- Opowiadanie: Mistah - ZA DALEKI SEN

ZA DALEKI SEN

Hej! To mój pierwszy post i jednocześnie wyjście z mroku ze swoim tekstem. To chyba magia Halloween ;^)

Opowiadanie “ZA DALEKI SEN” to próba uchwycenia w krótszej formie esencji świata, nad którym pracuję docelowo przy okazji tworzenia powieści. W świecie tym istnieje Reveria, miasto kolektywnego snu, przeznaczone tylko dla wyjątkowych śniących. Bycie taką osobą w tym miejscu ma swoje zalety… ale i cenę, którą nie każdy potrafi zapłacić.

 

Miłej lektury!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

ZA DALEKI SEN

Motyl. Młody Motyl jestem. Lat 20. Przynajmniej tak mówi PESEL. Nie wiem, dlaczego zacząłem pisać wiersze. Ale wiem, że słowa mają moc. Lubię to uczucie, gdy kilka słów związanych niewidzialną nicią generuje siłę. Tak wielką, że reaguje na nie dusza. Chciałem, aby to był rząd dusz. Nie musiał być wielki. Wystarczyłby mały, ale oddany. To nie próżność. Ludzie konserwują w sobie to, co w nas najlepsze. Niech mają i z tego korzystają. Miałem jednak problem. Nie wiedziałem, o czym piszę. Wyjaśnienia były dwa. Jednego bałem się mniej, drugiego bardziej. Albo rzeczywistość wokół mnie zbyt wolno powiewała, albo ta we mnie. Zaraz. To chyba znaczy to samo. Ale miałem plan.

Tak jak w kopalni pod ziemią kryje się węgiel, tak pod powierzchnią umysłu skrywają się myśli jeszcze niepoznane. Nie wydobywa ich ten, kto głośno krzyczy, lecz ten, kto cierpliwie słucha własnego milczenia. Bo każda idea, jak surowiec, potrzebuje ciemności, zanim ujrzy światło.

Dobre, nie? Znalazłem rolkę na Instagramie, gdzie koń siedzący na ganku wypowiedział te słowa. Dotarły do mnie, zadziałały na wyobraźnię. Uwierzyłem, że gdy zajrzę dostatecznie głęboko w siebie, to znajdę to, czego szukam. Sen był odpowiedzią. Ten stan, gdy ciała nie ma, jest tylko umysł.

Problem był jeden, zasadniczy. Nie potrafię zostać we śnie. Gdy się w nim rozgaszczam… O, tu trzeba się zatrzymać. Rozgościć się w swojej głowie. Co za bzdura. Przecież to moja głowa, dlaczego miałbym się tam gościć? Jestem u siebie. Ale problem pozostaje faktem. Czuję się tam jak gość. Na dodatek niechciany, bo budzę się, kiedy zdejmuję buty i przestaję się wstydzić bycia sobą. Moja pamięć zapisywała tylko migawki. Jakiś jeden gest, uśmiech, dźwięk, kolor. Przebicie bronią białą. To częsty motyw. Ktoś rzuca się na mnie z włócznią, mieczem, nożem. Ktoś traktuje mnie jak intruza. Bo, kurwa, nie jestem u siebie. A może jest inaczej? Te sny były symulacją. Szachraj jakiś zakłada mi gogle VR przed snem i widzę jedynie obce wizje, bo przecież nie przeżywam. Utkane z moich rejestrów, strachów, marzeń, ale to nie moje. Nic, co tam się dzieje, nie było moje. Chcę się sam posnuć po surowcach mojego mózgu.

I tak powstał mój cel. Tomik wierszy inspirowany snami. Połączone dwa życzenia. Uważaj, czego sobie życzysz – powiedział jeden drugiemu, a drugi powiedział całemu światu.

Jak bowiem wytłumaczyć zmiany, które zaszły dwa lata temu? Mój sen stał się inny. Trafiłem w obce miejsce. Do miasta. W tej samej pozycji, w której zasnąłem, ale nie leżałem w łóżku, jak zawsze, tylko na bruku. Mój policzek przytulał się do podłoża, nie do poduszki. Zanim wstałem, kilkukrotnie próbowałem utrzymać równowagę. Jak dziecko stawiające pierwsze kroki. Gdy się podnosiłem, miałem na sobie czarne buty, spodnie i białą koszulę. Sęk w tym, że chodzę spać nago. Nigdy wcześniej nie zwracałem uwagi na swoje „senne odzienie”. Może miałem je zawsze?

Czyj to świat? Dlaczego pierwszy raz czuję tak wiele, śniąc? Byłem wiotki jak skrzydła nowonarodzonego anioła, ale czułem. Przede wszystkim strach. Deszczu nie było, ale lało co niemiara. Gotyku wylewającego się z budynków. Gargulce siedzą na gzymsach i gapią się nieruchomo. Iglice przebijają niebo, aby dotknąć księżyca. Nie ma oczu, a mimo to widzę na nim twarze. Przebijam się przez labirynt uliczek, witraże na oknach tworzą mozaiki na mojej twarzy. Zakręty ciągną się w nieskończoność, zapadam się coraz głębiej w poczucie wpadnięcia do dziury. Ale do czasu.

Docieram do głównej drogi i widzę ludzi. Albo coś ludzi przypominających, bo nogi, ręce i głowę mają, lecz w śnie to nie wiadomo. Pierwszy człekokształtny chadza w zbroi rycerskiej. Pozbawiony miecza i tarczy. Może właśnie dlatego pozbawiony ich wagi był w stanie biec tak szybko, że wbiegł na ścianę sąsiadującego budynku i dotarł na dach? Wzrok mój barwiły coraz to ciekawsze wydarzenia. Przestałem skupiać się na rycerzu, choć widok to niecodzienny, a przeniósł się na przechodzącą obok mnie kobietę. W czarnej sukni, kryształowych kolczykach i karmazynowych włosach. Zabrała mi mój wzrok, wykonała wokół mnie kółko, zatem ja też musiałem je wykonać. Po kilku okrążeniach zniknęła bez śladu, jak za pstryknięciem palca, które też usłyszałem. Ona wyparowała, ale pojawiła się myśl. Może to faktycznie są ludzie? Co, jeśli trafili tu tak samo jak ja? Czują się w tym świecie pewnie, zatem są tu już od jakiegoś czasu. Moją misją jest dowiedzieć się więcej.

Rycerz drepta w nieznanym kierunku, ale na tę chwilę jest dla mnie najbardziej znanym punktem odniesienia w tym świecie. Próbuję go zagadać. Mój mózg powinien przenieść słowa do ust, aby te wyszły i rozniosły się dalej w jego stronę. Nie potrafię. Zamiast mówić, memlam, pluję samogłoskami. Przechodnie, którzy to słyszą, gapią się. Reakcji rycerza nie sposób odgadnąć, bo hełm. Ale ma dla mnie swoją odpowiedź: „Pierwszy raz? Posnuj się. Daj sobie czas na błądzenie. Bonum Noctis”. Kilka słów, a tyle pytań. Przypomniało mi się, jak na lekcji wychowania fizycznego w gimnazjum leżałem na macie i skoczyli na mnie koledzy. Dusiłem się, ale nie mogłem nic zrobić. Teraz czuję to samo. Niemoc.

