- Opowiadanie: karzab25 - Windą pod wodę

Windą pod wodę

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Windą pod wodę

Jej twarz zdobił szczery uśmiech kobiety pogrążonej w depresji.

Albo każdy, tuż przed tragedią, którą podskórnie przewiduje, próbuje wprowadzić się w optymistyczny nastrój. Wmówić sobie, że wcale nie dostrzega zagęszczenia czarnych chmur na niebie. Tylko kłamstwo pozwala nam żyć w prawdzie, że ściany matni odbierają nam swobodę ruchu.

Czułam się, jakby ktoś wyskrobał gałki lodów z dna mojego żołądka, gdy weszliśmy we trójkę na stację. Kobieta za kasą zmierzyła nas wzrokiem po raz drugi i nie miała wątpliwości co do ciągu dalszego.

Borsuk stanął na czatach przed drzwiami. Był tak szeroki w barkach, że zasłoniłby nimi księżyc w pełni. Ubrany w strój ochroniarza z poprzedniej fuchy, nie wzbudzał podejrzeń przechodniów.

Podbiegłam do kasjerki, chwyciłam ją za włosy i przystawiłam nóż do krtani. Choć był to raczej nożyk, którym na co dzień obierałam ziemniaki. Próbowała się wyrwać, ale natychmiast ją ostrzegłam, że jeśli nie przestanie, skończy z dziurą w krtani. Wtedy zaczęła krzyczeć, że gruba forsa jest schowana w sejfie na zapleczu. Tyle że nie zna do niego pinu.

Jeremi, trzeci z naszej paczki, który wówczas zdążył już wypełnić torbę do połowy flaszkami z półek, roześmiał się wniebogłosy.

– W dupie mamy pieniądze. Nie szarp się, suko! – wykrzyczałam w przypływie euforii.

Resztę torby dopchaliśmy przekąskami i słodyczami. Ogłuszyłam kasjerkę, po czym uciekliśmy, ile sił w nogach.

Zatrzymaliśmy się dopiero na skraju drogi prowadzącej w głąb lasu, prosto do opuszczonej chatki leśniczego. To był nasz bunkier. Choć szczerze mówiąc, bardziej melina – z kartonami zamiast okien i przeciekającym dachem. Dla mnie prawdziwy dom, bo urządzony na moich zasadach.

Podczas naszej eskapady padało. Deszczówka wypełniła połowę wanienki, którą znaleźliśmy wyrzuconą w lesie. Dzięki niej nasze materace pozostały suche.

O pomoc w wylaniu wody na zewnątrz musiałam poprosić Borsuka. Gdy razem manewrowaliśmy z naczyniem w dłoniach, Jeremi zaczął kurwić pod nosem. Zawsze w czasie akcji ogarniał go amok i nie zwracał uwagi, co pakuje do torby. Tym razem wściekł się, bo większość zwiniętych kanapek była z tuńczykiem, którego nie znosił bardziej niż bakterie chloru.

Nie raz proponowaliśmy mu zamianę ról – mógł zabezpieczać tyły, lecz ciągle rwał się naprzód. Podejrzewam, że chciał mi zaimponować tą w jego pojmowaniu świata brawurą. Borsuk poklepał Jeremiego po plecach i przypomniał mu, żeby brał oddechy między kolejnymi bluzgami. Następnie odpakował jedną z kanapek i drewnianymi pałeczkami, które nie wiem, skąd wytrzasnął, precyzyjnie usunął kawałki ryby z bułki.

– Smacznego – rzekł Borsuk do Jeremiego, podając mu kanapkę na ostatnim czystym talerzu. Nasz kolega przyjął podarunek, a my w końcu mogliśmy odpocząć od jego narzekania. Do ciamkania przywykliśmy.

Po zakończonym sukcesem westernie, czy też gorączce, jak lubiliśmy nazywać nasze akcje, świętowaliśmy dopiero po zmroku. Do tego czasu trwały przygotowania. Polegały na zamiataniu, przemyciu szmatą skrzypiącej podłogi i ułożeniu naszych materacy w podkowę. W środku powstałego półokręgu stawialiśmy antyk – mały stolik z nóżkami wygiętymi w literę „S” i dwoma cienkimi szufladami. Antykiem nazywał go Jeremi, który dawniej pracował jako stolarz. Sam przyniósł go kiedyś na plecach z oddalonego o dwadzieścia kilometrów wysypiska śmieci. Powiedział ze źdźbłem trawy w zębach, że skończony kretyn wyrzuca taki mebel, który jest wart krocie. Nie miałam powodów, by mu nie wierzyć, bo zazwyczaj mówił mało. Najczęściej tylko klął na świat, ludzi i różne bóstwa.

Borsuk delikatnie przestawił antyk na jego miejsce przeznaczenia i dokładnie przetarł z kurzu. Korzystaliśmy z niego tylko do celebracji udanych skoków. Większość czasu stał przykryty ochronną folią.

