Andrzej Boryczko
BĄDŹ CZŁOWIEKIEM
ANGITIA PORT
Jedna z liter ogromnego, pulsującego błękitem neonu, zawieszonego nad gardzielą tunelu prowadzącego do terminali odlotów, rozbłysła nagle jaskrawą czerwienią, po czym zszarzała przybierając nijaki kolor ściany. Krzyczący napis życzący dobrego lotu wyglądał teraz jak roześmiane usta z fatalnym ubytkiem lewej górnej „jedynki”. Pośród gorączkowej atmosfery wypełniającej rozległą halę odpraw z pewnością nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na to zdarzenie. Nic dziwnego – awaria instalacji mogła okazać się sprawą godną zainteresowanie jeszcze do niedawna, ale już nie dzisiaj. Zaaferowany, bliski paniki tłum oczekujących pochłonięty był zgoła innymi problemami, sprowadzającymi się do jednego zasadniczego pytania: – Czy pomoc nadejdzie zanim nastąpi koniec?
Angitia – imponujący port kosmiczny, szczytowe osiągnięcie myśli technicznej, z ogromnymi przeszklonymi przestrzeniami, gdzie oczekujący mogli wygodnie i ciekawie spędzić godziny pozostające do odlotu, bajecznie kolorowy od świetlnych reklam, wypełniony dźwiękami muzyki i wibrujący odgłosami setek automatów do gry, w godzinach transferów gwarny i zarazem przytulny, dający swoim wyglądem, organizacją oraz troskliwością obsługi gwarancję bezpieczeństwa, pozostał jakby w innym wymiarze, we śnie spokojnym i przyjemnym.
2. GERYON
Opalony, muskularny młodzieniec, pozujący na złocistej plaży w pozycji komiksowego herosa z dłońmi opartymi o biodra, jakże wyraźnie widoczny na tle bujnie rozwiniętej zieleni z ostro zarysowanymi na dalszym planie skalistymi szczytami i napis: TYLKO NA GERYONIE ZNOWU POCZUJESZ MOC;
zgarbiona sylwetka schorowanego, starszego człowieka wyciągająca błagalnie wysuszone, chude ręce do zawieszonej w przestrzeni kuli rozsiewającej złotą poświatę: GERYON TWOJĄ SZANSĄ, lub GERYON TWOJĄ JEDYNĄ NADZIEJĄ.
Kolorowe foldery, trójwymiarowe plakaty, spoty reklamowe o takiej, lub zbliżonej treści, od kilku dziesięcioleci pojawiały się regularnie we wszystkich zasiedlonych zakątkach wszechświata. Umieszczane w każdym widocznym miejscu; agresywne i wyzywające, zachęcały potencjalnych kuracjuszy do podjęcia jedynej słusznej decyzji. Pokazywały cudowny świat: bez problemów nurtujących społeczności na innych planetach, bez zła i przemocy, pełen harmonii i spokoju tak potrzebnego dla odzyskania nadwątlonego zdrowia, czy poszarpanej psyche.
Geryon – odległy, samotny, gdzieś na galaktycznych peryferiach, z dala od uczęszczanych szlaków. Niezbyt duża planeta, której powierzchnię pokrywał ocean z wynurzającą się tylko jedną, jedyną wyspą – obietnica, szansa, nadzieja, z atmosferą o wyjątkowych leczniczych właściwościach, zasobna apteka, szpital i sanatorium. Geryon – rajski ogród dostępny dla każdego, kto zechce podpisać stosowne formularze w jednej z licznych agencji i odczeka cierpliwie w kolejce na swój turnus, wpłacając uprzednio niebagatelną kwotę do kasy korporacji GERYON DLA WSZYSTKICH.
3. BRUTUS
Obdartus siedzący obok jest kompletnie zalany. Bełkocze coś bez sensu śliniąc się przy tym obficie. Zabarwione na brązowo gluty spływają wolno po jego długiej, skołtunionej brodzie, by w końcu skapnąć pomiędzy rozsuniętymi udami na zasłaną wszelkiego rodzaju odpadkami posadzkę. Pomimo mojego milczenia i zupełnej ignorancji jego osoby wcale nie zamierza zmienić towarzystwa na inne. Zresztą w tej norze trudno mówić o jakimkolwiek towarzystwie – to zbyt eleganckie słowo. Zbieranina wyrzutków stanowiących jedyną klientelę tawerny zupełnie mnie nie przeraża. Nie muszę się pytać: – Co ja tu robię? – doskonale wiem. W takich właśnie miejscach jest mój azyl, wytchnienie, chwilowa przerwa w, z góry skazanej na niepowodzenie, szaleńczej ucieczce znikąd – donikąd.
