Podszedł do brzegu legowiska. Ściana zabezpieczająca, gdy oparł się o nią, wygięła się nieco na zewnątrz. Gdy uderzył lekko otwartą dłonią, zafalowała. Przechodząca w pobliżu rodzina z klanu Odwiecznych, nie zareagowała. Mały, mniej więcej sześcioletni pędrak łypnął jedynie trzecim okiem i wyszczerzył w pogardzie zęby. Dioda czujnika zamrugała ostrzegawczo.
Wrócił do domu. Leżąca przy ganku kosiarka przypomniała mu, że najwyższa pora skosić trawnik. Nie miał na to ochoty. Ogólnie to nie miał ochoty na nic. Opiekunka na razie tolerowała jego lenistwo, ale wiedział, że jak wróci z urlopu główny nadzorca, będzie musiał wszystko nadgonić i znów ściśle trzymać się harmonogramu. Humory, tak nazywała jego stan. Miała do niego słabość, bo urodził się podczas jej dyżuru, a on umiał i lubił to wykorzystywać. Nauczył się jednak, gdzie leży granica . Kiedyś, gdy pierwszy raz podsunęli mu alkohol, pozwolił sobie na zbyt wiele. Złamana ręka, rozcięty łuk brwiowy i mnóstwo siniaków tu i tam dość dobitnie uświadomiły mu , gdzie jest jego miejsce. Dla niej skończyło się to naganą, zawieszeniem na trzy tercjony i nieomal utratą pracy. Gdy wróciła, żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Był czas, że alkohol podsuwali mu dość systematycznie. Mieli nadzieję, że pod jego wpływem będzie robił jakieś głupoty ku uciesze zwiedzających i w sumie mieli rację. Z początku wyzywał i przedrzeźniał przechodzących, rozbierał się do naga , załatwiał na trawnik, raz nawet wysmarował się kałem i skakał jak małpa. Robili mu zdjęcia, śmiali się, aż w końcu i to im się znudziło. On zaczął popadać w depresyjne stany. Siedział bez ruchu z butelką w ręku ,patrząc się tępo przed siebie lub pijany przesypiał cały dzień. Dostał ostrzeżenie, pierwsze , drugie , potem szybko, przy pomocy leków i elektrowstrząsów, przywrócono go do rzeczywistości.
Tamtego dnia obudził się na długo przed dzwonkiem brzęczyka. Świtało. Ostre letnie słońce obdarzyło widnokrąg jasnym blaskiem, sprawiając, że rachityczne drzewa za domem rzuciły się długim cieniem, poprzez szklaną ścianę, wprost na jego łóżko i dalej ,na salon i ganek. Było gorąco. Wczoraj technicy coś majstrowali w instalacji i taki był skutek: termostat się rozregulował. Spocony zrzucił kołdrę, przywołał myślami panel sterowania i kazał mu zaciemnić ściany od wschodu ,i część dachu. Jeśli miało to pomóc, to co najwyżej symbolicznie. Cała kopuła legowiska była przecież jedynie olbrzymim holograficznym wyświetlaczem. Udawane słońce, księżyc, udawane pory roku, deszcz, śnieg i wiatr. Zadziałało jak placebo, poczuł ulgę. Opiekunka tłumaczyła mu kiedyś, że pomimo tego, iż urodził się i całe życie spędził w niewoli , jego odruchy i zachowania, nie dość że są uwarunkowane genetycznie, dodatkowo wzmacniane są jeszcze farmakologicznie, środkami podawanymi w pokarmie. Miał postępować w sposób jak najbardziej zbliżony do tego, jak postępowałby w naturalnym środowisku, nawet jeśli mogłoby się to wydawać głupie i niezrozumiałe . Nie kwestionował tych zależności. Gdy świeciło słońce, chował się w cieniu, gdy ziemia drżała fałszywymi wstrząsami, chował się pod łózko.
Siedząc w ubikacji, nie myślał o niczym. Popijał kawę i zaglądał przez nie zaciemnione ściany na zewnątrz. Niewiele mógł dostrzec. Legowiska znajdowały się w takich odległościach od siebie, że oprócz świateł, kolorów i półkolistych kopuł nie dało się zobaczyć nic więcej. Otwierano za około dwie godziny. Pierwsi opiekunowie i pracownicy przyjdą za około godzinę. Miał trochę czasu dla siebie. Wyszedł przed dom, usiadł na schodach i paląc papierosa ,kończył kawę. W powietrzu, wzbudzone przez oczyszczacze powietrza, krążyły drobinki kurzu pomieszane z pyłkami roślin. Wirowały, odbijając światło niczym mikroskopijne cekiny. Cekiny? Skąd do cholery znał takie słowo.
Ostrzeżenie rozległo się tak jak zawsze: głos z nieba, spokojny , brzmiący trochę mechanicznie, który nakazał mu wrócić do środka. Wiedział, że jeśli nie posłucha, powietrze zostanie tak rozrzedzone, że po prostu straci przytomność, a oni wniosą go do budynku i zostawią na sofie. Dlatego posłusznie wykonał polecenie.. Ściany stężały, ograniczając mu widok. Wszystko to mogło oznaczać tylko jedno – będą dezaktywować kopułę. Zwykle wszystkie dostawy i odwiedziny odbywały się przez śluzę, więc była to dość niecodzienna sytuacja. Ogarnęły go jednocześnie podekscytowanie i niepokój. Czerwona lampka ostrzegawcza nad drzwiami migała i migała, zdawało się całą wieczność. Ciekawość już dawno przeważyła nad strachem, a zatem, gdy z tylko kolor zmienił się na zielony , wybiegł na zewnątrz.