Gdy słońce znikało za kartonami, zapaliłam świeczki o zapachu rosy. Zasiedliśmy do wieczerzy. Jeremi elegancko przygotował stolik – flaszki, butelki popity, przekąski przesypane do misek. Chłopcy za każdym razem kłócili się, kto powinien być mistrzem ceremonii. Najbardziej nalegał Jeremi. Podejrzewałam, że jego motywacja była prosta – wtedy mógł od góry wpatrywać się w mój biust, kiedy siedzieliśmy z Borsukiem na materacu. Miał też okazję dotknąć mojej twarzy. Starał się udawać, że wcale go to nie ekscytuje, ale dobrze było widać, jak drżą mu kolana.

Tamtego dnia Jeremi ponownie postawił na swoim. Odkręcił butelkę czystej, nalał pełny kieliszek wina. Najpierw pociągnął duży łyk, potem, trzymając nas za brody, poił mnie i Borsuka. Piliśmy alkohol zawsze wspólnie z jednego szkła.

W kolejnym etapie opowiadaliśmy o sobie nieznane wcześniej historie z życia sprzed naszego spotkania. Robiliśmy to, gdy opary wódki otulały nas już wystarczająco, a nocne życie lasu rozbudzało się na dobre. Pierwszeństwo miał mistrz ceremonii.

Jeremi zdradził nam, że miał żonę. Wzięli ślub zaraz po maturze, w urzędzie, bez kościelnej pompy. Zamieszkali w kawalerce po dziadku jego małżonki. Kompletnie pogubieni, usiłowali naśladować dorosłych – oboje poszli do pracy. Kasia weekendowo szkoliła się na higienistkę. Jeremi jednak nie mógł nigdzie zagrzać miejsca na dłużej niż kwartał. Albo pracował za wolno, albo za szybko, przez co dręczyli go koledzy z zakładu i podstawiali mu świnie pod nogi.

Żona starała się go wspierać, po znajomych szukała dla męża zatrudnienia. Sprawiało to, że Jeremi czuł się niemęsko. Pragnął mieć świat na kolanach, a nie być przez ten świat przełożony przez kolano. Odrzucał każdą propozycję pracy, którą Kasia załatwiała mu nie bez trudu. Pewnego razu, zmęczony siedzeniem w ciasnym mieszkaniu, gdzie nawet czajnik przypominał mu, że jest bezwartościowy, wyszedł do baru. Przy kilku głębszych poznał tam faceta, który namówił go na wspólne obrabowanie pewnego gówniarza handlującego narkotykami na ulicy. Nieznajomy pachniał czosnkiem i miał niebywale zadbane paznokcie, co wzbudziło zaufanie Jeremiego.

Pomysł wydawał się prosty i genialny. Realizacja planu przebiegła bez turbulencji. Zgarnęli potężną gotówkę. Po wszystkim panowie udali się do klubu ze striptizem. Jeremi, uwiedziony poczuciem własnej siły, nie zauważył, kiedy nowo poznany przyjaciel zniknął. Nigdy później nie zobaczył go na oczy. Nie przejmował się tym – miał pieniądze i w życiu nie czuł się bardziej mężczyzną.

Grosz, którego nie przehulał, oddał żonie. Skłamał, że wygrał na loterii, a ona uwierzyła lub po prostu chciała nie poddawać jego słów w wątpliwość. Minęła jedna pora roku, oboje zapomnieli o sprawie. Do momentu, gdy wracali z dyskontu. Byli już przed blokiem, gdy obok nich zatrzymał się van.

Z auta wyskoczyło czterech przerośniętych schabów w kominiarkach. Zapakowali ich do środka łatwo, niczym dywany. Wywieźli daleko za miasto, na wąwozy. Najpierw pogruchotali Jeremiemu kości, potem zaczęli zadawać spokojnie pytania. Kasi nie zrobili krzywdy, kazali jej jedynie namówić męża, aby nie próbował zgrywać chojraka. Jeremi natychmiast opowiedział całą historię, nawet ze zbędnymi szczegółami. Na koniec wyznał, że skradziony szmal wydał do ostatniej złotówki. Kosztowało go to otwarte złamanie lewej nogi i rok odzyskiwania sprawności ruchowej. Lwią część rehabilitacji odbył podczas wspinaczek po schodach prowadzących do sądu, gdzie rozwiodła się z nim żona.

– Popełniłeś okropny błąd, ale zasługiwałeś na drugą szansę – powiedział Borsuk, wpatrzony w tańczący płomień świeczki.

– Mogło się skończyć gorzej – rzekłam, trochę znudzona jego opowieścią. – Może druga kolejka, przyjaciele? Jeremi, nalejesz?

Po następnej rundzie nasza rudera przeistoczyła się w najprzytulniejsze miejsce na planecie. Podjadłam trochę żelków i ciasteczek z kremem. Ostatnio schudłam, straciłam zdrowy wygląd. Opychałam się łakociami z nadzieją, że nabiorę dawnych krągłości.

