Rozdział 5 – Saren
 Sat Hat budziło się z hukiem dzwonów i szmerem fontann. Słońce, które dało miastu imię, wspinało się nad szeroką niecką czerwonych dachów, rozpalając mozaiki i złocenia tak mocno, że aż bolały oczy. Pachniało rozgrzaną gliną, cytrusową skórką i parą unoszącą się znad akweduktów. Powietrze drżało od porannego gwaru – sprzedawcy rozstawiali stoiska, wozy turlały się po bruku, a dzieci biegały między kolumnami.
 Młoda, czarnowłosa kobieta nie miała czasu się temu przyglądać. Biegła.
 Zaczęło się na skraju targu z ziołami. Dwie sylwetki w płaszczach przecięły tłum pod wiatr – nie jak strażnicy, lecz jak myśliwi: równo, bez krzyku, z kołysaniem bioder, które nie traciło kroku na nierównym bruku. Tyle wystarczyło, by poczuła ukłucie w karku. Wyćwiczony nerw meldował: coś tu nie gra. Błysk – zimny, biało-niebieski – przeciął kąt widzenia; już odwracała się bokiem, kiedy tuż przy lewej skroni w powietrzu pstryknął impuls elektryczny, przygotowany, by ogłuszyć.
 – Poważnie? – mruknęła pod nosem.
 Nie czekała na ciąg dalszy. Przeskoczyła przez wozy z selerem i koperkiem, wbiła się między stoiska z oliwą, minęła kobietę dźwigającą dziecko na biodrze i zniknęła w wąskiej ulicy wyłożonej gładkim, ciemnym bazaltem. Tutaj niebo zwęziło się do niebieskiej wstążki. Biegła lekko; ciało robiło swoje, głowa liczyła. Dwóch z przodu, jeden w rezerwie. Węszą. Łowcy, nie straż.
 Krzyk rozlał się po targu. Z prawej wysunęła się sylwetka: krwistoczerwony płaszcz, kaptur, dłonie w rękawicach bez palców. Dłoń myśliwego przecięła powietrze jak piórko. Na policzku Saren zapiekło – dosłownie na grubość włosa.
 Kilkanaście kroków dalej w poprzek ulicy wyrastała ściana z jasnego tufu, równo cięta, z wąską wstęgą bluszczu. Saren nie zwolniła. Dwa szybkie znaki dłonią – powietrze zawrzało, a u jej stóp wyrósł półmetrowy słup lodu. Skok: stopa na słup, palce w rentę muru, mięśnie napięte jak struna. Wbiegła po ścianie jak po pochylni w porcie i zniknęła ponad krawędzią dachu, zostawiając za sobą pościg… na chwilę.
 Dachy Sat Hat lubiły biegaczy. Kalenice były szerokie, spadki łagodne, dachówki równe jak łuska ryby. Po lewej rozlał się Plac Siedmiu Filozofów, gdzie białe posągi wyciągały ręce do nieba. Po prawej, jak żagiel z kamienia, wyrastała Katedra Inkwizytorów – ostre pinakle, wysokie łuki, kamienne koronki maswerków przypominające skrzydła. Jeszcze wyżej, już poza murami, na własnej skale jak korona na czole, migotała twierdza cesarska: osobny świat, zimny i niedostępny.
 Myśliwi nie odpuścili. Pierwszy wyskoczył na dach trzy oddechy po niej. Nie rzucił się w ślepy sprint. Wystawił dłoń – cienki trzask przeciął powietrze. Elektryczna wstęga poszybowała w jej stronę.
 Saren przygryzła wewnętrzną stronę policzka, kątem oka łapiąc ruch. Zasiliła tarczę – przez skórę przeszedł ją dreszcz, jakby nagle wskoczyła do zimnej wody. Przyjęła uderzenie, zachwiała się, po czym zmieniła rytm biegu: dwa kroki równo, trzeci krótszy; dwa długie, jeden skok bokiem. Szum miasta tłumił puls. Na następnym dachu bez ostrzeżenia przetoczyła się przez plecy i zsuwając się po spadku, uchwyciła rynnę. Łowca skoczył za nią.