Owszem mogę uciec przed litościwymi, lub pobłażliwymi spojrzeniami ludzi, którzy rozpoznając mnie szepcą miedzy sobą: „To Mistrz Brutus, on wrócił z Geryona” – jednak to wszystko na co mnie stać. Przez samym sobą nie ucieknę. W coraz rzadszych chwilach trzeźwości nie potrafię odpędzić się od myśli – wyrzutów drążących mnie jak robactwo wdzierające się w świadomość – Dlaczego?! Dlaczego?! … Mogę skończyć te tortury jednym radykalnym posunięciem, ale na to jeszcze mnie nie stać. – Mistrz Brutus – bleeee. Genialny muzyk. Terapeuta. Ja? – niechlujna twarz z kilkudniowym zarostem, niezdrowo błyszczące oczy o przekrwionych białkach, cuchnący oddech. – Moja harfa? – pozostała na Geyronie i już nigdy nie wezmę jej do rąk. Za to z pewnością sięgnę po jeszcze niejedną butelkę lokalnego samogonu clamito.
Wychylam kolejny napełniony po brzegi kubek. Jakość trunku jest bez znaczenia – liczy się tylko ilość. Alkohol zaczyna działać. Gęba widoczna w lustrze po przeciwnej stronie stolika wydyma się przebierając coraz bardziej fantastyczne kształty. Jedno kaprawe oko przesuwa się systematycznie w kierunku środka czoła, drugiego już prawie nie widać. Z każdą chwilą robi się coraz mniejsze i mniejsze. Krzywe zęby wysuwają się spomiędzy wyschniętych warg, wędrują koślawym ciągiem z lewej strony do prawej i z powrotem. Nos pęcznieje ustawicznie przybliżając się do mnie. Z każdą chwilą ten plugawy obraz staje się coraz bardziej rozmazany. Jeszcze dwie szybkie kolejki i zniknie. Rozmyje się, a ja osiągnę spokój. Dno. Brutus zdradził i Brutus stoczył się tam gdzie jego miejsce.
4. HERCULANUM
W trzewiach Geryona czaiło się zniszczenie. Rajska powłoka, pełna radości i beztroskiego śpiewu więziła piekielne moce, które w ciągu tysiącleci rosły w siłę, by uderzyć w jednym, najsłabszym miejscu. To była szansa ich wyzwolenia z długotrwałej niewoli. Wybrały dobrze – głęboki rów biegnący dnem oceanu równolegle do najgęściej zaludnionego brzegu. Niezliczone okna i tarasy luksusowych hoteli wychodziły naprzeciw gładkiej, szmaragdowej powierzchni maskującej potworną larwę, robaka drążącego najcieńszą skorupę skał, uparcie i bez przerwy.
Pod warstwą dennego mułu pojawiać się zaczęła delikatna pajęczyna, sieć drobniutkich pęknięć. Pracowity pająk tkał cierpliwie. Rysy robiły się coraz grubsze, wydłużały się, rozwidlały i krzyżowały. Wyzwolenie mocy było blisko.
Lexima – ojciec nocy, skalny odłam, jedyny księżyc Geryona, krążył po swojej orbicie zbliżając się do miejsca, w którym jego nieregularny kształt przysłoni jaśniejące oblicze Eurythiona – macierzystej gwiazdy układu. Połączone w tym momencie siły przyciągania, działające na planetę, wspomogą dobijające się od wewnątrz zło. Wtedy nastąpi ostateczne uderzenie.
Pozorny spokój uśpił czujność elektronicznych strażników. Sejsmografy nie reagowały. W równym rytmie wysyłały cogodzinne komunikaty zapewniające o ciągłym bezpieczeństwie. Lud na Geryonie bawił się, wypoczywał i leczył, konsumował chleb i uczestniczył w igrzyskach. Wielobarwne światła odbijały się w wodzie. Muzyka ulatywała z brzegu w głąb otwartego oceanu. Odległe, niedostępne góry, zagradzające stromymi ścianami wnętrze wyspy, odbijały dźwięki beztroskich hulanek. Sale widowiskowe, teatry i filharmonie na świeżym powietrzu dudniły huraganami oklasków. Część z tych oklasków była dla mnie.
Gdy pośród pełnej skupienia widowni krążył jeszcze uzdrawiający dźwięk ostatniej nuty ragi, a dłonie moje odsuwały się wolno od naprężonych strun harfy nie mogłem jeszcze wiedzieć, że następnego koncertu już nie będzie. Nigdy… Nie przeczuwałem, i nikt nie przeczuwał bliskiego końca uciech, gdy przez rozdane wszystkim, specjalne ciemne okulary gromadnie oglądaliśmy zaćmienie Eurythiona. Czarna, posępna twarz Leximy otoczyła się koroną blasku. I wtedy to nastąpiło… odległy, slaby jeszcze wstrząs. Pomimo bezwietrznej pogody lustro oceanu pokryło się drobnymi zmarszczkami. Oczy zebranych na brzegu, przesłonięte ciemnymi szkłami, nie mogły tego dostrzec, ale cyberstrażnicy nagle poszaleli. Zaburzyli swój stały rytuał i ignorując punktualność wypluli stos alarmujących komunikatów.