Spędzam czas jako trędowaty ulicznik, samodzielnie ucząc się ruchu i mowy. Niczym dziecko. Wróć. Gąsienica dojrzewająca do roli motyla. Po jakimś czasie się budzę. I tęsknię za tamtym światem. Jestem wyspany, nie mogę znów zasnąć. Muszę poczekać. Na domiar złego dopiero zaczął się semestr zimowy. Drugi rok polonistyki. Przed pójściem na studia poważnie traktowałem obietnice, że wyższe wykształcenie załatwia pracę. Aż chce się czasami walnąć w ten głupi łeb. Nie przerwę tego, bo nie mam wyboru. Pozbawiłbym się jedynego aktualnie źródła pieniędzy, czyli stypendium. To fajne uczucie, móc oddychać za cudze, ale zasłużone pieniądze. Chujowe za to jest pragnienie życia z poezji w świecie, gdzie więcej osób ją pisze, niż kupuje. Chujowe, bo wydaje się nie tyle w zasięgu ręki, co logicznego pojmowania. Nie przeszkadza mi to. Bo wiem, że się uda. Żeby nie było. Rząd dusz jest najważniejszy. Co nie zmienia faktu, że mam też inne marzenia. Chcę mieć tyle hajsu, by krążyły dziwne legendy. Nie chcę być poetą utrapionym, liczącym drobne przy ladzie sklepowej i ubierającym się w niedostatek. Jestem młody, mam skrzydła, chcę nimi dolecieć jak najdalej. Albo zostać strzepanym w locie, próbując sięgnąć po swoje.

Gdy trafiam znów do miasta, w moim ekwipunku znajduje się bardzo ważny przedmiot. Zadanie. Dowiedzieć się więcej o mieście snów.

Kroki przeze mnie stawiane nie są już dreptaniem dziecka. Czuję chód, stabilność, ale też lekkość. Moje ciało jest inne. Wrzucone pod wodę, ale oporu wody pozbawione. Przypominam sobie o rycerzu i nabieram ochoty wbiec na dach. Tracę ją, gdy stopa stykająca się z budynkiem, zamiast ponieść mnie do góry, boleśnie odpycha mnie do tyłu. Oszołomiło mnie i zaczynam czuć opór. Ale też doznałem olśnienia. Dla pewności zacząłem biec, kierunek zwiedzania nieistotny. Gdy opór był tak silny i niemal zostałem zamknięty w stopklatce, to zrozumiałem. Nie mogę zmęczyć się we śnie. Ale mogę zwolnić tak bardzo, że ruch będzie niemal niemożliwy do wyegzekwowania. Wróciłem myślami do tych wszystkich snów, gdy próbowałem kogoś dogonić, a ta postać senna, niby moja ofiara, dzięki swojej prędkości stawała się łowcą.

Oddychanie nie działało. Kluczowe stało się takie zarządzanie swoją energią – nie miałem na to bardziej wymyślnego słowa – aby wykonywać ruch wtedy, kiedy było to potrzebne, nie marnować go na bezsensowne akcje. Na dach udało się dotrzeć po kilku dniach! Byłem z siebie wielce zadowolony. Teraz czas na język. Zależność była ta sama co w przypadku ruchu. Zbyt wiele chcę powiedzieć naraz, zbyt wiele słów chce przebić się przez ścianę zębów i zjechać po języku. Trzeba to robić stopień po stopniu. Myśl o jednym słowie, pozwól mu zostać, potem dopuść do głosu następne. Nie kanonada, wiele ruchów na raz, tylko formacja, ustrukturyzowany szyk manewrów.

Paradnie musiało to na początku wyglądać. Jak turysta w obcym dla siebie miejscu podchodziłem do ludzi i pytałem ich – przynajmniej w moim mniemaniu – o absolutne pryncypia. Co to za miejsce? Jaka jest jego nazwa? Jak się tu dostali? Kto włada tym miastem? To ostatnie przyszło mi w trakcie jego zadawania, nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. Nie ma miejsca bez władcy, nie ma krainy bez króla, nie ma miasta bez zarządcy. Nie ma krainy snów bez…

– Pana Snów. Władcę Reverii. Jeśli pytasz o tego, który jest naszym rodzicem, a myśmy jego obdarowanymi łaską dziećmi, to chodzi o Bruno Nokturna. – odpowiedziało kilkunastoletnie na moje oko dziecko, chyba chłopiec. Miał fikuśną czapkę, a może powinienem stwierdzić: kapelusz w kształcie księżyca i kimono odbijające światło. Księżyca, oczywiście. Ono zawsze świeciło, pełnia była codziennie.

To była pierwsza rozmowa, która dała mi jakiś konkret. Wcześniejsze interakcje bowiem, czyli raptem trzy rozmowy, zbywały moje pytania, a skupiały się na zadawaniu swoich. „Masz jakiś piasek?”, pytano, a odpowiadałem, że ja nic nie wiem o żadnym piasku, trzeba poszukać na plaży.

– Reveria… – dobrze wiedzieć, jak nazywa się miejsce, do którego chce się wracać. – Czy Bruno Nokturn jest bogiem? – kolejne pytanie z serii „nie spodziewałbym się, że je zadam, dopóki go nie zadałem”. Nie jestem typem religijnym, ale w tak ekstraordynaryjnej sytuacji człowiek chwyta się wszystkiego, co pozwoli mu ustalić status quo.

– Och, to nie jest takie proste. – Leon – bo tak było na imię chłopcu – miał we wzroku bardzo dużo mądrości. Do końca nie potrafiłem stwierdzić, czy jest człowiekiem, czy postacią wykreowaną przez sen. – Jeśli stwierdzić, że Bruno Nokturn jest „bogiem”, to gdzie są pozostali? Oczywiście, są też fałszywcy w postaci Wojownika Słońca, ale tego tematu nie warto poruszać. Odpowiedź: nawet jeśli gdzieś istnieją, to wydają się mali przed blaskiem księżyca zataczanego przez potęgę naszego Pana, Boga Snów.

Nie ukrywam, miałem ochotę poeksplorować ten temat, ale chwila obecna sugerowała, że są inne, ważniejsze z punktu widzenia mojego położenia sprawy.

– Jak się tu dostałem? Jak ty tu trafiłeś? Jak wszyscy się tu znaleźliśmy?

– Bruno Nokturn uznał, że twoje sny się mienią. Masz potencjał, aby spędzać czas tutaj jako Senny i eksplorować swoją potęgę.

– Senny?

– Senny. Senna. Senni. Takim mianem obdarzono każdego mieszkańca tego miasta.

Jestem Młody Motyl. Senny, mieszkaniec Reverii. Przynależność to fajne uczucie.

– Ach, zapomniałbym. Są jeszcze siły prewencji, ale oni sami dotrą do ciebie i przedstawią zasady.

Prewencji? Co to znaczy? Bagiety? W sensie policja?

– Parę osób wcześniej pytało mnie o piasek. Co to znaczy?