To co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Minęła już godzina otwarcia i dookoła pełno było gapiów, tłoczyli się za osłoną ściśnięci, jeden przy drugim, najwyraźniej zapominając o dystansie i różnicach klasowych. Odwieczni, Poniżani, Kultyści i Mechawizjonerzy, wszyscy razem. Wydawali z siebie tradycyjne odgłosy zdziwienia i podekscytowania, przy okazji warcząc i przepychając się do przodu. Nawet Odwieczni, którzy znani byli raczej ze swojej powściągliwości i stoicyzmu, szturchali i szarpali się na równi z innymi. Bariera ochronna drżała z jednostajnym pomrukiem zwiększonego napięcia, a on, obojętny na tumult i zgiełk panujące wokół, zbliżył się powolnym krokiem do obiektu, który tkwił na wpół zakopany w pięknie już ostrzyżonym trawniku. Cylindryczny, długi na około trzy metry stalowy kokon, błyszczący, chociaż naznaczony smugami niegościnnej atmosfery ,sterczał w rozoranej ziemi, sprawiając wrażenie, jakby przed momentem spadł z nieba. Wiedział, że to inscenizacja, sądząc po ilości widzów, dawno już ogłoszona, ale i tak spojrzał w nieprawdziwe niebo, szukając tam jakichś śladów lub znaków. Głupota.
Wziernik znajdował się z tej strony i na takiej wysokości, żeby bez problemu mógł zajrzeć do środka . Okrągła szybka była poczerniała i przydymiona, ale wyraźnie dostrzegał wnętrze. Zadrżał, na łożu utworzonym z amortyzujących poduch leżała jakaś osoba, człowiek, ktoś z jego gatunku, podobny, ale jakby inny, kobieta. Oczywiście widział kobiety na zdjęciach w czasopismach, ubrane i rozebrane, i tam już przestały robić na nim wrażenie, ale widok prawdziwej, śpiącej na wyciągnięcie ręki, obudził w nim jakąś zapomnianą tęsknotę. Ze ściśniętym żołądkiem, nerwowo sapiąc, zaczął kołysać pseudo kosmicznym podarunkiem na wszystkie strony, próbując rozbujać i wyrwać go z zapadniętego gruntu. Tak jak się spodziewał , nie było to trudne, zresztą nie miało być. Kapsuła legła u jego stóp i co zaskakujące, prawie natychmiast otworzyła się automatycznie. Kobieta – może w jego wieku , może ciut starsza – spokojnie oddychała przez nos, lekko rozchylając usta. Fryzurę miała krótką, trochę męską. Nawiasem mówiąc nie sprawiała wrażenia delikatnej, spod luźnawej, absurdalnej sukienki w kwiaty, w którą ją ubrali, prężyły się godne pozazdroszczenia muskuły, a materiał na wysokości piersi, bez odpowiedniego wypełnienia, marszczył się i zwisał. Być może nie była tak powabna i zgrabna, jak modelki i aktorki z łam gazet, ale jemu wydała się piękna.
Starał się ją obudzić, lekko potrząsając. Nie reagowała. Ciepła, delikatna skóra, dotyk, zapach wprawiały go w oszołomienie. Czuł pulsowanie swojej krwi, a łomot serca wydawał się głośniejszy, niż hałas wokół. Zaraz, hałasu przecież nie było. Gdy wziął ją na ręce, by zanieść do domu ,setki oczu w milczeniu odprowadzało go wzrokiem. Setki tu i być może tysiące w gniazdach obserwowało to niecodzienne zdarzenie. Od trzydziestu dwóch lat , gdy przy porodzie zmarła jego matka, nie widziano tu samicy człowieka. Podróż na Ziemię po następny okaz była zbyt daleka, później, gdy dzięki nowej technologii skróciła się prawie dziesięciokrotnie, za sprawą ustaleń konwencji xsartańskiej zakazano sprowadzania inteligentnych form życia z innych planet. Najdotkliwiej odczuł to jego ojciec. Żył jeszcze niecały rok. Urodzony na Ziemi, tu w zamknięciu bez towarzystwa drugiego człowieka gasł w oczach. Syn nie był dla niego pocieszeniem. Dodatkowe obowiązki , płacz i nieprzespane noce wykańczały go. Któregoś ranka znaleziono go wiszącego na grubym konarze dębu rosnącego kiedyś za domem, w rozciągniętych gaciach i jedną zmarszczoną skarpetą na prawej stopie. Setki czujników, kamer i mikrofonów nic nie pomogły, żałosne.
– Hej – szepnął. Nic.
– Hej – powtórzył głośniej, ale zabrzmiało to nienaturalnie, piskliwie.
Wyciągnął z szafy koc, który po ostatnim pikniku przeleżał całą noc na zewnątrz i pachniał jeszcze świeżo skoszoną trawą, i przykrył ją, bo wydawało mu się, że jest jej zimno. Zrobił to też dlatego, żeby nie gapić się na jej odkryte albo raczej ledwo zakryte ciało. Uważał to za niestosowne, a nie mógł się powstrzymać. Kamery, nie większe od ziarnka grochu, krążyły bezszelestnie nad nimi w pozornie chaotycznym tańcu, domyślał się jednak, że sterowane wprawnymi poleceniami myślowymi operatorów, dokładnie przekazują obraz z różnych perspektyw, tworząc holograficzną całość. Teoretycznie, by stopniować dramaturgię i utrzymać uwagę widzów, przybyszka powinna się teraz obudzić, westchnąć, rozejrzeć się i po otrząśnięciu się z pierwszego szoku , rzucić mu się w ramiona szczęśliwa, że udało jej się ujść z życiem z kosmicznej katastrofy. Lecz ona spała i najwidoczniej nie zaznajomiona ze scenariuszem, zaczęła nawet cicho pochrapywać. Tymczasem wśród publiczności rozprzestrzeniał się już nabrzmiewający zgiełk zniecierpliwienia. Wtedy pojawił się panel sterowania. Ledwie widoczny w swym adaptującym kamuflażu zawisł nad śpiącą, wysunął jedno ze swych pajęczych odnóży, to wyposażone w igłę i krótkim ukłuciem wpuścił pod skórę środek wybudzający. Reakcja była natychmiastowa, kobieta zerwała się, jakby ją prąd raził, napięta, czujna , w ułamku sekundy ogarnęła wzrokiem otoczenie i nie widząc realnego zagrożenia (panel czmychnął wysoko w róg pokoju) rozluźniła się i przyjrzała , najpierw swojemu ubraniu, co wyraźnie wprawiło ją w lekkie zakłopotanie, a następnie mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko, co z kolei jego wprawiło w jeszcze większe zakłopotanie. Próbowała się uśmiechnąć, ale wypadło to mizernie, tak, jakby mięśnie twarzy trwały jeszcze w półśnie.