Drugi wstrząs był silniejszy. Powierzchnia wody lekko się wzburzyła. W kierunku brzegu pomknęła nigdy wcześniej niespotykana tutaj fala. Z wszystkich możliwych kierunków zlatywały się patrolowce. Jak rój pszczół zawisły nad wolno uspokajającą się taflą wód. Oczy kamer, anteny i skanery ustawiły się na odbiór sygnałów z jednego, położonego w głębinach punktu. Na ekranach Centrum Kontroli pojawił się obraz przejmujący grozą. Grupa osób stanowiących Zarząd Kolonii Geryon jakby zastygła w bezruchu. Nie musieli sobie tłumaczyć skali zagrożenia.
5. TRÓJKĄT
Geryon był ojczyzną Reyi, miejscem jej urodzenia. Tylko nieliczni mogli legitymować się takim pochodzeniem. Należała do stałego personelu uzdrowisk, w przeciwieństwie do mnie – przybysza z odległego zakątka galaktyki, wyplutego wraz z tysiącami kuracjuszy z brzucha ogromnej, pasażerskiej rakiety. Tłum zgromadzony w terminalu przylotów witał mnie entuzjastycznie. Reklamy już od dłuższego czasu lansowały nowo odkrytą, niezmiernie skuteczną formę leczenia dźwiękami harfy i przedstawiały mnie jako najwybitniejszego specjalistę – wirtuoza w grze na tym instrumencie. Zwerbowany przez Agencję dałem się skusić wysokiemu honorarium i obietnicom wspaniałych przeżyć. Wylądowałem w kurorcie.
Już podczas pierwszego koncertu zwróciłem na nią uwagę. Atrakcyjna, zgrabna, młoda dziewczyna, jako jedyna w zasięgu mojego wzroku bez tatuażu na gładko wygolonej głowie. Nie patrzyła jak zahipnotyzowana na moje palce szarpiące struny harfy, lecz prosto w oczy. Wyraźnie czułem w jej wzroku prowokację, oczekiwanie na popełnienie błędu, na moje potknięcie, nieharmonijne zagranie, wybór złego dźwięku na zakończenie. Codziennie wieczorem powtarzała się ta sama scena. Nie rezygnowała, pomimo, że jej wysiłki wciąż szły na marne. Nigdy nie popełniłem błędu. Żaden fałszywy ton nie wyszedł spod moich palców. Ragi grałem perfekcyjnie.
Po dwóch tygodniach po raz pierwszy weszła do mojego apartamentu, a po kilku następnych dniach wprowadziła się na stałe. Nie wiem, czy agenci, zapewniający podczas podpisywania kontraktu o wspaniałych przeżyciach czekających mnie na Geryonie mogli wiedzieć o Reyi, ale dla mnie to było właśnie spełnienie ich obietnic. Pomimo znacznej różnicy wieku zbudowaliśmy błyskawicznie silną więź między sobą, harmonię tak idealną jak moje ragi.
Ani się obejrzałem jak nadszedł dzień określony w moim kontrakcie z Agencją, jako kończący jego postanowienia. Bez wahania podpisałem zaproponowaną mi kolejną umowę na następny, znacznie dłuższy okres, na codzienne koncerty podczas kilkunastu kolejnych turnusów.
Pojawiali się nowi kuracjusze. Nowe twarze wpatrujące się we mnie na koncertach. Jedna z nich zwróciła szczególnie moją uwagę – młody gość, elegant sylwetką przypominający tego z folderów reklamujących Geryona, przybyły tu raczej na seksualne podboje, a nie na leczenie. Coraz częściej siadał na widowni obok Reyi. Z czasem regularnie, na każdym koncercie. Nie niepokoiło mnie to, nie wzbudzało zazdrości. Byłem pewny potęgi naszych uczuć w równym stopniu jak potęgi swojej muzyki, ale tylko sztuka jest wierną przyjaciółką, partnerką i kochanką. Któregoś dnia Reyia nie wróciła na noc.
6. CZERWIEŃ I CZERŃ.
Bogacze płacili za atrakcje i rozrywki, ale także za bezpieczeństwo. Mieli wpływy, mieli potężne powiązania, a tego nigdy nie wolno lekceważyć. Zarząd Kolonii Geryon zdawał sobie z tego sprawę i błyskawicznie podjął działania. Komunikaty z patrolowców były alarmujące. Szczelina na dnie rowu oceanicznego wydłużała się. Grunt falował. Ogromne skalne płyty kruszyły się, podnosiły i opadały uwalniając bąble gazu.