– Chodzi o Piaskun. Temat, o którym nie lubię rozmawiać, ale skoro potrzebujesz odpowiedzi, to zobligowany jestem jej udzielić. To, z braku lepszego słowa, narkotyk osłabiający zdolności oneironautyki, czyli magii snów. Zdolności przebywania tutaj. Pozwala na, hmm, jakby to ubrać… oddanie się uciesze tymczasowego otumanienia. Niestety, niektórzy Senni zamiast skupiać się na rozwoju, wolą – że się tak brzydko wyrażę – piaskunić tą trucizną. Jeśli będą sprawiać kłopoty, to zapewniam, prewencja się nimi zajmie. Czy masz jeszcze jakieś pytania, Motylu?

– Że się tak wyrażę, wycisnęliśmy cytrynę do końca. Dziękuję.

– Bonum Noctis.

– Czekaj, co to oznacza?

– Dobrej nocy.

Reveria. Kolektywny sen. Podarowany dla tych, którzy śnią inaczej niż inni. Czyli w mojej muszli sennej skrywała się perła. Tak lubiłem to sobie tłumaczyć. Po prostu nie wiedziałem, jak ją wydobyć. A Reveria miała mnie tego nauczyć. Trafiłem do piaskownicy i mam wszelkie zabawki, aby czynić w niej rzeczy. Ale muszę uważać na piasek.

Kurwa. Wiem, o co nie zapytałem Leona, a już zniknął. Czy ja mam, gdzie wrócić? Jestem skazany na wałęsanie się po mieście jak bezdomny? Każdy gdzieś gna, każdy coś robi, trudno uszczknąć chwilę należącą do kogoś, tak mocno ją przy sobie trzyma. Reveria była jednym wielkim niemiejscem – pasażem dla przechodniów. Otaczały mnie kamienice, liczne budynki, ale dokąd one tak naprawdę prowadziły? Podszedłem do jednego z nich i pociągnąłem za klamkę. A właściwie odwzajemniłem uścisk, bo klamka okazała się dłonią w złotym kolorze. Ani drgnęła. Wybrałem inne drzwi, o dziwo były otwarte, ale nie zabierały mnie nigdzie, tylko zawracały z powrotem na ulicę. Niewidzialny bramkarz delikatnie wypraszał niechcianego jegomościa w mojej osobie. Zajrzałem do swojej głowy, może coś tam schowano – jakiś kluczyk, szyfr, cokolwiek – aby nie stać jak głupek. I z daleka dojrzałem miejsce, faktyczne miejsce. Witrażowe okna zasłaniały to, co było w środku, a szyld nazywał to miejsce „Kawiarnią Czterech Kalendarzy”. Po wejściu wrzucono mnie do wnętrza kalejdoskopu. Tego samego, które daje się małym dzieciom, aby zobaczyły, jak wygląda psychodeliczny trip. Kawiarnia nie miała ścian, podzielonych sektorów; stoliki i ławy – niektóre latające – rozciągały się w nieskończoność, aby każdy mieszkaniec mógł tu spocząć. Po tej ferii barw roznosiła się jeszcze jedna, o kolorze nieodgadnionym, ale komponującym się z resztą. Muzyka. Słowa śpiewane w obcym języku, gitary obsługiwane w taki sposób, jakby zmieniły się w harfy.

Wszystkie miejsca wyglądały na zajęte, po czym zmaterializował się przede mną stolik z wolnym krzesłem, specjalnie dla mnie. Nie czułem ni głodu, ni pragnienia, wypiłbym jedynie sok z człowieka. To znaczy nie dosłownie! Żeby przelał na mnie nieco swojej uwagi. Trudno być samemu w mieście, jeszcze na dodatek takim. I wtedy pomyślałem o płótnie, kartce papieru. I narzędziu do pisania – piórze. Z początku bazgrałem, litery były w pnączach, krzewach, ale gdy je pościnałem, skupiłem się i dopracowałem ruch, to z chwastów wyrosły kwiaty. Krzesło nie mogło mnie już utrzymać, ale stół mówił do mnie: wskakuj, Motyl, zrób to – i tak też uczyniłem. Kilka miesięcy temu, w kawiarni, do której lubię chodzić sam z siebie, przy wszystkich ludziach zacząłem czytać wiersze na głos. To nie był przypływ chwili, to było tsunami dojrzałej myśli. Efekt? Poprosili, żebym przestał. Ta myśl teraz wróciła. Teraz będzie inaczej.

Słowa pieśni ustąpiły, dały mi przestrzeń. Powiedziały mi cicho na ucho: robimy sobie przerwę, czas na ciebie, Motylu. Nie napisałem nic odkrywczego. Paręnaście słów o tym, że przeżywanie okrucieństwa w tym świecie jest lepsze, bo jest bardziej moje. Tunelowo skupiłem się na tekście, nie zauważając gromadki ludzi zebranych wokół mnie. Miałem coś, czego potrzebowali, a ja z wielką chęcią chciałem im to przekazać.

Tak narodził się klub literacki Fabulista, przeplatający slamy poetyckie, wspólne czytania tekstów, również performatywne. Poznałem dzięki temu wielu świetnych ludzi. Nawet jeśli ich pióro działało poza moją wrażliwością, to nigdy w życiu nie powiedziałbym, że nie imponowali mi swoim stylem. To kontra kilka okropnych, próbujących swoim zachowaniem zdestabilizować poczucie bezpieczeństwa reszty osób. O nich jednak nie warto rozmawiać. Nieważne, gdzie życie zaprowadzi człowieka. Może liczyć na to, że spotka tam drugiego przedstawiciela swojego gatunku, potencjalnie wrogo nastawionego. Czy zbłąkany kot spacerujący po obcej okolicy bardziej boi się człowieka, czy innego kota? Mam wrażenie, że to drugie. Nie boję się istot sennych. Boję się ludzi zapominających, co znaczy być człowiekiem. Ale ta historia ma coś na kształt dobrego zakończenia. Bo tych, o których nie warto rozmawiać, już nie ma. Zniknęli z orbity. Jakby ktoś im w tym pomógł.

– To Względcy. Zabawne, że jeszcze do ciebie nie przyszli. Musisz być bardzo grzecznym motylkiem.

– Nie pierdol, Łudacz. – Łudacz to pracownik Fantazmatu, jedynej w Reverii agencji marketingowej. Nie dzieje się to na początku, ale po paru dniach powroty do miasta ulegają transformacji. Dają nam pewien czas na dostosowanie się. Wtedy, zanim faktycznie pojawiłem się w mieście, zabierano mi oczy i kładziono je przed ekran. Pojawiały się reklamy. Produktów, instytucji w mieście, czy snów innych. Był nawet świr, który zamówił reklamę Piaskuna, ale została zdjęta. Przez Względców. Najbardziej charakterystyczną była ta z dziewczyną, Cykadą, nawiedzającą Sennych w snach, jeśli tylko było ich na to stać. W wiadomym celu. Płatność wyłącznie w Onirach. Kapitalizm nie ominął oczywiście sfery snów. Tych wszystkich informacji dowiedziałem się dopiero po rozpoczęciu klubu. Koincydencja?

– Kim oni są? Policją?

– Kurwa, głupio się czuję, że nikt ci tego nie powiedział. Wiesz, co to NOEZA?

– Nie.