Borsukowe opowieści były zabawne i trudno było stwierdzić, czy opowiada zasłyszane anegdoty, czy własne dzieje.

W ulewny deszcz Borsuk razem z kolegą wracali z roboty. Ocieplali komuś dom, przy okazji podwędzili trochę biżuterii. Godzina była późna, bo wcześniej wypili kilka piw pod sklepem, przez co czas przestał mieć dla nich znaczenie. Zmokli do suchej nitki, a nie zdążyli pokonać połowy trasy. Ustalili, że schronią się w starym kościele, który mijali w połowie drogi.

W środku starych murów pachniało kadzidłem i trupem, ale nie padało na głowę. Obrazy powieszone na ścianach były wyblakłe. Każdy krok wzbijał w powietrze kłęby kurzu. Pająki utkały gęstą sieć, która łączyła krawędzie krzyża przyozdabiającego ołtarz.

Czekając na koniec opadów, zasnęli rozłożeni na kościelnych ławach. Borsuka po kilku godzinach obudził pisk. W całkowitych ciemnościach odnalazł nogę kolegi i nią potrząsnął. Podpici, w sennym letargu, byli przekonani, że lada moment wszyscy święci wyjdą z ram obrazów i urządzą im rozliczenie z grzechów. To się nie stało, ale Borsuk spostrzegł światło wylewające się zza zakrystii.

Na palcach podszedł do źródła światła i niepewnie pchnął delikatnie uchylone drzwi. Zastany widok przekonał go, że umarł we śnie, ale wcale nie zrobiło mu się przykro. Zobaczył grono młodych zakonnic o bladoróżowych ciałach, które nagie miętosiły się ze sobą na puchatym dywanie z frędzlami. Spociły mu się ręce, nie mógł oderwać od nich wzroku. Po odzyskaniu zdolności myślowych Borsuk cichaczem wycofał się, zgarnął kolegę pod bok i uciekli.

– Dlaczego nie dołączyłeś do siostrzyczek zakonnych? – zapytał Borsuka Jeremi, patrząc na mnie.

– Bo nigdy bym stamtąd nie wyszedł – odpowiedział nienaturalnie poważnie Borsuk.

– Czegoś nam nie zdradziłeś, zgadza się? Co przemilczałeś? – naciskałam na Borsuka. Zafascynował mnie tym, że pierwszy raz próbował coś przed nami ukryć.

– Nie ciumkaj, tylko mów – zażądał Jeremi.

Borsuk nabrał powietrza w płuca, skrzyżował ramiona na piersi, dopiero po chwili zabrał głos:

– Poza zakonnicami był tam jeszcze facet. Siedział na krześle, nic nie robił. Gdy mnie dostrzegł, uśmiechnął się na przywitanie. Chyba nawet pomachał, i właśnie przestraszyły mnie jego palce – powiedział z tamtym lękiem w głosie.

– Były jakieś powykręcane? – dopytywał Jeremi.

– Proste, z idealnie zadbanymi płytkami paznokci. Taka idealna symetria w naturze nie występuje – oznajmił Borsuk z trwogą.

– Widać, że tanie wino lepsze jest od grzybków – zażartowałam na rozluźnienie atmosfery.

– Teraz czas na ciebie, przyjaciółko. – Jeremi wskazał palcem w moją stronę.

– Mam pustkę w głowie – próbowałam się wykręcić. Nienawidziłam mówić o sobie.

– Niszczysz tradycję, tak nie wolno – oburzył się Jeremi i widziałam, że sztywnieją w nim mięśnie.

– Goń się, ja jestem jedyną damą pośród was i nie wolno wywierać presji na damach – oświadczyłam stanowczo. Jeremi się zaciął, lecz jego oczy przepełniał gniew. Bardzo nie lubi, gdy ktoś zaburza zaplanowany porządek.

Szczerze mówiąc, zrobiłam to też po to, żeby go trochę zdenerwować.

– Masz jeszcze nasze małe coś, niecoś? – zwróciłam się do Borsuka, który walczył z prawami grawitacji, próbując utrzymać się na nogach.

Kiwnął głową i potoczył się w kąt. Wrócił z saszetką, z której wyciągnął zawiniątko oraz strzykawkę. Nie miałam pojęcia, czy to była heroina, czy wynalazek szalonego naukowca do zjednywania sobie podwładnych. Wiedziałam tylko, że po pierwszym razie, gdy mnie poczęstował, czułam się, jakbym znów przytulała mamę po powrocie z przedszkola.

Substancja, która sprawiała, że nabierałam chęci do życia, wypełniła strzykawkę. Jeremi tym razem darował sobie obelgi o tym, że skończymy zjedzeni przez leśne zwierzęta po przedawkowaniu. Obdarował nas jedynie pełnym pogardy spojrzeniem.