W przestrzeń pobiegło wołanie o pomoc. Kolonia Geryon nie dysponowała własną flotą. Wszelkie usługi związane z transportem ludzi i towarów świadczyła Liga Spedytorów, ale ich transpentery kursowały wyłącznie według ściśle ustalonych grafików. Na dzień ich kolejnego przylotu trzeba czekać prawie dwa tygodnie. To zbyt odległa sprawa. Kolonia posiadała jedynie kilka miniaturowych stateczków przeznaczonych do obsługi lokalnej. Mogły one unieść w niezbyt odległą przestrzeń, przy ograniczeniu ilości paliwa do minimum, dwustu kuracjuszy, a na ratunek czekały ich nie setki, lecz tysiące.
W ciszy zalegającej Centrum Kontroli oczekiwano jakiegokolwiek potwierdzenia o odebraniu sygnałów alarmowych. Bez tego ani rusz. Mijały minuty. W końcu jest potwierdzenie – dwa klipery: FRAM-1 i FRAM-2, jedyne znajdujące się w odległości dającej realne szanse ratunku, kierują się na Geryona. Wcześniej jednak muszą wyrzucić w przestrzeń zawartość ładowni. To trochę potrwa.
Sześciu ludzi zamkniętych w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu rozpoczęło ożywioną rozmowę. Jej wynikiem musiał być skuteczny i szybki plan ewakuacji, a gwarancją powodzenia całej akcji było zapobieżenie panice, którą niewątpliwie łatwo wywołać. W tej sytuacji koniecznym było odcięcie kuracjuszy i stałych mieszkańców, łącznie z personelem obsługi, od bieżących informacji o faktycznym stanie zagrożenia.
Komandor Sedlar – główny wiodący Zarządu Kolonii podsumował dyskusję.
– Do wiadomości ogółu podajemy tylko odpowiednio spreparowane komunikaty, przechodzimy na ręczne sterowanie całością systemów kontrolnych. Automaty są, jakby to powiedzieć … zbyt prawdomówne.
– Trzeba wytypować kilku najbardziej zaufanych techników do obsługi paneli informacyjnych – dodał Zammul, naczelny inżynier i konserwator.
– To jasne, zajmij się tym natychmiast, ale wybierz najwyżej pięciu, im mniej wtajemniczonych tym większa pewność, że prawda zostanie tu w Centrali – Sedlar zakończył rozmowę.
Postanowienia natychmiast wprowadzono w życie. Cała sieć informacyjna w Kolonii Geryon nagle zamarła. Zastygły w bezruchu świetlne gazety. Straciły blask ekrany. Feeria barw zastąpiona została jednolitą, grafitową szarością. Kamery monitoringu zastygły w pozycjach wyczekiwania. Reakcja na taką sytuację mogła być tylko jedna – złość i rozgoryczenie. Przyzwyczajeni do nieustannego karmienia projekcjami kuracjusze byli zbulwersowani: – Jak to, za takie pieniądze demonstrują nam fuszerkę i nieudolność? To skandal!
Psioczyli na brak zrozumienia i bezduszność personelu technicznego, który z niewiadomych powodów nie wykazywał natychmiastowych chęci poprawy sytuacji. Na dodatek zniknął z widowni, jakby zapadł się pod ziemię. Przez dno oceanu przeszedł kolejny wstrząs, jak nerwowy dreszcz po grzbiecie śpiącego olbrzyma. Kolejne, liczniejsze bąble gazów uniosły się do powierzchni.
I wtedy ekrany pojaśniały. Pojawiła się na nich skupiona twarz komandora Sedlara. Z głośników padła treść komunikatu. Poszczególne, wolno wypowiadane zdania uderzały jak dłuto w świadomość słuchających:
…ZAGROŻENIE NIEWIELKIEGO STOPNIA…BYĆ MOŻE KONIECZNOŚĆ KRÓTKOTRWAŁEJ EWAKUACJI…POWTARZAM KRÓTKOTRWAŁEJ…
NIE MA POWODÓW DO PANIKI…PRZY POMOCY DOSKONAŁEJ APARATURY KONTROLUJEMY SYTUACJĘ…JESZCZE RAZ POWTARZAM NIE MA POWODÓW DO PANIKI… OBAWY NIEUZASADNIONE…
WEZWANO STATKI RATOWNICZE. DWA WKRÓTCE PRZYBĘDĄ.
W RAZIE KONIECZNOŚCI WSZYSCY ZNAJDĄ W NICH BEZPIECZNE SCHRONIENIE. URUCHOMIONE ZOSTAŁY JUŻ PUNKTY WYDAJĄCE ZNACZNIKI – TO W CELU UNIKNIĘCIA NIEPOTRZEBNEGO BAŁAGANU. TE Z CYFRĄ CZERWONĄ OZNACZAJĄ EWENTUALNY ODLOT Z TERMINALU „ALFA” KLIPEREM FRAM-1, ZNACZNIKI Z CYFRĄ CZARNĄ – Z TERMINALU „BRTA” KLIPEREM FRAM-2. ZAPEWNIAM, ŻE PORADZIMY SOBIE Z TYM BEZ PROBLEMU
Odniosłem wrażenie, że uśmiech Sedlara kończący wypowiedź jest taki jakiś sztuczny, wymuszony. Kamery patrolowców zarejestrowały kolejne, jeszcze silniejsze wstrząsy oceanicznego dna.