– To po kolei. NOEZA to taka senna policja, a Względcy to jej agenci. Co potężniejsi Senni otrzymują od nich propozycje, aby dołączyć do jej szeregów, nie można aplikować samemu z siebie. Mam wrażenie, że oni tak naprawdę trzymają to miasto za mordę.

– Dlaczego?

– Bo ich widzisz. Dobra, ty akurat jeszcze nie, ale oni są namacalni. Szansa na to, że spotkasz Bruno Nokturna, jest bliska zeru. Wielu z nas nie będzie miała okazji. Za wysokie progi.

– Jak niby wygląda ta prewencja? Zamkną mnie do więzienia?

– Przypuśćmy, że dopuścisz się naruszenia. Na przykład zatruwasz życie innym. Albo handlujesz Piaskunem. W najgorszym razie robisz włamy do cudzych snów.

– Co? To tak można?

– Może lepiej o tym nie gadajmy. Jeśli cię złapią, to… znikasz. Jestem dobrym obywatelem, mroczna strona miasta mi nieznana. Lepiej nie kusić losu, prawdaż?

– A ty masz swój sen?

– Każdy ma.

– To dlaczego ja nie mam?

– Bo go sobie nie stworzyłeś, głupcze. Podpowiem ci, że masz zajebisty pomysł do wykorzystania.

I miał rację. Przecież mogę przenieść Fabulistę z kawiarni do siebie. Miało to sens. Ludziom podobała się ta idea, a teraz mogła stać się jeszcze bardziej moja. Najmojsza. Tylko jak miałaby wyglądać ta przestrzeń? Myśli szybko przynosiły pomysły, niestety mało atrakcyjne. Mam sen do dyspozycji, mogę mieć, co chcę. I wiem, co chcę. Chcę naturę, polanę schowaną poza wszelkim doznaniem. Eden – tylko dla mnie i dla tych, co zasłużą, aby stąpać po jego trawie i oddać się sztuce. Idea ta wylądowała na mnie tak, jak deszczowa kropla na policzku. I poleciała dalej, bo nie ma na co czekać. Miałem to w swojej głowie, teraz mogłem otworzyć drzwi i nie obawiać się bramkarza. W środku czekała na mnie zieleń głęboko schowanego świata, tylko mojego. Położyłem się i przewracałem we wszystkie strony. Z daleka było widać niebo w błękicie, ale pozbawione słońca.

– Jedyny defekt tej zacnej krainy jest taki, że symbol światła nie ma prawa w niej istnieć. – Nade mną stoi mężczyzna w szarym płaszczu i ogoloną głową. Wygląda na dekadę starszego ode mnie. Po spotkaniu się naszych wzroków zaczął rozglądać się po moim kosmosie. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, acz przeszkodzić muszę. Dyrektywa NOEZY.

– Względca. – wypowiadam na głos. – Co robisz w moim śnie?

– Rutynowa kontrola. Każdy Senny po stworzeniu swojego snu musi zostać sprawdzony. Nie obchodzi nas, co będziesz tu robić. Interesujące są jedynie twoje uczynki i czy nie zagrażają one innym. Czyny zakazane. Więzienie, torturowanie, opętywanie innych Sennych. Włamywanie się do cudzych snów i na odwrót – czy ktoś zaatakował twój.

– Jak można was wzywać?

– Nie musisz. Wiemy, gdzie i kiedy mamy się pojawić. Zasada jest prosta. Im mniej na siebie wpadamy, tym lepiej. Jak się nazywasz?

– Młody Motyl, a ty?

– Mówiłem ci. Jestem Względcą.

– To nie imię.

– Ty też się nim nie posługujesz. Korzystasz z aliasu i masz ku temu powód, niezbyt mnie interesujący. Wystarczy, że rozumiesz funkcję, którą pełnię. Imiona nie są tu potrzebne. Za dużo informacji. Młody Motylu, czy miewasz koszmary?

– Niezbyt często.

– Licz się z tym, że będziesz częściej.

– Nie rozumiem. I co mam wtedy robić?

– Walczyć, jeśli potrafisz. Unikać, na ile to możliwe. Jeśli to możliwe, przybędziemy. Ale nie zawsze mamy taką możliwość. Miej na to baczenie.

– Jak mam poznać, że w moim śnie jest Koszmar?

– Uwierz mi, że poznasz. Dostrzegaj anomalie, zmiany. Więcej, ty też będziesz inaczej się zachowywał, gdy zostaniesz zmuszony dzielić z nim przestrzeń. Dam ci radę, zachowaj ją w sercu. Poproś o pomoc co bardziej doświadczonych Sennych.

– Czy Koszmar może mnie zabić? – to pytanie mimowolnie upadło z moich ust.

– Nie, ale może cię obudzić. Najpewniej z krzykiem. W gorszych przypadkach będzie dochodzić do problemów ze snem, powrotami do Reverii. Skrajne przypadki to zaburzenia psychiczne czy przedłużony sen.

– Przedłużony sen?

– Koszmar może nie chcieć cię wypuścić, oddać jawie, jak to lubi się mawiać w moich kręgach. Wrócisz, ale może to zająć kilka dni. Szkopuł w tym, że na jawie kilka dni, ale tobie może się to wydłużyć. To bolesne nie tylko w sferze przebywania tutaj, ale też twojego ciała „na zewnątrz”. Bliscy zaczynają się niepokoić, nie masz możliwości wykonywania codziennych obowiązków. Myślę, że się rozumiemy. Jaka jest nazwa twojego snu?

– Fabulista.

– Jeśli będziesz chciał ją zmienić, musimy zostać o tym powiadomieni. To dzięki jawnej nazwie ludziom łatwiej jest ją znajdować. Ty też już masz możliwość wchodzenia do snów innych, dzięki pierścieniowi.

Zanim zdążyłem się odezwać, zobaczyłem na moim palcu pierścień z otwartym okiem.

– Jeśli jesteś w śnie, to oko jest otwarte. Jeśli pojawi się Koszmar, oko zrobi się czerwone. Będziesz miał czas na reakcję. To tyle. Bonum Noctis.

Pstryknął palcami i rozpłynął się w powietrzu. Zostawił po sobie jedynie smugę światła. Oczywiście sztucznego. Ogarnęło mnie to samo uczucie, co przy okazji rozmowy z Leonem. Miałem tak wiele, wiele pytań, ale dopiero, gdy zniknął.

W świecie jawy, realności – choć nie znosiłem tego słowa – nieustannie pisałem. Sen wpływał pozytywnie na mój proces twórczy. Zacząłem też zapisywać się na slamy poetyckie. Wcześniej nie miałem na to odwagi, ale sen mi jej dołożył. Przeważnie wygrywałem, jeśli nie, to byłem na ścisłym podium. Te wiersze zaczęły żyć swoim życiem. O czym były? O braku ulgi. O tym, że między ostatnim mrugnięciem oka a pierwszym otwarciem nie ma miejsca, aby pobyć samemu ze swoim okrucieństwem. I o tym, jak piękne potrafią być pałace w naszych głowach. Gdybyśmy tylko mogli wygodnie się w nich rozsiąść. Powoli dostrzegałem zmianę w postrzeganiu dwóch światów. Wcześniej Reveria była dodatkiem do rzeczywistości. Teraz rzeczywistość powoli stawała się dodatkiem do Reverii. Kłamałbym, mówiąc, że było mi z tego powodu przykro. Ale nie chciałem zawalić studiów. Wolę kłaść się na stancji niż pod mostem.