Igła wbiła się w moją skórę. Nie cierpiałam tego, ale szczęście zawsze trzeba okupić bólem. Patrzyłam w wielkie, brązowe tęczówki Borsuka – były jak konfitury od babci. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Borsuk nie zdążył nawet usunąć igły, a ja straciłam władzę nad ciałem. Padłam na materac, nie mogąc poruszyć nawet małym palcem. Od odbycia podróży dzieliło mnie zaledwie kilka minut. Zobaczyłam jeszcze, jak Borsuk aplikuje sobie podwójną dawkę w udo i natychmiast przenosi się w kosmos.

Jak to jest?

Jak zanurzenie się w wannie z gorącym mlekiem i rozpuszczonym miodem. Zamknęłam powieki, a po ich otwarciu nie widziałam znajomego sufitu z dziurą. Przede mną stała otwarta winda, do której wsiadłam bez zastanowienia. Zjechałam nią kilka poziomów poniżej morza.

Ławica setek ryb przepłynęła mi przed nosem. Były w kolorach tęczy, a do ich grzbietów przymocowane były siodełka, do których przytwierdzone były liny. Ryby ciągnęły za sobą posąg z muszli w kształcie wieloryba. W mule powstawały wgłębienia po jego przejściu, przypominające odciski stóp słoni.

Owinęłam się w wodorosty, które zadziałały niczym śmigło i pomogły mi wynurzyć się na powierzchnię. Pierwszy oddech był jak lot nad kanionem. Wokół mnie rozciągał się tylko błękit – nieba i morza, nierozłączne i nie do odróżnienia.

Nie wiedziałam, czy niosą mnie fale na swoich ramionach, czy podmuchy wiatru wywołane ruchem anielskich skrzydeł. Morska piana mogła być chmurami, chmury mogły podszywać się pod morską pianę.

Nieistotne.

Świat kochał mnie, ja kochałam jego i nic nie potrafiło wyrwać nas sobie z ramion.

Przebłyski rzeczywistości skradały się do mnie wraz z dźwiękami radia. Mały czarny prostokącik był jedyną pamiątką Jeremiego z poprzedniego życia i działał niezawodnie od piętnastu lat. Wystarczyło tylko co jakiś czas wymieniać w nim baterie. Jeremi nie dopuszczał nas do niego, strzegł radioodbiornika niczym pastuch stada baranów przed watahą wilków.

Nie słyszałam muzyki, lecz orędzie w nieziemskim języku, który mógłby być marsjańskim albo jowiszowym. Rozumiałam każde szeleszcząco-piszczące słowo.

Nagle zobaczyłam Jeremiego, który stał nade mną z policzkami pokrytymi rumieńcami. Z tej perspektywy jego linia szczęki wydawała się twardsza od betonu. Wgłębienie w brodzie puszczało do mnie oczko. Chciałam go odepchnąć, by móc przyjrzeć się tańczącym gwiazdom za jego rosnącą głową. Ale władza nad moim ciałem wciąż nie należała do mnie.

Powinnam czuć się zagrożona, ale nie potrafiłam. Ciągle owijał mnie przytulny kokon utkany z morskich kwiatów i nici powstałej z bawełnianych chmur.

– Jesteś taka piękna, jesteś ładna, pomimo że bierzesz ten syf – powiedział Jeremi i zaczął się do mnie nachylać.

Odwróciłam głowę, szukając wsparcia w Borsuku, ale był poza czasem i miejscem, gdzie rozgrywał się mój dramat.

– Zgadzasz się, prawda? Nie masz nic przeciwko? – pytał Jeremi, szepcząc mi do ucha.

Nie mogłam zaprzeczyć, bo nie czułam języka. Słowna wata cukrowa zatkała mi uszy, nie panowałam też nad twarzą, która musiała wtedy wyglądać na uśmiechniętą.

Wilgotny od potu palec Jeremiego powoli zsuwał ramiączko mojego stanika.

Z kieszeni dżinsów nie wyjęłam noża po westernie. Próbowałam skanalizować myśli, by zdołać go wyciągnąć i dźgnąć gwałciciela w żebra. Bezskutecznie.

Obnażył moje piersi, dotknął ich szorstką dłonią. Powinnam cierpieć, ale narkotyk sprawiał, że najmniejszy kontakt z jego skórą był dla mnie przyjemny. Jakby chodził po mnie kotek z puchatymi łapkami. Bardzo chciałam czuć gniew i smutek, ale były poza moim zasięgiem.

Na mojej twarzy gościł szczery uśmiech kobiety w opresji.

Jeremi kompletnie pozbył się hamulców. Powolnym ruchem odpiął mi guzik w spodniach i zaczął je zsuwać. W kółko powtarzał:

– Powiedz słowo sprzeciwu, obiecuję, że przestanę.