7. SYBILLA
W tłoku nikt mnie nie rozpoznawał. Zrozumiałe. Moja twarz, choć z pewnością dobrze wszystkim znana, nie wzbudzała teraz najmniejszego zaciekawienia. Grupki znajomych zajęte były sobą. Przygodnie poznani przed chwilą, już tutaj – w terminalach, starali się zachować spokój dodając sobie nawzajem otuchy. Jednak zdenerwowanie zdawało się promieniować z każdego oblicza, w każdym geście widać było napięcie. Ja byłem samotny w tym tłumie, bez znajomych, bez Reyi i bez harfy. Była zbyt duża i musiałem pozostawić ją na zapleczu, wśród sterty teatralnych rekwizytów, zgodnie i surowymi wytycznymi, TYLKO NAJNIEZBĘDNIEJSZE I NAJCENNIEJSZE DROBIAZGI. Szukałem jakiegoś bardziej zacisznego miejsca. Znalazłem je w końcu pomiędzy nieczynnymi automatami do gry. Bez mrugających światełek i wwiercających się w uszy dźwięków robiły wrażenie skorup, z których zamieszkujące je stworzenia już dawno wypełzły, lub uległy całkowitemu rozkładowi. Dłużące się minuty oczekiwania zabijałem obserwacją otoczenia. Wpatrywałem się w twarze stojących najbliżej, tak jak wpatrywałem się w twarze zgromadzonych na widowni podczas moich koncertów. Teraz jednak oczy wszystkich były zupełnie inne, bez blasku, przygaszone.
Według podawanych komunikatów FRAMY szybko się zbliżały. Jeszcze dwie, najwyżej trzy godziny i znajdziemy się wszyscy w bezpiecznej odległości od zagrożenia. Geryon pękał. Być może niezupełnie się rozpadnie i jakiś większy okruch nadal będzie okrążał Eurythiona, ale pewnym jest, że to już koniec tej bajki. Z Kolonii Geryon nie pozostanie nawet ślad.
Przykucnęła obok mnie. Pieczołowicie przyciskała do piersi niewielki plastikowy pojemnik. Nie wyglądał nawet na szczelnie wypełniony, jego ścianki i wieczko były lekko zapadnięte do środka. Dziwne, pomyślałem, przecież każdy z oczekujących starał się zabrać maksymalnie wiele ze swojego majątku. W pojemniku było coś małego, jakaś kulka lub kamyk. To coś twardego uderzało o ścianki przy każdym ruchu rąk kobiety. Wtedy docierał do mnie dźwięk jakby multifonicznej grzechotki, a jeszcze trafniej wielu grzechotek zamkniętych jedna w drugiej. Samotna. Przyjrzałem się jej dokładniej. Była stara. Teraz nieczęsto spotyka się ludzi w takim wieku, a przynajmniej mało kto wygląda na tak wyniszczonego, liczne głębokie zmarszczki, cera sucha i blada. Kąpiele w promieniach Eurythiona nie nadały jej skórze ani odrobiny brązu. Unikała ich? Musiała ukrywać się w zamkniętych pomieszczeniach, a przy tym z pewnością nie korzystała nigdy z żadnego odmładzającego zabiegu dostępnego praktyczne dla wszystkich za niezbyt wygórowaną cenę, a w większości przypadków bywały standardowo wliczane w cenę turnusu.
Jej długie, bardzo cienkie palce wystukiwały jakiś urywany, nieregularny rytm na wieczku pojemnika. Tych uderzeń nie słyszałem, ale patrząc na ruch jej palców wyczułem jakieś napięcie, tajemniczy związek z pierwotnymi siłami, które w zamierzchłych epokach po raz pierwszy wydały dźwięk uderzając kamieniem o kamień. Zrezygnowałem z oglądania tłumu i bez reszty skupiłem się na obserwacji sąsiadki. Musiała to wiedzieć, wyczuwać.
Może właśnie o to jej chodzi? Stara się skupić na sobie moją uwagę,oo co? Stopniowo zapadałem w trans. Z każdą chwilą odgłosy otoczenia stawały się coraz cichsze, coraz bardziej odległe, aż wreszcie zanikły zupełnie. Wtedy dotarły do moich uszu zupełnie nowe dźwięki. Delikatne muśnięcia wieczka pojemnika jej palcami stały się nagle głośnie, wyraźnie. Uchwyciłem w tym pozornym chaosie sens, harmonię jakże prostą, zrozumiałą. Była w niej potęga.