Po jednym ze spotkań w Fabuliście ludzie wyciągnęli mnie do klubu. Bo tak – okazało się, że w Reverii jest klub techno – Enigma. Z początku mizernie zareagowałem na propozycję. Nigdy nie byłem w takim miejscu. Bałem się, że będą śmiać się z mojego tańca. Pokrak dance, czy jakoś tak. Ten stan, gdy wszyscy się na ciebie patrzą, ale w głębi duszy wiem, że nie. Bo każdy patrzy na siebie. Każdy jest zainteresowany tylko sobą. Niby to wiedziałem, ale nie egzekwowałem tego w praktyce. Może to był dobry moment na zmianę.

Światło księżyca przebija się przez kościelne witraże i pada na podłogę. Tworzy parkiet, gdzie stado szalonych cieni tańczy w miejscu, w którym stare baby winny były klęczeć na ławach. Cieniom nie doskwiera niewygoda. Jeden z nich wije się w miejscu, ale tak, jakby miał dostęp do każdego znanego człowiekowi ruchu. Wcześniej wstydziłem się, że ludzie patrzą, jak tańczę. Ale zrozumiałem, że w tańcu nie chodzi o to, kto jak tańczy, tylko że tańczy. Tylko to się liczy.

Nagle jakaś dziewczyna w stroju arlekina pojawia się w miejscu DJ-a, na emporze. Jak chora pastorka przejmuje konsoletę niczym ołtarz. Tracę kontrolę nad nogami, rękoma, biodrami. Zostałem opętany, muzyka pompuje mi serce. Z początku się boję, ale później tym oddycham. Dłonie się uwalniają. Łapię nimi swoją czarną grzywę i zaczesuję do tyłu. Pastorka łapie mnie swoimi oczami, na sekundę, ale to wystarczy, żeby wiedziała. Wiedziała, że mi się podoba. W oddali widzę witraż, na którym rycerz zabija smoka. Chcę być tym rycerzem. Po czasie jakiś facet zamienia się miejscami z pastorką, a ta znika. Czasami patrzysz na kogoś i masz przekonanie, że dużo zyskasz, poznając tę osobę. Wychwytuję ją, gdy zmierza w stronę grupki osób. Przeciskam się przez tłum, ale ślamazarnie. Niewidzialne dłonie chcą mnie ukraść i związać z taneczną masą. Docierają do mnie szepty, prośby o ponowne złączenie. Nie chcę. Jestem coraz wolniejszy. Duszę się. Nie. W śnie się nie oddycha. Muszę przestać o tym zapominać. To życie ze mnie ucieka. Padam na jedno kolano, upadek drugiego to tylko kwestia chwili. Zaraz będę jak ta stara winna baba.

– Odsuńcie się!

I ten ryk odpycha masę, oddaje mi życie. Podnoszę głowę i widzę ją. Pastorkę. Wyciąga dłoń w moją stronę.

– Bez obaw, będzie tylko dziwniej. – rzuca w moją stronę. Zastanawiam się, czy to obietnica, czy groźba. Wspinam się na jej dłoni. Oddechy łapię spokojniej.

Wbrew mojemu wyobrażeniu, jej imię to nie Chora, a na nazwisko Pastorka.

– NieSława. A jak cię zwą?

– Motyl. Młody Motyl.

– Zatem, Motylu. Możemy już rozejść się w swoje strony, czy czegoś ode mnie oczekujesz?

Wygląda, jakby była kilka lat starsza ode mnie. Odziana w strój arlekina, pełen kolorowych trójkątów, czarną maskę, zza której wystawały jej dwa bujne bukiety czarnych włosów, czarną szminkę i upudrowaną białą twarz.

– Chciałem cię poznać. – Bezkres głupoty tych słów dorównywał wstydowi narysowanemu na mojej twarzy. Przecież nie miały wychodzić na zewnątrz, idioto.

– Rozumiem. Lubię bezpośredniość, musisz to znieść. Wpuszczę cię na chwilę do swojego świata i zobaczę, czy tam pasujesz. Ale tylko na chwilę, nie rozgość się w nim. Za mną.

To, jak człowiek stawia kroki, wiele o nim mówi. Niektórzy z trudem podnoszą nogi, inni ciągną je ze sobą, zamiast ich używać, jeszcze kolejni cwałują nimi i wyglądają jak nakręcane zabawki. Krok NieSławy przypominał taniec, ale nie robiła tego dla podziwiania. Robiła to dla siebie. Nieharmonijnie, bo nigdy nie mam wiedzieć, co postanowi. Asymetrycznie, żeby sama siebie nie nudziła już wyuczoną choreografią. Twarze omijanych ludzi są przezroczyste, nic mi nie zostawiają, ale jeden człowiek wzbudza moją ciekawość. Stoi w rogu i sypie sobie coś na oczy. Robi się jakby większy. Nie pod względem objętości, ale swojego bycia. To coś sprawiło, że stał się bardziej sobą. Piaskun.

Na piętrze kościoła zaaranżowano loże. Zmierzamy w stronę jednej z nich. NieSława wita się z tymi ludźmi, ale mnie ludzi nie przypominają. Są czymś innym. Kolorowymi ptakami, mieniącymi się. Mało patrzą w moją stronę, nie dają mi zbyt dużo swojego blasku. Sprawiają wrażenie niedostępnych. Znajomość z nimi trzeba było odblokować, jak super postacie w grze. Próbuję jakoś zmniejszyć ich jasność albo zwiększyć swoją, aby się dostosować, ale jest to trudne. NieSława się nie mieni, bo mnie „wpuściła”, lecz nie jest to dane na zawsze. Muszę o tym pamiętać.

– NieSława, dozgonny szacunek, że nie puszczasz cudzej muzyki, serio. – odezwał się ptak numer 1.

– Za kogo ty mnie masz? Przecież to oczywiste.

– Jak to zrobiłaś, że opętałaś innych swoją muzyką? – zapytałem. Ta chęć zwrócenia na siebie uwagi, dodania czegoś od siebie do towarzystwa była zbyt silna.

– Miałam kiedyś sen. Nie mogłam się w nim ruszać, ale w mojej głowie działała dyskoteka. Mózg zaczął tańczyć, a to wprawiało sparaliżowane ciało w trans przypominający taniec. Chciałam przekazać to uczucie innym i zaczęłam tworzyć własne kompozycje, niepodobne do innych znanych mi dźwięków. Są jak pasożyty. Wwiercają się w ciało tańczącego i doprowadzają je do szaleństwa. Zresztą, ty wiesz najlepiej, Motylu. Widziałam to na dole.

– Te koszmary to przejebana sprawa. – dodał ptak numer 2.

– Przynajmniej dzięki nim nie ma nudy. – NieSława wzrusza ramionami.

– Jak sobie poradziłaś z Koszmarem?

– Odcięłam mu łeb. – w jej dłoniach materializują się dwa sztylety. – Tak jest najszybciej.

– Ty, Motyl. Nie jesteś tu chyba za długo, prawda? – wraca ptak numer 2.