Wesoła melodia grała w mojej głowie. Niespodziewanie przypomniał mi się hit z wakacji, kiedy miałam jedenaście lat. Spędzałam nudną, skwarną niedzielę u babci. Leżałam na kanapie, a z radia w kuchni płynęła piosenka o walce aniołów i demonów na klubowym parkiecie. Wtedy nie rozumiałam jeszcze słów po angielsku, ale bardzo lubiłam to dyskotekowe brzmienie.

Teraz, kiedy Jeremi leżał na mnie, ta melodia wypełniła całe moje ciało.

Usłyszałam wycie wilków i krople deszczu atakujące kartony w oknach. Ktoś zapukał do naszych drzwi w momencie, gdy Jeremi już miał zedrzeć ze mnie majtki. Oszołomiony poderwał się z kolan. Wyjął z moich spodni nóż i nieufnie podszedł do wejścia.

Pukanie nie ustawało, biło niczym zepsuty zegar. Im dłużej Jeremi zwlekał z pociągnięciem za klamkę, tym stawało się głośniejsze.

Wreszcie otworzył drzwi. Za nimi stał ktoś – mężczyzna lub kobieta. Trudno było stwierdzić jednoznacznie. Miał długie czarne włosy do ramion, duże, węgielne oczy i delikatne rysy twarzy. Był bardzo piękny, niczym dziewczę. Gdy się odezwał, mówił aksamitnym głosem. Bardziej męskim niż żeńskim, ale wciąż balansującym na granicy między jednym a drugim pierwiastkiem.

– Zgubiłeś się? – zapytał poirytowany Jeremi.

– Przyszedłem tylko popatrzeć – odparł Dandys.

Nożyk zabłysnął przed nosem nieznajomego, na którym nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Za to Jeremi cofnął się o krok w głąb chatki.

– Przeszła ochota? – zapytał Dandys, wchodząc do środka.

Był ubrany w płaszcz i mokasyny osmarowane błotem. Złożył parasolkę, z której uprzednio strzepał krople na podłogę. Zawiesił ją razem z szalem na gwoździu wbitym w ścianę.

– Wypierdalaj, bo inaczej cię zajebię! – wrzasnął Jeremi, aż prawie upuścił trzymany nóż.

– Uważaj, bo zrobisz sobie krzywdę – poprosił Dandys, szczerze przejęty.

– Wynoś się, my tu mieszkamy! – Nie przestawał krzyczeć Jeremi. Cofnął się znów o kilka kroków.

– Za tobą jest…

Dandys nie zdążył dokończyć zdania. Jeremi przewrócił się o wanienkę zbierającą deszczówkę. Walcząc o równowagę, pochylił się do przodu i skończył z ostrzem w płucu. Zatańczył niczym rażony prądem. Cieszyłam się, że nie widziałam jego przestraszonej twarzy. Wiedziałam, że po jej zobaczeniu nie przespałabym nocy bez koszmaru.

Dandys chwycił za butelkę piwa stojącą na antyku. O krawędź mebla otworzył zawleczkę, odłamując przy tym kawałek drewna. Gdybym ja albo Borsuk wcześniej zdewastowali w ten sposób stolik, Jeremi zatłukłby nas gołymi pięściami.

– Najlepszym sposobem na oswojenie się z myślą o śmierci jest skojarzenie jej z rozpustą – poradził Dandys Jeremiemu, który rozkoszował się ostatnimi oddechami.

Rozejrzał się po naszym domu, popijał piwo małymi łykami. Milczał, gładząc palcem podbródek. Pozazdrościłam mu zadbanych paznokci.

W tej samej chwili, gdy poczułam powracającą władzę w nogach, odwrócił się do mnie i podał dłoń.

– Proszę za mną – rzekł Dandys.

– Takiego chuja – odparłam, przestraszona.

Jednak nie miałam wyjścia. Bez jego pomocy bym nie wstała, a bardzo chciałam się ubrać. Myśl, że ktoś ogląda moje nagie ciało, sprawiała, że treść żołądka podchodziła mi do gardła.

Dłoń Dandysa była gorąca. Parzyła niczym nagrzana maska samochodu.

– Pójdziesz ze mną, bo zostałaś sama – poinformował mnie nieznajomy.

Spojrzałam na Borsuka, na jego ogromne bicepsy, które zmieliłyby w pył babochłopa w płaszczu.

– On ci pomoże mniej niż Eskimosowi lodówka – powiedział z wymuszonym żalem w głosie.

– Też go zabiłeś? – zapytałam, bo zorientowałam się, że przyszła kolej na mnie. Chciałam uciec, ale wciąż kręciło mi się w głowie. Do tego Dandys blokował mi drogę.

– Nikogo nie zabiłem. Teraz chodźmy, ten wielki się zaćpał. Zaliczył złoty strzał. Rozbił się na rollercoasterze, czy jak to się nazywa. Chodźmy, szkoda twojego czasu – nalegał Dandys.

Poszłam, bo miał rację. Nic mi nie pozostało. Komu by się chciało mieszkać z dwoma trupami?