 Wybicie z rynny, lot na niższy dach – tutaj dachówki były luźniejsze, pod nimi gwizdało zimne powietrze. Zatrzymała się na półuderzenie serca. Z każdej strony zbliżali się kolejni. Trzy sylwetki, rytmy pewne, bez pośpiechu. Inkwizytorzy.
 – Cholera – syknęła i zeskoczyła w wąską drogę kamienicy.
 Biegła środkiem, nie oglądając się. Nie musiała; czuła ich oddech na karku. Ulica kończyła się ślepo małym dziedzińcem z kamienną cysterną pośrodku. Wtedy wyszedł jej naprzeciw ten czwarty – jak gdyby nigdy nic, wprost z cienia, tak by przeciąć drogę.
 – Jak miło w końcu cię zobaczyć, Saren – powiedział gładko.
 Zatrzymała się w miejscu, obracając bokiem do rozmówcy. Lustrowała kąty: wysokie ściany, żadnych balkonów w zasięgu skoku, brama kuta na wprost – zamknięta. Jeden po lewej, dwóch po prawej, ich przywódca na wprost. Sznur światła z góry cięty na równe kawałki przez suszące się pranie. Szanse na ucieczkę – znikome.
 – Miło? – uniosła brwi. – Skoro liczyłeś na spotkanie, mogłeś wysłać liścik. Zaprosiłbyś mnie w miłe miejsce. – Uśmiechnęła się, ale oczy pozostały twarde.
 – Czyż nie wysłaliśmy już ci liścików? – kącik ust mężczyzny drgnął. – Czyż nie złożyliśmy oferty współpracy? Zamiast odpowiedzieć, uciekasz. Kogoś to boli, wiesz? – westchnął teatralnie. – Pójdziesz z nami do Inkwizytorium. Tam sobie porozmawiamy.
 – Wolałabym nie – odparła sucho.
 Gładka twarz mężczyzny na moment pociemniała.
 – Dwie drogi – powiedział bez ozdobników. – O własnych siłach albo na naszych barkach. Jest nas czterech. Nawet ty nie przeskoczysz statystyki.
 – Z czterema inkwizytorami jeszcze nie tańczyłam – uśmiechnęła się niewinnie. – Zobaczymy, czy dotrzymacie mi kroku.
 Odpowiedzią była akcja. Z obu stron pofrunęły ku niej gęste kule ognia. Wygięła ciało, uciekła na półkrok i w odpowiedzi zasiała własny chaos: z zaciśniętych palców strzeliła wachlarzem drobnych, błękitno-białych wyładowań. Nie raniły; huk i oślepiający blask na ułamek chwili połknęły dziedziniec. Tyle wystarczyło. W tym osłoniętym mgnieniu wykonała krótką, precyzyjną sekwencję pieczęci wody i powietrza.
 Światło opadło.
 – I to tyle? – prychnął po lewej siwobrody. – Wiedźma żywiołów z pustynnych peryferii woli cyrk niż walkę. Trzeba było siedzieć tam, gdzie siedziałaś!
 – Lodowe więzienie – wyszeptała, jakby mówiła do kamienia.
 Chłodna mgła wylała się po bruku i zaczęła gęstnieć. Powietrze skrzypnęło, jakby ktoś ścisnął je w garści. Krople wody na praniu przymarzły, pękając cichutko. Po chwili wszystko stanęło: cysterna, kraty bramy, bruk, ściany. Dziedziniec, zabudowania, wszystkie nierówności – opadły pod grubą, przezroczystą skorupą lodu. Saren stała pośrodku, a trzech inkwizytorów z nią.
 – Zabić ją! – warknął siwobrody, rozumiejąc, że wpuścili się w matnię. Rozeszli się wachlarzem, domykając krąg. Uderzyli jednocześnie: ogień, ogień, ogień.
 Ona nawet nie drgnęła. Zimny wiatr poruszył jej kruczoczarne włosy. Błysk głębokiego błękitu w oczach i wiatr zgęstniał, skręcił się w pionowy lej. Lodowe tornado porwało w górę płomienie, wyssało z nich tlen i cisnęło je w górę jak popiół. Temperatura spadła o kilka wielkich kresek; zrobiło się straszliwie zimno. Inkwizytorzy, choć sprawni i zahartowani, poczuli, jak ogień nagle staje się leniwy, przygaszony, niechętny – jakby ktoś zasypał go śniegiem od środka.
 Saren kontrolowała wir jedną dłonią, drugą sprawnie gestykulowała. Ogień gasł; próby kontrataków rozbijały się o morderczą siłę żywiołu: powietrze dusi, woda wiąże, mróz spowalnia. Zmienili taktykę – błysnęły krótkie, dyskretne impulsy elektryczne, strzelone nisko po lodzie, by obejść tarczę. Przysiadła na kolanie i uniosła dłoń, zagęszczając pole – iskry zasyczały bez skutku. Mimo to czuła, jak z każdą sekundą wir ściąga z niej siły. Oddech skracał się o ułamek, powieki robiły cięższe.
 – Nie wytrzymam długo – przemknęła jej myśl. – Jeśli mam ich złamać, muszę to zrobić teraz.
 Wybrała jeden żywioł. Wodę. Skupiła myśli, by powstał jeden obraz. A potem dodała do niego trochę powietrza.
 Lodowe tsunami.
 Spłynęło nisko i szeroko, łamiąc po drodze wszystkie drobne opory: ogień, impuls, ruch. Uderzyło w trójkę jednocześnie. Magowie próbowali stawiać płomienne kliny, ale przy tej temperaturze i tym ciśnieniu ogień gasł jak świeca na wietrze. Fala dociągnęła ich do bruku, przykleiła, wycisnęła powietrze z płuc. Pancerne płaszcze trzasnęły na szwach, dłonie uderzyły bezradnie.  
 I nagle zrobiło się cicho.
 Saren rozluźniła dłonie. Kolana zmiękły. Zamek z lodu zgasł tak szybko, jak się pojawił; krystaliczna skóra na murach zmatowiała, rozsypując się w drobny szron. Zanim dotknęła bruku, wiedziała, że przesadziła. Świat odsunął się o krok.
 Upadła na chłodny kamień.
 – No, no – powiedział ktoś tuż nad nią – kto by pomyślał, że położysz trzech inkwizytorów. – Pochylił się mężczyzna o gładkich rysach. W jego głosie nie było gniewu, tylko chłodna ciekawość. Spojrzał na dziewczynę. – Coś mi się wydaje, że długo to ty nie odzyskasz przytomności. Szkoda. – wyszeptał, po czym przerzucił sobie nieprzytomną kobietę przez ramię i powędrował w głąb miasta.
  
 ***
  
 Ekscelencja Henryk X, najwyższy zwierzchnik Zakonu Inkwizytorów, siedział w swojej komnacie na najwyższym piętrze Katedry w Sat Hat. Pomieszczenie, będące jednocześnie gabinetem i salą narad, wyglądało jak połączenie biblioteki z tronową salą – półki uginały się od pergaminów, map i akt, złote kandelabry z rzeźbionymi symbolami Zakonu rzucały miękkie światło, a potężne, ostrołukowe okna wychodziły na centrum stolicy.
 Henryk siedział w głębokim fotelu obitym karmazynowym aksamitem, za masywnym stołem z hebanu. W dłoni trzymał złoty puchar z winem, które sączył powoli, wpatrując się w stertę raportów leżących przed nim. Jego siwe, nieco już przerzedzone włosy układały się w niekontrolowanym nieładzie, a twarz – poorana zmarszczkami i ostra jak klinga – zdradzała zmęczenie, ale też nieustępliwość człowieka przyzwyczajonego do władzy.