Przerwała nagle. Nastała kompletna cisza. Gwar wypełniający Angitia Port wciąż był dla mnie niesłyszalny. Trwał z pewnością, bo usta zgromadzonych ciągle się poruszały. Mrugały sygnalizatory, ekrany wypełniała twarz Sedlara, czemu z pewnością towarzyszyć musiała treść podawanych przez niego komunikatów.
Spojrzałem dyskretnie na jej dłonie. Właśnie otworzyła pojemnik i wydobyła z wnętrza niewielki przedmiot o dziwacznym kształcie, połyskujący jak kryształ opleciony siecią błękitnych żyłek. Zbliżyła go do ust i dmuchnęła lekko. Żyłki pociemniały natychmiast. Po chwili z błękitnych zrobiły się całkiem czarne. Wtedy z jej piersi wydobyło się głębokie westchnienie.
– To muszla thuru. Właśnie powiedziała mi, że zbliżam się do GRANICY – odezwała się nagle głębokim, miękkim głosem, widząc, że przyglądam się jej czynnościom z zainteresowaniem. – Chcesz poznać swoją przyszłość? – potarła muszlę. Żyłki na powrót nabrały błękitnego koloru. Podała mi ją – Chuchnij na :nią i oddaj mi. Wykonałem polecenie. Muszla pozostała niezmieniona w kolorze, chociaż łukowate wygięcia żyłek teraz wyraźnie się zaostrzyły i pozałamywały. Długo obracała ją w dłoniach mamrocząc coś pod nosem, po czym rzekła: – Będziesz żył jeszcze długo, ale twoje życie odmieni się, dojdzie do tego, że znienawidzisz sam siebie, będziesz przeklinał brzemię, które los wkrótce na tobie położy, zamilkła wkładając muszlę do pojemnika.
Założyła wieczko pieczołowicie i podniosła się. Wyprostowana wydawała się bardzo wysoka, o wiele za wysoka jak na kogoś w jej wieku. – Żegnaj Brutusie, pozdrowiła mnie wolno się odwracając. Moją uwagę przykuł ruch znacznika zawieszonego na jej szyi. Pod imieniem SYBILLA widniała na nim czerwona cyfra 9254.
8. CZARNE CYFRY
Reyia wróciła. Po kilku dobach nieobecności pojawiła się jakby nigdy nic. Mimo rozsadzającej mnie od wewnątrz złości i przemożnej chęci wygarnięcia jej wszystkich swoich żalów nie zareagowałem ostro. Stłumiłem w sobie gniew i przyjąłem wyczekującą postawę.
– Wybacz kochany… byłam tak szalenie zajęta – to wszystko co miała na swoje usprawiedliwienie, i to mi wystarczyło.
Cieszyłem się, głupi, że jest znowu ze mną. Przestała jednak regularnie przychodzić na moje koncerty. Przedtem było to nie do pomyślenia. Obecnie twierdziła, Wystarcza mi twoja obecność tutaj, nie potrzebuję uzdrawiającej muzyki.
Fakt, że po powrocie z koncertów zawsze ją zastawałem, że oddawała mi się jak dawniej uznawałem za dobry prognostyk na poprawę naszej relacji. Była to jednak z jej strony gra. Tak perfekcyjna jak moja gra na harfie, ale jeszcze nie wtedy miałem się o tym dowiedzieć. O naiwności!
Krytycznego dnia wspólnie wysłuchaliśmy komunikatów o zagrożeniu, o kliprach przybywających z pomocą, o rozpoczęciu akcji ewakuacyjnej. Reyia przeżywała to bardziej, może przez kobiecą, bardziej wrażliwą naturę, a może dlatego, że Geryon był naprawdę jej domem ojczystym. Mnie było wszystko jedno. Mogłem z nią zamieszkać gdziekolwiek.
Stanąłem w formującej się kolejce przy najbliższej stacji wydającej znaczniki. Jak nigdy, cała społeczność Kolonii była zdyscyplinowana. Na podawane komunikaty i instrukcje wszyscy reagowali posłusznie.
Młoda kobieta uśmiechała się zza przeźroczystej osłony. Była tylko przyjemnym dodatkiem do procedury, która w całości była prowadzona z poziomu klawiatury umieszczonej na pulpicie. Wcisnąłem klawisz DWA na pytanie o ilość znaczników. Potem wpisałem dane swoje i Reyi. Automat bez sprzeciwu obdarował mnie dwoma plakietkami. Były na nich czarne numery 11005 i 11006. Lecimy FRAMEM-2, skojarzyłem z treścią komunikatów.
Reyi nie zastałem po powrocie do apartamentu. Nie niepokoiło mnie to. Pewnie wróciła po jakieś cenne drobiazgi lub pamiątkowe gadżety pozostawione w swojej poprzedniej kwaterze – próbowałem sobie wyjaśnić. Odpowiedź miała nastąpić niebawem, ale wtedy, starając się zachować spokój, rozpocząłem pakowanie. Bez żalu pozostawiałem w kaseterach większość z mojego ruchomego majątku. Ważne były tylko Reyia i harfa. Ta druga musiała pozostać na Geryonie. Szkoda. Ta pierwsza pojawiła się po kilku godzinach. Podekscytowana i wzburzona. Bez słowa rzuciła się do swoich kaseterów i wydobyte z nich drobiazgi upychała w przyniesionym podróżnym neseserze.
