- Opowiadanie: maciekzolnowski - Trawnik we krwi (wersja turbo)

Trawnik we krwi (wersja turbo)

Stary mój tekst w nowej młodzieżowej odsłonie, bo niby czemu nie. Święto duchów się już zbliża. I wszystko jasne!   :-)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Ambush, Użytkownicy

Oceny

Trawnik we krwi (wersja turbo)

Yo, ziomki, słuchajcie tego, bo to historia jak z góralskiego thrillera z nutką komedii! Jak tylko pomyślę o tych „piknych” górach, takich kozackich, że aż oczy się jarają jak neony na Krupówkach, to serce mi wali jak subwoofer na wiejskiej imprezie pod remizą. Spać nie mogę, bo nostalgia ściska mnie jak głodny baca oscypka, a w głowie gra mi góralska kapela na pełnym gazie! Mówię o dzikiej krainie, gdzie górale gapią się na przyjezdnych, jakby ci w klapkach za Yeti popylali, a wiatr w uszy szepcze: „Ziom, weź flanelę, bo zamarzniesz!”. Dokładnie rok temu, w Halloween, bo niby czemu nie, gdy dynie szczerzyły zęby, a małolaty szalały za cukierkami, przyszła petarda: mój wujek, taki trochę daleki ziomek, bardziej obcy niż sąsiad z klatki obok, kopnął w kalendarz. Śmierć w familii to nie jest vibe na imprezkę z disco polo, ale – uwaga, plot twist jak z telenoweli! – wuj zostawił mi w spadku chałupę w górach z działką, co to wygląda jak z Insta biur podróży, tylko bez filtra! No i powiedzcie, czy to nie jest kopniak od losu?

Wujek, szczerze, nie był moim kumplem. Relacje mieliśmy jak kebab z wege-burgerem – zero chemii. Raz na rok leciała do niego kartka na święta, wiecie, taki gotowiec: „Zdrowia, hajsu, wygranej w hiszpańskiej loterii, może jeszcze jacht na Bahamach!”. Nawet się nie podpisywałem, bo lenistwo level master, a długopis to dla mnie jak kryptonit. A tu nagle – BUM! – chata w górach, działka, widoki jak z folderu „Visit Poland”. No jebajka! Jedyne, co trzeba ogarnąć, to pogrzeb, podpisać papiery i jazda w teren! No to wskoczyłem w brykę, wrzuciłem na Spotify góralskie hity i gazu na południe, gdzie powietrze smakuje jak wolność, a widoki są tak wypas, że aż żal nie być influencerem.

Droga to był horror klasy B, serio. Las, zimny jak zamrażarka zepsuta od dekady, i tak wkurzony, że aż się pienił. Gnałem przez niego dwie godziny, aż w pewnym momencie – ziomale, ciary na maxa – zobaczyłem błędne ogniki. Takie, że vibe jak z creepypasty, myślałem, że to haluny po kawie z automatu na Orlenie. Już widzę nagłówki: „Chłopak z miasta zwariował od espresso!”. A tu nagle – BUM! – pisk opon, dym spod kół jak na driftowisku. Na środku drogi stoi dziad! Taki z brodą jak Gandalf na emeryturze, co zapomniał hasła do Hogwartu. Hamuję, grat zatrzymuje się o milimetr od niego – propsy dla hamulców, działają niezawodnie!

– Yo, dziadku, życie ci nie miłe?! – drę ryja, a serce mi wali jak na rollercoasterze.

Starzec nawet nie drgnął, patrzy na mnie jak na lamera, co przyszedł na juwenalia w garniturze. Podszedł do szyby i rzuca:

– Cicho, mały, bo zaraz cię las połknie!

Wyglądał, jakby miał zaraz zacytować „Władcę Pierścieni” albo rzucić klątwę jak z taniego horroru. I leci, z miną jak z „Egzorcysty”:

– Tam się dzieją chore akcje. Spadaj, póki możesz! Zawróć, bo pożałujesz, kurde bele!

Chciałem mu rzucić: „Chill, dziadzia, ogarniam drogę”, ale zanim mrugnąłem, typ zniknął! Rozpłynął się we mgle, która też wyparowała, jakby ją odkurzaczem wciągnęli. No to ja, kozak, olałem jego strachy na lachy, bo lubię podejmować męskie decyzje, a w głowie już widziałem siebie jako bacę, w kapeluszu z piórkiem, z owcą pod pachą i oscypkiem w kieszeni – Bachleda-Curuś, edycja deluxe!