Powietrze było orzeźwiające, pomagało mi wrócić do własnego ciała. Rozgościć się w nim na nowo. Noc pachniała mchem. Grunt był rozmokły, a kiedy szłam za Dandysem, nie raz prawie się poślizgnęłam na błocie.

Mogłam spróbować zbiec, chwilę by zajęło, zanim by się zorientował. Ale on ciągle do mnie gadał. Zadawał pytania, opowiadał o zwierzętach, które mogą o tej porze polować.

Zresztą i tak nie miałam dokąd zwiać. Bałam się bardziej ciemnego lasu.

– Raz jadłem pyszną dziczyznę, upolowaną w tych okolicach. Lubisz swojskie wędliny? – zapytał.

– Nie lubię pierdolenia kocopołów – szczeknęłam, nieco zmarznięta.

– Widzisz, pierogi z sarniną są najlepsze. Może chciałabyś skosztować?

– Dokąd idziemy?

– Niedaleko.

Nie kłamał. Dotarliśmy do zaparkowanego Poloneza przy wyschniętym dębie. Otworzył mi po dżentelmeńsku drzwi. Wewnątrz pachniało olejem i suchą gąbką do naczyń.

Samochód nie chciał odpalić za pierwszym razem. Dopiero po którymś z rzędu przekręceniu kluczyka zaświeciły się przednie lampy. Ruszyliśmy.

– Może chciałabyś włączyć muzykę? – zaproponował Dandys po paru minutach jazdy. – Kasety są w schowku.

Rzeczywiście były. Po otwarciu aż wysypały się na mnie. Rozpiętość gatunkowa była ogromna – od Schuberta po Skandal Molesty. Wybrałam coś pośrodku, czyli Edytę Bartosiewicz.

– W jakie miejsce cię zawieźć? – zapytał po wspólnym wysłuchaniu Jenny.

– W co ty, człowieku, grasz? Zapierdol mnie, zgwałć i zakop pod sosną, ale przestań się mną bawić! – zaszlochałam. Nie mogłam dłużej wytrzymać i zalałam się łzami.

– Naprawdę możemy pojechać, gdziekolwiek chcesz. Berlin, Paryż, Wejherowo albo całodobowy monopolowy. Czego dusza zapragnie.

Nie wiem, jakim cudem, ale Polonez rozpędził się do prędkości wystrzelonego pocisku. W tylnym lusterku odbiły się niebieskie światła radiowozu. Policjanci dawali nam sygnał, aby zjechać na pobocze. Poczułam ulgę. Nigdy nie sądziłam, że uciszy mnie widok gliniarzy.

– Oczywiście, możesz paść im w ramiona, ale oni zabiorą cię na komisariat. Będą kazać ci spowiadać się z wszelkimi słodkimi detalami. Prędzej czy później odkryją, co masz za uszami. Załatwią ci pięciogwiazdkowy areszt oraz proces za rozboje w szybkim terminie – mówił Dandys, zjeżdżając z szosy, a ja miałam ochotę szarpnąć za kierownicę, by wjechał w pień.

– Ja cię zabiorę, dokąd poprosisz – dodał, zaciągając ręczny.

Policjant zastukał w szybę. Wyglądał na nastolatka, który wczoraj napisał maturę. Dandys opuścił szybę i uśmiechnął się do niego sympatycznie.

– Prawo jazdy i dowód rejestracyjny, poproszę – powiedział spięty funkcjonariusz.

– Dobry wieczór przede wszystkim. Mam nadzieję, że nicponi w moim rodzaju tego wieczoru nie ma za wielu na drogach i mają państwo spokojną służbę. Dokumenty już podaję. – Dandys wyciągnął papiery zza pazuchy.

Pewien specyficzny typ stuporu zdominował twarz młodego policjanta, jakby się zastanawiał, czy aby przypadkiem nie został obrażony. Po chwili zaświecił latarką wprost na mnie.

– Czy pani płakała? Czy potrzebna jest pani pomoc? – zapytał.

Tysiące myśli przebiegało mi przez głowę, ale żadna nie była pomocna. Bycie pomiędzy młotem a kowadłem to najgorszy los, jaki może spotkać człowieka. Oddychałam ciężko, licząc, że siły wyższe zdecydują za mnie, jak ta sytuacja ma się potoczyć. Niestety, siły wyższe interweniują niechętnie i z gorszym skutkiem od oczekiwanego.

– Czy jest pani w stanie odpowiedzieć? – dopytywał funkcjonariusz.

– Tak – wybełkotałam.

– Słucham?

– Jestem w szoku. Moi przyjaciele zginęli w wypadku. Jesteśmy w drodze do szpitala, aby wesprzeć ich rodziny.

Podjęłam decyzję, wiedząc, że mogę jej gorzko żałować, jak poprzednich. Najważniejsze wybory rzadko kiedy można przemyśleć.