Próbowałem nawiązać rozmowę, Spokojnie, nie gorączkuj się, do odlotu pozostało jeszcze sporo czasu, lecimy FRAMEM-2. Patrz! Mamy czarne znaczniki – wysunąłem plakietki na dłoni. Wtedy odwróciła się gwałtownie, Ja lecę FRAMEM-1. Patrz! Mam CZERWONY ZNACZNIK. Mam nawet dwa, ale żaden nie jest dla ciebie. To koniec, Brutusie.
Bezmyślnie spoglądałem na plakietki z czarnymi cyframi, To koniec Brutusie!!! – zawyło gdzieś w moim mózgu.
9. DECYZJA – TRUMNA
Klipery zrzuciły ładunek i mknęły w kierunku Geryona. Mocą swoich silników rzuciły wyzwanie przestrzeni i pochłaniały dystans w imponującym tempie. Nieliczni członkowie załóg, przy pomocy zautomatyzowanego sprzętu starali się przemienić ponure ładownie w jakie takie miejsca dla ludzi. Jednak pomimo starań tylko niewielka część ich powierzchni dawała możliwość transportu ludzi. Nagle rozległy się buczki alarmowe – stało się… FRAM-1, CENTRUM KONTRTOLI LOTU, ALARM PIERWSZEGO STOPNIA, POWTÓRZENIE ALARM … DRUGIEGO STOPNIA – sygnały z buczków podwoiły częstotliwość, wibrujące dźwięki docierały do załogi szybciej i szybciej, NAJWYŻSZY PRIORYTET – AWARIA SYSTEMU STABILIZACJI TERMICZNEJ W GŁÓWNYM SEGMENCIE NAPĘDOWYM, PRZEGRZANE RDZENIE REAKTORÓW USUNIĘTE Z POKŁADU. Załoga FRAMA-1 zamarła, zdając sobie sprawę, że oznacza to jedno – kliper być może wyląduje na Geryonie na czas, ale nie zdoła już wystartować.
Centrum Kontroli Kolonii Geryon odebrało hiobową wieść, TO KATASTROFA! Pomimo uspokajających w treści i tonie komunikatów, jakimi karmili zgromadzonych w halach Angitia Port, sześciu wtajemniczonych wiedziało, że odlot z Geryona jest jedyną szansa ocalenia. Jeśli w ogóle zdążą. Tak bardzo niewiele czasu dzieliło całą ludność Kolonii od terminu określonego umownie godziną zero. W napięciu rozpatrywali kolejne możliwości, które DI analizowała błyskawicznie podając odpowiedź. Ciągle taką samą: REZULTAT NAGATYWNY. Zabrakło koncepcji.
Desperacko podano DI problem do samodzielnego rozwiązania. Zwoje procesorów błyskawicznie dokonały analizy wprowadzonych informacji. Z cichym beepem na ekranie ukazała się odpowiedź:
FRAM-I -----------------– ELIMINACJA
FRAM-II ---------------– START MOŻLIWY PRZY ZACHOWANIU ZALECANEJ ILOŚCI ŁADUNKU LUB ELEMINACJA
Chętnie odpowiem na kolejne pytanie – pulsował zielonkawym światłem podłużny kursor u dołu ekranu. Następnych pytań nie było.
– Jest szansa uratowania dodatkowych około tysiąca osób przewidzianych do lotu FRAMEM-1 – stwierdził Zammul po chwili ogólnego milczenia.
– Jest, owszem, ale nie wyobrażam sobie jak ją wykorzystać. Jakakolwiek wiadomość o zmianie znaczników wzbudzi podejrzenia. Po kryjomu już się nie da tego przeprowadzić. No, może kilku… kilkunastu pasażerów… nie więcej – padła odpowiedź komandora Sedlara.
– Racja. Panika doprowadzi do rozruchów. Ba, w takiej sytuacji dojdzie do ogólnej masakry i nikt z Geryona nie odleci. Ludzie walczący o własne życie pozbywają się jakichkolwiek skrupułów.
Nie zabierający dotychczas głosu Vat Wartreen, główny wiodący sekcji medycznych zasugerował: – Przefiltrujmy listę zakwalifikowanych do odlotu „jedynką”. Możemy wyselekcjonować grupę najbardziej znaczących osób. Dojdzie jeszcze cała załoga. Oni przecież wiedzą i nie pozostaną na wraku.
– Reszta, niestety dla nich jak w założeniu pierwotnym; na podkład FRAMA-1. – Sedlar odwrócił wzrok od ekranu.