– Parę miesięcy. Ale dopiero teraz wychodzę bardziej do ludzi.

– A co robiłeś z dala od nich? – pojawia się ptakówna numer 3.

– Pisałem wiersze.

– O, poeta! Przeczytaj coś dla nas.

– Prosimy. – rzuciły wszystkie ptaki. NieSława tylko się przyglądała. W pośpiechu zamknąłem oczy i eksplorowałem swój Pałac Pamięci, żeby wydobyć z niego kawałek czegoś, co imponuje. Kiedy je otworzyłem, już to miałem. Na dodatek przestrzeń poza lożą została wytłumiona. Zostaliśmy tylko my.

 

Nakarmiłem muszlę perłą

Dla Ciebie

Zostawiłem ją

Pod Twoimi drzwiami

Ale nie możesz ich otworzyć

 

Czuję, że NieSława patrzy się na mnie z większą intensywnością.

 

Próbujesz wyważyć

Nic nie wychodzi

Gdzieś zapodział się klucz

Pomogę Ci

Myślami wróć

 

NieSława wstaje, inni patrzą się na nią.

 

Do momentu

Gdy go połknęłaś

Jak muszla perłę

Przede mną

Najgorsza jest nie myśl

Nie dostanę muszli

Ale

Ktoś inny ją zje

 

Teraz wszystkie oczy na mnie. Nadal nie wiem, dlaczego. Może ją obraziłem? Albo, co gorsza, popełniłem taką farsę, że aż się wkurwiła.

– Ty to napisałeś? – rzekła.

– Tak.

– Cóż… – w końcu usiadła. – Chyba chciałam tylko powiedzieć, że mi się podoba.

I wtedy inni przestali się tak świecić. Uśmiech rozpycha się na mojej twarzy.

– Motyl, chcesz spróbować? – ptak numer 1 rzuca w moją stronę woreczek.

– Co to? Piaskun?

– Piaskun. – dodaje NieSława. – Serio, jeśli nie chcesz, to nie bierz.

– Ona gada tak tylko dlatego, że się na to obraziła.

– Uroczo patrzeć, jak staliście się niewolnikami jakiegoś bzdurnego proszku. Myślałam, że jesteście ponadto.

– Bądź sobie dalej na tej swojej krucjacie antymelanżowej.

– Jak się to zażywa? – pytam.

– Sypiesz go sobie w oczy i dzieje się magia. Tak jak wtedy, gdy ta postać z niemieckich bajek usypiała dzieci.

Biorę kilka ziarenek na palce. Mieni się czystym blaskiem. Mijam się jeszcze wzrokiem z zaciekawioną moją reakcją NieSławą i wkładam je do oczu. Kiedy mrugam, to nie robię tego swoimi oczami. Ktoś wstawił mi nowe, mniej czujne, bardziej rozluźnione. Reveria stała się jaśniejsza, jakby na chwilę zniknął księżyc, a w jego miejscu pojawiło się słońce.

– Ej, czy kiedyś było tu słońce? – aż musiałem się zapytać.

– Nie bluźnij, Motyl. – mówi ptakówna numer 3. – Jeszcze usłyszy cię nasz Pan.

– Łuna księżyca jest prawdziwsza niż blask słońca. – dodaje ptak numer 2.

Zaczynam dziwnie się czuć. Umysł chce wylecieć do góry, ale powstrzymuje go ciało.

– Dobrze, że jesteśmy w zaufanym gronie, ktoś by cię jeszcze usłyszał…

– Motyl, wszystko w porządku? – pyta NieSława. – Wyglądasz, jakbyś chciał być gdzie indziej.

– Muszę… Muszę wracać do siebie. – wstaję i z gracją wywalam się na podłogę. Jakby ktoś mnie przytrzymał, a potem puścił.

– Lepiej będzie, jak cię odprowadzę. – NieSława wspiera mnie swoją ręką. – Ale musisz mnie zaprosić.

– Do swojego snu?

– Tak.

– Zapraszam cię.

Po wyjściu z Enigmy wita mnie księżyc. Mam nieodparte wrażenie, że jest na mnie zły. Za moje myśli. Bluźnierstwa.

– Mam nadzieję, że nie przejmujesz się tą całą gadką. Kocham ich, ale lubią się popisywać. Szczególnie przy niedoświadczonych Sennych.

– Serio Bruno Nokturn się na mnie wkurwił?

– Jesteś za cienki, aby się tobą przejmować. – powiedziała z rozbrajająco szczerym uśmiechem. Aż się zaśmiałem.

Otwieramy najbliższe drzwi w zasięgu wzroku. Przenosiny trwają chwilę, ale już stąpamy po mojej łące.

– Niezła miejscówka. – NieSława rozgląda się, stąpając ostrożnie po trawie.

– Przecież się nie zapadniesz.

– Chuj wie, może mnie wciągnąłeś w pułapkę. Już ci lepiej?

– Zdecydowanie.

Nie spadnie w dół, ale zachowuje się, jakby mogła.

– Ten wiersz, który nam przeczytałeś w Enigmie… Już go słyszałam.

Odwróciłem się do niej nagle.

– Jakim cudem? Napisałem go tu, ledwie kilka dni temu.

– W moim śnie. Jak echo, przeniknął do mojego domu. Te słowa musiały mieć dużą moc, skoro wypełzły z twojego do mojego snu.

– Czasami słowa mają moc tak wielką, że reaguje na nie dusza.

We wspólnym spojrzeniu dostrzegliśmy zrozumienie. Nasze dusze rezonowały. To był właśnie przyczynek do naszej przyjaźni. To dzięki NieSławie Reveria stawała się dla mnie bardziej przystępna i mniej obca. Nauczyła mnie walki i obrony przed Koszmarami. Dość powiedzieć, że pierwszy, który mnie nawiedził, nie odpuszczał, ale mimo to nie zainterweniowała. Poprosiłem ją o to. Nie chciałem, aby mnie wyręczała. Okazało się, że przynależną dla mnie bronią jest szabla. Początki z tą bronią nie zapowiadały dobrej relacji, ale finalnie zaszlachtowałem potwora. Najgorsze było jednak to, że tym Koszmarem okazałem się ja. Mój doppelgänger. Cały czas się uśmiechał, nawet gdy moje ostrze się na nim zatrzymało

W rewanżu uczyłem NieSławę pisać. W Fabuliście regularnie organizowałem sesje wspólnego pisania, warsztaty itd. Ale NieSławie poświęcałem czas ponadprogramowo. Podobało mi się, co z siebie wypluwała, ale nie znała umiaru. Jej język był nagły i agresywny, brakowało mi w nim delikatności. Zresztą, zawsze ją tak postrzegałem. Potężna i zdecydowana, ale za mało czasu poświęcała swojemu miękkiemu wnętrzu. Zabawne. Tak chciałem mieć we śnie dużo ludzi wokół, a tak naprawdę wystarczało mi jej towarzystwo.

Na jawie udało się zadebiutować tomikiem. „Za daleki sen” odbił się nawet jakimś tam echem. Oczywiście, że nic nie zarobiłem. Ktoś mądry jednak mi kiedyś powiedział, że debiut otwiera możliwości. Trzeba tylko iść za ciosem i działać dalej.

I co dalej? Pierwotne zadanie zostało zrealizowane. Zapaść w sen i znaleźć to, co było potrzebne do tworzenia. Wiedziałem, że dalsza praca jest do wykonania na jawie. Asymilowanie się ze środowiskiem literackim, promowanie się, wydanie kolejnego tomu. Zamiast tego spałem. Dużo, za dużo, uciekałem od roboty, bo wiele było do zrobienia. Coś się zmieniło. Ja się zmieniłem. Zacząłem unikać jawy, widok słońca wywoływał we mnie wampiryzm. Uzależniłem się od Reverii. Skupiłem się na szukaniu inspiracji. Pisałem wiersze i od razu je odrzucałem. Czegoś im brakowało. Dojrzałości. Nie chciałem być jednostrzałowcem.

Zapytałem wtedy NieSławy, jak to u niej wygląda. Jak ona postrzega przebywanie tutaj. I wtedy zaprosiła mnie do siebie, pierwszy raz. Jej sen zupełnie różnił się od mojego. Olbrzymi namiot cyrkowy, pełen kolorów, lin, ubrań i broni. Miała ubrania na każdą okazję, ale jej docelowa „alternatywna skóra”, jak lubiła mawiać o stroju, to ten nieszczęsny strój arlekina.

– Budzę się w tym świecie od prawie 20 lat, Motyl, niemalże od dziecka. Jestem dzieckiem jawy i snu. Nie potrafię inaczej. Choć czasami się zastanawiam, czy to dobrze.

– Chciałaś odejść?

– Tak, ale jakiś czas temu trafił tu mój brat. Reveria mimo wszystko jest niebezpieczna. On ma niecałe 13 lat. Tu nie chodzi tylko o koszmary. Co, jeśli ktoś włamie mu się do snu i… Ludzie są różni, Motyl.

– Ale przecież to jest zakazane. Wchodzenie do snów innych bez ich zgody.

– I? Skoro jest zakazane, to jest też możliwe.

– A NOEZA? Względcy patrzą.

– Tak i jeszcze czytają ci w myślach. Wiedzą, o jakich dziewczynach fantazjujesz i kogo chciałbyś zabić w myślach.

– Przestań drwić. Bo żartujesz, prawda?

– Policja tu jest taka sama jak na jawie. Dużo dostrzegają i mogą, ale nie wszystko.

– A ty… Wchodziłaś kiedyś do cudzych snów?

– Byłam u ciebie.

– Ale za zgodą. Pytam o włam.

– A co, jeśli tak?

– Pokaż mi, jak to jest.

– Nie żartuj, Motyl. To nie jest tak, że wchodzisz sobie komuś do głowy, rozglądasz się i wychodzisz. Ryzyko wykrycia to jedno. Jeśli w trakcie odwiedzin Sennego nawiedzi Koszmar, to i my mamy problem.

– Nie musimy tego robić razem. Tylko powiedz, co mam zrobić.

– Nie rozumiesz. Nie wyjdziesz z obcego snu, jeśli jest tam Koszmar. Musiałbyś go pokonać. Nie ma co liczyć na Względców. Radzisz sobie z mniejszymi wynaturzeniami, przyznam, ale co, jeśli trafi ci się zmora? Nie będę cię w stanie uratować.

– Kurwa, nie chcę, żebyś mnie ratowała. Nie jestem małym dzieckiem, Sława.

– Nie nazywaj mnie tak. W miejscu, w którym jesteśmy, to nie jest moje imię.

Widzę w niej ten błysk. Tak ostry, że gdyby chciała, przeciąłby to miasto na pół.

– Zostaw to, Motyl. To nie grzech nie znać wszystkiego, co to miasto oferuje.

Te słowa zadziałały na mnie jak płachta na byka. Wstałem i zacząłem pufać. Tak jak dziecko pufa, kiedy rodzic je zdenerwuje. I wtedy wpadł mi w oko element wystroju, który wcześniej zlekceważyłem. Lustro. Ale nie widać w nim odbicia, tylko jakiś zamek.

– Co to? – wskazuję na nie palcem.

– Widziadło. – jej ton głosu zrobił się stonowany.

– Co jest po drugiej stronie?

– Nic, co powinno cię interesować.

– Czyj to zamek?

– Motyl.

Kiedy tylko zaakcentowała kropkę, ciekawość zabrała mi kontrolę nad ciałem. Zmusiła mnie do wskoczenia w ten portal. Czułem, że NieSława jest tuż za mną, ale nie zdążyła. Chwilę potem za mną była jedynie ściana zamku. Dlaczego jej tu też nie ma? Kurwa. Oko na pierścieniu czerwone. Koszmar. Widzę, że moja dłoń się świeci. Przykładam ją do ucha.

– NieSława?

– Debilu, kurwa, jebany. Wszedłeś akurat wtedy, kiedy Koszmar wbił do rezydenta. Pech zwąchał cię z kilometra.

– Przynajmniej będzie ciekawie.

– Jak zobaczysz coś podejrzanego, to od razu się ukryj. Jest szansa, że Koszmar sam wyjdzie niedługo i będzie można cię stamtąd wyciągnąć.

– Czyj to sen?

– To akurat nieważne. I nie zwracaj na siebie uwagi.

Każdy krok stawiałem spokojnie, ale cisza wokół nie pozwalała na bezgłośne poruszanie się. Wylądowałem w czymś na kształt lochu. Nie zliczę, ile razy się odwracałem. I nie ukrywam, podobało mi się to. Nigdy wcześniej nie przekroczyłem bezpiecznej granicy w Reverii. Wszyscy tylko mnie straszyli, a ja nawet nie spotkałem Koszmaru. Może mój sen nie jest dla nich zbytnio interesujący? To przeraża mnie bardziej niż sama konfrontacja.

Po dotarciu na górę klimat diametralnie się zmienił. Lochy były niczym więcej jak średniowieczną piwnicą, ale parter okazał się długim korytarzem, wypełnionym witrażami. Jeden z nich zatrzymał mnie na dłużej. Przedstawiał rycerza przecinającego słońce na pół. Mimo rozczłonkowania, ta cholerna żółta kula się uśmiechała. Nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, ale jej widok wprawiał mnie w dyskomfort. To jak patrzenie na wroga. Nie takiego, który chce cię unicestwić, ale stanowiącego przeciwieństwo władcy twojego domu. To wystarczy, aby patrzeć na niego jak na przeciwnika.

Każdy kolejny krok stawiałem coraz żwawiej. Stałem się arogancki w szabrowaniu cudzego domu. Cóż poradzić, kiedy gospodarza ani widu, ani słychu? Co jakiś czas przypominałem sobie o Koszmarze, ale nie odczuwałem jego obecności. Równie dobrze NieSława mogła mnie podpuścić – za karę. Zamek okazał się bardziej misterną konstrukcją. Na przykład często trafiałem do tego samego pomieszczenia, ale w innych miejscach. Nie mogło być to to samo miejsce, bo przestrzeń na to nie pozwalała. Nie pozwalała, bo miałem do czynienia z wielką aulą, na ścianach której w wielkich ramach zatrzymano nie obraz, a animację. Na niej widziałem kolorowy płyn chcący wydostać się na zewnątrz. Im dłużej się w niego wpatrywałem, tym bardziej było mi niedobrze. Przysięgam, że z tego płynu spoglądała na mnie twarz.

Jednak najbardziej osobliwy był brak gospodarza. Wręcz do niego lgnąłem, bo ciekawiła mnie ta interakcja. Po cichu liczyłem też, że pokonał Koszmar i będę mógł niedługo stamtąd uciec. I znowu ten cholerny pokój! Ileż można…

– Pomocy…

Nie, nie przesłyszałem się. Słyszę to – bardzo słabo, ale słyszę.

– Pomóż… Pomóż mi…

Kolorowy płyn z tej jednej gapiącej się na mnie animacji spłynął na dół. A te dźwięki…

– Pomóż… mi…

Są z tej kałuży. Podchodzę do niej. Próbuję wychwycić twarz.

– Kim jesteś?

– To mój… Zaatakował…

Drzwi do auli się otwierają. Przez chwilę nic przez nie nie przechodzi. Po niej wyłania się postać. Z daleka widzę sylwetkę człowieka, powoli zmierzającego w naszą stronę. Każdy krok odsłania więcej, każdy krok buduje we mnie pewne uczucie, ale jeszcze nie wiem, jakie. Za wcześnie, aby wiedzieć. Mogę tylko się przyglądać. Zewnętrzu i wewnętrzu. Jest trudno, bo robi się coraz ciemniej. Wcześniej zamek był podejrzanie doświetlony. Ale jest jeden szczegół, który przebija się przez to wszystko. Czerwień. Dwie czerwone kropki, należące do tego kogoś. Za sobą słyszę łkanie, tak intensywne, jak tylko może łkać kałuża z człowieka. Ta ciemność przychodziła z tym człowiekiem, była jego ubraniem. Nie zasłaniała go, tylko okrywała. Odsłoniła jedynie dół jego twarzy i oczy. Czerwone. Jest przy mnie, dzielą nas tylko dwa metry. Już wiem, co mam w środku. Strach.

– Nie spodziewaliśmy się gości. – odezwał się pierwszy. – Wie pan, że odwiedziny bez zapowiedzi są surowo karane w tym mieście?

– Już wychodzę. – trzewia wypuściły te słowa z moich ust.

– Nie może pan, bo ja tu jestem. – kładzie swoją dłoń na moim sercu. Jestem sparaliżowany, nie mogę zareagować. – Boi się pan. To dobrze. Po to jesteśmy, żebyście się bali. – poprawia mi kołnierz na koszuli, przygotowuje mnie sobie do jedzenia.

– Jesteś Koszmarem. – bo czymże innym?

Podchodzi do kałuży z człowieka.

– Piękny ten sen, prawda? Myślę, że każdy, na jakimś etapie życia, marzy o takiej fortecy, tylko dla siebie. – Resztki twarzy Sennego, które pływają w tej mazi, Koszmar zgarnia do swojej dłoni i wkłada do ust. Oblizuje palce, zagłuszając nieme krzyki wydobywające się z jego żołądka. – A jaki jest pański sen? Chętnie zerknę.

Każdy kolejny krok stawiałem coraz bardziej panicznie, ale cel był jeden. Otwieram drzwi i spierdalam. Dynamika się zmieniła – zamiast zwiedzać, szukam czegoś, co mnie stąd zabierze. Nawet nie wiedziałem, czy coś takiego istnieje. Wiara w to to jedyne, co czuję. Zamek buduje kolejne pomieszczenia i piętra, aby zamotać mój umysł. To pewnie sprawka Koszmaru, chce mnie zmęczyć. Robię przerwę w korytarzu zbudowanym z gapiących się na mnie par oczu. Przerwę, czyli trzy sekundy na ocenę sytuacji i przebicie się przez kolejne drzwi. Robię się powolny, potykam się o posadzki, równowagę odzyskuję w ostatniej chwili. Otwieram drzwi, a za nimi lustro, odbijam się od niego. Ale nie odbija się w nim moje odbicie. Ten ktoś wygląda jak ja, ale mną nie jest. Łapie mnie za gardło i nie chce puścić. Kopię z całej siły i lustro pęka, biegnę dalej. Biegnę dalej. Biegnę dalej, ale korytarz się nie kończy. Mój bieg się nie kończy, nie mogę stanąć, zbyt się rozpędziłem. Prosto na mnie biegnie śmiejący się do rozpuku Koszmar z wyciągniętą ręką w moją stronę. Gdy łapie mnie za twarz, ekran znika.

Oddycham już w innym miejscu. Ale nie na jawie. Nie wiem, czy jestem w pudle, klatce, czy pokoju bez drzwi. Wiem za to, że w tym czymś nie ma nawet iskierki światła. Nie mogę wyczuć, gdzie jest góra, dół, lewo czy prawo. Ktoś na mnie patrzy. Nieznany obserwator. Powietrze wypełnia cisza, ale raz na jakiś czas słyszę krzyki i śmiechy. Dzielę z kimś ten diabelski rewir. Nie czułem głodu ani pragnienia, bo we śnie takie kategorie nie istnieją. Jedyne, co robiłem, to odmierzałem czas. Jedna sekunda. Druga minuta. Trzecia godzina. Czwarty dzień. Piąty miesiąc. Szósty rok. Siódmy… W pewnym momencie straciłem rachubę. Ściany tej klatki były tak miękkie, że nie mogłem o nie uderzyć głową. Popełnienie samobójstwa we śnie to jedna z kilku metod pozwalających na wybudzenie. Ironia, czyż nie? Robiłem wszystko, aby zostać we śnie jak najdłużej i dostałem to, czego chciałem. Nagle jedna ze ścian zaczęła otwierać się niczym drzwi. Moje oczy parzyła przenikająca przez nie światłość. Gdy zobaczyłem, co za nimi jest, co wyciąga do mnie ręce, zacząłem krzyczeć. I się obudziłem.

Ten sen trwał jeden dzień. Jeden, kurwa, dzień. To nie była śpiączka. To była kradzież umysłu. Nie wróciłem już do Reverii. Mój sen stał się nudnym kalejdoskopem losowych zdarzeń i postaci sennych pozbawionych sensu większej całości. Bezpieczną przystanią, niezdolną do wyrządzania krzywdy. Chcę wrócić tylko ten jeden, jedyny raz, pożegnać się z NieSławą. Oznajmić jej, że zasnąłem jako Młody Motyl, a obudziłem się jako Stara Poczwara.

Myślę o ludziach, którzy chcą ucieczki. Życie gniecie, wiem to. Życie łapie w kleszcze i ściska. Jeśli nie ma się dość siły, to ten ścisk pozbawia witalności. Potem gniecie jak puszkę, a ta ląduje w śmietniku. Kto nie chciałby móc uciec do świata, gdzie jest prościej? Abstrakcyjność snu jest bardziej sprawiedliwa, bo jest moja. Twoja. Wasza. Nasza. Okrucieństwo Reverii jest lepsze, bo jest moje. Twoje. Wasze. Nasze. Tak myślałem. A potem ten świat ścisnął mnie jeszcze mocniej niż życie. Znaj cenę raju. Bonum Noctis.

Koniec
Nowa Fantastyka