. Ruszymy samochodami, jak będą blisko. Wpierw trzeba zrobić rekonesans dronem. Martinez, odpalaj swoje zabawki.

– Tak jest.

Cała grupa w napięciu obserwowała obraz z maszyny, która bez większych problemów namierzyła podejrzaną farmę.

– Nie mylił się pan – mruknął ktoś widząc kilka samochodów na podwórku i dwóch martwych, skatowanych mężczyzn, przywiązanych drutem do ogrodzenia. – Zupełnie jak u Kinga.

– Albo i gorzej. To może być budynek z zakładnikami. – Major uderzył palcem w ekran. – A napastnicy mieszkają pewnie tym w domu.

– A jak się mylimy?

– Wkrótce się dowiemy. Szefie, co z paliwem?

– Zatankowane pod korek.

– Przygotować się do wymarszu.

– Tak jest.

 

2:25PM, na północ od Pitsville Ford

Na ekranie sytuacyjnym na tablecie widać było kropki oznaczające członków oddziału. Major Jack Morel siedział z szefem i kierowcą w Caravanie dwie mile od farmy, a Chevrolet ze wsparciem czekał tuż obok.

– To amatorzy – skomentował szef, widząc, że ośmiu żołnierzy rozstawiło się bez większych problemów, podchodząc do budynków może na sto jardów. – Nie wystawili żadnych czujek.

– Wchodzimy.

Oba auta ruszyły z piskiem opon, tymczasem na farmie rozpętało się prawdziwe piekło. Już z daleka słychać było odgłosy pojedynczych strzałów, przeplatane seriami z broni maszynowej, krzykami, wybuchami i jękami rannych. Wymiana ognia trwała może trzy minuty, potem na kanale ogólnym dało się słyszeć:

– Panie majorze, musi pan przyjść do stajni.

Dowódca nic nie odpowiedział, tylko podjechał pod wskazany budynek, wysiadł i rzucił pobieżnie wzrokiem na trzech jeńców na podwórku, a potem wszedł do środka. Stajnia była ogromna i podzielona na zamykane boksy, w których urządzono prowizoryczne klatki. Major przeszedł przez całość, rejestrując w głowie obecność drewnianego kozła, dwa, grube metalowe pręty, tworzące krzyż, i liczne obroże i uprzęże, które kiedyś zapewne służyły koniom.

– Jezu, jak tu capi. – W końcu się skrzywił, czując intensywny smród moczu i kału, połączony z mdłym, słodkawym zapachem krwi. – Prawdziwe piekło na ziemi.

– Trzymali ich oddzielnie – rzucił jeden z żołnierzy uczestniczących w szturmie. – Wiązali, kneblowali i torturowali.

– Dziewczyny pewnie gwałcili.

– Tak. I chłopców też. A tam ich chłostali. – Mężczyzna wskazał na jeden z boksów. – Z drugiej strony znaleźliśmy jeszcze kilka ludzkich zębów, wyrwanych chyba jakimiś obcęgami.

– Prawdziwe zwierzęta. Nie życzyłbym nikomu czegoś takiego. – Major był lekko wstrząśnięty, widząc, do jakich scen mogło tu dochodzić, a potem podszedł do lekarza, który opatrywał rany na plecach jakiegoś staruszka. – Mark, czy jesteś w stanie im pomóc?

– Zrobię, co w mojej mocy.

– Postaraj się nie zużywać wszystkich lekarstw. Zobacz, co mają na miejscu. Może się coś nada.

– Tak jest.

– Coście za jedni? – Odważył się zapytać mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, spokojnie czekający na swoją kolej.

– Zwiad z Europy. Próbujemy ustalić, co tu się stało. Kim wy jesteście?

– Mieszkańcy z okolicznych farm. Wojsko przyjechało z rana. Zabrało mężczyzn i pojechało, potem pojawili się tamci. Zrobili swoje i zostawili kilku, którzy nas pilnowali.

– Czyli było ich więcej?

– Tak. Ale nie było ich od tygodnia. I jest coś jeszcze. Cały czas mówili o nowym porządku świata.

– Znacie tę dziewczynę? – Jack wyciągnął tablet.

– Tak. To córka jednej z kobiet, która zginęła pierwszej nocy.

– Zrobimy, co w naszej mocy, żeby wam pomóc. Na razie przepraszam. – Major odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, nie chcąc na to patrzeć, i podszedł do swojego zastępcy, który spokojnie palił papierosa. – Szefie, potrzebuję opinii.

– Nie jest pan pewien, czy powinniśmy jechać do Waszyngtonu. – Mężczyzna poczęstował go.

– Tak. Musimy się zorientować, czy to lokalny bunt czy secesja.

– Raczej nic z tego. Proszę przypomnieć sobie, co stało się z satelitami.

– Tak, pamiętam odprawę. I nie zdziwiłbym się, gdyby za sznurki pociągali Chińczycy.

– Dlaczego oni?

– Opieram się na analizach wywiadu.

– Przejęli kraj?

– Bardzo możliwe.

– Jedynka do dowódcy. – Zatrzeszczało radio.

– Mów.

– Mamy cywila z białą flagą przy bramie wejściowej. To Chińczyk.

– Powtórz. – Jack Morel pomyślał, że chyba nic go już nie zaskoczy, i jeszcze raz spojrzał na szefa, który tylko wzruszył ramionami.

– Mamy kitajca, który chce z panem porozmawiać.

– Dawajcie go do nas. – Major rzucił papierosa na ziemię i przydeptał go butem. – Tylko go sprawdźcie.

– Tak jest.

Mężczyzna pojawił się chwilę później, prowadzony przez dwóch strażników. Był niski, wysportowany, w drogim garniturze, i w ocenie majora mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat.

– Jestem jednym z doradców ambasadora Chin w Waszyngtonie. – Zaczął niepewnie, a w jego słowach nie było śladu obcego akcentu.

– Szpieg. – Morel nie gryzł się w język, lustrując go od stóp do głów. – Urodzony pewnie w Ameryce. I wykształcony w którejś z najlepszych, najdroższych, prestiżowych uczelni.

– Ekspert militarny brzmi znacznie lepiej.

– Jak zwał tak zwał. Znalazł się pan niby przypadkiem na naszej drodze. I co teraz?

– Obserwowałem, co zrobiliście. Wróg mojego przyjaciela jest moim przyjacielem. – Twarz Azjaty nie zmieniła wyrazu.

– A konkretnie?

– Wiem o waszej misji, za to wy nie macie pojęcia, co tu się dzieje. W Waszyngtonie działa marionetkowy rząd. Część moich rodaków może być w to zaangażowana. Trzeba połączyć siły i zbadać sytuację.

– To nasz szczęśliwy dzień. I ma pan plan.

– Chiny są przygotowane na wiele sytuacji. – Mężczyzna udał, że nie widzi ironii.

– Nie wątpię – mruknął major. – Za to nie wierzę, że można cokolwiek zrobić bez wykrycia.

– Na razie panuje tu zamieszanie. Niedaleko mam sprzęt. Brakowało mi odpowiednich ludzi, teraz może się to zmienić.

– Jeden człowiek na pewno poradzi sobie lepiej.

– Za duże ryzyko. Cywile są wyłapywani. A pojedynczy człowiek potrzebuje czasu, żeby wszystko zaplanować. Czasu, którego nie ma.

– No dobrze, jak się pan znalazł w tej okolicy?

– Prowadziłem negocjacje handlowe, kiedy to się zaczęło.

– Aha. I co mamy robić?

– Musimy zbliżyć się do kilku obiektów, żeby pobrać dane wywiadowcze. Są zbierane automatycznie.

– Nie można zdalnie?

– Nie. Względy bezpieczeństwa, do tego internet za bardzo nie działa. Całkowita cenzura. Wiem, co mówię. Poznaję ten system.

– I pana ludzie nie zmienili kodów?

– Nie mogli. Różne rzeczy robione są niezależnie.

– I co potem?

– Wycofujemy się i przegrupowujemy. Możliwe, że wykorzystamy waszą łódź, żeby się stąd wydostać.

– Chyba nie bardzo rozumiem.

– Myśli pan, że Chiny nie mają pojęcia o waszych tajnych oddziałach w Europie? Że nie wiedzą, co robią ludzie z trzydziestoma latami służby? Medale bojowe, odznaczenia i brak promocji. Niektórzy z was dawno powinni być generałami.

– No tak. Załóżmy, że skorzystamy ze szczodrej oferty. Daleko to?

– Wystarczy wrócić do Pitsville Ford. W jednym z budynków jest winda z dodatkowym piętrem. Z przyjemnością was oprowadzę. – Chińczyk skłonił się głęboko.

– Proszę poczekać przy samochodach. – Morel pokazał wartownikom, żeby go odprowadzili.

– Ufa mu pan? – Szef rzucił trzy słowa, gdy się oddalili.

– Ani na jotę. Ale chyba nie mamy wyboru.

– Co zrobimy z jeńcami?

– Niech lokalsi się nimi zajmą.

 

4PM, Pitsville Ford

Stali oszołomieni w podziemnej, oświetlonej hali, patrząc na kilka humvee i wojskowych ciężarówek i coś, co wyglądało na całkiem spory arsenał broni podręcznej i większego kalibru.

– Ja nie mogę. Mieliśmy to pod nosem.

– To Ameryka. Tutaj każdy ma broń.

– Ale nie każdy umie z niej korzystać – mruknął major. – Skoro dali się złapać z ręką w nocniku, to chyba nie są tacy dobrzy.

– Za to my możemy rozpoczynać trzecią światową. – Uśmiechnął się szef.

– Albo udawać Amerykanów – dodał Chang, mocno zadowolony z efektu, jaki na nich wywołał. – Tam są karabiny, mundury i cała reszta.

– I Jankesom naprawdę to wystarczy?

– Mamy odpowiednie przepustki. Musimy tylko uważać, żeby nie wpaść na samych siebie, to znaczy na oddział z tym samym oznaczeniem.

– To się posypie przy pierwszej kontroli. Nie mamy dostępu do sieci wojskowej i nie znamy ich kodów.

– Nie byłbym taki pewien.

– No chyba że tak. Już mi się podoba. Dobra chłopaki, zapoznać się z tym, co tu jest.

– Ruchy, ruchy ludzie! Idziemy na wojnę! – Inicjatywę przejął szef.

– A pan? Jaki ma plan? – Morel odwrócił się do Chińczyka.

– Jedziemy autostradą numer pięćdziesiąt aż do czterysta dziewięćdziesiąt pięć, potem od północy do ambasady Chin.

– To czyste samobójstwo. Pana ludzie mogą być zaangażowani. Sam pan to mówił.

– Właśnie dlatego sprawdzimy kilka skrytek. Powinny pomóc w określeniu, kto stoi po naszej stronie.

– No dobrze. Trzeba to dokładnie omówić i przygotować plany na różne okazje.

– Tam mam biuro. – Chińczyk pokazał ręką. – Zapraszam.

 

Część IV

1PM, lotnisko JFK, Boeing 737

– Potrzebujemy schodów. – Jeden z mężczyzn pokazał na niewielki pojazd, odsunięty jakieś pięćdziesiąt jardów od samolotu.

– A paliwo?

– Powiedziałbym, że czterdzieści ton. Zatankujemy potem.

– Mimo wszystko jedno mnie martwi. Wszyscy wiemy, że jesteś optymistą. Nie mamy dokumentacji maszyny i nie wiemy, w jakim jest stanie.

– To zaraz się dowiemy. Przystawcie schody.

Żołnierze zaczęli krzątać się wokół samolotu i już po kilku minutach udało się wejść do środka. Pilot przeszedł do kokpitu i zaczął działać, mając za plecami liczną widownię. Wystarczyło mu kilka chwil, żeby pobieżnie sprawdzić wygląd urządzeń i stan bezpieczników.

– Prawie jak w domu. Odpalam. – Mężczyzna usiadł na lewym fotelu i nacisnął hebel nad głową, co spowodowało, że na tablicy włączyły się trzy ekrany i słychać było kilka alarmów. – To normalne, że piszczy. System się musi przetestować. Uruchamiam APU.

– APU? – rzucił ktoś z tyłu.

– Auxiliary Power Unit. Generator prądu. Taka mała turbina gazowa. Coś jak rozrusznik w samochodzie. Teraz musi się rozpędzić.

– Aha.

Na konsoli po minucie pojawiły się komunikaty na wszystkich ekranach.