Najwidoczniej trafiłam w środek serca policjanta, bo po sprawdzeniu dokumentów udzielił nam pouczenia i puścił wolno.

– To już znasz cel? – odezwał się Dandys, wyraźnie zadowolony z mojej gry aktorskiej.

Bardzo nie chciałam tam wracać, ale to było jedyne miejsce, które chciał odwiedzić przed śmiercią. Spodziewałam się, że właśnie ona będzie zwieńczeniem tamtej nocy.

– Cmentarz w…

– Znam adres – przerwał mi Dandys. Dodał: – Popraw pasy i chwyć się uchwytu.

Polonez oderwał się od jezdni niczym pawie pióro poderwane podmuchem wiatru. Ekscytacja zmieszana z lękiem wypełniła mi brzuch. Księżyc z bliska przypominał…

Lot trwał godzinę. Bez rozmów przesłuchaliśmy dwie kasety. Po wylądowaniu nie chciałam wstać z fotela. Gdy w końcu zebrałam się na odwagę i postawiłam stopę na ziemi, ugięły się pode mną kolana. Ostatni raz byłam w tamtym miejscu wiele lat temu. To było inne życie, które utonęło w morzu potłuczonego szkła.

Z bagażnika Dandys wyciągnął reklamówkę z supermarketu. Grzecznie czekał, aż zacznę prowadzić go w odpowiednią alejkę. Obawiałam się, że zapomniałam drogi do ich nagrobków. Może wręcz chciałam nie pamiętać. Jednak nogi poprowadziły mnie same.

Ucieszyłam się, że pomniki mojego męża i syna są zadbane. Na płytach stały zapalone znicze, w wazonach tkwiły sztuczne kwiaty, które wyglądały do złudzenia jak żywe. Ja byłam takim sztucznym kwiatem.

Z reklamówki Dandys wyjął dwa spore znicze i podał mi je razem z zapałkami. Trzęsły mi się dłonie. Wiał porywisty wiatr, więc zajęło mi chwilę, zanim udało mi się podpalić knoty. Dandys stał obok, zaciągając się cygaretką o wiśniowym aromacie.

Po postawieniu znicza na grobie mojego syna chciałam się do niego przytulić. Od płomyków biło ciepło, którego nie czułam od wieków.

– Przepraszam! – wykrzyczałam nagle. Byłam odwodniona. Nie było we mnie dość łez, by oddać mój żal.

– Za co? – zapytał Dandys po wypuszczeniu dymu z płuc.

– Za spowodowanie ich śmierci – przyznałam się po raz pierwszy. Przed sobą i kimś innym. Czułam, jak zapach gazu zatyka mi zatoki. Nie pozwalał oddychać, wypełniał płuca niczym cysterny.

– Więc to ty, a nie teściowa, zostawiłaś niedokręcony kurek?

W jego głosie nie było cienia złośliwości ani oskarżenia.

– Tak… Wróciłam pijana w środku nocy. Byłam na potężnej bombie. Chciałam odgrzać to, co zostało po kolacji, ale…

– Cii… – powiedział, jakby chciał zacząć nucić kołysankę. – Już wystarczy.

Bardzo, bardzo, ale bardzo was przepraszam, chłopcy.

Z oddalonych rzędów drzew zerwało się stado ptaków. Dandys spalił cygaretkę do końca i zgasił ją o podeszwę. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął śmieszny pistolecik.

Przypominał starą zabawkę mojego syna. Kupiliśmy mu ją w wesołym miasteczku.

Dandys zaszedł mnie od tyłu. Wiedziałam, że celuje we mnie.

– Nie ma winy bez kary – powiedział podniecony.

Pociągnął za spust.

Pożarł mnie świat chłodów. Lot przez próżnię miał nigdy się nie skończyć.

Nagle poczułam krople, które rozbijały się o moją skroń. Ze zdziwieniem otworzyłam oczy i odkryłam, że przeturlałam się pod wanienkę. Z dziury w suficie lała się woda. Byłam cała mokra – wanna była przepełniona.

Rozejrzałam się po naszym domu. Borsuk spał przykryty warstwą grubych koców, chrapał tak głośno, że aż miło było słuchać. Za to Jeremi gdzieś zniknął, co mnie nie zaniepokoiło. Należał do porannych ptaszków, często wracał dopiero wieczorem z fantami, które znajdował na wysypisku śmieci.

W zamkniętej dłoni znalazłam opakowanie zapałek, które wręczył mi Dandys na cmentarzu. Sznur zacisnął się na moim gardle. Szum myśli na moment ustał.

W środku pudełka była tylko jedna niewykorzystana zapałka.

Koniec

Komentarze

„Albo każdy, tuż przed tragedią, którą podskórnie przewiduje, próbuje wprowadzić się w optymistyczny nastrój.” – Albo to, albo co? ;-)

„Goń się, ja jestem jedyną damą pośród was i nie wolno wywierać presji na damach

No niezła bania.