 Choć jego moc nie była już tak olśniewająca jak za młodu, wciąż pozostawał jednym z najpotężniejszych magów Zakonu. Potęgę i wpływy zawdzięczał jednak nie tylko magii, lecz przede wszystkim bezlitosnemu politycznemu instynktowi. Henryk X był graczem – nie cesarzem, ale człowiekiem, który jednym słowem potrafił zmienić bieg cesarskich decyzji. Czasami z rozbawieniem stwierdzał, że jego realna władza sięga dalej niż imperialny tron.
 Zamyślił się, gdy jego wzrok zatrzymał się na jednym z raportów. Pergamin, opatrzony pieczęciami trzech prowincji, opisywał wzrastającą liczbę przypadków nielegalnej magii.
 Ciekawe… – pomyślał, sięgając po puchar. – Wygląda na to, że stare duchy zaczynają się budzić.
 Do drzwi rozległo się pukanie. Głośne, lecz pełne respektu.
 – Tak? – warknął, nie podnosząc wzroku znad dokumentów.
 Ciężkie, okutą żelazem skrzydło uchyliło się powoli.
 – Ekscelencjo… – w progu stanął młody inkwizytor, najwyżej osiemnastoletni. – Rada nakazała, bym przekazał wieści.
 – Mów – rzucił chłodno Henryk, odkładając puchar.
 – Inkwizytor Markus… pojmał Wiedźmę Żywiołów.
 Na te słowa Henryk uniósł wzrok. Jego szare oczy, zimne jak stal, błysnęły.
 – Sprowadź go natychmiast – rozkazał, a jego głos zabrzmiał ostrzej niż zwykle.
 Chłopak ukłonił się głęboko i zniknął. W sali zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem wielkiego zegara. Henryk wrócił do raportu, ale litery rozmazywały się przed oczami.
 – A więc jednak… córka zdrajcy istnieje naprawdę – pomyślał. 
 Po kilku minutach rozległo się kolejne pukanie.
 – Wejść.
 Do środka wszedł Markus – wysoki, czarnowłosy mężczyzna o surowym spojrzeniu, ubrany w czerwony mundur inkwizytora. Jego twarz, pozornie spokojna, zdradzała napięcie.
 – Do usług Waszej Ekscelencji – powiedział, pochylając głowę.
 – Siadaj – wskazał mu miejsce naprzeciw. – Podobno udało ci się ją pochwycić.
 – Tak, Ekscelencjo – Markus usiadł, wyprostowany jak struna. – Saren, zwana Wiedźmą Żywiołów, została dziś pojmana w dzielnicy targowej. Aktualnie przebywa w lochu pod Katedrą – nieprzytomna, ale żywa. – Zrobił krótką pauzę. – Straciliśmy trzech ludzi.
 Henryk uniósł brwi.
 – Trzech? – w jego głosie nie było gniewu, tylko chłodna analiza. – A więc plotki były prawdziwe. Jak ojciec, taka córka… – uśmiechnął się półgębkiem. – Jedna kobieta i trzech martwych inkwizytorów.
 – Jej poziom wyszkolenia jest wysoki – przyznał Markus. – Siła, jaką dysponuje, dorównuje naszym najlepszym.
 – Nie kpij – przerwał surowo Henryk. – Wychowywał ją człowiek, którego sam szkoliłem. Jeden z najpotężniejszych inkwizytorów, jakich kiedykolwiek wydał ten zakon. – Jego głos stwardniał. – Twoja lekkomyślność kosztowała nas trzech braci. Gdyby nie to, że sprowadziłeś ją żywą… – podkreślił to słowo z naciskiem – …twoja kariera zakończyłaby się dzisiaj.
 – Dziękuję, Ekscelencjo, za łaskę – odparł Markus z pokorą.
 – Dość o tym. – Henryk machnął ręką. – Mam dla ciebie nowe zadanie. Wykonaj je bezbłędnie, a może jeszcze naprawisz swoją reputację.
 – Rozkaż, Ekscelencjo.
 Biskup sięgnął po pergamin i podał go Markusowi.
 – Raport z Havaki.
 Markus przebiegł oczami po pierwszych zdaniach:
 „Podejrzana grupa trzech młodych magów: Jeffrey – były uczeń Zakonu; Tom – specjalista od magii umysłu, wyszkolony przez siostry miłosierdzia; Charon – nieznanego pochodzenia. Grupa działa wbrew interesom cesarstwa i podejrzewana jest o dokonanie szeregu zbrodni, w tym zastraszenia barona Wilhelma von Gloedena z Havaki.”
 – Niebywałe – mruknął Markus. – Kto by pomyślał…
 – Z dalszą częścią zapoznasz się później – przerwał mu Henryk. – Teraz słuchaj. Weźmiesz dziesięciu najlepszych ludzi, w tym tych, których sam ci przydzielę, i wytropisz ich. Ze wstępnych raportów wynika, że kierują się w stronę Ostii. Jeśli nasze przypuszczenia są prawdziwe, owi magowie przypuszczą atak – i ty im w tym pozwolisz. Ma to wyglądać jak zrządzenie losu. Ale pamiętaj: macie trzymać ich na krótkiej smyczy.
 – Dopuścić do ataku? Co na to rada?
 – To nie twoja sprawa – mruknął biskup. – Ostii dysponuje potężnymi siłami obronnymi. Powinni sobie poradzić. A jeśli nie… – zamyślił się na chwilę. – Cóż, baron Otell i tak jest już na mojej liście osób, które zagrażają porządkowi.
 – Oczywiście, Ekscelencjo.
 – Słuchaj mnie uważnie – warknął biskup. – Jeśli to możliwe, Jeffrey ma najmniejsze znaczenie. Tom… jest interesujący. A Charon… – Henryk oparł się w fotelu i spojrzał przez okno na rozświetlone dachy Sat Hat. – Jego chciałbym żywego. O ile tylko będzie to możliwe.
 Markus skinął głową.
 – Tak jest, Ekscelencjo.
 – Nie zawiedź mnie – dodał chłodno Henryk. Te dwa słowa, choć wypowiedziane spokojnie, przeszyły powietrze ostrzej niż stalowy miecz. Markus poczuł, jak jego kark mimowolnie sztywnieje.
 W ciszy, która zapadła, biskup sięgnął znów po puchar. Wino poruszyło się leniwie w złotym kielichu. Gdzieś głęboko pod katedrą, w ciemnym lochu, nieprzytomna dziewczyna o oczach koloru głębokiego oceanu czekała na swój los – nieświadoma, że jej pojmanie to dopiero początek znacznie większej gry.
  
 ***
  
 Świadomość wracała powoli. Najpierw dźwięki – odległy stukot żelaznych butów na kamiennej posadzce, skrzypienie drzwi, kapanie wody gdzieś w mroku. Potem zapach – stęchlizna, zimny kamień, metaliczna woń rdzy i krwi. Na końcu – ból. Tępy, rozlany, jakby ktoś wbił jej w czaszkę żelazny klin.
 Saren otworzyła oczy. Przez chwilę nie widziała nic poza ciemnością. Dopiero po chwili dostrzegła kontury celi: wilgotne, surowe mury, ciężkie kraty i pojedyncze źródło światła – kaganiec zawieszony wysoko nad drzwiami, którego blask ledwo muskał jej twarz. Spróbowała się poruszyć. Wszystko bolało, ale o dziwo nie była spętana. Rozmasowała dłonie i spróbowała pobudzić się energią – nic się nie wydarzyło.
 – No tak – pomyślała – jakaś magiczna bariera blokująca magię.
 – Obudziła się. – Głos rozległ się po drugiej stronie krat. Chłodny, obojętny, pozbawiony emocji. – Nasza mała wiedźma żywiołów.
 Kiedy wzrok się wyostrzył, zobaczyła dwóch inkwizytorów stojących przed celą. Jeden był młody, może niewiele starszy od niej, z chłopięcą twarzą i niepewnością w oczach. Drugi – wysoki, z ostrą szczęką i głosem twardym jak kamień – miał w sobie tę samą arogancję, którą widziała już w ich oczach na targu.
 – Śpisz jak księżniczka – drwiąco rzucił starszy. – Szkoda tylko, że w lochach nie ma dworzan.
 – Szkoda też, że w lochach nie uczą manier – odpowiedziała spokojnie, unosząc wzrok. Jej głos był suchy jak piasek pustyni. – Ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
 – Zuchwała jak zawsze – parsknął młody. – Naprawdę myślisz, że masz jeszcze jakiekolwiek pole do negocjacji?
 – Nie negocjuję – odparła, wzruszając ramionami. – Nigdy nie negocjowałam z ludźmi, którzy palili wioski i zabijali dzieci.
 Na krótką chwilę zapadła cisza. Słowa zawisły w powietrzu ciężarem większym niż kajdany.
 – Powiem ci jak będzie – odezwał się starszy inkwizytor, pochylając się bliżej krat. – Pomożesz nam. Opowiesz wszystko, czego nauczył cię ojciec i jakie sekrety ci zdradził.
 – A jeśli nie? – zapytała cicho.
 – Jeśli nie… – uśmiechnął się cienko. – Zdechniesz tutaj. Powoli, w ciemności. I nikt nawet nie będzie wiedział, że istniałaś.
 Saren patrzyła na niego długo. Jej spojrzenie było spokojne, choć w jego głębi coś płonęło – gniew, duma, pamięć.
 – Dalej to lepsze niż rozmowa z wami – wyszeptała.
 Starszy prychnął i odsunął się od krat.
 – Uważaj, dziewczyno. Bohaterowie kończą szybciej niż tchórze.
 – A potwory? – zapytała spokojnie. – Jak kończą potwory?
 Nie odpowiedział. Wymienili z młodym krótkie spojrzenie i ruszyli w głąb korytarza, zostawiając ją samą. Ich kroki stopniowo cichły, aż zniknęły zupełnie. Została tylko cisza i kapanie wody.
 Saren zamknęła oczy. Ciemność nie była jej wrogiem – znała ją od dziecka.
 „Jeszcze raz.” – Głos ojca, niski, spokojny, pełen cierpliwości. „Nie machaj rękami. Czuj powietrze, nie walcz z nim. Magia nie jest siłą – jest twoim oddechem. Albo się z nią zgrasz, albo cię złamie.”
 Ośmioletnia dziewczynka potknęła się i upadła w piasek. Ojciec roześmiał się cicho, podał jej dłoń i pomógł wstać. „Nie martw się. Upadki są po to, byśmy mogli się podnieść. A ty… ty wstaniesz szybciej niż inni.”
 Zapach rozgrzanej ziemi, skrzek świerszczy w trawie, uśmiech matki stojącej w progu ich domu.
 I potem – ogień. Krzyki. Zapach spalenizny i żelaza. Twarze ludzi w czerwonych płaszczach. Cień, który wdarł się do jej życia i już nigdy nie opuścił.
 Saren otworzyła oczy. Ciemność wróciła, ale tym razem była spokojna.
 Nie zamierzała błagać. Nie zamierzała się łamać. Jeżeli miała umrzeć tutaj – umrze jako córka tych, którzy nauczyli ją patrzeć światu w oczy.
 I choć jej ciało było słabe, wiedziała jedno: nigdy nie zdradzi ideałów, które odziedziczyła po rodzicach.