Gnałem więc dalej, ścigając się z burzą, która czaiła się jak boss na końcu levelu w mojej jebaniutkiej corpo. Na szczęście nie zabłądziłem, dotarłem przed zmrokiem, bo – real talk – nocna jazda to coś dla wariatów, a ja wolę być przytomny niż grać w „Fast and Furious: Górska Misja”. Silnik zdechł, wydał taki chrapliwy dźwięk, pierdnięcie, potem beknięcie, jakby miał kaca, no i zapadła cisza. Totalny zgon dźwięku, jakby świat zapomniał, jak się robi hałas. Ale zaraz grzmot pioruna i wiatr mnie ocuciły, przypominając, że burza nadciąga jak teściowa na inspekcję. Pomyślałem: „Rozpakuję się jutro, a teraz walę na grzane wino Stasiukowe truskawkowe, bo życie jest za krótkie na złe decyzje; życie krótkie – pić się chce!”.

Zagadałem jakiegoś typa o drogę do knajpy – wyglądał, jakby był duchem na przepustce z zaświatów, serio. Wioska sprawiała wrażenie, jakby wszyscy poszli w kimę na wieki, jak w „Śpiącej królewnie”, tylko bez wróżek i królewny. Dopiero w knajpie, a raczej w spelunie jak z westernu, zrobiło się klimatycznie. Wchodzę, rozmowy cichną, wszyscy gapią się na mnie jak na ufoludka, co wylądował w złym filmie. Ale po chwili wraca vibe, jakby nic się nie stało. Siadam przy barze, zamawiam grzańca i rozglądam się: poroża na ścianach, mordy czerwone jak po solarium, taki wiejsko-myśliwski klimat z nutą melanżu. Dostałem wino, sączę i lukam sobie, a tu – zauważam – siedzi dwóch typów, takich trochę sebixów w dresach, co gapią się na mnie i chichrają jak głupki. „Bankowo o mnie gadają” – myślę. Zamknąłem oczy, łyknąłem grzańca, otwieram – ich nie ma! Uff, luz, bo nie miałem ochoty na żadne dramy. Chciałem poobczajać góralski folklor, a nie robić za gwiazdę wieczoru w reality show typu „Polska Wieś Shore”. Kończę na jednym? Ha, żart! To jakby pójść na imprezę i pić herbatę – bez sensu!

Okazało się później – i to w jakich okolicznościach, jak z filmu Tarantino! – że te dwa cwaniaczki poszły mi grzebać w bryce. Nie wiem, co chcieli zwinąć, bo tam miałem tylko stare gumy do żucia, mapę z dziewięćdziesiątego ósmego i paragon z Biedry. Ale jak tak sobie „pracowali” w pocie czoła, nagle z lasu wychynęła mgiełka. Taka niewinna, jak reklamy jogurtów albo podpasek. I zaczęła się przybliżać. I nagle – BUM! – trawnik ożył, trawa zamieniła się w kosiarkę z piekła rodem! Obczajcie to, mordy: źdźbła jak noże, liście jak tryby, krew, flaki, a ci dwaj? Poszli w piach, zmieleni przez trawę jak w horrorze „Koszmar z ulicy Wiązów”. Jakby ktoś to widział, to by pomyślał, że zwariował albo że kręcą „Piłę IX: Górska Masakra”. Ale nikt nic nie słyszał. Wróciłem do chałupy, trochę wstawiony, a tam wszystko tip-top, jak po sprzątaczce z OCD. Dom jak z katalogu IKEA dla górali – kanapa, oscypek na stole, full wypas klimat.

Mijały dni, a ja żyłem jak w bajce, tylko bez smoków i księżniczek. Pominę szczegóły, bo szkoda czasu, skip w akcji. Potem była wizyta proboszcza, jak z komedii grozy, no mówię wam. Siedziałem w jadalni, męcząc nabiał, w towarzystwie Śnieżki, siedmiu krasnoludków i ósmego pasażera Nostromo, gdy wtem przez okno zobaczyłem pulchnego księżula, jak dzielnie brnie przez moją trawę. Potykał się o kępki, aż mi się zachciało kosiarki odpalić i krzyknąć: „Daj spokój, padre, trawa cię kocha!”. I nagle – znowu ta mgiełka! Zgęstniała, rzuciła się na proboszcza jak wilk na ślepą owcę. Trawnik ożył, zwalił duszpasterza na glebę, odwrócił go do góry nogami i zaczął… jeść! Wyobraźcie sobie: proboszcz macha nogami jak żuczek, a trawa go wcina jak odkurzacz na sterydach. Nie zdążyłem nawet pomyśleć o wężu ogrodowym, a już było po zawodach. Ciała nie ma, zbrodni nie ma, flaczków nie ma, amen! Parafianie szukali, psy tropiące szukały, sołtys Tyfus Wielgus (czy jak mu tam) szukał, a ja? Ja poszedłem na układ z trawą, bo kto by nie chciał mieć takiej zielonej kumpeli, no nie?

Nazwałem ją Marysia, bo pasowało, a w nazwie jest „mar” – jak marzenie, no i brzmi jak ziomalka z osiedla XX-lecia. Dogadaliśmy się: ja ją nawożę, koszę, dbam, żeby nie rosła za wysoko, bo jak przerośnie, to robi się wrednawa jak teściowa po dwóch kawach. Dałem jej słowo, a moje słowo to jak podpis na kontrakcie – daję słowo (sorry za powtórzenie, przynajmniej jest rym, a ja lubię rapsy). Marysia, w podzięce, zatańczyła dla mnie w blasku księżyca. Siedziałem na plastikowym krześle ogrodowym, a ona mnie bujała na rozfalowanych włosach-kłosach – raz w górę, raz w dół, jak na karuzeli w lunaparku. Przysiągłbym, że grała do tego jakaś spoko nuta, coś jak „Hej, w górę kielich!” w remiksie techno, a w oddali słychać było rżenie koni i brzęk ciupag, jakby zbójnicy świętowali w lesie.

Pewnego wieczoru, po całym dniu koszenia, usiadłem na ławce przed chałupą z jointem skręconym z Marysi. Zapaliłem, wciągnąłem dym – gęsty, ziemisty, z nutą wilgoci – i nagle trawnik zaczął falować jak ocean. Marysia podniosła mnie delikatnie na źdźbłach, bujała w rytm kolejnych podmuchów wiatru, a ja śmiałem się jak wariat, czując, jak ziemia pulsuje pod stopami. W oddali zahuczała złowroga melodia na trombicie, jakby płanetnik wzywał deszcz, a liście zawirowały jak w tańcu zbójnickim. Ech, ta cudna jesień. Jesień w górach pachnie wilgotną ziemią i dymem z kominów, liście szeleszczą pod butami jak szept duchów, a mgła oplata szczyty niczym welon tajemnicy.

– Hej, Marysia, chilluj, mała, chilluj, nie rzucaj mną jak frisbee! – zawołałem, chichocząc.

– Szszsz… tańcz ze mną, ziom, jak na redyku – zaszeleściła w odpowiedzi, a liście zatańczyły wkoło jak konfetti, szumiały pieśń o juhasach i ich owcach.

Innym razem, w nocy pod gwiazdami, odpaliłem blanta z jej świeżych kłosów. Leżałem na trawie, patrząc w niebo, a Marysia oplotła mnie łodygami jak kocem. Dym unosił się leniwie, gwiazdy wirowały, i nagle poczułem, jak opowiada mi sekrety lasu – szeptem wiatru o dawnych bacach-czarownikach, ukrytych skarbach zbójnickich i o rusałkach, co czają się w potokach. W tle grała góralska kapela, gęśle i okaryna, jakby sama Marysia przywołała duchy przodków, a dokoła była jesień, ach, ta jesień, to złote pożegnanie lata. Zresztą co wam będę pierdzielił! Kasztany spadają z trzaskiem, wiatr niesie zapach grzybów i deszczu, a słońce maluje doliny w odcieniach rdzy i bursztynu.

– Opowiedz więcej, zielona – mruknąłem, głaszcząc ziemię.

– Ciii… słuchaj serca gór, bo tu strzygoni czają się w cieniu, a mamuny kradną dzieci – odparła, a ja odpłynąłem w trans, z uśmiechem na twarzy, czując, jak halny wieje przez pożyłkowane prądami, ciepłymi i zimnymi, powietrze.

Sami więc widzicie, że żyjemy w zgodzie, a nasza amicizia kiełkuje i kwitnie jak alpejskie łąki. Ja pilnuję kosiarki (z silnikiem Wikinga, a co, stać mnie!), ona uważa, żeby nikt mi nie bruździł. Raz tylko dałem ciała z mleczarką. Pomyślałem: „A, raz kozie śmierć, dokarmię lokalnym mięskiem; w końcu to źródło białka w czystej postaci”. No i dokarmiłem. Mleczarka znikła w sekundę, a ja wychlałem całe mleko, słuchając, jak trawa chrumka z radości. „Rozmowa” była krótka:

– Chlip-chlip. – Ja, sącząc mleko… joł, joł!

– Chrum-chrum. – Ona, zielona, żona wymarzona… joł, joł, joł!

Teraz prowadzę agro, zapraszam ziomów z Koła Zieleni, Klubu Eco-Onanistów, leni i fanów Eleni, młodych lewaków i prawaków, co koszą trawkę z zajawką, obrońców klimatu i widzów „Kapitana Bomby”. I was też zapraszam, serio, mordeczki! Obcy są u mnie zawsze mile widziani, zwłaszcza ci z kosmosu – może by się dogadali z Marysią! Żyję jak w raju, tylko czasem, jak wieje silny północny wiatr, a księżyc patrzy jak wampir trupio blady, budzę się zlany potem, bo śni mi się, że zapomniałem przyciąć trawnika. A Marysia… cóż, Marysia nie lubi, jak się o niej zapomina. Raz nie skosisz, a ona już ci robi „Koszmar minionego życia”! Ale spoczko, ziomki, życie w górach to klimy jakich nie znajdziecie w mieście. Przyjedźcie, obczajcie, tylko weźcie kosiarę – tak na wszelki wypadek!

Koniec

Komentarze

OK, niezły pomysł z tą trawką, ale mam wrażenie, że już kiedyś czytałam pierwowzór.

Babska logika rządzi!

Cześć Finkla, pierwowzór był lepszy, powtarzam się…

Doskonale pamiętam poprzednie opowiadanie, ale zamieściłeś je na tyle dawno, że tę wersję przeczytałam z przyjemnością. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tempo, to to rzeczywiście ma! Myślę, że turbo może i bym zniósł, ale to jest Nitro co najmniej. To był komplement. Strasznie za to się zmęczyłem ziomkowaniem, lookowaniem, vibeami itp. Kwestia chyba braku lampasów u mnie… :-)

Czołem!

 

Mnie podoba się to! To fajny numer jest!

 

Kreatywne podejście do opowiedzenia historii, dynamizuje i daje klimat czegoś pomiędzy stand-up’em a rapem. Jedno i drugi nie moja bajka, ale tutaj działa. Zresztą całość przypomina mi lekko coś w stylu piosenek Łony momentami – też niby nie słucham, a skojarzyłem.

 

Historia, historią, już zresztą opowiedziana niegdyś. Ale ten pomysł z przedstawieniem w taki sposób wydaje mi się po prostu kreatywny i ciekawy.

 

Za to se kliknę, a co! Oryginalność trzeba cenić, a ją tu dostrzegłem.

 

Pozdrawiam serdecznie!

A ja Wam pięknie dziękuję za komentarze i kliknięcia i polecam creepypastę “Przejazd” (podobna stylizacja, podobny klimat, a mimo to pasta, że hej, i to creepy). 

www.youtube.com/watch?v=9_JZbpA1LSo

 

Reg, nawet nie wiesz, ile radości sprawiły mi Twoje słowa. Łapanki może jako takiej nie było, ale ja pozwoliłem sobie dopracować kilka rzeczy, wydzielić dialog itp. 

Maćku, cieszę się, że sprawiłam Ci radość. A łapanki nie ma, bo szort jest napisany tak szczególnym językiem i z użyciem dość osobliwych zwrotów, że wolałam niczego nie tykać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“Trawnik we krwi”. Hm, może ktoś ma lepszy pomysł na tytuł. Słaby jest. To nie kryminał, to znaczy… tak, kryminał, ale tylko trochę. Może “Krwawa zemsta nieskoszonego t…”. Albo: “Dlaczego Unia nakazuje ugorować niektóre grunty?”. A może: “Mała, wredna, zielona”? Lub: “Kiedy zieleń staje się na moment czerwona”? “Maryś, moja Maryś, oj, dana, dana”? Możliwości są. Jak mi ktoś dobrze podpowie, to go może nawet do Górek zaproszę. He, he! Chlip. chlip! ;)

Rozumiem, Reg. Niech zostanie wola Nieba, z nią się zawsze liczyć trzeba. ;)

Heh! Z tytułem poszedłbym w stronę absurdu oraz charakteru narracji. Z tą Unią mi się podoba. Albo coś na kształt "Przyśpiewka o braterstwie/ziomalstwie człowieka i przyrody" ;)

Czołem Kurojatka!

Tak jak powiedziałeś: turbo, a nawet nitro. Cecha stylu bizarro, choć ja osobiście wolę tempo nieco wolniejsze, np. tempo Bruno Siaka. Dzięki za komplement.

Pozdrawiam!

MZ:)

Dzięki beeeecki za wizytę tutaj i sklecenie kilku słów.

Ten pomysł z przedstawieniem w taki sposób wydaje mi się po prostu kreatywny i ciekawy.

Dzięki również za docenienie kreatywności. Wzorowałem się, jeśli idzie o ten cały socjolekt, na creepypasie “Przejazd” (YT). Może znasz? Jeśli nie, to polecam, bo jest dobrze zrealizowana i z fajnym podkładem muzycznym (taka prosta pętelka, jakby arpeggiator, ale działa).

Zdrówka oczywiście!

MZ:)

Nowa Fantastyka