– Jak masz na imię? – głos miała niski z nutą władczości, nie drażniący.
Onieśmielony wymówił imię, którym zwracano się do niego na co dzień, gardłowo, w tutejszym języku. Zmarszczyła brwi, a po chwili, gdy dotarło do niej znaczenie słowa, uśmiechnęła się jeszcze raz, tym razem jednak zupełnie szczerze.
– Inteligentne gówno? Naprawdę piękne imię, ale chodziło mi o ziemskie. Masz takie?
Zaczerwienił się, znała język , którego on nie umiał, mimo że mieszkał tu całe życie. Nie miał pojęcia, że go tak nazywają i dopiero teraz zrozumiał, że jedynie opiekunka używała jego prawdziwego imienia.
– Peter. Peter Steele.
– Nie wyglądasz. Ok, rodzice też mieli poczucie humoru. Słuchaj – nachyliła się do niego konspiracyjnie. Ściszyła głos do szeptu – Musimy coś obgadać, ale nie teraz. Za dużo szpiegów.
Mrugnęła porozumiewawczo, a gdy jedna z kamer zbliżyła się by wyłapać słowa,cofnęła głowę. Rozsiadła się wygodnie, zarzucając ramiona na oparcie sofy i rozszerzając po męsku nogi, przez co nieświadomie odsłoniła wnętrze ud. Nim zdążył zabrać wzrok, podniosła się gwałtownie i ściągnęła sukienkę do dołu.
– Cholerna kiecka. Skąd oni ją wzięli.
Pokazał palcem jedno ze zdjęć stojących na komodzie.
– Należała chyba do mojej matki.
Podeszła i pochyliła się, by obejrzeć fotografię.
– Zdrowa kobitka. I ładna. Ty jesteś raczej drobny, chyba po ojcu. Nie masz jakichś innych ciuchów przypadkiem?
– Tylko swoje. Nic kobiecego.
– No trudno, też jestem drobna, może coś wybiorę. W szafie w sypialni?
Skinął głową. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Gdy szła boso po puszystym dywanie, nawet tym chłopięcym krokiem i w za dużej sukience, było w tym tyle powabu i zarazem sprężystości, że miał ochotę wstać i ruszyć za nią, byle nie stracić jej z oczu.
Kathleen – dobiegło go z korytarza – mam na imię Kathleen, dla znajomych Kathy a dla najbliższych Kath.
To ostatnie słowo ledwie usłyszał. Pomimo przezroczystych ścian drewniana trzydrzwiowa szafa zasłoniła mu widok. Usłyszał skrzypnięcie, potem szuranie prowadnic szuflady.
– Hej mały świntuszku – ten frywolny ton jakoś nie pasował do sytuacji – przecież tu jest damska bielizna, bluzki ,sukienki , nawet szpilki.
No tak zadbali o wszystko.
– Większość i tak za duża, – ciągnęła – ale może coś się nada.
– Później, jak będziesz chciała, przygotują coś dla ciebie specjalnie, na wymiar.
Zaśmiała się.
– Mam nadzieję, że nie zdążą.
Sens tego zdania rozpłynął się w powietrzu. Gdy wróciła, miała na sobie jeden z jego ulubionych podkoszulków, ten z nadgryzionym jabłkiem, przyduże sprane dżinsy po matce z podwiniętymi nogawkami i mocno ściśnięte w talii żółtym paskiem oraz wełniane skarpety, raczej za ciepłe na tę porę roku.
– Chłodno tu u ciebie. Masz coś do jedzenia?
Jemu było gorąco. Zanim odpowiedział, podążyła do kuchni i zaczęła stukać szafkami , i drzwiami lodówki. Ruszył za nią.
– Zrobię ci coś – zaproponował.
Wszystko to było tak absurdalnie abstrakcyjne, cała ta sytuacja, jakby oglądał ją z boku niczym jeden ze zgromadzonych widzów. Kathleen wydawała się odgrywać rolę, w którą wbiła się, jak nóż w masło, gładko i bez skrępowania, jak gdyby to , że znalazła się na innej planecie z obcym mężczyzną, w cholernej klatce cholernego zoo było najnormalniejszą rzeczą we wszechświecie. Nie zadawała pytań, nie była przestraszona, zmartwiona, nic, ot poranne śniadanie dobrych znajomych zaprawione humorem i flirtem.
– Może jednak ja coś przygotuję – stwierdziła – jakieś naleśniki. Masz cukier, mąkę?
Pytanie było retoryczny, bo gdy znalazł się w kuchni, trzymała już pojemnik z mąką w ręku, sypnęła nim zamaszyście po blacie i nakreśliła coś palcem. Zbliżywszy się odczytał krótkie zdanie: „jestem tu po to żeby cię zabrać do domu”. Ledwo zdążył , a już przeciągnęła dłonią, zacierając napis. Nagle wszystkie kropki zaczęły się ze sobą łączyć.
– Nie jesteś rozbitkiem, nie jesteś tu przy…
Przycisnęła usta do jego ust, beznamiętnie, ale skutecznie. W takich momentach, gdy szeroki kąt widzenia zawęża się do najprostszych uczuć i potrzeb, cała reszta wydaje się nieważna. Peter nie chciał już pytać, nie chciał wiedzieć, chciał , nie on musiał zaspokoić wzbierający w nim głód. Pożądanie wyrwało się spod kontroli, nie mógł nad tym zapanować, przyciągnął ją mocno do siebie , próbując całować, ale nie tego się spodziewał. Szybkość i zwinność Kathleen były oszałamiające, pokój zawirował, poczuł chłód posadzki na twarzy, twardość jej kolana na karku i ciepło oddechu przy uchu.
– Uspokój się – mówiła cicho , ale stanowczo. – Naszpikowali cię jakimś gównem, zaraz ci przejdzie.
Szamotał się jeszcze chwilę, a potem stracił przytomność. Ostatnie co zarejestrowała jego zapadająca się świadomość, to krzyki i porykiwania dobiegające spoza osłony, pełne zadowolenia i akceptacji.