– Nie jest źle. Nie ma poważnych błędów. – Pilot zaczął coś klikać między fotelami. – Teraz pompy i zapłon. Jeszcze beacon i uruchamiam jedynkę i dwójkę.

– Czyli możemy lecieć tym złomem?

– Tak jest. I nikt nie musi nas wypychać. Wystarczę, że zwolnię hamulce i dodam nieco ciągu.

– To co teraz?

– Załadujcie sprzęt i zajmijcie się paliwem.

 

10AM, lotnisko JFK, Boeing 737

– Panowie, witamy na pokładzie samolotu linii Air America. Proponuję, żebyście usiedli i przypięli się w pierwszej klasie. – Kapitan odłożył gruszkę i spojrzał na drugiego pilota. – Ruszamy, jak tylko silniki się trochę nagrzeją. Zróbmy jeszcze całą diagnostykę. Checklista po małym przeglądzie.

– OK.

Mężczyźni zaczęli przeglądać listy kontrolne, po raz kolejny sprawdzając stan przełączników i bezpieczników. Trwało to mniej więcej piętnaście minut, potem kapitan ponownie włączył system nagłośnienia w kabinie:

– Dzisiejszy lot potrwa około półtorej godziny. Nie będziemy podawać posiłku, ale w szafkach z przodu na pewno znajdziecie alkohol. Można zapalić. Tylko róbcie to z głową.

Z klasy biznes dało się słyszeć oklaski i gwizdy.

– Powoli. – Pilot spojrzał na kolegę na prawym fotelu. – Kołujemy na dwa jeden lewy.

– Dwa jeden lewy. Zrozumiałem.

Maszyna ruszyła i zaczęła jechać, po kilku skrętach znajdując się na początku pasa.

– Hamulce.

– Są hamulce.

– Pełna moc.

– Jest pełna moc.

Silniki zajęczały na pełnych obrotach. Koła zostały odblokowane i przyspieszenie zaczęło wciskać wszystkich w zagłówki. Maszyna przyspieszała, cały czas trzeszcząc i jęcząc.

– V1.

– V2.

– Rotacja.

Samolot oderwał się od pasa i zaczął łagodnie wznosić w stronę słońca.

– Podwozie.

– Schowane.

– Klapy zero.

– Potwierdzam.

– Wznosimy się na pięć tysięcy stóp.

– Pięć tysięcy. Zrozumiałem.

 

11:45AM, dwadzieścia mil od Waszyngtonu

Pim. Pim. Pim.

W kokpicie włączył się alarm zbliżeniowy.

– Trzymaj za wolant. – Kapitan nerwowo ścisnął drążek sterowy, widząc szybko zbliżające się dwa punkty.

Boeingiem mocno zatrzęsło, gdy myśliwce przeleciały tuż obok nich. Maszyny zawróciły, pojawiając się z obu stron kokpitu, i zaczęły lecieć równolegle do nich.

– To F14. – Kapitan zacisnął zęby. – Miejmy nadzieję, że chcą nas w jednym kawałku.

– Mogły wystrzelić rakiety.

– A widzisz, co mamy pod sobą? Narobilibyśmy bałaganu, a oni pewnie tego nie chcą.

– To co robimy?

– Czekamy na strzał ostrzegawczy.

Przed nimi jak na zawołanie pojawiła się smuga na niebie.

– Cholera. Jak ja nienawidzę mieć rację. Zamacham skrzydłami.

Ogromna maszyna zakołysała się powoli, a po chwili jeden z myśliwców zmienił pozycję, znalazł się przed ich dziobem i zaczął powoli skręcać.

– Kierują nas na lotnisko – odetchnął pilot i włączył interkom do kabiny pasażerskiej. – Jak pewnie zauważyliście, mamy towarzystwo. Musimy za nimi lecieć.

– Widzę pas. – Po kilku minutach rzucił mężczyzna na prawym fotelu.

– Potwierdzam. Pilnuj prędkości.

– Dwieście węzłów. Sto dziewięćdziesiąt pięć – zaczął odczytywać pierwszy pilot.

– Podwozie.

– Jest podwozie. Sto siedemdziesiąt.

– Sto. – W kabinie rozległ się głos komputera. – Pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, zero.

Samolot przyziemił.

– Rewers.

– Jest rewers.

– Sloty.

– Są sloty.

– Czekają na nas. – Kapitan skomentował, widząc humvee w pobliżu pasa startowego. – Hamulce.

– Są hamulce.

Zwalniali aż do pełnego zatrzymania.

– Wyłączam jedynkę i dwójkę.

W środku boeinga robiło się coraz ciszej, równocześnie maszyna była otaczana przez grupę uzbrojonych żołnierzy. Po kilku minutach do przedniego wejścia podstawiono schodki. Otwarto drzwi i do środka wrzucono granaty dymne.

– Na ziemię!

– Ręce za głową!

W kabinie pojawiły się czerwone punkty i linie, a po nich członkowie oddziału szturmowego w pełnym wyposażeniu bojowym, z inteligentnymi szkieletami, wstawkami z kevlaru i maskami ostatniej generacji, wyglądem podobnymi do głowy owada.

Żołnierze z Europy nie stawiali żadnego oporu. Wszyscy byli skuwani jednorazowymi kajdankami z tyłu i odprowadzani do ogromnej wojskowej ciężarówki w kolorze zgniłej zieleni, z silnikiem przed kabiną i ogromnymi, grubymi rurami wydechu, wznoszącymi się mocno w niebo. Znaleźli się na pace, z drewnianymi burtami i brezentowym dachem, pilnowani przez kilku strażników z M16.

Maszyna ruszyła z rykiem ośmiolitrowego diesla i zawiozła ich do hangaru, gdzie przygotowano prowizoryczne przepierzenia i pokoje przesłuchań. Na pierwszy ogień poszedł kapitan boeinga, posadzony w jednym na metalowym krzesełku, naprzeciwko oficera i dwóch strażników.

– Jesteście szpiegami?! Czy to atak?! – Pytania padały jedno po drugim. – Jakie są częstotliwości?!

– Mamy rozkaz sprawdzić, co tutaj się dzieje.

– Gówno prawda! Ilu was jest?! Jakie są plany?!

– Mamy się porozumieć z przedstawicielami władz.

– Plany! – Oficer kopnął krzesło, a więzień znalazł się na ziemi, ale nie próbował wstawać, widząc lufy karabinów.

– Pierre. Duwal. – Mówienie przychodziło mu z trudnością, gdy zaczął być podduszany kolanem. – Trzy. Dwa. Siedem. Pięć. Jeden.

– Kurwa żołnierzu, nie mam na to czasu!

 

Część V

5:45AM, autostrada numer pięćdziesiąt

– Podobają mi się te mundurki – rzucił jeden z komandosów, siedząc wygodnie w ogromnej terenówce, która kilkanaście minut wcześniej wyjechała z parkingu podziemnego.

– Gorzej, jak nas złapią. Konwencje nie będą obowiązywać – mruknął szef obok majora Morela, a ten odwrócił się do Chińczyka:

– Chang, straciłeś kontakt z ambasadą pięć dni temu. Nadal nie rozumiem, po co się tam pchać. Jest nas za mało.

– Tu nie chodzi o USA ani Chiny. Trzeba działać. Nie mam zamiaru siedzieć cicho i dać się zamknąć jak wieśniacy, których uratowaliście.

– No dobra. Znajdziemy jakieś dane, może nawet prześlemy je dalej. I co potem? Jeżeli dwa największe kraje są w czarnej dupie, to co może zrobić Europa?

– Macie akcelerator pod CERN-em. – Enigmatycznie wyjaśnił mężczyzna.

– I co? Mamy ich zabić wynikami badań? Czy rozśmieszyć? A może poprosić o tolerancję?

– Obcy nie zdecydowali się na otwartą konfrontację. Czegoś się boją. Musimy znaleźć co to jest.

 

7:15AM, Trappe

– Dojeżdżamy do pierwszego punktu. Musimy skręcić w Main Street i zatrzymać się koło kościoła świętego Pawła. – Chińczyk wydawał się doskonale znać okolicę. – Jeden z pańskich ludzi podejdzie do głównego wyjścia i nada sygnał. To włączy system. Transmisja z danymi powinna zająć jakieś siedem minut.

– Grupa pierwsza w gotowości. – Major Morel, siedzący z Changiem w pierwszym humvee z tyłu, podniósł krótkofalówkę i zaczął wydawać rozkazy. – Plan alfa. Macie udawać, że okrążacie kościół.

Samochody dojeżdżały do świateł, które nie działały, i skręciły w lewo.

– To tam. – Chińczyk nawet nie patrzył na zewnątrz, tylko otworzył laptopa.

– Zaczynamy. – Jack zaczął odczuwać napięcie. – Silniki na chodzie. Wypuścić drony.

Wydarzenia następowały zgodnie z planem. Trzy samochody zatrzymały się. Z drugiego wyskoczyło czterech mężczyzn. Jeden z nich pozostał przy głównym wyjściu, a trzech pozostałych okrążyło budynek i zaczęło obserwować otoczenie.

– Martinez, jak okolica?

– Czysto. – Mężczyzna siedzący obok kierowcy był skupiony.

– Mam – mruknął Chińczyk. – Rozpoczynam ściąganie danych.

Sekundy wlekły się w nieskończoność.

– Trochę to nieprzemyślane. Wystawiamy się jak kaczki. – Major cały czas czuł się nieswojo, widząc wokół szczere pole.

– Nie powinniśmy wchodzić do środka. Lepiej nie dekonspirować całej placówki. Pięćdziesiąt procent.

– Majorze, ruch od wschodu. Trzy mile. – Niespodziewanie zameldował Martinez. – Transportery i czołgi. Wygląda na cały batalion.

– Kierunek?

– Kierują się na południe.

– Obserwuj ich. – Morel szybko przełączył kanał. – Wszyscy wracać do wozów.

– Siedemdziesiąt pięć procent.

– Zatrzymali się.

– Osiemdziesiąt.

– Kurwa. Powinniśmy już jechać. – Francuz zaczął się denerwować. – Pewnie wykryli naszą transmisję. Martinez, co się tam dzieje?

– W jednym z czołgów spadła gąsienica.

– Dziewięćdziesiąt procent.

– Wycofaj drona.

– Tak jest.

– I sto. Mamy to.

– Jedziemy. Tylko powoli.

Samochody ruszyły, kierując się na północ.

– Zaraz po lewej będzie farma – dodał Chińczyk. – Możemy zatrzymać się między budynkami.

– I jak? Co wynika z materiałów?

– Potrzebuję co najmniej pół godziny, żeby się do nich dostać.

– Cały czas jesteśmy na widoku. – Major pokazał ręką. – Już przy kościele to było ryzykowne. Poczułem się jak w filmie z Nicolasem Cage.

– Nie ma sensu jechać dalej, jak nic nie wiemy.

 

7:51AM, Trappe

Pik. Pik. Pik.

Na ekranie laptopa Changa zaczął pulsować zielony napis, a on zagłębił się w lekturę:

– Jest gorzej niż myślałem. Wojskowi chcieli przekroczyć prawa fizyki i przypadkiem dali obcym możliwość wejścia na naszą planetę. Tamci wydają się używać nanotechnologii, którą kontrolują nas od środka.

– Możliwość obrony?

– Nieznana. Wydaje się, że obcy nas potrzebują. Eliminują naszą obronę i łapią tych, którzy mogą mieć dzieci i mają siłę, żeby pracować. Duża część ludzi zdecydowała się na współpracę.

– Kolaboranci.

– Niestety.

– Lokalnymi siłami w tej okolicy zarządza generał Hummel.

– Nie słyszałem.

– Ma pod sobą Andersona i innych. Patriota.

– Skoro tyle wiemy, może powinniśmy to wysłać na Casablankę?

– Już zgrywam. – Chińczyk po dłuższej chwili podał pendrive. – Tylko proszę to zrobić, jak nas tu nie będzie.

– Pozostawimy stację automatyczną.

– Najlepiej. I proponuję jechać według pierwotnego planu.

– Będziemy mieć dosyć paliwa?

– Zatankujemy w Easton.

– O ile będzie to możliwe.

– Tak.

 

9:13AM, siedem mil od Easton

– Zatrzymać się. – Jack Morel nie miał wątpliwości, że zaczynają się schody, i od razu wysiadł z lornetką, gdy stanęli na poboczu. – Czy widzicie to co ja?

– To zmienia postać rzeczy. – Chang obszedł samochód i stanął obok Brytyjczyka, a potem przyjął od niego lornetkę i przez chwilę obserwował daleki słup dymu. – Widzę dwie możliwości. Coś się rozbiło na lotnisku za miastem albo wojsko wszystko pali.

– Mogą trwać walki.

– Nic nie słychać.

– Chwilowo mogły się skończyć. Musimy jechać przez mokradła z zachodu albo nadrobić od wschodu i ominąć miasto szerokim łukiem. Potrzebujemy więcej paliwa. – Jack zasępił się, a jeszcze bardziej zmartwił, gdy Chang powiedział cicho niepewnym głosem:

– Majorze, nie przekazałem panu wszystkiego. Mamy częściowe połączenie z lokalnymi systemami. Z grubsza wiemy, co robią. Sytuacja przed nami wszystko potwierdza.

– To stąd te przepustki?

– Można tak powiedzieć.

– Czy mamy problem, panie Chang?

– Teoretycznie nie wszystkie jednostki wymieniają ze sobą dane. Głupota, gierki personalne i przywiązanie do tajności… – Chińczyk urwał, gdy Morel odwrócił się do samochodu:

– Szefie, ile mamy benzyny?

– W tym tempie co najwyżej do Chester.

– Dziękuję. – W głowie Francuza rysował się już plan. – Chang, trzeba się dowiedzieć, co się tam dzieje. Zrobimy szybki zwiad jednym humvee i z powietrza.

– Nie lepiej dronem?

– Technika bywa zawodna. Najlepiej, jak chłopcy pojadą i sami zdecydują, jak to rozegrać.

– Zgoda.

– Chodźmy. Martinez, ty też.

Cała czwórka podeszła do drugiego samochodu.

– Macie zrobić zwiad, według uznania. – Major spojrzał na swoich ludzi. – Trzeba się dowiedzieć, co się tam dzieje, i czy można się dostać do stacji przy centrum handlowym. Nie ryzykujcie bez potrzeby.

– Rozkaz. – Mężczyźni zaczęli się przygotowywać, tymczasem Morel wrócił do pierwszej maszyny, spojrzał na szefa i rzucił po cichu:

– Potrzebuję ochotnika do misji zwiadowczej. Jak już pojadą.

– Tak jest. – Doświadczony żołnierz nie pytał o nic więcej.

 

10:51AM, droga od Easton

W polu widzenia lunety karabinu snajperskiego pojawił się szybko rosnący samochód wojskowy. Mike nie spieszył się, tylko uważnie obserwował, czy w środku nie dzieje się coś podejrzanego i czy humvee nie ma ogona.

– Tu jedynka. Bez problemów – rzucił do mikrofonu cztery słowa i zaczął się zbierać.

Major czekający w napięciu milę dalej wyraźnie odprężył się. Mężczyzna siedział teraz w samochodzie, patrzył na niebieskie niebo i cały czas myślał, czy wróci jeszcze do kraju.

Po kilku minutach jeden z ludzi wyskoczył z auta, które właśnie przyjechało, podbiegł do niego i od razu zaczął meldować:

– Panie majorze, w mieście szaleje pożar, ale nie widać ludzi. Miała tam miejsce regularna potyczka. To mogło się stać nawet kilka godzin temu.

– A ludzie?

– Na pace mamy nieprzytomnego. Mocno oberwał. Oprócz tego żadnych żywych, tylko pięćdziesięciu trupów. Sami mężczyźni w cywilnych ubraniach.

– A paliwo?

– Na miejscu jest pełno. Wzięliśmy ile się dało.

– Rozłóżcie je na pozostałe wozy. I spróbujcie ocucić faceta. Odmaszerować.

– Rozkaz.

– Kurwa, nie tak miało to wyglądać… – Morel urwał, widząc zamieszanie przy samochodzie, który przyjechał.

– Majorze, obudził się! – krzyknął jeden z członków patrolu.

– Chodźmy. – Major spojrzał na Chińczyka.

Leżący mężczyzna ledwo żył, jednak widząc nadchodzącego dowódcę próbował podnieść się na rękach.

– Macie leżeć, żołnierzu.

– To. Nie. Są. Ludzie. – Chory ledwo mówił, a każde słowo przychodziło mu z ogromnym wysiłkiem.

– O czym pan mówi? – Morel schylił się nad nim.

– Nie-czyś-ci. Nie… – Przywieziony zaczął kasłać i pluć krwią i znieruchomiał.

Doktor spróbował resuscytacji, ale po kilku minutach musiał się poddać.

– Drzewo wolności trzeba podlewać krwią tyranów i patriotów. – Major stanął w postawie na baczność i zasalutował. – Kurwa, jak ja tego nie cierpię. Dobra panowie, mamy robotę do wykonania.

 

9AM, Chester

– Niedługo będzie most. – Po raz pierwszy od rozpoczęcia misji Chang wydawał się być zaniepokojony. – Idealny sposób, żeby nas zatrzymać. Ja będę rozmawiać.

Przed nimi widać było już posterunek. Jeden z żołnierzy ze znudzoną miną pokazał, żeby się zatrzymali, a potem podszedł od strony pasażera.

– Czołem, chłopaki – rzucił Chang.

– Papiery.

Chińczyk sięgnął po tablet i podał go wartownikowi, a ten rzucił na niego pobieżnie okiem i znowu zajrzał do środka:

– Niezły burdel mieliście, co nie? I co teraz?

– Sprawdzenie sprzętu i znowu w teren.

 

11:25AM, Parole

Trzy humvee stały zaparkowane na drugim piętrze w Blue Parking Garage. W samochodach siedziało kilka osób, podczas gdy reszta robiła rozpoznanie najbliższej okolicy.

– Majorze, mam sygnał. To nasi. – Nagle rzucił Martinez.

– Mieli być w Nowym Jorku.

– System widział ich tutaj. – Mężczyzna pokazał na tablecie punkt gdzieś nad lądem. – Kierunek na lotnisko w Waszyngtonie. Prędkość czterysta mil.

– Musieli przylecieć samolotem. Poczekajmy na kolejny sygnał za godzinę. Wtedy wyślemy naszą identyfikację.

– Ja też coś mam. – Chińczyk odwrócił w ich stronę laptopa. – Biały Dom jest obstawiony wojskiem, jak przy zaprzysiężeniu w dwudziestym pierwszym. I mamy zdjęcia jednego z obozów, gdzie trzymają cywili. I jest coś jeszcze. To wideo nagrane przez jednego z moich odpowiedników. Tylko kilka słów, ale to zawsze dobry początek. Tłumaczenie jest automatyczne.

– Ambasada jest na razie bezpieczna – mówił człowiek na ekranie. – To nie jest eksterminacja ludzi, tylko zmiana naszych priorytetów życiowych. Obcy nie są chyba jednomyślni, co z nami zrobić.

Na tym nagranie się kończyło.

W środku samochodu zapadła niezręczna cisza.

– Pewnie dlatego pozwolili wylądować w Nowym Jorku – mruknął major Morel. – I ściągnęli ich tutaj.

– Na pewno przejęli ich Amerykanie.

– To co teraz robimy? My nie zostawiamy swoich ludzi. Trzeba im pomóc.

Odpowiedź nigdy nie nadeszła. W głębi parkingu dał się słyszeć niewielki wybuch miniaturowego potykacza, po chwili podobne odgłosy dobiegły ich ze wszystkich stron.

– Ktoś nas zdradził – rzucił major Morel. – Przygotować się. Czy wszyscy wrócili?

– Brakuje dwójki i trójki… i szefa.

– Strzelać bez rozkazu. – Dowódca podjął decyzję, nie dając poznać po sobie, jak bardzo wstrząsnęła nim ta ostatnia wiadomość. – Nie sprzedamy tanio skóry.

– Hurrah.

Koniec

Komentarze

Ciekawa historia. Niepokojąca i pesymistyczna, ale wciągająca. 

Nie do końca wiem jakie plany mają obcy, ale to nie jest złe, bo zostawia pole do rozważań. 

Dla mnie nieco za długa, to znaczy w pewnym momencie miałam wrażenie pewnej wtórności, ale i tak jestem zadowolona, że przeczytałam. 

Czemu ten biedny Francuz nazywał się Merde?

 

Oprócz tego żadnych żywych, tylko pięćdziesięciu trupów.

Pięćdziesięciu martwych ludzi, albo pięćdziesiąt trupów.

 

 

 

 

delulu managment

Nowa Fantastyka