Karzabie, miałeś niezły pomysł i całkiem fajnie czytało się tę historię, ale wielka szkoda, że w tym horrorze brakło zarówno horroru jak i fantastyki. Omamy upitej i naćpanej bohaterki to jeno omamy naćpanej i nietrzeźwej bohaterki. Cóż… szkoda. Liczę, że następne opowiadanie będzie fantastyczne. :)

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Nie raz pro­po­no­wa­li­śmy mu za­mia­nę ról… → Nieraz pro­po­no­wa­li­śmy mu za­mia­nę ról

 

Od­krę­cił bu­tel­kę czy­stej, nalał pełny kie­li­szek wina. → W jaki sposób, odkręciwszy butelkę czystej, nalał wino???

 

przez co drę­czy­li go ko­le­dzy z za­kła­du i pod­sta­wia­li mu świ­nie pod nogi. → …przez co drę­czy­li go ko­le­dzy z za­kła­du i podkładali świ­nię… Lub: …przez co drę­czy­li go ko­le­dzy z za­kła­du i rzucali mu kłody pod nogi.

Zwroty: „podłożyć świnię” i „rzucać kłody pod nogi” to związki frazeologiczne, czyli formy ustabilizowane, utrwalone zwyczajowo, których nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

Re­ali­za­cja planu prze­bie­gła bez tur­bu­len­cji. → A może zwyczajnie: Re­ali­za­cja planu prze­bie­gła bez przeszkód.

Sprawdź znaczenie słowa turbulencja.

 

po pro­stu chcia­ła nie pod­da­wać jego słów w wąt­pli­wość. → …po pro­stu nie chcia­ła poda­wać jego słów w wąt­pli­wość.

 

Wy­wieź­li da­le­ko za mia­sto, na wą­wo­zy. → Wy­wieź­li da­le­ko za mia­sto, do wąwozów.

 

Bor­su­ko­we opo­wie­ści były za­baw­ne i trud­no było stwier­dzić… → Nie brzmi to najlepiej.

A może wystarczy: Bor­su­ko­we opo­wie­ści były za­baw­ne i trud­no stwier­dzić

 

nie zdą­ży­li po­ko­nać po­ło­wy trasy. Usta­li­li, że schro­nią się w sta­rym ko­ście­le, który mi­ja­li w po­ło­wie drogi. → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję w drugim zdaniu: Usta­li­li, że schro­nią się w sta­rym ko­ście­le, który właśnie mi­ja­li.

 

Bor­suk spo­strzegł świa­tło wy­le­wa­ją­ce się zza za­kry­stii. → Czy tu aby nie miało być: Bor­suk spo­strzegł świa­tło wy­le­wa­ją­ce się zza drzwi za­kry­stii.

 

– Masz jesz­cze nasze małe coś, nie­coś? → – Masz jesz­cze nasze małe coś nie­coś?

 

Były w ko­lo­rach tęczy, a do ich grzbie­tów przy­mo­co­wa­ne były sio­deł­ka, do któ­rych przy­twier­dzo­ne były liny. → Lekka byłoza.

Proponuję: Były w ko­lo­rach tęczy, a do ich grzbie­tów przy­mo­co­wa­no sio­deł­ka, do któ­rych przy­twier­dzo­no liny.

 

Z tej per­spek­ty­wy jego linia szczę­ki… → Z tej per­spek­ty­wy linia jego szczę­ki

 

Był ubra­ny w płaszcz i mo­ka­sy­ny osma­ro­wa­ne bło­tem. ->A może: Był ubra­ny w płaszcz i zabłocone mo­ka­sy­ny.

 

Dan­dys chwy­cił za bu­tel­kę piwa sto­ją­cą na an­ty­ku. → Dan­dys chwy­cił bu­tel­kę piwa sto­ją­cą na an­ty­ku.

 

Do­tar­li­śmy do za­par­ko­wa­ne­go Po­lo­ne­za przy wy­schnię­tym dębie. → Do­tar­li­śmy do poloneza za­par­ko­wa­ne­go przy wy­schnię­tym dębie.

Nazwy pojazdów piszemy małą literą.

 

Nie wiem, jakim cudem, ale Polonez rozpędził się… → Nie wiem, jakim cudem, ale polonez rozpędził się

 

– Po­praw pasy i chwyć się uchwy­tu. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: – Po­praw pasy i trzymaj się uchwy­tu.

 

więc za­ję­ło mi chwi­lę, zanim udało mi się pod­pa­lić knoty. → Jak wyżej.

Proponuję: …więc trwało chwi­lę, zanim udało mi się za­pa­lić knoty.

 

Czu­łam, jak za­pach gazu za­ty­ka mi za­to­ki. Nie po­zwa­lał od­dy­chać, wy­peł­niał płuca ni­czym cy­ster­ny. → W jaki sposób cysterny wypełniają płuca?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka