- Opowiadanie: Przemek95 - Strażnik Doliny

Strażnik Doliny

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Strażnik Doliny

Nic nie przynosiło Garonowi takiego ukojenia jak samotna wędrówka po lasach Doliny Amendumië. Nie potrzebował towarzystwa, rozmów ani celu. Wystarczał szelest liści, zapach wilgotnej ziemi i rytmiczny stuk kroków po miękkiej ściółce. Las był jego azylem – miejscem, gdzie gniew i napięcie, tak dobrze znane jego kompanom, rozpływały się bez śladu. Żartowali czasem, że gdyby było to możliwe, mogliby gotować na nim wodę na gulasz, gdy ogarniał go kolejny atak furii. Może i mieli rację. Garon nie zaprzeczał. Ale wśród drzew nie był tą samą osobą.

Lecz nie chodziło tylko o spokój. Wędrując między pniami potężnych, starożytnych drzew, wśród paproci, krzewów i splątanych korzeni, które zdradliwie wystawały z ziemi, czuł się częścią czegoś większego. Ściółka pod jego stopami była mozaiką życia – liście, gałązki, nasiona, pióra, a czasem nawet ślady zwierząt. Wszystko to tworzyło świat, który nie potrzebował słów ani wyjaśnień.

Las był jego żywiołem. Jak morze dla marynarzy, jak podziemia dla krasnoludów, jak pustynia dla koczowniczych Berundinów. Dla Garona – to właśnie las był domem. Tu czuł się wolny. Lekki. Jak wiatr.

Czasem pragnął zostać tu na zawsze. Ale nie mógł. Obowiązki wzywały. Bycie Władcą Bastionu i Strażnikiem Doliny Amendumië nie pozwalało na ucieczkę, choćby najbardziej kuszącą.

Wychodząc z gęstwiny, znalazł się na szerokiej – niemal sześćdziesięciostopowej – udeptanej ścieżce, pozbawionej roślinności, lecz wciąż osłoniętej naturalnym sklepieniem z gałęzi i liści drzew, które sięgały dwustu jardów w górę, a bywało, że i więcej. Przez ich korony sączyły się wąskie pasma światła, które łagodziły półmrok w puszczy.

Garon wciągnął głęboko chłodne, rześkie powietrze, przesycone magią tego miejsca. Spojrzał w prawo – w oddali, jakieś dwie mile dalej, ścieżka prowadziła ku jaśniejszemu wylotowi. Tam właśnie znajdował się Bastion. Po lewej zaś droga niknęła w coraz gęstszym cieniu, wiodąc ku sercu Doliny Amendumië.

Przez chwilę wahał się, którą stronę obrać. Wiedział, że powinien niedługo wracać, lecz pragnienie ujrzenia centrum tej pradawnej krainy było równie silne, co poczucie obowiązku. Z każdą chwilą narastało w nim przekonanie, że krótka nieobecność w Bastionie nikomu nie zaszkodzi.

Ruszył żwawo w stronę cienia. Ku sercu Doliny.

Garon nie przypominał nikogo z tych ziem.

Był inny.

Był Sarkajem.

Pół–elf, pół–krasnolud – istota zrodzona z dwóch światów, a jednak nieprzynależąca do żadnego. Nawet w tej krainie pełnej dziwów i magii, Sarkaje uchodzili za rzadkość, niemal legendę.

Miał posturę człowieka – średniego wzrostu, lecz zbudowany był jak wojownik. Szerokie bary, silne ramiona, ciało zahartowane latami walk… choć nieco złagodzone przez niewielki, piwny brzuch, który z trudem ukrywał się pod warstwami odzieży.

Twarz Garona była surowa, jakby wyrzeźbiona przez wiatr i czas. Szeroki nos, niskie czoło, szpiczaste uszy – nie tak długie jak u elfów, lecz też nie tak tępe jak u ludzi. Ich rozmiar bardziej przypominał krasnoludzkie. Gęsty, kasztanowy zarost, starannie przystrzyżony, nadawał mu dzikości, ale i godności. Włosy, przerzedzone na skroniach, splatał w długi warkocz, który opadał mu na plecy niczym znak przynależności do pradawnych tradycji.

Ubrany był w wypłowiałą, skórzaną kurtkę w kolorze seledynu, na którą narzucił srebrną kolczugę – drobne, lecz wytrzymałe ogniwa, sięgające pasa, z rozcięciami po bokach dla swobody ruchu. Na ramionach spoczywał płaszcz z niedźwiedziego futra, bez rękawów, zawsze rozpięty – jakby nie uznawał żadnych ograniczeń.

Lewe ramię chronił żelazny naramiennik, z którego wystawało siedem krótkich kolców. Przedramiona osłaniały srebrne karwasze, a nogi – szerokie, wysłużone spodnie i ciężkie buty ze stalowym noskiem, których cholewki obejmowały połowę łydek. Całość spinał skórzany pas z szeroką klamrą, na której widniał liść, a za nim skrzyżowane młot i topór – herb Bastionu.

Garon szedł spokojnym krokiem przez puszczę, którą elfy nazywały Evellainenvell – Lasem Jednorożców. Wdychał rześkie, dzikie powietrze, przesycone zapachem prastarych drzew, które pamiętały czasy, gdy leśne elfy po raz pierwszy postawiły tu stopę. Tak dawno, że nawet ich najstarsi przedstawiciele nie pamiętali tego dnia.

Panowała cisza – nie ta złowieszcza, ciężka cisza, jaką wyobrażają sobie ludzie, lecz cisza żywa. Las oddychał. Garon słyszał bzyczenie owadów, szelest jaszczurek przemykających po liściach, widział żuki toczące kule większe od nich samych, dzięcioły stukające w pnie drzew, ptaki świergoczące w koronach. W oddali szumiał strumień, niespiesznie płynący przez leśne ostępy.

Lubił ten dźwięk.

Las Jednorożców żył.

A Garon czuł jego siłę. I jego spokój.

Spokój, którego w tych czasach doświadczał coraz rzadziej. Ledwie zdążył się nim w pełni nacieszyć, gdy zza pleców dobiegł go znajomy głos – donośny, radosny i, rzecz jasna, absolutnie nie na miejscu. Garon westchnął ciężko, jakby właśnie cały ciężar świata spadł mu na ramiona, po czym odwrócił się z rezygnacją. Bo przecież nie mógł liczyć na choćby jeden dzień spokoju.

Jakieś sto jardów dalej stał wysoki, złotowłosy elf. Spod opadającej na czoło grzywki spoglądały brązowe oczy, a charakterystyczne dla jego rasy spiczaste uszy – dłuższe i smuklejsze niż ludzkie – zdobiły cztery kolczyki w lewej małżowinie. Miał na sobie zielony płaszcz z brązowym obszyciem, na który narzucił futrzaną kamizelkę. Strój uzupełniały bordowe spodnie oraz beżowe buty z cholewką sięgającą połowy łydki. U boku nosił miecz w pochwie; po kształcie rękojeści, a także samej pochwy, można było poznać, że broń przybiera formę litery „S” – popularną wśród elfów, niezależnie od szczepu.

– Czego chcesz, Erialinie? – zapytał chłodno.

– Obowiązki wzywają – odparł z uśmiechem, który tylko się poszerzył, jakby czerpał z tego niezdrową satysfakcję.

Garon jęknął w duchu, po czym ruszył w stronę elfa. Gdy go minął, Erialin dołączył, trzymając się jego boku, i razem skierowali się ku jasnemu wylotowi leśnego tunelu.

– O co tym razem chodzi? 

– Hyorgamr i Gomar znowu kłócą się o ten nowy młyn.

Garon westchnął jeszcze ciężej niż poprzednio – tym razem z pełnym repertuarem irytacji. 

– Na wielką Ellemttelis… Przecież wszyscy dogadaliśmy się w tej kwestii. O co znowu poszło? Z czym ten cholerny krasnolud i centaur mają problem tym razem?

– Sam ich spytaj – rzucił Erialin. – Gdy próbowałem jakoś rozwiązać sytuację, zwyzywali mnie i, mówiąc grzecznie, kazali się oddalić. Najlepiej natychmiast. I nie wtrącać się do ich spraw. Wtedy postanowiłem, że trzeba cię poszukać. A skoro nie było cię w Bastionie, doskonale wiedziałem, gdzie będziesz.

– Hmm. Dobra. Chodźmy rozwiązać tę sprawę. Może tym razem obejdzie się bez dyplomatycznej gimnastyki. 

– Liczę na ciebie.

Chwilę później Garon spojrzał przez ramię. Tam, w oddali, za zasłoną liści i cieni, czuł pulsujące serce Doliny Amendumië. Nie widział go, ale wiedział, że tam jest – ciche, pradawne, niezmienne. Wzywało go. Subtelnie, lecz nieubłaganie. Jak szept wiatru, który znał jego imię. Kusiło go, by znów zjawił się w jej centrum i spędził tam cały dzień. Dzień wolny od trosk i gniewu. Tak bardzo tego teraz potrzebował. Ale cóż – już dawno przywykł do tego, że jego potrzeby zajmują drugie miejsce w piramidzie priorytetów Bastionu i całej Doliny Amendumië.

Wychodząc z lasu, sarkaj i elf minęli dwie marmurowe latarnie, wysokie na dwadzieścia jardów, przypominające kształtem odwrócone lejki. Wokół każdej z nich spiralnie owijała się szeroka wstęga, niczym wąż oplatający ofiarę, misternie zdobiona ornamentami, które zdawały się szeptać opowieści o dawnych, zapomnianych czasach. Każdej nocy masywne klejnoty, osadzone na ich szczytach, rozświetlały okolicę chłodnym, niebieskim blaskiem.

Gdy je minęli, oczom Garona i Erialina ukazała się rozległa polana zwana Ameneb, rozciągająca się w sercu wielkiej doliny, otoczonej majestatycznymi górami o stromych zboczach, porośniętych gęstym zielonym borem – w wyraźnym kontraście do magicznego Lasu Jednorożców. Nad całą okolicą, niczym welon panny młodej, unosiła się lekka mgła spowijająca szczyty i rozmywająca błękit nieba w pastelowe smugi.

Udeptana ścieżka, wychodząca z Lasu Jednorożców, wiodła prosto ku sylwetce Bastionu, majaczącej w oddali niczym senna wizja. Miasto, choć odległe o dwie mile, od razu przyciągało wzrok – jego kontury rysowały się wyraźnie na tle doliny, jakby samo miejsce tętniło życiem.

Nie był otoczony żadnymi murami. Nie potrzebował ich. Góry, które go osłaniały, zdawały się wystarczającą przeszkodą dla tych, którzy próbowaliby zakłócić spokój tego miejsca.

Bastion był miastem osobliwym – jego układ przypominał czteroramienną gwiazdę. Podzielony na kilka dzielnic, tętnił życiem i różnorodnością, a jego centrum stanowiła Dzielnica Wspólna – serce handlu, dyplomacji i nieustannego ruchu.

To właśnie tutaj dominowali przedstawiciele Plemienia Borgha – krasnoludy słynące z nieugiętej potrzeby porządku, mistrzowie targów i niekończących się negocjacji. Choć ich reputacja zdawała się być wykuta w kamieniu, zaskakiwali głębokim szacunkiem do natury – cechą rzadką, wręcz niespotykaną wśród ich pobratymców. Mimo otwartości wobec innych ras, niewielu decydowało się osiedlić w tej dzielnicy, uznając ją za niekwestionowaną domenę Borghów.

Z serca Bastionu, pulsującego gwarem rozmów, rozchodziły się cztery główne arterie – szerokie trakty prowadzące do jego pozostałych części. Wzdłuż nich wznosiły swe siedziby inne ludy, których obecność nadawała mu barwę i głębię.

Na północnym wschodzie i północnym zachodzie rozciągały się Dzielnice Thumariona i Rindaugona, zamieszkiwane przez elfy niskie – istoty subtelne, lecz niepozbawione ambicji, których architektura współgrać z otaczającą ich przyrodą.

Na południowym zachodzie leżała Dzielnica Haddacka, zamieszkiwana przez krasnoludy z Plemienia Daldara. Choć związani unią z Borghami i dzielący wspólnego króla, obie społeczności postanowiły zachować kulturową niezależność, nie ingerując w sprawy wewnętrzne drugiego plemienia – chyba że dana kwestia dotyczyła obu stron.

Południowo-wschodnie tereny, dom dla centaurów i satyrów, oficjalnie nosiły nazwę Dzielnicy Gangasa – na cześć jednego z najznamienitszych bohaterów obu ras – choć potocznie nazywano ją Dzielnicą Centaurów. Właśnie tutaj rytm kopyt mieszał się z eteryczną muzyką flecistów, tworząc niepowtarzalną melodię tego zakątka miasta.

Po około trzech kwadransach Garon i Erialin wkroczyli do domeny Borghów. Jej obrzeża stanowiły chaty o dachach z dwóch połaci, splecionych gęstą strzechą. Spadziste niczym strome zbocza góry, ich szczyty przypominały pofalowane linie grzbietu. Spod okapów, niczym oczy spod zmrużonych powiek, wyglądały niemal zawsze zamknięte okiennice. Krasnoludy ceniły sobie prywatność – nie jako kaprys, lecz jako zasadę.

O tej porze spotykali tu jedynie pojedynczych przedstawicieli tej rasy, którzy z uśmiechem i szacunkiem witali się z sarkajem. Peryferie Dzielnicy Wspólnej pełniły głównie funkcję mieszkalną. To tutaj krasnoludy i przedstawiciele innych ras wracali po zakończonej pracy – by w zaciszu własnych czterech ścian coś zjeść, napić się, ponarzekać na sąsiada i w końcu się wyspać.

Im bliżej centrum miasta, jakim był Rynek Thalaenrina, tym budynków było więcej – stawały się wyższe, bardziej masywne, a i ruch na ulicach gęstniał z każdą przecznicą.

Po pewnym czasie sarkaj i elf dotarli do serca Bastionu.

Budynki tutaj wyrastały z ziemi niczym skalne drzewa – wszystkie wysokie na sto siedemdziesiąt stóp, masywne, o topornej sylwetce, która nie próbowała udawać lekkości.

Ściany zbudowane były z grubych, ciemnych bali – drewna żywicznego, odpornego na wilgoć i czas. Pomiędzy nimi wpleciono kamienne bloki o nieregularnych krawędziach, nieoszlifowane, lecz starannie dobrane, tak by pasowały do siebie jak fragmenty starożytnej układanki. Nie było tu miejsca za ozdobniki – każdy detal miał funkcję.

Dachy, spadziste i ciężkie, przypominały strome zbocza gór, z których pochodzili ich budowniczowie. Pokryte grubym łupkiem, wyglądały jak grzbiety bestii śpiących wśród wzgórz.

Okna były nieliczne, małe często zasłonięte okiennicami z ciemnego drewna, okutymi żelazem. Spod okapów wyglądały jak szczeliny skalne – wąskie, ciemne, ukryte w cieniu, jakby strzegły sekretów tego co znajduje się w ich wnętrzu. Wiele z nich pozostawało zamkniętych przez większość dnia, otwierając się tylko na światło poranka lub zapach deszczu.

Wejścia do budynków były wysokie i solidne – drzwi z grubych desek, wzmocnione metalowymi pasami, często ozdobione jedynie symbolami rodowymi lub runami ochronnymi.

Całość – mimo toporności – współgrała z krajobrazem. Budynki nie dominowały nad otoczeniem, lecz stapiały się z nim. Nierzadko porannej mgle wyglądały jak część skał, w południowym słońcu jak fragment lasu, a nocą jak cienie przeszłości.

Plac, wokół którego wznosiły się te budowle, mierzył dwieście jardów średnicy. W jego centrum stał posąg elfa Thalaenrina – wysoki na sześćdziesiąt pięć stóp, przedstawiający go w pełnej zbroi, z dłonią wyciągniętą ku horyzontowi. Często nazywano go Pierwszym Strażnikiem Doliny Amendumië. To właśnie on, podczas II Wielkiej Wojny, stanął w jej obronie, gdy siły ciemności próbowały wedrzeć się do doliny i zagarnąć całą jej potęgę dla siebie. Od tamtej pory zawsze był jakiś Strażnik lub Opiekun, kto czuwał nad jej spokojem.

O tej porze tłok na rynku był oszałamiający. Garon bywając w wielu ludzkich miastach – w Vandagorze, stolicy Vaolendaru, czy Asen’gorze, sercu Rhavandaru – doskonale wiedział, że tłumy tamtejszych metropolii potrafiły pochłonąć nieostrożnego przybysza niczym morskie fale zalewające nadbrzeżne osady. Choć znacznie mniejszy, Bastion w pewien sposób zawsze przypominał mu o tamtych zatłoczonych miejscach.

Nie wystarczy tu znać drogę. Trzeba jeszcze umieć przetrwać, pomyślał, przeciskając się przez gęstwinę ciał.

Próbując przedostać się na drugi kraniec placu, musiał nieustannie uważać, by nie potrącić przechodniów – co, mimo starań, zdarzyło się kilkukrotnie. Ale w Bastionie to była raczej forma powitania niż nietakt. Wszechobecny harmider tylko potęgował wrażenie chaosu. Ktoś wrzeszczał na całe gardło, by po chwili otrzymać jeszcze głośniejszą, często wulgarną odpowiedź. Jeszcze ktoś, nawoływał do kupna swoich towarów, a ktoś inny zapraszał do karczmy, której zapach sugerował, że ,,ciepły posiłek" to bardzo optymistyczne określenie.

Wsród tej kakofonii, znalazł się pewien krasnolud, który z pasją ostrzegał swoich pobratyńców, elfy centaury, satyry i radshakków, by pod żadnym pozorem nie zbliżali się do jaskini przy jeziorze Nenathentë. Podobno miał nawiedzać ją jakiś upiór. Albo sukkub. Albo oba naraz.

Gwar Bastionu był tak intensywny, że mógłby dotrzeć aż do najdalszych ludzkich królestw – nie mówiąc już o elfich ostępach. Garona by to nie zdziwiło.

W trakcie swej wędrówki przez Rynek Thalaenrina, sarkaj musiał rozdzielić dwóch krasnoludów awanturujących się o nimfę, którą obaj spotkali w lasach Doliny Amendumië. Bo przecież nic tak nie rozpala krasnoludzkich serc jak te leśne zjawy. Przybył w samą porę – gdyby nie jego szybka reakcja i ostra reprymenda, w ruch poszłyby topory. Oberwało się też tłumowi gapiów, którzy podjudzali obu panów do czynów.

Nieco dalej zażegnał konflikt między satyrem a centaurem, choć sam nie do końca rozumiał, o co właściwie chodziło. Jeszcze dalej, na skraju placu, musiał uspokoić krasnoludkę, która z pasją godną bardów wściekle beształa krawca za suknię, która – jak twierdziła – nie spełniała żadnego z jej oczekiwań. Nie zgadzał się kolor, materiał, krój, faktura, sposób wykonania ani ogólna prezencja. Krasnoludka zapewniała, że bardzo precyzyjnie wyjaśniła rzemieślnikowi, jak ma wyglądać finalny strój, który koniec końców okazał się, jak to określiła, „kupą gówna”. Garon nie miał ochoty pytać o inne szczegóły.

Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli to nie była najbardziej szczegółowa skarga, jaką słyszałem w tym tygodniu, pomyślał, próbując załagodzić sytuację.

Ot, kolejny zwykły dzień w Dzielnicy Wspólnej – zatłoczonej, hałaśliwej i kłótliwej jak zawsze.

Po chwili Sarkaj zorientował się, że Erialin zniknął gdzieś z pola widzenia. Zaskoczony rozejrzał się po tłumie, próbując wypatrzyć elfa wśród przechodniów – co nie było łatwe, zważywszy na ich ilość. W końcu dostrzegł towarzysza: oparty o ścianę jednego z budynków otaczających Rynek Thalaenrina, ze skrzyżowanymi ramionami i złośliwym uśmieszkiem na twarzy, obserwował tłum, a potem spojrzał prosto na Garona.

– Widzę, że świetnie się bawisz. Najwyraźniej sam będę musiał rozwiązać sprawę nowego młyna.

– Chędoż się – rzucił Garon bez entuzjazmu.

Opuszczając plac, obaj przeciskali się przez ostatnie fale miejskiego zgiełku. Po drodzę minęli satyra, który usiłował sprzedać „autentyczne łuski smoka” – choć wyglądały raczej jak wypolerowane muszle – oraz młodego radshakka, z zapałem przekonującego grupkę krasnoludzkich i elfich dzieci, że jego ogon potrafi przewidywać pogodę. Garon nie miał serca, by mu zaprzeczyć.

– Bastion jak zwykle dostarcza codziennie całą gamę nowych wrażeń – mruknął Erialin, zerkając na krasnoludkę, która właśnie wszczęła awanturę z piekarzem o „zbyt miękką skórkę”.

– Wrażeń? Raczej testów cierpliwości. I zdrowia psychicznego.

Idąc dalej na południe, dotarli do wielkiego kamiennego łuku. Za nim rozciągała się szeroka na dziesięć jardów wydeptana ścieżka, biegnąca wzdłuż dna doliny porośniętej soczystą trawą. Gdy tylko przekroczyli łuk i opuścili Dzielnicę Wspólną, powietrze stało się jakby lżejsze – mniej nasycone krzykiem i chaosem.

Garon spojrzał przez ramię. Z oddali wciąż dobiegały go wrzaski, jakby nikt nie zauważył jego odejścia. Bastion przypominał żywy organizm, który nie potrzebował jego obecności, by dalej się kłócić, handlować i dramatyzować.

– Muszę uzupełnić zapasy eliksirów uspokajających – mruknął, drapiąc się po czole.

– Świetnie się składa. Znam pewną elficką zielarkę, która może przygotować dla ciebie nawet dziesięć skrzyń takowej mikstury. Oczywiście za stosowną opłatą – odparł Erialin z lekkim uśmiechem.

– Ty za chwilę otrzymasz swoją, gdy połamię ci to i owo.

Elf zachichotał.

Ruszyli wzdłuż drogi, zostawiając za sobą gwar, zapach przypalanego mięsa i echo krasnoludzkich przekleństw.

Idąc dalej ścieżką zwaną Drogą Vehlgmedda, Garon spokojnie wodził wzrokiem po otaczających krajobrazach. Gęsty bór wspinający się po zboczach gór, rześki powiew wiatru, zapach żywicy i wilgotnej ziemi – wszystko to napawało go chwilowym spokojem. Chwilowym, bo wiedział, że zaraz dotrze na miejsce budowy, a tam spokój skończy się szybciej niż rozmowa z krasnoludem o estetyce.

Młynów w Bastionie było już całkiem sporo. Większość była konstrukcjami wodnymi, ulokowanymi nad dwiema rzekami przepływającymi w pobliżu miasta. Jednak jakiś czas temu krasnoludy postanowiły rozszerzyć ich repertuar i rozpoczęły budowę młynów wiatrowych – dla zwiększenia produkcji mąki i kaszy. Efekt? Wzdłuż Drogi Vehlgmedda wyrosło ponad osiem takich konstrukcji, każda z nich dumnie obracająca się na tle gór, jakby chciała udowodnić, że wiatr też może pracować na krasnoludzką chwałę.

Przedsięwzięcie spotkało się z ogólnie pozytywnym przyjęciem ze strony mieszkańców Doliny – z wyjątkiem części centaurów i satyrów, którzy uznali to za kolejną rażącą ingerencję w dziki charakter krajobrazu. Po krasnoludzkich kuźniach, wieżach i drogach, młyny były dla nich jak wisienka na torcie cywilizacyjnego bezczucia. Garon nie podzielał ich zdania. Przecież kilka dodatkowych młynów nie zdołałoby zniszczyć atmosfery Doliny Amendumië, a wszyscy by na tym skorzystali. Zresztą, gdyby ich obecność faktycznie zakłócała harmonię krainy, Ellemttelis już dawno by interweniowała. A jakoś tak się nie działo.

Po pewnym czasie, na jednym z niewielkich wzniesień po lewej stronie, Garon dostrzegł grupkę postaci wrzeszczących na siebie z taką intensywnością, że aż uszy więdły. Typowy lokalna kłótnia – głośna, zbędna i zapewne o niczym.

Westchnął, pokręcił głową i ruszył w ich stronę. Erialin podążył za nim bez słowa, z miną kogoś, kto już wie, że zaraz będzie musiał słuchać o tym, kto komu nadepnął na ogon.

Po dotarciu na szczyt pagórka, sarkaj ujrzał teren budowy. Wszystko wyglądało na przygotowane zgodnie z planem – materiały leżały tam, gdzie powinny. Brakowało tylko jednego elementu: samego młyna.

Zamiast niego, w miejscu przeznaczonym pod konstrukcję, trwała żywa demonstracja międzyrasowej niezgody. Krasnoludy, centaury i satyrowie darli się na siebie z taką pasją, że nawet kamienie zdawały się cofać w głąb ziemi, by nie musieć tego słuchać. Argumenty latały w powietrzu jak strzały – choć mniej celnie i zdecydowanie głośniejsze.

Na uboczu stał radshakk, wyraźnie niezaangażowany w spór, lecz uważnie obserwujący całe zamieszanie. Jego postawa przypominała kogoś, kto nie tyle nie chce się wtrącać, co raczej zbiera materiał do przyszłego poematu o głupocie istot zamieszkujących Dolinę.

Garon westchnął po raz kolejny. Nie z irytacji, lecz z tej głębokiej, egzystencjalnej rezygnacji, którą zna się tylko wtedy, gdy po raz setny widzi ten sam dramat, tylko z innymi aktorami. Ruszył w stronę grupy, a Erialin za nim, jak cień, który już wie, że zaraz będzie musiał tłumaczyć komuś, że krzyk nie jest formą negocjacji.

Sarkaj zbliżył się do grupy.

Krasnoludy gestykulowały tak gwałtownie, że ich brody zdawały się tańczyć w rytm oburzenia. Centaury tupały kopytami, wzbijając w powietrze drobiny ziemi i gniewu. A satyrowie – jak zwykle – krzyczeli najgłośniej, choć nikt nie był pewien, czy wiedzą, o co chodzi. Zapewne sami nie byli pewni.

– Zamknąć się do kurwy nędzy! – ryknął sarkaj.

Zapadła cisza. Krótka, napięta, ale wystarczająca, by Garon poczuł, że ma ich uwagę. Przynajmniej na chwilę.

– Czy ktoś może mi z łaski swojej powiedzieć, o co tym razem poszło? Wszystko było ustalone, uzgodnione i zaakceptowane przez moją osobę. Z czym znowu jest problem?

– A z niczym – odpowiedział Hyorgmar. – Mieliśmy właśnie rozpocząć budowę, kiedy Gomar wraz ze swoimi współplemieńcami zjawili się tutaj i zaczęli czepiać się o byle gówno, opóźniając całą robotę.

Hyorgmar, jak większość krasnoludów, był niski, krępy, zbudowany jak beczka z mięśniami. Jego dłonie były szerokie i spracowane, broda długa – często splatana w misterne warkocze – nos perkaty, a apetyt na jedzenie i kłótnie nie znał umiaru. Humor? Grubiański, ale konsekwentny. Mimo wszystko rasa ta tworzyła istotną społeczność Doliny Amendumië, bez której Bastion nie byłby tym, czym jest.

– Nieprawda – zaprzeczył Gomar. – Młyn miał tu stanąć wedle planu. Ale krasnoludy zaczęły kopać głębiej, niż ustalono. Gdyby kontynuowały dalej, naruszyliby warstwę korzeniową lasów Doliny. A na to nie może być naszej zgody.

Gomar stał dumnie naprzeciwko grupy krasnoludzkich budowniczych, jakby w każdej chwili był gotów do siłowej konfrontacji. Cały jego tułów – przednie i tylne nogi, długi, puszysty ogon smagający powietrze z ekspresją godną ludzkich gestów – należał do konia. Sierść, bujna i lśniąca, przybierała kasztanowy odcień. Tam, gdzie końska szyja powinna przechodzić w głowę, wyrastało już ciało człowieka – od pasa w górę, atletyczne i krzepkie. Wiele centaurów nosiło długie, gęste i nieokiełznane czupryny oraz bujne brody, zwłaszcza starsi. Gomar nie był tutaj wyjątkiem. Nie nosił odzieży. Nie potrzebował jej. Jedynie w czasie konfliktów zbrojnych jego rasa zakładała zbroje na ludzką część ciała – choć nie wszyscy uznawali to za konieczne.

Choć był on uzdolnionym wojownikiem, często wdawał się w słowne przepychanki z krasnoludami. Stał on bowiem na czele ruchu zrzeszającego część centaurów i satyrów, których można było określić mianem Tradycjonalistów. Byli niechętni wszelkim zmianom, a każda próba ingerencji w pierwotny krajobraz Doliny Amendumië – nawet najmniejsza – wywoływała u nich gwałtowny sprzeciw. Garon, choć rozumiał ich motywy, zaczynał mieć ich coraz bardziej dość. Często przychodzili do niego ze skargami, nawet w sprawach błahych, czym tylko dokładali się do jego rosnącej irytacji i ogólnego wyczerpania.

Wrzawa na pagórki podniosła się po raz kolejny.

Garon uniósł wzrok, po czym złapał się za nasadę nosa dwoma palcami.

– Bogowie… dajcie mi siły – wymamrotał, jakby modlił się nie o cud, lecz o chwilę ciszy.

– Garon ma rację – odezwał się Hyorgmar, tonem krasnoluda, który właśnie uznał, że cierpliwość to luksus. – Plan budowlany został przez niego zaakceptowany. A głębokość fundamentów to nie byle fanaberia, tylko konieczność. Inaczej cała konstrukcja może się zawalić. Więc zamiast tupać kopytami, może z łaski swojej zajmiecie się czymś pożytecznym. Na przykład zniknięciem nam z oczu.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, jeden z krasnoludów wystąpił przed szereg, trzymając w ręce pergamin z miną triumfatora.

– Mamy tutaj dokument z podpisem Garona, w którym zapisano warunki budowy, na które wszyscy się zgodziliśmy. Więc wasze pretensje są tym bardziej nietrafione.

Garon odebrał pergamin. Spojrzał na niego, potem na krasnoluda, potem znów na pergamin. Przez chwilę milczał, jakby rozważał, czy warto komentować.

– To jest lista zakupów dla twojej żony, Gramvurr. I to nieaktualna.

Krasnolud zbladł. Jeden z satyrów parsknął śmiechem, centaury przewróciły oczami, a Garon przez moment miał wrażenie, że nawet drzewa wokół próbują się odwrócić.

Jeden z satyrów, o twarzy wykrzywionej w uśmiechu zwiastującym kłopoty, wysunął się lekko do przodu. Miał wszystko, czego można było oczekiwać po przedstawicielu jego rasy: koźle nogi zakończone twardymi racicami, gęste futro na dolnej połowie ciała, tors ludzki – szczupły, z lekko zapadniętą klatką piersiową – i twarz, która wyglądała jakby została stworzona wyłącznie do drwin. Rogi, długie i zakrzywione, wystawały spod rozczochranej czupryny, a oczy błyszczały figlarnym, niepokojącym światłem.

– No proszę, Gramvurr – zaczął z udawaną powagą. – Typowe dla twojej rasy. Krasnoludy tak bardzo kochają dokumenty, że nawet przepisy na zupę archiwizują w trzech kopiach. A twoja żona podobno ostatnio narzekała, że zapomniałeś o cebuli. I o tym specjalnym mydle z lawendą. Ale może to też było w załączniku?

– Dość – przerwał mu Garon, zanim satyr zdążył rozwinąć pełnię swojej złośliwości. Ton sarkaja był spokojny, ale nie pozostawiał miejsca na dyskusję.

Satyr uniósł ręce w teatralnym geście niewinności, jakby chciał powiedzieć: „Ja tylko cytuję fakty.” Ale nie powiedział nic. Garon spojrzał na niego z taką mieszanką zmęczenia i stanowczości, że nawet krasnoludy przez chwilę przestały mamrotać.

– Nie będziemy kolejny raz ustalać nowych warunków budowy młyna – oświadczył Hyorgmar, z miną kogoś, kto właśnie stracił resztki cierpliwości. – Wszystko zostało już uzgodnione, łącznie z głębokością fundamentów. Wielu mieszkańców Bastionu oczekuje od nas zwiększenia produkcji mąki do wypieku pieczywa, ciast, placków, bułek i czego tam jeszcze. Tylko wy macie z tym problem, bo „to może naruszyć delikatną harmonię Doliny”. Gówno tam może naruszyć.

– Nie potrzebujemy większej ilości pieczywa – oznajmił Gomar chłodno.

– Ja tam lubię chleb – wtrącił satyr, ten sam, który wcześniej próbował obrazić Gramvurra. Uśmiech miał zadowolony, jakby właśnie wygrał w lokalnym konkursie na najbardziej niepotrzebny komentarz.

– Zamknij się – rzucił centaur, nie odwracając nawet głowy.

– No widzisz – podchwycił Hyorgmar. – A jak postawimy nowy młyn, będziesz mógł się nim zajadać jeszcze częściej.

– O, naprawdę? – zapytał satyr z uradowanym uśmiechem. – To w takim razie niech krasnoludy stawiają tu ten młyn. Albo nawet setkę! – dodał z entuzjazmem, po czym rozległy się odgłosy aprobaty innych satyrów, którzy najwyraźniej uznali chleb za nowy symbol wolności.

Gomar najwyraźniej nie był z tego powodu zachwycony.

– Dosyć! – warknął, wskazując palcem na Hyorgmara. – Nie przeprowadziliście żadnej ankiety na ten temat. A nawet jeśli, to zapewne uwzględniliście w niej, tylko te osoby, które sprzyjały waszemu pomysłowi. Czyli zapewne inne krasnoludy. Poza tym, my nie potrzebujemy chleba ani ciast. Wystarczy nam samo mięso.

Krzyki na placu budowy rozgorzały po raz kolejny.

Garon przyłożył dłoń do czoła. Przez moment zapragnął znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Na przykład w jaskini pełnej trolli. Albo w środku burzy piaskowej. Albo w dowolnym miejscu, gdzie nie musiałby słuchać o młynie i pieczywie.

Ale wtedy, niczym uderzenie błyskawicy, w jego umyśle pojawiła się myśl. Prosta. Oczywista. A jednak wcześniej jej nie dostrzegał.

Podniósł głowę, położył ręce na biodrach i zaczął przyglądać się centaurowi uważnie. Bardzo uważnie. Tak uważnie, że Gomar zaczął nerwowo poruszać ogonem, jakby próbował odgonić niewidzialne muchy.

– O co ci tak naprawdę chodzi, Gomarze? – zapytał Garon. – Bo mam wrażenie, że tu nie chodzi o sam młyn.

– Nie rozumiem twojej sugestii. – odparł Gomar, unosząc głowę z godnością, która zaczynała trzeszczeć. – Przecież wyraziłem się jasno. Krasnoludy chciały kopać zbyt głęboko, przez co istniało ryzyko poważnego naruszenia korzeni drzew Doliny. A to jest niedopuszczalne. Hyorgamr i reszta jego współplemieńców, musi w końcu nauczyć się szanować naturalną harmonię tego miejsca. Nie można od tak pozwolić im poczynać tu sobie wedle uznania, gdyż może na nas wszystkich paść gniew samej Ellemttelis.

Hyorgmar przewrócił oczami na słowa centaura.

– Oczywiście. Osoby którym skończyły się argumenty, prawie zawsze muszą odwoływać się do jakiś bóstw, licząc na to, że dzięki temu ich słowa nagle nabiorą jakiejś mocy.

– Powtórzę po raz kolejny, bo najwidoczniej nie zrozumiałeś mój niski przyjacielu. Nie trzeba nam więcej waszego zasranego pieczywa.

– Naprawdę o to chodzi? – zapytał Garon, z lekkim przekąsem.

– Oczywiście – zapewnił centaur, aż nazbyt szybko.

Sarkaj uraczył go jeszcze bardziej przenikliwym spojrzeniem.

– Na pewno?

– A skąd te wątpliwości, Garonie? Czyż nie wyraziłem swojego zdania wystarczająco jasno, że krasnoludy poczynają sobie z ziemiami Doliny jak chcą? Że ich pieczywo, to tylko fanaberia, której nikt poza nimi samymi nie chcę.

– Doprawdy? – wtrącił Garon, unosząc brew. – Dzisiaj rano widziałem cię, jak z innymi centaurami zajadaliście się obwarzankami z piekarni Sidurdd. Z miodem. I z makiem.

Centaur zmieszał się wyraźnie.

– Musiałeś mnie z kimś pomylić.

– Nie wydaje mi się.

– Przepraszam cię, Garonie, ale ja ci do miski z jedzeniem nie zaglądam. Więc z łaski swojej, ty też tego nie czyń. Poza tym, skąd przypuszczenie, że to mogłem być ja.

– Masz ziarenka maku w lewym kąciku ust – oznajmił Garon spokojnie.

Centaur zamarł. Dotknął ust, po czym szybkim ruchem ręki pozbył się resztek.

– I skórkę od pieczywa na brodzie – dodał sarkaj po chwili.

– Tak. I śmierdzi od ciebie miodem. I to bardzo – dorzucił Hyorgmar, a jego ton przybrał złośliwą barwę. – Od kiedy to centaury zaczęły dodawać miódu do swoich mięs, hmm?

– Hej! – zawołał jeden z satyrów, z entuzjazmem godnym plotkarza. – Ostatnio widziałem go, jak rozmawiał z córką piekarza Fugramdda. Wręczała mu jakiś pakunek. Późną nocą.

– Ja też go widziałem! – wrzasnął drugi satyr. – Ale z drugą córką Fugramdda. Myślałem, że są na randce, więc nie chciałem przeszkadzać. Ale wydawało mi się to dziwne, bo ona jest brzydka jak zad górskiego trolla, co by musiało oznaczać, że ma beznadziejny gust.

– Patrzcie! – zawołał Gramvurr, wskazując na ręce Gomara. – Na dłoniach na resztki lukru. Jakby od pączków cioci Diggud.

Wśród centaurów zapanowało ciche poruszenie. Kilka par uszu drgnęło, a ogony zamarły w półruchu.

Gomar, najwyraźniej czując, że traci grunt pod kopytami, zaczął się cofać. Nie gwałtownie, ale z tą specyficzną niechęcią, z jaką ktoś próbuje wyjść z pokoju, w którym właśnie ujawniono jego sekretną miłość.

– Jesteś beznadziejny, Gomar – rzekł Garon, bez gniewu, bez triumfu. Po prostu z uczuciem głębokiego rozczarowania, które zna się tylko wtedy, gdy ktoś przez pół dnia krzyczy o harmonii Doliny, mając mak na brodzie. – Tutaj mówisz coś o harmonii Doliny, oraz uszanowaniu jej naturalnego kształtu, a sam po kryjomu zajadasz się pączkami, bagietkami i obwarzankami, bo twoja centaurza duma nie pozwala ci przyznać przed sobą samym, że te wszystkie młyny w Bastionie, to jednak dobry pomysł. Więc wolisz nie dopuścić do budowy kolejnego, byle tylko nie musieć to przed nikim przyznawać. Ty i ten twój cały ruch przeciwko jakimkolwiek inicjatywą czy to krasnoludów czy kogokolwiek innego – jesteście po prostu zwykłymi hipokrytami. I tyle.

Sarkaj zrobił krok w stronę centaura.

– Zastanów się nad sobą trochę. A młyn i tak powstanie. A jak znowu będziesz sprawiał kłopoty, wrażę ci w rzyć najbliższą kłodę drewna jaką znajdę. Temat uważam za zamknięty. Wy do pracy, a wy rozejść się i więcej nie przeszkadzać.

– Ale… – rzucił Gomar, próbując zapewne nieudolnie zachować twarz wobec ujawnionych faktów.

– Żadnego kurwa „ale” – przerwał mu Garon, nie mając już ani grama cierpliwości. – Albo będę na tobie trenował rzucanie toporem, podczas gdy ty będziesz biegł przez Drogę Vehlgmedda. I to każdego dnia, dopóki nie trafię i nie pozbędę się pewnego kopytnego problemu. – Garon spojrzał na zebranych. – Centaur i satyry – wynocha. A krasnoludy – do roboty. Na dzisiaj koniec zasranych kłótni.

Gomar wraz ze swoimi pobratymcami i satyrami zaczęli się rozchodzić z pagórka z mieszaniną godności i urażonej dumy, choć niektórzy z nich – zwłaszcza satyry – nie potrafili odmówić sobie ostatnich teatralnych popisów. Jeden z nich odszedł tyłem, pokazując wszystkim obraźliwe gesty. Inny tupał racicami z przesadną powagą, jakby każdy krok był manifestem. Centaury zaś milczały, ale ich ogony zdradzały więcej niż słowa – nerwowe, niespokojne, smagające powietrze z rytmem zawstydzenia.

Krasnoludy, jakby tylko czekały na ten moment, natychmiast wzięły się do pracy. Młoty poszły w ruch, pergaminy z planami rozłożono na kamiennych stołach, a jeden z nich już mierzył coś sznurkiem, mamrocząc pod nosem o „niewłaściwym kącie nachylenia”.

Garon spojrzał na to wszystko z góry, po czym odwrócił się do Erialina, który przez cały czas stał z boku, z wyrazem twarzy przypominającym kogoś, kto właśnie oglądał bardzo dziwny spektakl uliczny.

– Chodźmy – rzucił sarkaj. – Zanim ktoś jeszcze zacznie debatę o właściwej temperaturze wypieku.

Zeszli ze wzniesienia powoli, zostawiając za sobą wrzawę, która zaczynała się przekształcać w rytmiczne uderzenia narzędzi. Garon, czując jak napięcie opuszcza jego ramiona, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął fajkę – starą, rzeźbioną, z ustnikiem z ciemnego drewna i misternym wzorem przedstawiającym ziewającego smoka.

Zatrzymał się na chwilę, wsunął tytoń, zapalił, zaciągnął się głęboko i wypuścił dym, który uniósł się leniwie w chłodnym powietrzu Doliny.

– Wiesz – powiedział do Erialina, nie patrząc na niego – czasem mam wrażenie, że jestem jedynym dorosłym w tej krainie. A potem przypominam sobie, że nawet dorośli potrafią być idiotami.

Erialin uśmiechnął się lekko.

– Ale przynajmniej masz święty spokój. Na najbliższe pięć minut.

Garon parsknął, wypuszczając kolejny obłok dymu.

Przez chwilę milczał, wsłuchując się w odgłosy młotów i narzędzi, które zaczęły rytmicznie uderzać o kamień. Krasnoludy pracowały. Centaury i satyry zniknęły. A on miał trochę spokoju.

Po chwili z pagórka zszedł radshakk – milczący świadek całego zamieszania.

Mierzył niemal siedem stóp wzrostu. Jego ciało, obleczone futrem o barwie czystej bieli, miało humanoidalną sylwetkę, lecz poruszało się z niezwykłą gracją. Głowa przypominała drapieżnego kota: szeroki pysk, ostre kości policzkowe i oczy w kolorze bursztynu nadawały mu dziką, lecz dostojną prezencję. Uszy sterczały wysoko, zakończone pióropuszami futra, które drgały lekko przy każdym podmuchu wiatru. Z głowy opadało kilka długich warkoczy – większość spływała swobodnie po plecach, dwa zaś opadały na ramiona radshakka.

Jego strój składał się głównie z zarękawi wykonanych z połyskliwego metalu, zdobionego turkusowymi wzorami. Szeroki pas ze skóry podtrzymywał fartuch z grubego, ciemnego materiału, który osłaniał uda. Całość zdobiły proste, geometryczne ornamenty w odcieniu turkusu.

Rasa radshakków była stosunkowo nowym nabytkiem Bastionu. Pierwsi jej przedstawiciele zaczęli przybywać do Doliny około stu lat wcześniej. Początkowo nieliczni, osiedlali się na obrzeżach Polany Ameneb, nie chcąc zakłócać dotychczasowego porządku. Ich rasowy indywidualizm prowadził jednak do izolacji od reszty mieszkańców Doliny, co z czasem rodziło napięcia w samym Bastionie.

Z biegiem lat radshakków zaczęło przybywać, co siłą rzeczy wymusiło próbę ustalenia warunków współistnienia. Mimo wielu inicjatyw integracyjnych, wciąż pozostawali na uboczu. Czasem można było ich spotkać w Dzielnicy Wspólnej – głównie młode osobniki, ciekawe świata i żądne przygód.

Radshakk przez chwilę spoglądał na Garona – długo, uważnie, bez słowa. W jego spojrzeniu nie było ani gniewu, ani aprobaty. Raczej coś w rodzaju chłodnej kalkulacji, jakby próbował go ocenić. Po chwili odwrócił się i ruszył w stronę Bastionu, nie oglądając się za siebie.

Garon nie skomentował. Nie widział sensu. Zaciągnął się fajką, wypuścił dym w stronę nieba i westchnął.

– Mam już dość – mruknął. – A jest dopiero południe.

Erialin podszedł bliżej, uśmiechając się lekko.

– Wiesz, każdego dnia przekonuję się, dlaczego Ellemttelis darzy cię takim zaufaniem. Tylko ty potrafisz trzymać Bastion w całości i przy okazji nie oszaleć.

– To niech lepiej teraz patrzy – odparł Garon – i wie, że przynajmniej jeden z nas próbuje utrzymać ten burdel w jednym kawałku.

Elf zachichotał, ale zaraz spoważniał, spoglądając w stronę znikającego radshakka.

– Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego oni tak stronią od innych. Nawet t'zelsaghowie potrafią się czasem zintegrować. A radshakkowie? Jakby żyli w równoległej Dolinie.

– Bo żyją – odparł Garon. – To ich natura. Wrodzony indywidualizm. Nie chodzi o dumę, nie chodzi o pogardę. Po prostu nie mają potrzeby bycia częścią czegokolwiek. Każdy z nich to osobna historia, osobna ścieżka. I nie lubią, gdy ktoś próbuje im ją skrócić.

– A mimo to przybywają tu coraz liczniej.

– Bo Bastion daje im schronienie. Ale nie wspólnotę. I może to dobrze. Może nie każdy musi się integrować, żeby współistnieć.

Erialin skinął głową.

– Mimo wszystko cieszę się, że ty wciąż próbujesz utrzymać harmonię tego miejsca.

Garon parsknął.

– Harmonia. To słowo pojawia się dziś częściej niż „młyn”. A przecież Ellemttelis nie stworzyła tej Doliny jako muzeum. Życie to ruch. Zmiana. Nawet drzewa rosną, pękają, umierają. A potem wyrasta coś nowego.

– Ale nie wszyscy to rozumieją – powiedział Erialin. – Dla niektórych harmonia to zatrzymanie. Zachowanie tego, co znają. Nawet jeśli to tylko pozór.

Sarkaj zaciągnął się fajką, wypuścił dym w stronę nieba, po czym spojrzał na elfa z ukosa.

– Filozof z ciebie, Erialinie.

– A z ciebie zmęczony sarkaj z fajką.

– Przynajmniej robię coś pożytecznego. W przeciwieństwie do twojej osoby.

Erialin uśmiechnął się szyderczo.

Wtem nad ich głowami powietrze przeszył cichy świst.

Unieśli wzrok. Z nieba zbliżała się jasna, błękitna smuga magicznej energii – ognik, szybki i precyzyjny, sunący prosto w stronę Garona.

Sarkaj wyciągnął dłoń i pochwycił go bez wahania.

Przez chwilę wpatrywał się w pulsujące światło, a jego twarz stężała, nabierając niepokojącej powagi.

– Od Enara? – rzucił Erialin, tym razem bez uśmiechu. – Czego chce?

Garon nie odpowiedział. Spojrzał w dal – na mgłę spowijającą odległe szczyty, wznoszące się daleko za Lasem Jednorożców.

Tam czekało na niego nowe zadanie.

A wraz z nim zagrożenie, które należało zniszczyć.

 

***

 

Przełęcz przecinała skaliste pasmo niczym blizna – głęboka, poszarpana, rozciągająca się przez kamienne cielsko gór. Jej niemal pionowe ściany wyglądały, jakby zostały wyrzeźbione przez gniewne dłonie pradawnych sił, a sieć pęknięć, która je pokrywała, sugerowała, że samo to miejsce może rozpaść się pod własnym ciężarem. Wysokie szczyty tonęły w śniegu, który nie znał roztopów, rzucając długie cienie na wszystko, co znajdowało się poniżej.

Powietrze było lodowate. Z każdym wydechem tworzył się obłok pary, który rozpływał się w surowym pejzażu Gór Soron – krainy zimnej, dzikiej, nieprzystępnej i skrywającej wiele sekretów. Stanowiły doskonały przykład potęgi sił, które od pradawnych czasów kształtowały cały kontynent Azarnor.

Ciszę przełęczy – przerywaną jedynie świstem wiatru przeciskającego się przez skalne zakamarki – zakłócał rytmiczny tupot tysięcy stóp, wzbijających w powietrze chmurę pyłu i śniegu.

Niczym nieposkromiony rój, górskie istoty zapuszczały się w głąb przełęczy, by za ośnieżonymi szczytami dać pełen wyraz swojej dzikiej naturze.

Yethogi parły niestrudzenie naprzód. Z gęstej czerni pokrywającej ich torsy i grzbiety wyłaniały się potężne, muskularne ramiona i dłonie, gęsto porośnięte śnieżnobiałym futrem, spływające także po szerokich udach i otulało masywne stopy. Najgęstsze było wokół głowy i karku, gdzie tworzyło coś w rodzaju lwiej grzywy. Twarze tych istot – jakby wyrzeźbione z błękitnego kamienia – przypominały małpie: szerokie łuki brwiowe, wydatne kości policzkowe, lekko wydłużony pysk i wyraźnie zarysowane nozdrza. Długie, puszyste ogony, poruszały się z subtelną gracją, jakby były przedłużeniem myśli. Na biodrach spoczywały szerokie pasy z ciężkimi klamrami, a poniżej – skromne przepaski.

Uzbrojone w prymitywne, wielkie maczugi i włócznie z kamiennymi grotami, w liczbie przekraczającej kilka tysięcy, maszerowały przed siebie, gotowe zniszczyć każdego, kto ośmieliłby się stanąć im na drodze.

Los chciał, że przemierzając szeroką na sto jardów przełęcz, natrafiły właśnie na kogoś takiego.

Garon stał wyprostowany, z lekko rozstawionymi nogami. Jego ramiona były napięte, lecz nie spięte. Dłonie natomiast spoczywały na głowicy miecza – ustawionego pionowo, z czubkiem opartym lekko o ziemię. Miała kształt sześciokąta, w którego centrum osadzono niewielki bursztyn. Rękojeść mierząca dwanaście cali, była pokryta brązową tkaniną, zaś jelec był krótki i prosty. Klinga długa na trzydzieści cali długości i pięć szerokości, była jednosieczna o łagodnie ściętym i zakrzywionym sztychu. Tuż za jelcem znajdował aię charakterystyczny ubytek na ostrzu w kształcie prostokąta, ciągnący się przez jedną trzecią głowni.

Angathag, Łamacz Strachu – bo takie nosił imię – z pozoru nie był bronią pierwszej młodości. Na jego powierzchni widniały liczne rysy i zadrapania, będące świadectwem wielu bitew w których brał udział. A jednak, mimo upływu lat, wciąż pozostawał równie ostry jak w czasie swojej pierwszej walki.

Sarkaj stał naprzeciwko armii yethogów, niczym kamienny strażnik strzegący przejścia dalej. Wzrok miał spokojny, lecz zdecydowany.

Jeden z nich – większy od reszty o głowę, mierzący prawie siedem i pół stopy wysokości – wystąpił przed szereg. Dzierżył w łapie wielką maczugę, której gruby koniec nabity był odłamkami z wiecznego lodu. Najprawdopodobniej był dowódcą tejże hordy.

Spojrzał na Garona. W jego oczach czaiła się czysta agresja i żądza mordu. Uniósł swój oręż nad głowę, po czym kilkukrotnie uderzył nim o ziemię, rycząc donośnie – jakby żądał, by sarkaj usunął mu się z drogi, jako zostanie z niego tylko krwawa miazga.

Garon jednak ani myślał ustępować. Zamiast tego uniósł lekko Angathaga, po czym z impetem wbił jego czubek ponownie w ziemię. Przez przełęcz przeszła fala uderzeniowa, która wzbiła w powietrze śnieg, pył i żwir zalegający na jej dnie. Echo uderzenia odbiło się od skalnych ścian, wracając jako głuchy pomruk, który zdawał się pochodzić z wnętrza ziemi. Nawet yethogi cofnęły się o krok, gdy podmuch do nich dotarł.

– Zawróćcie – zawołał Garon, donośnym tonem – inaczej nie okażę wam litości.

Dowódca yethogów ani myślał o odwrocie. Wyszczerzył kły, wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie pełnym furii. Po chwili rozległy się jego wrzaski – głośne, niemal ludzkie w brzmieniu. Pozostałe yethogi przyłączyły się do niego, groźnie wymachując orężem lub uderzając pięściami o ziemię. Kakofonia pisków i krzyków rozlała się po całej okolicy, stanowiąc jasny manifest dla każdego, kto był w stanie usłyszeć ich zawołania.

Sarkajowi to wystarczyło. Nie potrzebował niczego więcej. Skoro wybrali przemoc – niech tak będzie.

Rozłożył szeroko ramiona i zaczął kumulować moc. A gdy zgromadził jej wystarczająco dużo, uwolnił ją.

Ziemia zaczęła drżeć. Najpierw delikatnie, jakby się wahała. Po chwili coraz mocniej i mocniej – aż kamienie zaczęły podskakiwać, jakby odbijane od niewidzialnego bębna. Z góry runęły głazy, roztrzaskując się o dno przełęczy z hukiem, który zagłuszył nawet wrzaski yethogów. Kilku z nich zmiażdżyły spadające odłamki, a ich szeregi zachwiały się w chaosie.

Wokół Garona pojawiły się pęknięcia, z których sączyło się bursztynowe światło. Sarkaj splótł dłonie jak do modlitwy. W tej samej chwili, z rozpadlin za jego placami zaczęły wyłaniać się humanoidalne, kamienne istoty. Golemy.

Mierzyły dziesięć stóp wysokości, miały masywne barki i ramiona, atwarze przypominały maski: dwa bursztynowe punkty pełniły rolę oczu, a nierówna kreska przecinająca kamień – ust.

Z każdą chwilą ich liczba rosła, aż osiągnęła dwieście. Ustawili się w kilku szeregach, zajmując całą szerokość przełęczy. Stali naprzeciw yethogów, gotowi w każdej chwili wykonać rozkaz tego, który powołał ich do istnienia.

Garon chwycił za rękojeść miecza. Wyciągnął czubek z ziemi i spojrzał na przywódcę górskich bestii. Twarz tamtego nie zmieniła wyrazu – stała się wręcz jeszcze bardziej paskudna. Wydarł się po raz kolejny, po czym ruszył pędem w stronę sarkaja, a za nim cała horda.

To samo uczyniły kamienne golemy, kierowane wolą swego stwórcy.

Sarkaj szedł za nimi spokojnym krokiem. Nie musiał się spieszyć.

Póki co, to on kontrolował sytuację.

Pierwsze uderzenie nastąpiło z impetem, który mógłby zatrzymać lawinę.

Yethog o futrze splamionym krwią rzucił się na najbliższego golema, wymachując maczugą z odłamkami lodu. Kamienna istota nie próbowała unikać ciosu – przyjęła go na bark, który pękł z trzaskiem, ale nie ustąpił. Golem odpowiedział uderzeniem pięści, które wbiło yethoga w ziemię jak wbity pal w zmarzlinę.

W kolejnych sekundach przełęcz zamieniła się w pole chaosu.

Górskie bestie skakały, ryczały, atakowały z furią, próbując rozbić kamienne kolosy. Ich pazury rozcinały powierzchnię golemów, zostawiając rysy, ale nie zatrzymując ich marszu. Golemy odpowiadały zmechanizowaną precyzją – ich ciosy były wolniejsze, ale miażdżące. Każde uderzenie łamało kości, rozrzucało ciała, kruszyło oręż.

Jeden z yethogów wspiął się na plecy golema, próbując wbić włócznię w jego kark. Ten chwycił go za ogon, wyrwał z własnego grzbietu i cisnął o skałę, zostawiając na niej krwawy ślad.

Garon kroczył spokojnie między kamiennymi konstruktami, niczym cień wśród posągów. Angathag spoczywał w jego dłoni – ciężki, milczący, gotowy, by w odpowiednim momencie przemówić ostrzem.

Chwila ta nadeszła szybko. Jeden z yethogów rzucił się na niego z rykiem, dzierżąc maczugę w łapach. Sarkaj czekał, a gdy przeciwnik był już wystarczająco blisko, wykonał potężne cięcie z góry. Ostrze przecięło czaszkę bestii na pół, rozdzielając ją jak pęknięty głaz.

Zanim krew zdążyła opaść, Garon wykonał boczny zamach. Klinga przecięła gardło kolejnego napastnika, a gorąca posoka trysnęła mu na policzek. Nie drgnął.

W następnej chwili wdał się w krótką wymianę ciosów z yethogiem uzbrojonym w długą maczugę nabitą obsydianem.

Cios – blok.

Cios – unik.

Po odbiciu kolejnego ataku, Garon wbił sztych miecza w udo bestii. Ta zawyła i padła na zranioną kończynę. Sarkaj wykonał szybki piruet. Ostrze przecięło głowę yethoga poziomo, zostawiając za sobą tylko martwe truchło.

Następni przeciwnicy padali przed nim z równą łatwością, co drzewa łamane przez huragan. Żaden nie zdołał go nawet tknąć. Nie mógł sobie na to pozwolić.

Był zbyt doświadczonym wojownikiem, by tak prymitywne istoty choćby go drasnęły.

Choć początkowo wszystko przebiegało po myśli Garona, z czasem szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę yethogów. Było ich po prostu zbyt wielu. Nawet jego golemy nie były w stanie wytrzymać nieustannych uderzeń maczugami i pchnięć włóczniami. Coraz częstszym widokiem stawały się kamienne istoty rozpadające się pod brutalną siłą górskich bestii.

Drugim powodem był wieczny lód – materiał, którego odłamki znajdowały się w pałkach yethogów. Ten niezwykły surowiec, odpowiednio obrobiony przez wprawnego rzemieślnika, mógł służyć jako doskonała broń lub tarcza. Jednak niewłaściwie ukształtowany wykazywał pewne nieprzyjemne właściwości. Jedną z nich była reakcja na skupiska magicznej mocy: gdy niewielki fragment lodu oderwał się od grotu i znalazł w pobliżu takiego źródła, zaczynał gwałtownie rosnąć.

Golemy Garona były właśnie takim skupiskiem. Kilkukrotnie widział, jak jego konstrukty zostają rozsadzone od środka przez rozprężający się lód.

Sarkaj zaklął w myślach. Zrozumiał, że przyzwał zbyt ich mało. I nie wzmocnił magią wystarczająco dobrze.

Konsekwencje nie kazały długo na siebie czekać.

Yethogi, coraz liczniej, zaczęły przedzierać się przez szeregi kamiennych obrońców, pędząc wzdłuż przełęczy ile sił w nogach. Garon poczuł niepokój. Nie chciał sięgać po to, co planował zachować na później – ale teraz nie miał już wyboru.

Nim jednak zdążył podjąć decyzję, zaatakowała go jedna z górskich bestii. Wdał się z nią w wymianę ciosów. Yethog uderzał chaotycznie, bez żadnej taktyki, lecz z brutalną siłą. Dla przeciętnego człowieka jeden taki cios oznaczałby złamanie kości – albo śmierć.

Garon nie miał czasu na rozważania. Gdy bestia wykonała zamach znad głowy, sarkaj uskoczył w bok i wykonał błyskawiczne cięcie. Ręka yethoga – od dłoni po łokieć – opadła bezwładnie na ziemię. Z kikuta trysnęła krew.

Następnie wraził Angathaga prosto w szyję przeciwnika.

Bestia zachwiała się…

I padła martwa.

Nie tracąc czasu, wysłał wiadomość.

Nie gestem.

Myślą.

Odpowiedź nadeszła natychmiast.

Powietrze przeciął grad strzał. Każda z nich trafiała celnie – w yethogów, którzy zdołali przedrzeć się przez linię golemów.

Sarkaj uniósł wzrok. Wysoko nad nim, na skalnych półkach ciągnących się wzdłuż przełęczy, stał Erialin.

Obok niego – inni elfowie, uzbrojeni w długie łuki.

Ich sylwetki były nieruchome, skupione.

A cel – jasny.

Po chwili, z oddali, rozległ się głuchy, rytmiczny tętent. Ziemia zadrżała raz jeszcze – nie od magii, lecz od galopu.

Centaury.

Opancerzeni w srebrzyste zbroje z czerwonymi akcentami, biegły ile sił w kopytach na spotkanie z wrogiem.

Na ich torsach lśniły płytowe napierśniki, a ramiona chroniły masywne, zaokrąglone naramienniki. Długie włócznie sterczały ku niebu niczym chorągwie gniewu, a na plecach połyskiwały dwuręczne miecze – ciężkie, brutalne, stworzone do rozcinania szeregów. Ich końskie ciała, opięte były skórzanymi pasami z utwardzonej skóry, zdobionymi metalowymi klamrami i płytkami, poruszały się z gracją i siłą, jakby sama ziemia ustępowała im miejsca.

Tuż za nimi – krasnoludy.

Pędziły na bojowych kozach, zwanych fedrunothr, których wielkie rogi były twarde jak stal, a kopyta uderzały o kamień z siłą młotów.

Ich jeźdźcy trzymali w dłoniach topory i młoty – krótkie, ciężkie, wyważone.

Zbroje krasnoludów były ciemne, matowe, pokryte runami i zadrapaniami bitew.

Każdy z nich wyglądał jak fragment góry, oderwany i rzucony w wir wojny.

Wśród nich były też i satyry.

Ich ruch był dziki, taneczny, nieprzewidywalny.

Opancerzeni w lekkie, segmentowe pancerze z ciemnego drewna i utwardzonej skóry, zdobione liśćmi, kolcami i metalowymi obręczami. Na ich ramionach błyszczały naramienniki z poroża, a na piersiach – splątane pasy z miedzi i brązu.

W dłoniach trzymali falcaty – zakrzywione miecze o ostrzach przypominających sierpy, stworzone do cięcia i rozrywania. Ich oczy płonęły dzikim ogniem, a kopyta uderzały o ziemię w rytmie, który przypominał rytuał.

Armia Doliny najpierw stratowała tych yethogów, którym udało się przedrzeć przez golemy Garona, po czym uderzyła w główne siły wroga.

Zderzenie nastąpiło z hukiem, który zagłuszył nawet świst elfich strzał.

Centaury wpadły w szeregi górskich bestii z impetem, rozrywając je niczym burza łamiąca las. Włócznie wbijały się głęboko, przebijając futro, mięśnie i kości. Nie zatrzymywały się – po pierwszym pchnięciu ruszały dalej, tratując, rozcinając, rozbijając. Gdy broń pękała, w ruch szły miecze. Dwuręczne ostrza cięły szerokimi łukami, rozdzierając ciała yethogów jak pergamin. Krew mieszała się z kurzem i śniegiem, a krzyki walki odbijały echem od skalnych ścian przełęczy.

Krasnoludy uderzyły chwilę później – jak fala lawy: powolna, lecz niepowstrzymana. Fedrunothry taranowały przeciwników, roztrzaskując klatki piersiowe, a jeźdźcy – niczym kowale w kuźni – uderzali z precyzją i siłą. Młoty łamały kończyny, topory wbijały się głęboko, zostawiając krwawe szczeliny w ciałach wrogów.

Satyry wpadły w środek zamieszania jak wir jesiennych liści. Ich ruchy były dzikie, nieprzewidywalne, niemal piękne w brutalności. Falcaty błyszczały w powietrzu, tnąc gardła, rozpruwając brzuchy, wbijając pod żebra. Skakali nad ciałami poległych, wirowali, obracali się w pół kroku, znikali i pojawiali znów – uderzając z boku, z góry, z dołu. Nie sposób było przewidzieć, skąd padnie cios. Ich śmiech – dziki, niepokojący – mieszał się z wrzaskami rannych, jakby cała bitwa była dla nich jedynie zabawą. Kontrast między codzienną łagodnością a szałem walki był groteskowy i niepokojący.

Yethogi walczyły z furią, lecz ich szeregi pogrążyły chaos i dezorientacja. Choć wciąż liczni, przypominali już nie hordę, lecz rozproszoną zgraję. Dodatkowo elfowie pod wodzą Erialina wprowadzali jeszcze większy zamęt – ich strzały raziły z nadludzką precyzją. Każda znajdowała cel.

Dowódca yethogów zaryczał. Z pomocą maczugi pokonał kilka golemów, po czym zaczął wypatrywać Garona. W końcu go dostrzegł. Ruszył w jego stronę, pragnąc jak najszybciej pozbawić sarkaja życia.

Garon również go zauważył – i ruszył naprzeciw.

Kopnął yethoga w brzuch, zanim tamten zdołał zadać cios. Bestia cofnęła się o kilka kroków, po czym ponowiła atak. Sarkaj uskoczył i uderzył przeciwnika pięścią, w której trzymał miecz. Potem poprawił drugą ręką. Yethog próbował odpowiedzieć tym samym, lecz Garon w porę się uchylił, po czym wdał w wymianę ciosów.

W pewnym momencie wyciągnął dłoń. Buchnęła z niej fala uderzeniowa, która odrzuciła górską bestię kilkanaście metrów dalej, taranując kilka innych i ratując krasnoluda, który przegrywał swoją walkę.

Sarkaj ruszył przed siebie, krokiem pewnym i zdecydowanym. Nie było w nim ani grama zawahania.

Dowódca yethogów próbował się podnieść, ale nie zdążył. Garon dopadł go, chwycił za szyję i uniósł tak, by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. Następnie kilkukrotnie uderzył Angathagiem, rozpłatując czaszkę bestii jak kawałek drewna. Martwe ciało odrzucił na bok.

Teraz, gdy dowódca był martwy, mógł skupić się na właściwym zadaniu.

Gdzieś tu była. Choć nie widział jej oczami, wyczuwał obecność.

Wytężył magiczne zmysły.

Jest.

Naprzeciw niego.

W głębi armii yethogów.

Zmierzała w jego stronę.

Bardzo dobrze.

Oszczędzi mu przebijania się przez kolejne szeregi.

Nie musiał długo czekać.

Po chwili dostrzegł ją pośród górskich bestii, jakieś dwieście jardów dalej.

Wysoka, o długich kruczoczarnych włosach i fiołkowych oczach. Na jej ciele spoczywała fioletowa suknia z rozcięciem sięgającym połowy uda, misternie zdobiona starożytnymi runami jarzącymi się na czerwono.

Na torsie – ciemniejszy gorset.

Na szyi – czarna, ciasno zawiązana tasiemka.

Ramiona chroniły spiczaste naramienniki, a nadgarstki – bransolety w barwie ciemnego ametystu.

Szła boso, jakby zupełnie nie przejmując się skalistym podłożem.

Zbliżając się do Garona, uśmiechała się lekko.

Wyraz twarzy zdradzał pewność siebie.

Nie bez powodu – Sarkaj czuł, że ma przed sobą potężną czarownicę.

Pytanie brzmiało: czy wystarczająco potężną, by stawić mu czoło?

Zatrzymała się sto jardów od niego.

Wokół nich szalała bitwa.

W czasie gdy kobieta przyglądała mu się uważnie, Garon zdążył zabić jeszcze czterech yethogów.

W końcu przemówiła:

– A zatem to ty jesteś Garon II, syn Granara IV. Liczyłam, że się spotkamy. Choć muszę przyznać, że trochę mnie rozczarowałeś. Chyba zbyt mocno uwierzyłeś, że góry otaczające twoją Dolinę naprawdę zdołają ochronić ją przed zagrożeniem z zewnątrz.

– Nawet najwyższe i najgrubsze mury są bezużyteczne, jeśli nie ma obrońców, którzy by ich strzegli – odparł Sarkaj.

– Prawda. Ale wybacz moje maniery. Jestem Khannafis z Vendebadhru. Miło mi cię poznać.

Garon nie był skory do dalszej, zbędnej rozmowy.

– Wybacz, ale nie mam czasu na uprzejmości. Wolałbym przejść od razu do rzeczy.

Khannafis zachichotała, po czym położyła dłoń na biodrze.

– Doprawdy? Myślałam, że mieszkańcy Doliny Amendumië lepiej traktują gości. Nawet tych nieproszonych.

– Przykro mi, że muszę cię rozczarować – oznajmił Garon z teatralnym gestem. – Otrzymałem na ciebie zlecenie. Więc żadnej gościny nie będzie. Choć doceniam, że udało ci się zjednoczyć plemiona yethogów, by zdobyć moc Doliny. Nie jest to łatwa sztuka, bo są hiperagresywne i prawie zawsze walczą między sobą.

– Więc skoro wiesz, czego pragnę – powiedziała – to ponegocjujmy. Uprzejmie proszę o przepuszczenie mojej armii przez przełęcz. W przeciwnym razie wejdę do Doliny siłą, zabiję wszystkich jej mieszkańców i spalę lasy aż do gołej ziemi.

– Nie – odpowiedział stanowczo Garon.

– Na pewno?

Sarkaj nie odpowiedział. Jedynie zacisnął mocniej dłoń na rękojeści Angathaga.

Khannafis dostrzegła ten gest.

W jej oczach zapadł wyrok.

– A zatem nasze negocjacje uważam za zakończone.

– I dobrze. Mam ich już dość.

Khannafis uniosła dłoń.

Powietrze wokół niej zadrżało, a runy na sukni rozbłysły czerwienią.

Z jej palców wystrzelił strumień fioletowego ognia, zmierzający wprost ku Garonowi,

Sarkaj nie uskoczył.

Uderzył nogą o ziemię.

Przed nim wyrósł mur z kamienia – pięć jardów szerokości, trzy wysokości – który zadrżał, gdy mroczne płomienie uderzyły w jego powierzchnię.

Garon wykonał błyskawiczny ruch.

Uderzył w przestrzeń między sobą a skalną tarczą.

Kamienny mur ruszył naprzód, sunąc po ziemi z narastajacą prędkością.

Khannafis wzbiła się w górę. Zawisła w powietrzu jakieś sto stóp nad ziemią, obserwując, jak skalna ściana pędzi dalej, taranując wszystko na swojej drodze. Yethogowie, którzy stanęli jej naprzeciw, zostali zmiażdżeni – rozrzuceni niczym liście w burzy.

Poirytowana prawą ręką zatoczyła szerokie koło.

Za jej plecami pojawiły się kule fioletowej energii – każda o średnicy niecałej stopy – ułożone w krąg o szerokości pięciu jardów. Skierowała dłoń w stronę Garona.

Pierścień magicznych sfer zaczął wirować z zawrotną prędkością, po czym wystrzelił w jego kierunku.

Sarkaj odpowiedział błyskawicznie.

Wykonał serię zamachów mieczem, tworząc fale sprężonego powietrza w kształcie półksiężyców.

Dwie pierwsze uderzyły w nadciągajace zaklęcie, naruszając jego strukturę.

Trzecia i czwarta rozbiły je całkowicie.

Nastąpiła eksplozja.

Garon schował miecz do pochwy.

Na razie nie był mu potrzebny. Poradzi sobie bez niego.

Khannafis spojrzała na niego z narastającym gniewem.

Już miała rzucić kolejne zaklęcie, gdy Garon zacisnął prawą pięść. Gwałtownym ruchem skierował ją w stronę czarownicy, po czym otworzył.

W tym momencie kamienie i głazy leżące za jego plecami wystrzeliły niczym bełty z kusz – prosto w stronę Khannafis.

Otoczyła się magiczną sferą. Skalne pociski odbijały się od niej z głuchym trzaskiem, rozpryskując w powietrzu.

Nie mogła jednak odpowiedzieć.

Dopóki bariera chroniła jej ciało, większość zaklęć odbiłaby się od niej i trafiła ją samą. Pozostało czekać, aż ostatni kamień posłany przez sarkaja uderzy w tarczę i roztrzaska się na odłamki.

Gdy to nastąpiło, wyciągnęła rękę w stronę Garona.

Z dłoni wystrzelił fioletowy piorun.

Sarkaj ponownie uderzył stopą o ziemię.

Z jej wnętrza wynurzył się biały kryształ – wysoki na dziesięć stóp – który przyjął atak.

Ale zamiast go odbić, zaczął pochłaniać.

Khannafis nie ustępowała.

Błyskawica wciąż biła z jej dłoni, próbując przebić się przez kryształową zasłonę.

Bezskutecznie.

W końcu przerwała zaklęcie.

Kryształ zabarwił się na fioletowo, po czym rozpadł w drobny pył.

Garon nie zwlekał.

Nabrał powietrza do ust, po czym wystrzelił z nich strumień lawy, który w kilka chwil dotarł do czarownicy.

Khannafis po raz kolejny otoczyła się magiczną sferą, chroniącą przed atakiem sarkaja.

Jednak im dłużej trwał napór lawy, tym bardziej osłona nagrzewała się – a wraz z nią powietrze uwięzione wewnątrz.

Nawet jeśli płynny ogień nie przedarłby się do środka, Garon mógł ją po prostu ugotować żywcem.

Nie mogła do tego dopuścić.

Niespodziewanie z pomocą ruszył jeden z yethogów.

Rzucił się na Garona, próbując dźgnąć go włócznią z grotem z wiecznego lodu.

Sarkaj przerwał zaklęcie, chwycił drzewiec jedną ręką, a drugą uderzył bestię w mostek, potem w szyję, na koniec poprawiając prawym sierpowym.

Yethog padł martwy.

Cała sytuacja trwała zaledwie chwilę – lecz wystarczyło, by Khannafis zdjęła ochronną sferę i posłać kulę fioletowego ognia w stronę sarkaja.

Garon odbił ją przedramieniem.

Potem skierował lewą rękę ku lewej ścianie przełęczy i machnął nią w stronę czarownicy.

Z kamiennego zbocza oderwał się ogromny blok, który pomknął w jej kierunku.

Khannafis po raz trzeci przywołała barierę.

Kamień roztrzaskał się o nią z hukiem, rozsypując na mniejsze odłamki.

Spojrzała na Garona.

Wściekłość malowała się na jej twarzy.

To, co miało być formalnością, zamieniło się w przeciągającą bitwę magiczną.

Choć słyszała o nim wiele, sądziła, że wraz z wiekiem jego siła osłabła.

Myliła się.

Garon II okazał się sprawniejszy w sztukach magicznych, niż jej mówiono.

Ale nie zamierzała się poddać.

Nie chciała pozwolić, by jakiś sarkaj – Strażnik Doliny Amendumië – ją pokonał.

To było nie do pomyślenia.

Postanowiła zakończyć zabawę.

Rozpostarła ręce.

Garon, przeczuwając zamiary czarownicy, nakazał centaurom, krasnoludom, elfom i satyrom natychmiastowe wycofanie z pola bitwy. Usłuchali go bez wahania.

Wtedy z ciał yethogów oraz tych z armii Doliny, którym nie udało się oddalić na czas, zaczęła wydobywać się niebieska energia – smugi światła, które gromadziły się w dłoniach Khannafis, tworząc nieregularne kule świecące na fioletowo.

Czarownica pochłaniała zarówno magiczną esencję yethogów, jak i dusze wojowników Doliny. Wszystkie istoty żywe w promieniu trzystu jardów padły martwe.

Ich ciała – obkurczone i wyschnięte – przypominając mumie.

Garon uniknął wyssania duszy dzięki Angathagowi, który otaczał go niewidzialną tarczą chroniącą przed takimi zaklęciami.

Dodatkowo znał technikę obrony – ekstrakcja duszy przypominała przeciąganie liny, w której zwycięża ten o silniejszej woli i potężniejszej magii. A jego wola i moc były silniejsze.

Gdy proces został zakończony, Khannafis wyciągnęła ręce w stronę sarkaja. Z fioletowych kul wystrzeliły strumienie ognia w barwie głębokiego ametystu, które połączyły się w jeden – szeroki na pięć jardów, intensywny i niszczycielski.

Garon poczuł żar na twarzy.

Zareagował natychmiast.

Wyciągnął rękę przed siebie.

W jego dłoni rozbłysło światło.

W jednej chwili przed nim wyrósł magiczny mur – wysoki na sto stóp, szeroki jak cała przełęcz.

Bariera zadrżała, gdy zetknęła się z płomieniami Khannafis. Jednak stworzona z mocy Garona i nieustannie przez niego podtrzymywana, oparła się mrocznemu ogniowi, który rozlał się po jej powierzchni niczym strumień wody.

Czarownica nie ustępowała.

Strumień ognia wciąż płynął z jej dłoni, jakby liczyła, że w końcu przełamie obronę sarkaja.

Garon spojrzał za siebie.

Ujrzał krasnoludy, elfy, centaury i satyry, obserwujących jego zmagania z nieukrywanym entuzjazmem.

Dopingowali go gromkimi okrzykami, powtarzali jego imię.

W ich oczach dostrzegał podziw, szacunek którym go darzyli – i nadzieję, którą powierzyli mu już dawno temu.

Wiedział, że nie może ich zawieść.

To nie wchodziło w grę.

Przez chwilę się zastanawiał.

W końcu wpadł na pomysł.

Podobnie jak wcześniej, skierował prawą dłoń ku prawej ścianie przełęczy i machnął nią w stronę czarownicy.

Kamienny blok oderwał się od skały i pomknął w jej kierunku.

Khannafis dostrzegła go w porę.

Przerwała atak, po czym rzuciła kulę fioletowego ognia, rozbijając nadlatujący głaz.

To wystarczyło.

Garon opuścił magiczną barierę, po czym wyciągnął rękę w stronę kobiety.

Wykonał szybki gest – zacisnął pięść i zgiął ramię w łokciu pod kątem prostym.

Ziemia pod Khannafis zadrżała, by po chwili wyłoniła się z niej olbrzymia dłoń, pokryta lawą.

Pochwyciła ją.

Rozległ się wrzask.

Czarownica krzyczała z bólu, miażdżona i palona przez żywioł ziemi.

Sarkaj patrzył na nią przez chwilę.

Jego spojrzenie było pozbawione współczucia.

Khannafis z Vendebadhru musiała zginąć. Więc zginie.

Garon powoli opuszczał rękę. Pięść pozostawała zaciśnięta.

Im niżej ją opuszczał, tym głębiej lawowa dłoń zanurzała się w ziemi, wciągając czarownicę.

Aż w końcu zniknęła całkowicie.

Jak i ona.

Sarkaj odetchnął.

Zadanie zostało wykonane.

Na przełęczy zapanowała cisza, przerywana jedynie świstem wiatru przeciskającego się przez skalne zakamarki.

Spojrzał na yethogów stojących kilkadziesiąt jardów dalej.

Na ich twarzach malowało się przerażenie.

Nie przypominali już krwiożerczej hordy, która jeszcze niedawno chciała podbić Dolinę. 

Teraz wyglądali jak zwierzęta zagonione w róg – gotowe do desperackiej obrony przed silniejszym oprawcą.

A skoro tliła się w nich jeszcze iskra woli walki, należało ją zgasić.

Garon powoli sięgnął do rękojeści miecza.

Nie zdążył go nawet chwycić, gdy yethogowie odwrócili się i w akompaniamencie krzyków i pisków, rzucili do ucieczki.

Byle dalej od sarkaja.

Byle dalej od niego.

Garon odetchnął raz jeszcze.

Przełęcz wypełniły okrzyki triumfu.

Centaury i krasnoludy wznosili oręż wysoko nad głowy.

Satyry skakały z radości lub przytulały się do każdego, kto stał obok – niezależnie od rasy.

Elfowie unieśli łuki w geście zwycięstwa.

Garon nie dołączył do świętujących.

Stał nieruchomo, patrząc przed siebie, czekając aż ostatni yethogowie zniknęli mu z oczu.

Chwilę później, u jego boku pojawił się Erialin.

W dłoni trzymał długi łuk z jasnego drewna.

Poklepał Sarkaja po ramieniu – gestem prostym, lecz pełnym uznania.

– Dobra robota, Garonie – powiedział. – Kolejna czarownica na twoim koncie. Poszło ci nawet sprawniej niż ostatnio.

– Ale udało jej się zjednoczyć plemiona yethogów. A co, jeśli ktoś inny wpadnie na podobny pomysł i zaatakuje Dolinę jeszcze większymi siłami? Zyskamy kolejny problem, jakbyśmy nie mieli ich już wystarczająco dużo.

– Niech żywiołaki ziemi i powietrza patrolują Góry Soron – zasugerował elf. – W razie potrzeby dadzą ci znać, a może nawet rozbiją rodzący się sojusz między yethogami.

W tym czasie z oczu Garona zniknął ostatni yethog. Zanim to nastąpiło, potknął się o kamień, wstał niezgrabnie i ruszył dalej, kuśtykając na jedną nogę.

– Pomyślę – odparł cicho, po czym odwrócił się i ruszył przed siebie.

Garon szedł powoli przez przełęcz.

Bitwa dobiegła końca, lecz jej echo wciąż unosiło się w powietrzu – w zapachu krwi, w jękach rannych, w ciszy, która nie była spokojem, lecz zmęczeniem.

Wokół leżały ciała yethogów. Zniekształcone, porozrywane, niektóre wciąż parujące od magii. Ich twarze – jeśli można było je tak nazwać – zastygły w grymasie strachu.

Ale nie tylko oni polegli.

Garon dostrzegł sylwetki mieszkańców Doliny. Niektórzy martwi, inni ranni – opatrywani przez uzdrowicieli lub otulani zaklęciami regeneracyjnymi. Magia tkała się wokół nich jak delikatna mgła, lecz nie wszystkich dało się uratować.

Kilku satyrów próbowało podnieść rannego towarzysza. Garon podszedł bez słowa, pomógł im go unieść, przenieść w bezpieczne miejsce. Jeden z nich spojrzał mu w oczy, kiwnął głową – wdzięczność bez słów. Potem odeszli.

Sarkaj został sam. Spojrzał na ciała martwych centaurów. Ich potężne sylwetki leżały nieruchomo. Ich zbroje były pęknięte, a oczy zamknięte. Obok nich – krasnoludy. Niektóre wciąż trzymały broń, jakby nawet śmierć nie zdołała ich rozbroić.

Garon zatrzymał się. W jego umyśle pojawiła się myśl – cicha, lecz nieubłagana.

Gdyby przyzwał więcej golemów… Nie musiałby wzywać armii Doliny… Może nie musieliby ginąć.

To był jego błąd. Nie z powodu braku siły, lecz przez zbytnią pewność, że poradzi sobie sam. A teraz ziemia przełęczy kryła tych, którzy zginęli, bo odpowiedzieli na jego wezwanie.

Sarkaj spojrzał w niebo.

Nie szukał tam odpowiedzi.

Szukał tylko ciszy, która nie osądza.

To było niepotrzebne, pomyślał.

Nagle rozległ się znajomy głos:

– Nie przejmuj się. Każdy z nas wiedział, na co się pisze.

Obok niego stanął centaur o białym umaszczeniu, szarych oczach i prawym uchu przekutym siedmioma złotymi kolczykami. Długa broda, zapleciona w trzy warkocze, opadała mu na pierś.

Oseimus.

Lider centaurów zamieszkujących Dolinę Amendumië.

Odziany był jedynie w hełm, naramienniki i zarękawia – twierdził bowiem, że napierśnik ograniczałby jego ruchy. Na plecach spoczywał długi miecz o szerokiej klindze – jego ulubiona broń.

– Podszedłem do sprawy zbyt trywialnie – przyznał Garon. – To nie powinno się wydarzyć.

– My też jesteśmy obrońcami Doliny. Nie tylko ty stoisz na straży jej bezpieczeństwa. A skoro wymaga ono ofiary, to niech tak będzie.

– Ale to moim zadaniem było zabić tę czarownicę, nie waszym. Ja jestem Neferem, nie wy. Niepotrzebnie was w to wszystko wciągnąłem. Mieliście być planem B – na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. A fakt, że musiałem was wezwać, jest dla mnie osobistą porażką.

– Za bardzo się nad sobą pastwisz – stwierdził Oseimus.

– Być może – odparł sarkaj. – Następnym razem nie będę się hamował.

– Jak uważasz. Wracajmy już do Bastionu. Musimy uczcić nasze zwycięstwo.

Garon milczał przez chwilę, pogrążony w myślach.

W końcu skinął głową.

– Dobrze. Wracajmy.

 

***

 

Powrót do Bastionu przyniósł zarówno radość, jak i smutek.

Radość – bo zagrożenie, które zbliżało się do Doliny, zostało pokonane.

Smutek – z powodu strat.

Choć niewielkie w skali całej armii, dla rodzin i przyjaciół poległych nie miało to żadnego znaczenia.

Poza opłakiwaniem bliskich, pozostawała im jedynie modlitwa – do Ellemttelis lub innego boga, w którego wierzyli – z prośbą o litość nad duszami zmarłych i zabranie ich tam, gdzie zaznają spokoju.

Garon nienawidził tego widoku.

Za każdym razem, gdy musiał patrzeć na rodziców opłakujących dzieci, albo dzieci pogrążone w żalu po stracie rodziców, czuł, że zawiódł.

Choć nikt nie obwiniał go – wszyscy rozumieli okoliczności – sam był dla siebie najsurowszym sędzią.

Gdyby tylko postąpił inaczej…

Gdyby nie wzywał armii Doliny…

To wszystko mogło się nie wydarzyć.

Zabicie Khannafis było jego zadaniem.

Tylko jego.

Nie miał prawa wciągać innych. Ale potrzebował zabezpieczenia – i z niego skorzystał.

Niepotrzebnie.

Znowu się hamował.

Miał szczerą nadzieję, że to był ostatni raz.

Od teraz – żadnych ograniczeń.

Gdy czas żałoby minął, w Bastionie rozpoczęła się wielka biesiada – na cześć zwycięstwa, ale też ku pamięci poległych.

Plac Thalaenrina rozświetlono tysiącami lampionów, które unosiły się nad głowami zebranych niczym świetliki w letnią noc. W jego centrum natomiast –obok pomnika pierwszego Strażnika Doliny – rozpalono wielkie ognisko. Nie dla ciepła, lecz dla pamięci.

Zabawa rozpoczęła się tuż po zmierzchu.

Stoły uginały się pod ciężarem potraw: pieczonych korzeni z Gór Soron, mięsa fedrunothrów, słodkich owoców z elfich sadów i warzonych napojów krasnoludów.

Satyry tańczyły w rytm bębnów, centaury snuli opowieści bitewne, a elfowie grali na lirach i fletach – ich muzyka niosła się daleko, wypełniając całą Dolinę.

A krasnoludy… cóż, wszczynanie bójek i awantur z byle powodu najwyraźniej było ich rasowym sportem.

Ale nie wszyscy świętowali z równą radością.

W jednym z rogów placu ustawiono kamienny krąg – miejsce ciszy.

Tam składano kwiaty, runiczne tabliczki, osobiste amulety.

Tam wypowiadano imiona poległych. Każde imię – jak zaklęcie – przywoływało wspomnienie.

Wśród biesiadników brakowało radshakków – nie wykazywali większej chęci do świętowania zwycięstwa, w którym nie brali udziału, ani do oddania czci poległym, których nie znali.

Brakowało też Garona.

Nie miał czasu na zabawę.

Musiał dokończyć swoją robotę.

Siedział więc na solidnym, misternie zdobionym tronie z ciemnego drewna, ustawionym na końcu wielkiej sali.

Jej wnętrze – długie, szerokie, wypełnione zapachem ogniska, dymu i dawnych legend – było jednocześnie majestatyczne i surowe. Potężne, rzeźbione filary podtrzymywały wysoki strop, a ich zdobienia mieniły się złotem w blasku ognia. Podłoga, ułożona z wielobarwnych kamieni, tworzyła mozaikę przedstawiającą dawne historie tej krainy.

Na ścianach, w półmroku rzucanym przez płomienie z wydłużonego paleniska pośrodku sali, powiewały stare, tkane arrasy. Choć wyblakłe, wciąż przedstawiały dawnych Strażników Doliny: Thalaenrina, jego następcę Granada I, Hergramida, Gormeddra, a także ojca Garona – Granara IV.

Na końcu sali, na podwyższeniu, na które prowadziły trzy szerokie stopnie, znajdował się tron Garona.

Po przeciwnej stronie – wielkie, rzeźbione drzwi osadzone na masywnych zawiasach.

Ich powierzchnię zdobiły wizerunki mitycznych stworzeń – głównie jednorożców i smoków – w których oczach błyszczały prawdziwe klejnoty.

Drzwi były otwarte.

Sarkaj chciał czuć chłód nocy, który nieco łagodził jego nerwy.

– To już ostatnia sprawa – oznajmił Erialin, stojący obok, z naręczem pergaminów zapisanych drobnym pismem.

Każdy z nich niósł sprawę wymagającą uwagi Garona.

Ten westchnął ciężko.

Miał już dość.

Wszystko wydawało się lepsze niż natłok spraw administracyjnych i obyczajowych. Ilość spraw którymi musiał się ostatnimi czasy zajmować, była dla niego coraz bardziej przytłaczająca. Choć każda rasa zamieszkująca Bastion miała swojego lidera – a krasnoludy nawet króla – i tak wszyscy zwracali się do niego, jakby był jedyną kompetentną osobą w całej Dolinie.

Ktoś mógłby uznać to za pochwałę.

Dla Garona było to jednak utrapienie.

Myślami powrócił do bitwy z yethogami i Khannafis w Górach Soron. Choć nikomu się do tego nie przyznał, pragnął znów tam być.

W świecie pełnym wieloznaczności, sprzecznych bodźców, niedopowiedzeń, obowiązków, kłótni o młyn, skarg na krawca, wrzasków i zbędnej dyplomacji – walka oferowała prostotę. Jasną strukturę.

Zasady były klarowne, w przeciwieństwie do społecznych reguł, które niemal zawsze bywały niejednoznaczne.

Na polu bitwy każdy wiedział, co ma robić.

W życiu codziennym – nie zawsze.

Ta jasność dawała poczucie kontroli.

Nie było miejsca na wahanie.

Jest przeciwnik.

Jest decyzja.

Jest ruch.

Całkowite zanurzenie w działaniu, gdzie czas się rozmywa, a świadomość skupia wyłącznie na zadaniu.

W trakcie walki czuł… dziwny spokój.

Prawdziwy spokój, który znał tylko z samotnych wędrówek po lasach Doliny.

Zaczął żałować, że ostatnimi czasy dostaje mniej zleceń od Enara.

Chętnie wyruszyłby na kolejną misję.

– Co tym razem? – zapytał po chwili.

– Fuggril i Brodbugg proszą o pozwolenie na budowę tamy na rzece Ithlinros, w celu…

– Nie ma mowy – przerwał stanowczo. – To zaburzy naturalną gospodarkę wodną okolicy. Możesz im przekazać, że „po moim trupie”.

– Dobrze. To już wszystko na dziś.

Garon westchnął jeszcze ciężej niż wcześniej. Oparł głowę o oparcie tronu i wbił wzrok w strop wielkiej sali. Milczał.

– Mam już dość. Potrzebuję wakacji – oznajmił.

– Wakacji?

– Tak, kurwa, wakacji. Inaczej zwariuję. Codziennie coś nowego. Jakby sami nie potrafili rozwiązywać swoich problemów, tylko muszą przyłazić z tym do mnie. Jak jeszcze raz ktoś przyjdzie ze skargą, że krasnoludy podczas wieczornych biesiad zbyt głośno śpiewają, co zakłóca spokój w dzielnicach elfów… Albo z prośbą o publiczną debatę, czy woda z fontann w Dzielnicy Wspólnej powinna być lekko aromatyzowana – bo elfy chcą, a krasnoludy wręcz przeciwnie – to chyba mnie szlag jasny trafi. Potrzebuję wypoczynku. Długiego wypoczynku.

– Skoro tak uważasz – przyznał Erialin. – A gdzie chciałbyś spędzić te wczasy?

– Nie wiem. Byle gdzie. Nawet na szczycie And'Calebast.

Wtem w powietrzu rozległ się znajomy świst.

Błękitny ognik wleciał do sali tronowej przez otwarte wrota i zatrzymał się przed Garonem.

Początkowo sądził, że to wiadomość od Enara – choć byłoby dziwne, gdyby tak szybko wyznaczył mu kolejne zadanie.

Pochwycił świetlistą kulę, która rozproszyła się, zostawiając po sobie zwinięty pergamin.

Garon uniósł brwi.

Jeśli to naprawdę od Enara, wybrał wyjątkowo nietypowy sposób komunikacji. Sam ognik by wystarczył. Po co list?

Sarkaj rozwinął pergamin i uważnie wczytał się w treść.

Nagle zerwał się z tronu, jakby chciał wyskoczyć prosto ku niebu. Jego oczy rozbłysły ekscytacją – jakby ktoś tchnął w nie nowe życie.

– To od Cassandry! – zawołał. – Zaprasza na Astagarskie Igrzyska, które odbędą się za miesiąc.

– Poważnie?

– Tak. Dołączyła nawet bilet na arenę.

– Wybierasz się?

– Oczywiście. Oglądanie, jak ludzie okładają się po mordach – właśnie tak głupiego pomysłu na spędzenie wolnego czasu potrzebowałem.

– Zaprosiła też innych neferów? – zapytał Erialin.

– Z tego, co pisze, tak. Argor na pewno się zjawi. Nie przepuściłby takiej okazji. Pozostali… nie wiem. Fajnie by było, gdyby się zjawili.

– Ciekaw jestem, co teraz robią. Zwłaszcza Argor. Ostatni raz widziałem go pięć lat temu.

– Nie wiem. Pewnie znowu pakuje się w jakieś kłopoty, jak zawsze. – Garon ułożył dłonie jak do modlitwy, trzymając między nimi list od Cassandry. – Dziękuję, Cass. Niech cię bogowie błogosławią na wieczność.

– Ale wiesz, że Igrzyska będą dopiero za miesiąc – przypomniał Erialin. – Do tego czasu nadal jesteś Strażnikiem i Władcą Doliny Amendumië.

– I co z tego? Ważne, że w końcu uwolnię się od tego wszystkiego. Żadnych próśb, skarg, zgłoszeń, czy bezsensownych sporów. Tylko czysta, brutalna rozrywka.

– Skoro to cię zadowala – uśmiechnął się elf. – Idź. Odpoczywaj. Dolina nie zawali się, jeśli znikniesz na jakiś czas.

– W tej materii akurat mogę na ciebie i innych liczyć.

Nagle w drzwiach pojawił się Gramvurr.

Mina miał nietęgą.

Garon przeczuwał nadciągające kłopoty, ale za wszelką cenę nie chciał dopuścić tej myśli do siebie.

– Garon! – zawołał krasnolud. – Hyorgamr i Gomar… znowu kłócą się o ten młyn.

Sarkaj poczuł, jak gniew wzbiera w nim jak fala. Wyszarpał Erialinowi pergaminy i cisnął nimi o podłogę.

– A niech was kurwa cholera weźmie! – wrzasnął. – Erialin, leć po mój topór. Poćwiczę sobie rzuty do ruchomych celów.

Koniec

Komentarze

Witam :]

 

Baaardzo wolno się to opowiadanie zaczyna. Przez pierwsze 10k znaków nie dzieje się zasadniczo nic – ot, idziemy sobie gdzieś razem z Garonem. Po 40k jesteśmy świadkami kłótni o młyn i nie mamy nawet powodu podejrzewać, że to kłótnia o jakimś szczególnym znaczeniu dla bohaterów, czy świata przedstawionego – ot, była sobie, minęła i jutro pewnikiem będzie następna.

 

Na plus wypadają szczegółowe opisy krajobrazu, bohaterów itp., które poza jakimiś potknięciami (których jest całkiem sporo, chyba zabrakło bety – szkoda!) są napisane na tyle sprawnie, że “wchodzą”, co przy takiej ich ilości jest niemałym osiągnięciem.

Z drugiej jednak strony, te same opisy często wydają się całkowicie zbędne dla fabuły. Przykładowo scena z radshakkiem: przychodzi, mamy opis jego wyglądu i historii rasy, po czym pan radshakk… idzie sobie. Gdzie? Nie wiemy i nie mamy powodu się nad tym zastanawiać. Czemu służy taka scena? No niestety chyba tylko temu, że autor chciał nam tę rasę przedstawić.

 

Czyli podsumowując pierwsza połowa długiego tekstu upływa nam na przedstawieniu świata.

 

Co gorsza, ten wstęp nijak nie prowadzi do dalszej części opowiadania: gdy zaczyna się wielka bitwa, nie za bardzo wiemy cokolwiek o relatywnej sile zwaśnionych stron, motywacjach czy stawce. Więc choć scena bitewna jest napisana nie najgorzej (przynajmniej do momentu, w którym pojawia się wiedźma, magiczny pojedynek wypada słabiej), nie ma w niej żadnego suspensu. No i na koniec okazuje się ona jedną z wielu bitew, bez większego znaczenia, dla świata przedstawionego. Owszem, wstrząsa ona głównym bohaterem, ale w sumie on też jest psychicznie w tym samym miejscu po bitwie, co przed nią – zmęczony i przytłoczony swoimi obowiązkami. Zatem nie dość, że w scenie zabrakło suspensu, to nie miała ona żadnych konsekwencji.

 

Zatem podsumowując, widziałem tu miejscami przebłyski niemałego talentu pisarskiego, natomiast całość niestety mnie raczej wynudziła i nie zapadnie mi w pamięć. Sugerowałbym w przyszłych tekstach mniej skupiać się na przedstawianiu świata (choć wiem, jak to korci), a bardziej zadbać o konstrukcję fabuły.

 

Pozdrawiam!

 

jego kroków po miękkiej ściółce. Las był jego azylem – miejscem, gdzie gniew i napięcie, tak dobrze znane jego

Powtórzonko.

 

szerokiej ścieżce – niemal sześćdziesięciostopowej –

Moim zdaniem lepiej “szerokiej – niemal sześćdziesięciostopowej – ścieżce”.

 

rozjaśniające puszczę delikatnym półmrokiem

Rozjaśniające półmrokiem?

 

tam, w oddali, jakieś dwie mile dalej, ścieżka prowadziła ku jaśniejszemu wylotowi. Bastion znajdował się własnie tam

Literóweczka i dwa powtórzonka

 

Na ramionach spoczywał płaszcz z niedźwiedziego futra, bez rękawów, zawsze rozpięty – jakby nie uznawał żadnych ograniczeń.

Lewe ramię chronił żelazny naramiennik, z którego wystawało siedem krótkich kolców. Przedramiona osłaniały srebrne karwasze

Wtedy postanowiłem, że trzeba cię poszukać. A skoro nie było cię w Bastionie, doskonale wiedziałem, gdzie cię szukać.

A on miał chwilę spokoju.

Po chwili z pagórka zszedł

– A z ciebie zmęczony sarkaj z fajką.

– Przynajmniej robię coś pożytecznego. W przeciwieństwie do ciebie.

 

Powtórzonka.

 

rozświetlające okolicę chłodnym, niebieskim blaskiem każdej nocy.

Raczej “każdej nocy rozświetlające okolicę chłodnym […]”. Obecna forma sugeruje, że chodzi o “blask nocy”, co oczywiście nie miałoby sensu, ale i tak źle się czyta.

 

Nie zwalniając kroku, Garon i Erialin ruszyli w jego stronę.

Jeśli szli, to jak mogli ruszyć, uprzednio nawet nie zwalniając?

 

witali się z sarkajem

Wcześniej było “Sarkaj” wielką, ciężko stwierdzić, która forma ma być poprawna.

 

Budynki tutaj wyrastały z ziemi niczym skalne drzewa – wysokie na 170 stóp, masywne

Liczebnik należało by zapisać słownie, a sam opis jest dziwny, brzmi to jakby wszystkie budynki były jednakowej wysokości, co może być prawdą, ale wtedy należałoby to bardziej jednoznacznie stwierdzić.

 

Albo ona naraz.

Oba.

 

Typowy lokalny dramat – głośny, zbędny i zapewne o niczym.

“Dramat” w znaczeniu “kłótnia” to chyba brzydki anglicyzm?

 

ich warstwa kurzu sugerowała

Raczej: “warstwa kurzu na nich”. No i jeśli leżą pod gołym niebem, to skąd tam warstwa kurzu?

 

broda długa – często splatane

“splatana” raczej

 

Sierść, zazwyczaj bujna i lśniąca

“Zazwyczaj”, czyli czasem bywało inaczej? To brzmi jakby centaury liniały na wiosnę, ale chyba nie o to chodzi?

 

można było określić mianem, Tradycjonalistów.

Przecinak niepotrzebny.

 

Miał wszystko, czego można było oczekiwać po przedstawicielu swojej rasy

jego rasy

 

wprzyjały

Sprzyjały

 

Ty i ten twój cały ruch przeciwko jakimkolwiek inicjatywą

Inicjatywom

 

Mięśnie pod futrem pracowały płynnie, bez śladu wysiłku

A dlaczego taki ślad miałby być, skoro on sobie po prostu idzie?

 

– Od Enara? – rzucił Erialin, tym razem bez uśmiechu. – Czego chcę?

Chce raczej.

 

Obok niego – inni elfowie, uzbrojeni w długie łuki.

Wcześniej odmieniasz jako “elfy”.

 

Nie zamiast go odbić, zaczął pochłaniać.

Ale?

 

 

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

GalicyjskiZakapior, dzięki za słowa krytyki. Dobrze, że chociaż cokolwiek spodobało się tobie w tym tekście, bo już myślałem, że wyleje się na mnie wiadro wyłącznej krytyki.

 

Masz dla mniej jakieś rady, jak na przyszłość ograniczyć opisy krajobrazu i świata przedstawionego, bo jak sam napisałeś, często aż korci. Mam z tym problem, bo bardzo chcę by czytelnik widział daną lokację, tak jak ja ją widzę, ale przez to tekst niepotrzebnie się wydłuża.

Masz dla mniej jakieś rady, jak na przyszłość ograniczyć opisy krajobrazu i świata przedstawionego, bo jak sam napisałeś, często aż korci. Mam z tym problem, bo bardzo chcę by czytelnik widział daną lokację, tak jak ja ją widzę, ale przez to tekst niepotrzebnie się wydłuża.

Ja bym generalnie radziłbym wczuć się w czytelnika i ciąć elementy tekstu, które z jego perspektywy nie są potrzebne do opowiedzenia historii. Zazwyczaj w opowiadaniu czytelnika będzie bardziej interesowała fabuła i bohaterowie, niż szczegóły świata przedstawionego.

 

Aczkolwiek:

a) żaden ze mnie ekspert

b) generalnie to bardzo indywidualna sprawa i ostateczny kształt tekstu zależy tylko od Ciebie. Taka np. Orzeszkowa też nie żałowała opisów i jej dzieła cieszą się szacunkiem po długich dekadach.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Przemysław, jakbyś miał zamiar dać się namówić na ucinanie tekstu to proszę na razie nic nie edytuj ( poza oczywiście błędami). Przejrzałem tylko szybko po akapitach i widzę, że warto przeczytać. Chciałbym dokładnie przeczytać tekst. Wtedy się więcej wypowiem jako konsument. 

Strzeż się redukcjonistów.

Login1, dobrze. Nic na razie przycinać nie będę. Poprawie tylko błędy.

Będę się strzegł.

 

GalicyjskiZakapior, dzięki za rady.

Myślę, że część moich problemów z tym tekstem wynika z tego, że pisząc go, miałem podejście, jakbym tworzył pierwszy rozdział jakiejś książki, mający przedstawiać przeciętny dzień Garona, przed jego późniejszą przygodą. Jakbym potraktował ten tekst jako zwykłe opowiadanie, to może byłoby trochę lepiej z konstrukcją fabuły. I chyba z takim podejściem będę pisał przyszłe teksty.

 

Pozdrawiam.

 

 

 

Ba­aar­dzo wolno się to opo­wia­da­nie za­czy­na. Przez pierw­sze 10k zna­ków nie dzie­je się za­sad­ni­czo nic – ot, idzie­my sobie gdzieś razem z Ga­ro­nem.

 

Prze­czy­ta­łem. Fa­bu­ła i dia­lo­gi mnie nie wcią­gnę­ły. Cy­tu­ję ko­le­gę bo aku­rat naj­bar­dziej po­do­bał mi się po­czą­tek. Cho­dzi­łem sobie po pra­sta­rym lesie i od­po­czy­wa­łem pod po­mni­kiem. W la­sach Do­li­ny Amen­du­mië chęt­nie bym po­zo­stał .

Nowa Fantastyka