Walka i seks. Te dwa aspekty wyznaczały cel życia Rahrtanian. Przynajmniej kiedyś. Cała cywilizacja: zdobycze techniki, kultura i nauka gloryfikowały i wynosiły oba zachowania ponad inne. Z czego to wynikało?Być może z tego, że niecałe tysiąclecie wystarczyło, by z prymitywnych istot przekształcili się w pełnoprawnych członków galaktycznej wspólnoty, tysiąc lat i strach jaki wzbudzali. Zaczęło się od zajęcia ich planety przez wysoko rozwiniętych Elfatów. Ci Rahrtanian traktowali jak zwierzęta, później gdy dostrzegli tkwiący w nich potencjał, jak tanią siłę roboczą i służących, a później nie było już odwrotu. Rahrtanianie w ciągu niespełna stu lat podbili, przejęli ,przekształcili, i wytrzebili cywilizację Elfatów. Niegdyś starożytny i dumny, potem gnuśny i zadufany w sobie lud przestał istnieć. Rarhtanianie zaś awansowali błyskawicznie w hierarchii, stając się jedną z najważniejszych sił w tej części kosmosu. Lecz cząstka prymitywności , archaiczna i dzika nuta wciąż tkwiła w ich umysłach i ciałach. Dlatego zachowanie Kathleen tak ich zachwyciło.
Ocknął się ze słodkim smakiem krwi w ustach, wyraźnym zapachem bekonu i jajek w nosie oraz wrażeniem , że jego umysł oczyścił się z jakiegoś zamroczenia, z jakiejś tępej ociężałości. Kathleen siedziała przy stole, jedząc z apetytem jajecznicę i przyglądając mu się znad talerza.
– Wreszcie. Śniadanie zaraz będzie zimne – mówiła z pełnymi ustami, chyba naprawdę była głodna. – Boże jakie to dobre, jak w domu. Skąd oni to wzięli? Nie mów, nie chcę wiedzieć.
Zaburczało mu w brzuchu.
– Siadaj i jedz zanim ostygnie. A kawa, marzenie.
Usiadł naprzeciwko niej, wytarł na wpół zaschniętą krew z ust i zaczął jeść, też był głodny. Dziwne, ale teraz ,gdy się jej przyglądał podczas zbierania naczyń, wydała mu się jakaś inna. Taka bez ochów i achów. Szczupła, umięśniona, nawet ładna, duże ciemne oczy,nos niewielki z wyraźnym zgrubieniem po starym złamaniu, usta wąskie, rysy utwardzone . Zerkała na niego i niekiedy ich wzrok się spotykał. Też pewnie myślała swoje. We własnym mniemaniu Peter uważał się za zdrowego, przystojnego mężczyznę, w rzeczywistości jednak folgowanie jedzeniu, niekiedy piciu , brak ruchu zrobiły swoje. Nie był gruby, zaledwie lekko ,, brzuszkowy”, ale mięśnie były w opłakanym stanie, do tego włosy w nieładzie, kilkudniowy zarost , zaniedbane paznokcie i lekki smrodek od niezbyt częstych kąpieli. Skrzywił się, jaki smrodek? Skąd taka myśl.
„Przepraszam – usłyszał w głowie – ale naprawdę śmierdzisz jak skunks”
Widelec nieomal nie wypadł mu z dłoni. Mówiła coś do niego? Nie, przecież na nią patrzył.
„Staraj się zachowywać normalnie – usłyszał znowu – przyczepiłam ci nadajnik, jest niewidoczny, integruje się ze skórą, blokuje też ich częstotliwości, więc to co mówię będziesz słyszał tylko ty. To znaczy bardziej myślę, niż mówię”
Boże, siedziała w jego głowie. Nerwowo przesuwał dłońmi po głowie i twarzy, szukając szpiega.
„Kurwa Peter , przestań, zdradzisz nas”
Przysunęła krzesło, usiadła obok i wzięła jego dłoń w swoje. Próbował się wyrwać, nieskutecznie była cholernie silna.
„Uspokój się. Zaraz ci wszystko wytłumaczę, ale przestań się rzucać. To dla twojego dobra”
– Nie chcę. Rozumiesz. Nie chcę żebyś…
„ Nie czytam w twoich myślach. Nadajnik działa tylko w jedną stronę. Uspokój się”
Oprzytomniał.
– Ale przecież ten smrodek..
„ Ogólnie to muszę bardzo się skupić, żeby coś nadać, nie jest to łatwe, bez długotrwałego treningu nie ma szans. Paradoksalnie niektóre niechciane,poboczne myśli , przeważnie takie , które dotyczą osoby po drugiej stronie nadajnika, wymykają się same i przedostają do niej, jak ta do ciebie. Odczytałeś ją jako swoją i mimowolnie odbiłeś, co z kolei trafiło z powrotem do mnie. Myślę , że w jakiś sposób ocieramy się wtedy o prawdziwą telepatię”.
Nie przekonała go do końca. Wróciła do zlewu, by umyć naczynia, a on przeżuwał powoli z wzrokiem wlepionym w blat stołu.
– Wiesz, że oni…
„ Tak wiem ,mają telepatyczne zdolności, ale znaleźliśmy sposób. Nasze nadajniki wytwarzają pewnego rodzaju szum, który oni odczytują jako myślenie o bzdurach, o sobie,o seksie, o różnych takich. Nadajniki generują je z naszych fal mózgowych, wykluczając to czego nie powinni usłyszeć. Słyszą nas , ale z pewnym opóźnieniem , przefiltrowanych i ocenzurowanych , z doklejkami sztucznej inteligencji. Nie wiem, jak to dokładnie działa, ale działa”
Skończył jeść jajecznicę , już zimną.
– Idę wziąć prysznic – mruknął.
– Myślę, że to dobry pomysł – Jej uśmiech był naprawdę życzliwy.
Następne dni spędzili na rozmowach, tych zwykłych i tych myślowych. Jego telepatyczne próby spełzły na niczym (przywołał tylko parę razy panel sterowania , co i tak już umiał), więc ograniczyli się do komunikacji jednostronnej. Peter pytał , starając się czegoś nie palnąć, Kathleen odpowiadała lub opowiadała, głosowo, myślą w zależności od tego, co chciała mu przekazać. Niekiedy wyglądało to dosyć dziwnie, siedzieli przed domem , milcząc, spoglądając to na siebie to na odwiedzających ich tłumnie Rarhrtanian, ona była spokojna, skupiona , on nie mógł opanować emocji pojawiających się na jego twarzy i w ciele, marszczył brwi, dostawał rumieńców, chichotał. Raz, gdy w reakcji na jej opowieść wybuchnął raptownie śmiechem, zaczęła mu mimowolnie wtórować i śmiali się oboje tak długo, aż pociekły im łzy po policzkach. Wkrótce rozniosło się to też na stojących na zewnątrz miejscowych, którzy rechotali , nie wiedząc absolutnie z jakiego powodu i wprawiając swymi głębokimi dudniącymi tonami osłonę w lekkie wibracje. Przez te dni dużo się dowiedział o Ziemi, o niej, nawet o sobie i swojej rodzinie.
– Twoi rodzice byli młodym małżeństwem. – mówiła. – Spędzali miesiąc miodowy nad oceanem, tam właśnie zaginęli, poszli wieczorem na spacer po plaży i przepadli. Nikt nic nie widział ani nie wiedział, zostały jakieś rzeczy na piasku, jego bluza, jej torebka , w niej kosmetyki i nieduża suma pieniędzy. Teorii było wiele, wyjaśnienia żadnego. W tym roku mija jakieś 95 lat.
„Oczywiście teoria porwania przez obcych też się pojawiła – myślała – wyśmiana i odrzucona. W tamtych czasach zakatowanie przez psychopatycznego mordercę było bardziej prawdopodobne, niż kolekcjonowanie okazów do kosmicznego zoo. Dopiero około trzydziestu lat temu okazało się, że jednak nie jesteśmy sami we wszechświecie i na wierzch zaczęły wypływać różne fakty, wśród nich także te dotyczące uprowadzeń. O tobie tutaj wiemy od około sześciu lat. Niestety, o twoich rodziców moglibyśmy się jeszcze upomnieć, o ciebie już nie. Formalnie i według prawa jesteś częścią ich ekosystemu. Pod naciskiem opinii publicznej próbowano lobbować, szukano różnych sposobów, politycy przed wyborami obiecywali twoje uwolnienie, wszystko na nic. Na forum międzygalaktycznej społeczności , jako nowy członek , mamy na razie trzeciorzędne znaczenie i tak naprawdę nie za wiele do powiedzenia. Pomysł by odzyskać cię za pomocą nie do końca legalnych środków narodził się jakieś dwa lata temu, rok temu zostałam zaangażowana ja. Mam przeszkolenie wojskowe i pewne modyfikacje, które predestynują mnie do takiej misji. Dużo się uczyłam, przeszłam dodatkowe szkolenia, wszystko zostało zaplanowane w najmniejszych szczegółach i jak do tej pory wszystko idzie zgodnie z tym planem, pozostało już tylko jedno…. przekonać do tego ciebie!”
Był oburzony. Jak to przekonać? Przecież on jest gotów, marzy o tym , żeby wyrwać się z tej klatki, z tej planety, żeby być nareszcie wolnym, polecieć na Ziemię, poznać nowych ludzi, zobaczyć świat, zobaczyć wszechświat! W głowie zapalało się setki pomysłów, wybuchały wizje, sny stawały się realną rzeczywistością.
„Mówili, że to proces – ciągnęła – musisz do tego dojrzeć, przełamać wiele barier w sobie, ale spokojnie mamy jeszcze czas, pomogę ci.”
„Rahrtanianie myślą , że jestem jedną z tych świrusek, które pojawiły się niedługo po ogłoszeniu informacji, że jesteś tu przetrzymywany. Większość chce twojego uwolnienia i powrotu, są protesty, petycje, żądania, ale są też kobiety, które pragną ulżyć ci w samotności w inny sposób. Chcą przylecieć do ciebie, zamieszkać tutaj i płodzić z tobą dzieci. Powiem ci, nie zrozumiesz natury ludzkiej.”
Śmiała się , ale on poczuł się lekko połechtany tą wiadomością.
Tak mijały godziny i dni. Ostrzygła go , niezbyt umiejętnie, ale wyglądał teraz jak człowiek. Golił się systematycznie i kąpał, przyzwyczaił do podwyższonej temperatury , a ona do chłodnego , rześkiego powietrza. Wspólnie jedli , sprzątali , oglądali stare filmy z płyt DVD, przeważnie tasiemcowe, komediowe seriale , których akcja – dziwnym trafem – działa się zawsze w zamkniętych pomieszczeniach. Dbali o dom, o podwórko. Żyli jak mąż z żoną. Prawie. Co jakiś czas dostawał od niej soczystego buziaka, żeby zneutralizować środki do podwyższania libido, którymi wciąż go faszerowali, aż w końcu stwierdziła, że mogą zacząć coś podejrzewać i że chyba będą musieli uprawiać seks. Od tamtej pory wciąż o tym myślał, zastanawiał się kiedy nadejdzie ten moment, a gdy nadszedł, nie trwało to długo. Głaszcząc go po włosach, szepnęła , że to normalne, że drugi raz będzie lepiej. Rahrtanianie nie byli aż tak wyrozumiali, szydzili z niego w programach i w sieci, porównując jego „dokonanie” z archiwalnymi „fikołkami” jego rodziców.
Zostali pozostawieni sami sobie, obsługa nie wtrącała się za bardzo, opiekunka nie pokazała się od zdarzenia ani razu, dostawy przychodziły systematycznie według zamówień, obecność kamer i widzów spadła. Kathleen była jednak świadoma tego, że są bacznie obserwowani. Nie przez pracowników Zoo i telewizję, pałeczkę przejęły inne służby. Czuła presję czasu, ale zgodnie z wytycznymi nie mogła jej wywierać na Peterze. Każdy dzień zwłoki, każda godzina działały na ich niekorzyść, groziły zdemaskowaniem, wykryciem choćby przycupniętej na pobliskim publicznym lądowisku szalupy, która miała zabrać ją i Petera na orbitę . A Peter? Początkowo nastawiony euforycznie, stopniowo, w miarę wtajemniczania go w plan, pogłębiania zażyłości i więzi z Kathleen ,i zbliżającego się momentu podjęcia decyzji, zaczął okazywać wątpliwości i wyszukiwać przeszkody.
Atmosfera na zewnątrz jest szkodliwa – stwierdzał na przykład.
„ W jednym z implantów zębowych mam ukryty środek, substancję, która pomoże nam w oddychaniu przez około pół godziny. Dwie dawki. Dostaniesz całusa jak wcześniej i jeśli nie napotkamy żadnych większych przeszkód, powinno wystarczyć na przylot naszego transportu.”
– Niebezpiecznie jest latać po tym niebie.
„Nie mają powodów, żeby wysyłać za nami drony bojowe. Nie jesteś personą o strategicznym znaczeniu, zagrożeniem dla bezpieczeństwa, jesteś jedynie okazem, zwierzątkiem, które wymyka się z klatki, to raczej wizerunkowy policzek, nie afront polityczny. Zresztą, statek, który wyniesie nas na orbitę to tak naprawdę tutejszy lądownik z demobilu, z ich oznaczeniami i sygnaturami. Nim się połapią, powinniśmy szykować się już do skoku w nadprzestrzeń.”
– Trudno się tak otworzyć.
„Mam w pamięci skan siatkówki kilku pracowników, w tym samego zarządcy i twojej opiekunki. Liczę, że któryś zadziała, jeśli nie, to dupa, podpisałam dokumenty i nikt mnie stąd nie wyciągnie.”
– Tu wcale nie jest tak źle…
Mina i spojrzenie Kathleen skutecznie zgromiły jego dalsze wywody.
Od tamtej pory zmieniła taktykę, próbowała wymusić kolejny krok, wzbudzając poczucie winy. Trzymała go na dystans, jednocześnie udając markotną i załamaną, tani chwyt, ale cóż miała począć. Poskutkowało. Nie minęły dwa dni i usłyszała z jego ust upragnione – Zróbmy to.
Tej nocy dała mu się wyszaleć. Większe zaangażowanie i namiętność z jej strony sprawiły, że długo jęczał z rozkoszy. Gdy zasnął uszczęśliwiony, z błogą miną na ustach, wysunęła się z łózka i w samych majtkach wyszła na zewnątrz. Nie mogła spać. Owionął ją chłodny wiatr. Zimno dziś jej nie przeszkadzało, było kojące i uspokajające. Głośno wciągnęła powietrze i kołysząc się ze skrzyżowanymi nogami na , postękującej rytmicznie ogrodowej ławce , wpatrywała się w księżyc i gwiazdy. Iluzja była niesamowicie myląca, wrażenie potęgowały przepływające chmury, przelatujące cienie nietoperzy i dźwięki : owadów, zwierząt domowych i szum liści. Ale wszechobecny fałsz dało się wyczuć, jeśli wiedziało się, czego szukać. Powtórki, zapętlenia, przebarwienia i ledwie słyszalna praca całej tej maszynerii służącej tworzeniu owej iluzji. Gdy na skórze zamiast potu pojawiła się gęsia skórka, wróciła do środka, umyła zęby i przytuliła się do jego rozgrzanego ciała, zakopując się pod kołdrą. Naprawdę zaczynała go lubić. Był jak szczeniaczek , którego dostała kiedyś w dzieciństwie od kuzynki na kilka dni pod opiekę, pojawił się, dał jej trochę szczęścia, a później znikł. Powoli zapadła w sen.
Petera wybudziło potrząsanie za ramię. Było jeszcze ciemno. Kathleen zawiązywała buty, siedząc na łóżku.
„Postaraj się być cicho, żadnego gadania. Ubranie masz obok. Szybciutko. Nie mamy za dużo czasu. Nakarmiłam przed chwilą panel wirusem i system ochronny zaczął się resetować. Będzie się resetował, dopóki któryś z pracowników nie zauważy i nie rozpocznie całej procedury z głównego komputera, może to być dziesięć minut , może pół godziny. Rusz się Peter.”
Po co to powtarzała? Wszytko było omówione i przygotowane. Wydawała się być opanowana, ale pewnie też się denerwowała, on się prawie trząsł naciągając kurtkę. Nie potrafiłby wykrztusić nawet słowa, tak miał ściśnięte gardło, więc w milczeniu i posłusznie wykonywał wszystkie polecenia. Wyszli przez okno z tyłu. Reset resetem, ale nie wiadomo, czy kogoś z ochrony nie wzięło właśnie na spacer , dlatego ta droga ucieczki wydała się najlepsza. Gdy chmura zakryła księżyc, chyłkiem ,ale w pospiechu przebiegli przestrzeń dzielącą ich od śluzy.
„ Na kolana Peter, tutaj”
Padł na czworaka. Stanęła na nim jak na stołku i przyłożyła oko do skanera. Za drzwiami śluzy usłyszeli syk wypełniającego ją ziemskiego powietrza. Zadziałało. Przed następnym skanowaniem dała mu soczystego całusa, w którym oprócz środka , o którym rozmawiali , wypełniającego natychmiastowo płuca , wyczuł bez trudu, schodzące z jej ciał napięcie . Zauważył radość , czającą się w oczach i kącikach ust. Wtedy dopadło go poczucie winy i jeszcze bardziej ścisnęło za gardło, prawie się zatrzymał. A może to był tylko gaz regulujący różnicę składu atmosfery, nieważne. Byli na zewnątrz. Stanął i patrzył. Ten świat był zachwycający, wypełniony fioletem nocy i purpurą zbliżającego się poranka. Jeden z trzech księżyców znikł już prawie za horyzontem, dwa pozostałe przybladły , rośliny, dziwne, fantasmagoryczne, objawiały się tylko cieniem i kształtem. Dźwięki wypełniły głowę swoją natarczywością. Miał wrażenie , że ta zaraz pęknie. Wysupłał z kieszeni prowizoryczne zatyczki i wetknął do uszu, zapomniał, że powinien był zrobić to wcześniej.
Byli na zapleczu zoo, ogrodzonym placu z panoramą olbrzymiego miasta w tle , zagraconym różnego rodzaju urządzeniami, pojemnikami, narzędziami i maszynami niewiadomego przeznaczenia. Podczas gdy on się rozglądał, Kathleen zacisnęła zęby i z całej siły uderzyła pięścią w wewnętrzną część swojego prawego uda. Musiało to być bolesne , bo skrzywiła się bezwiednie. Powtórzyła procedurę i dopiero wyczuwszy delikatne pulsowanie, pokazała mu kciukiem, że jest ok , że włączyła nadajnik. Czekanie było mordęgą, minuty wydawały się rozciągać w nieskończoność. Pod wpływem chłodu i przenikliwego wiatru Peter skulił się , obserwował Kathleen ,krążąca wokół i wpatrzoną w horyzont, podobną w swym zachowaniu do tropiącego drapieżnika, który poczuł krew, jest skupiony na celu i gotów, by rozszarpać swoją ofiarę. Modlił się, żeby poszło gładko, obawiał się tego co miało nastąpić, ale w myślach wciąż sobie powtarzał, że to najlepsze wyjście.
Pierwsza zauważyła lądownik, migotliwe światło ponad drzewami, wskazała go ręką i ruszyła z ukrycia w stronę dużej, wolnej przestrzeni gdzie , jak się spodziewała, miał wylądować. Skinęła ręką , by szedł za nią. Nie śpieszył się, został trochę z tyłu. Statek sunął równo, praktycznie niesłyszalny w porywach wiatru. Kiedy dotarł, zwolnił, zawisł nad nimi i wysunąwszy ,,łapy”, rozpoczął chybotliwy proces lądowania. Powiew z wirników stabilizujących sprawił, że odwróciła się , zasłaniając twarz dłonią. Posłała mu oczko i uśmiechnęła się.
„Rusz Peter trochę swoją łaskawą dupę” – usłyszał w głowie.
Nie ruszył. Nawet gdy zaczęła wspinać się po wysuniętym trapie , pozostał na miejscu, tak jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Odwróciła się ponownie i zaklęła siarczyście.
Kurwa Peter, co znowu?
Wychynęli z przygaszonego światła otworu wejściowego statku w zupełnej ciszy, jak duchy. Dwaj Niezabici. Członkowie enigmatycznego, elitarnego klanu żołnierzy, którzy rodzili się w koszarach, tam spędzali całe , przeważnie krótkie życie, by w końcu ponieść ostateczną ofiarę na jednym z odległych frontów rozległej galaktyki. Do Petera doszły zaledwie pogłoski i nigdy ich nie spotkał, ale nie miał wątpliwości. Rośli, masywni, w porównaniu do reszty wręcz zwaliści, mimo to w ruchach nadspodziewanie sprężyści i pozbawieni ociężałości, na którą wskazywałby wygląd.
Kathleen wystarczył wzrok Petera, nie musiała się oglądać, zeskoczyła i instynktownie zasłoniła go swoim ciałem, stając twarzą w twarz z nadchodzącym przeciwnikiem. Być może oczekiwała strażników z zoo, być może funkcjonariuszy lokalnej milicji, na pewno jednak nie ich. Niezabici stali, zasłaniając im jedyną drogę ucieczki, spokojni i opanowani, uzbrojeni ,ale z bronią opuszczoną w dół. Nie czuli zagrożenia. Peter nie mógł wiedzieć, że Kathleen miała już do czynienia wcześniej z członkami tej formacji, że walczyła u ich boku, że orientowała się , że to nie dwaj a dwoje, bo oni zawsze walczyli w parach, i że są cholernie niebezpieczni, nawet pozbawieni swych słynnych pancerzy bojowych . Domyślił się jednak, że pomimo krótkiego zawahania Kathleen nie odpuści. Wyraźnie czuł w napięciu jej ciała desperacką determinację. Spróbował ją przytrzymać.
– Daj spokój. Nie mamy szans. Będzie dobrze. Zrobiłem to dla nas.
Odepchnęła go.
– Co?! Co ty zrobiłeś?!
Zerwał ze skroni nadajnik i pokazał jej na dłoni.
– Ty głupi fiucie! – Była wściekła. Wrzeszczała. – Co ty sobie uroiłeś?! Chcesz mnie tu zamknąć, z sobą w tej klatce?! Jebany skurwysynu ja tam mam swoje życie, rodzinę, dom, żonę.
Spodziewał się, że go uderzy. Czas się kończył i za parę minut, jeśli nie znajdą się wewnątrz lądownika, zabraknie im powietrza. Pragnął , żeby już to się stało, pragnął zemdleć i obudzić się pod swoim hermetycznym kloszem , i przede wszystkim pragnął, żeby ona też tam była.
Ten skok zaskoczył wszystkich. Peter poczuł potworne uderzenie , gdy wykorzystała jego ciało, żeby odbić się w kierunku Niezabitych. Odrzuciło go do tyłu , a impet odrzutu był tak silny, że poleciał bezwładnie , przeturlał po twardej, chropowatej powierzchni, a następnie wyrżnął plecami w coś za sobą, coś stałego i solidnego. Kathleen w międzyczasie, w swym niewyobrażalnym susie, dopadła i szczepiła się w walce ze schodzącą przodem, absolutnie zbaraniałą Niezabitą. Może w tym manewrze pomogła jej trochę niższa grawitacja, może biologiczne modyfikacje, o których wspomniała. Efekt był taki , ze obie spadły z trapu, broń znalazła się na ziemi, a grad ciosów jakim się po chwili zasypały, wprawił Petera w osłupienie. Na pierwszy rzut oka przewaga była po stronie Niezabitej, wyższa, potężnie zbudowana, prawdziwy stwór z koszmarnego snu. Lecz Kathleen, co dziwne, wcale nie ustępując jej siłą, sprawiała wrażenie szybszej i zwinniejszej. Umykała przed pięściami, pazurami i bezlitosnymi kłami, prawie nic nie robiąc sobie z pojedynczych , naprawdę mocarnych ciosów, które jej dosięgały . Peter nigdy by nie uwierzył , że w tak drobnym ciele może tkwić tak skondensowana siła i zawziętość. Lecz z minuty na minutę Kathleen wyraźnie słabła, a kończące się w płucach powietrze nie pomagało. Ostatkiem sił, wykorzystując okazję, wyrwała się z objęć Niezabitej i spróbowała sięgnąć porzuconą, walającą się po ziemi broń.
Rahrtanianin w tym czasie zszedł na dół, bez paniki, bez nerwowych ruchów, w zimnej rutynie wyszkolenia, przypatrując się kobietom i nie interweniując. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, niedbale złożył broń do strzału i zmrużywszy dwoje z trzech oczu, spokojnie wyczekiwał na dogodny moment. Zupełnie zlekceważył Petera, który nadal leżał poturbowany , z trudem łapiąc otwartymi ustami powietrze i wyraźnie skupił się na walczących. Pierwszy strzał oddany dokładnie w sekundzie dotknięcia broni przez Kathleen, miał ją całkowicie obezwładnić lecz skutek był raczej mizerny. Ładunek paraliżujący z trzaskiem zielonkawych wyładowań rozszedł się po jej ciele, wzbudzając gwałtowny spazm dreszczy , ale nie powstrzymując jej. Wycelowała, tyle zdążyła. Drugi i trzeci pocisk dosięgnęły ją zanim nacisnęła spust. W zmienionym trybie strzału plazma wyrwała jej broń z dłoni wraz z trzema palcami, kolejny ognisty bełt rozorał głęboko bok, z którego trysnęła krew. Strużka bladej, zmieszanej ze śliną posoki pociekła z ust, a oczy zeszkliły się. Peter praktycznie już nie oddychał, resztkami świadomości zarejestrował Niezabitą drącą się w niezrozumiałym języku na swojego towarzysza i pusty wzrok Kathleen, zawieszony gdzieś w przestrzeni, w drodze ku innemu światu.
Ciekawy pomysł i nawet fajne wykonanie. Podoba mi się ilość szczegółów, które otaczają Petera (a przez długi czas pana “on” – co było nieco irytujące). Nie bardzo wiem, dlaczego zwlekali tak długo z ucieczką. Rozumiem, że na jakąś mentalną akceptację Petera, ale niezbyt to pokazane.
Masz Mnóstwo błędów z przecinkiem, który powinien być przyklejony do wyrazu, po którym następuje (a nie wyrazu ,następującego) (ani tym bardziej , z dwoma spacjami). Word powinien to wykryć. Sugeruję poszperać w opcjach i włączyć podświetlanie pisowni i gramatyki.
Zadrżał, na łożu utworzonym z amortyzujących poduch leżała jakaś osoba, człowiek, ktoś z jego gatunku, podobny, ale jakby inny, kobieta. – To jedno z wielu dziwadeł, które najwyraźniej lubisz. Zdanie powinno jednak mieć jeden podmiot – wypadałoby to podzielić na kilka. Sporo takich tasiemców.
Pytanie było retoryczny, bo gdy znalazł się w kuchni, trzymała już pojemnik z mąką w ręku, sypnęła nim zamaszyście po blacie i nakreśliła coś palcem – pytanie retoryczne to takie, na które nie trzeba odpowiadać, bo odpowiedź jest oczywista. Nie wówczas, gdy pytany nie zdążył odpowiedzieć.
Do Petera doszły zaledwie pogłoski i nigdy ich nie spotkał, ale nie miał wątpliwości – w zasadzie to skąd takie rzeczy usłyszał?
Moje uszanowanie!
Przerażająca wizja. Może niektóre założenia koncepcyjne są ciut naciągane (czasem i wręcz groteskowe), to jednak dobrze współgrają one z akcją tworząc, jak dla mnie, pewien Dickowski sznyt. Ten właśnie klimat codziennych czynności i rozmówek w konfrontacji z wielkim, zmieniającym życie wydarzeniem, a to wszystko podszyte jeszcze absolutną beznadzieją, skojarzył mi się mocno z moją lekturą Trzech Stygmatów Palmera Eldritcha. Pamiętam, że pozycja ta zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie, a po tym, co tutaj u Ciebie przeczytałem, jestem pewien, że i Tobie przypadłaby do gustu. No, także zachęcam, zachęcam.
Ciągnąc dalej kwestię fabuły, to pomysł miałeś oryginalny. Ludzkie zoo, całe backstory o tym, jak główny bohater do niego trafił, poboczne wątki i opisy maszynerii je utrzymującej wypadły naprawdę nieźle. A, no i mamy też jakiś tam ogólny lore tego wszystkiego, który chyba tutaj jest wystarczający. Szczątkowe informacje o inteligentnych, kosmicznych gatunkach i realiach galaktycznej polityki dają rade zaciekawić. Może jest ich malutko, ale są dobrym umocowaniem dla przedstawionych w tekście zdarzeń.
Jeśli chodzi o warstwę techniczną, to czytało się miło, choć czasem monumentalne zdania (które mogłeś nie bez korzyści podzielić na mniejsze) zaburzały jednak te płynność. Co do klarowności, to śmiem stwierdzić, że lepiej czujesz się tworząc akcję statyczną, powolną. Pod koniec bowiem, przy tej akcji bardziej dynamicznej kulała momentsmi jasność i sensowność w przedstawieniach szybko postępujących po sobie wypadków. Czasami musiałem przeczytać dany fragment dwa razy, by pojąć, co się właśnie stało. Ale to normalne przy tego typu fragmentach, a do tego tragedii aż takiej nie ma.
Językowo wszystko cacy. Nowinki i technikalia się przewinęły, i bardzo dobrze, jednak zawsze mogłoby być ich więcej. W końcu science fiction, prawda? Dialogi i myśli bohatetrów przedstawiasz umiejętnie. Opisy ich zachowań i ruminacji również wypadają logicznie w świetle opisywanych zdarzeń.
Zakończenie nie przypadło mi do gustu w ogóle, ale to już chyba kwestia czystej, osobistej preferencji, więc sprawę tę pominę. Wróciwszy jeszcze do fabuły, to przyznam się, że odnajduję pewną niespójność w zachowaniu Petera. Pomimo, że urodził się i wychował w niewoli, narrator przedstawia nam go jako osobę świadomą swego położenia i aspirującą do czegoś więcej, a jednak w kluczowym momencie stwierdza on, że nie jest tam u tych ufoków tak źle i w sumie, to może on zostać. Kompletnie umknął mi sens tego momentu, toteż chętnie usłyszałbym Twoją, Autorze, wizje na ten konkretnie temat.
Podsumowając, publikacja bez wątpienia udana, zapadająca w pamięć, ale troszkę zaburzona tymi potknięciami i, przede wszystkim, ale to już w moim mniemaniu, zakończeniem.
Pozdrawiam!
Kwestia wizji.