– Zatem decyzja – TRUMNA… – Zammul rzucił na blat znacznik z czerwonymi cyframi i zwracając się do Sedlara rzekł: – Zamień mi to na czarny. Na pewno w puli znaczników dla członków Zarządu są jeszcze takie.
– Nie ma problemu jest jeszcze kilka. Masz czarne 259, odpowiada?
– Pewnie. Biorę w „ciemno”.
10. LAMIA
Ze swojego kąta obserwowałem gęstniejącą z każdą chwilą ciżbę. I ciągle przybywali nowi podróżni, bez bagażu, jedynie z niewielkimi pojemnikami lub plecakami o wadze i gabarytach zakwalifikowanych przez funkroidy na bramkach jako dopuszczalne. Ostatni komunikat sprzed kilku minut zapowiedział wejście FRAMÓW na orbitę Geryona. Szanse na uratowanie życia wzrastały. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, ze na połowę oczekujących już wydano wyrok, że przepowiednie Sybilli już wkrótce się spełnią. Wstrząsy przybierały na sile i były coraz częstsze. Atmosfera również stawała się coraz bardziej napięta. Już chyba nikt nie wierzył w poprawę sytuacji i powrót do normalności w Kolonii.
Rozkapryszony malec biegał w pobliżu. Zwróciłem na niego uwagę, bo bez przerwy coś wrzeszczał w kierunku grupy dorosłych, żywo rozprawiających osób, które przy każdym okrzyku próbowały smarkacza uciszyć. Bezskutecznie. Trochą mnie drażniło, że mają znaczniki z czarnymi cyframi, co mogło oznaczać, że podczas lotu mogę być skazany na towarzystwo rozwrzeszczanego bękarta. Potem nagle szkrab gdzieś zniknął. Pochłonięty sobą, nie zauważyłem jak oddala się od swojej grupy, ale już po chwili odczułem jego brak.
Spostrzegli to także opiekunowie. Rozpoczęły się nawoływania, które jednak ginęły w ogólnym hałasie. Jeden z mężczyzn odłączył się od grupy i ruszył na poszukiwanie. Powiodłem wzrokiem po hali. Wydawało mi się, ze widzę dziecko opierające się wysokiej kobiecie, ciągnącej je w głąb jednego z bocznych korytarzy, ale mogło to być tylko złudzenie. Na szelki wypadek zawołałem do mężczyzny przepychającego się przez tłum i wskazałem kierunek. Kiwnął głową w podziękowaniu.
Następny komunikat podał dokładną pozycję FRAMÓW – wchodziły w atmosferę. Znowu wstrząs. Tym razem trochę słabszy, ale za to dreszcz Geryona trwał znacznie dłużej. Jak do tej pory konstrukcja Angitia Port nie uległa nawet drobnym uszkodzeniom. Unosiła się nad niestabilną już płaszczyzną wybrzeża, jakby zawieszona na niewidzialnych sprężynach. Ciekawe jak długo jeszcze?
Mężczyzna wrócił w asyście dwóch funkroidów. Na rękach niósł bezwładne ciałko. Malec nie dawał znaku życia. Usłyszałem przeraźliwy, spazmatyczny krzyk jednej z kobiet.
11. BĄDŹ CZŁOWIEKIEM
Było jasne, że dziecko ktoś zabił.
– Czy ta kobieta, która zaciągnęła go w głąb tunelu, czy jej wspólnik-wspólnicy, po co dokonano tej zbrodni teraz, gdy nadchodził ratunek i nerwowa atmosfera jakby nieco przygasała, gdy przez panoramiczną kopułą widać było dwa klipery zbliżające się wolno do płyt lądowiska, komu mogło zależeć na życiu dziecka, które bezbronne stało się łatwym łupem dla zabójcy, kto chciał tym czynem właśnie teraz coś osiągnąć? – wszystkie pytania skłębiły się w mojej głowie w jednym momencie i równie natychmiastowo pojawiło się stwierdzenie: To nie mógł być przypadek, kobieta, którą zauważyłem uprowadziła malca, by w chwilę później pozbawić go życia.
Rabunek nie wchodził w grę. Chłopczyk nic przy sobie nie miał. Nic oprócz ubrania i znacznika. Pomyślałem o Reyi. Z pewnością była gdzieś niedaleko na terenie Angitia Port i w towarzystwie swojego adoratora oczekiwała jak wszyscy na odlot. – Już nie będę miał szansy odwrócić losu, który tak brutalnie mnie potraktował, nie!, nie poddam się podłym nastrojom, niech sobie ma, co chciała, ja muszę sobie jakoś poradzić, z pewnością będzie lepiej, jak powiedziała Sybilla mam jeszcze sporo życia przed sobą – a harfę sprawię sobie nową, lepszą, mam parę pomysłów na udoskonalenie jej konstrukcji, moja muzyka ogarnie Wszechświat, euforia… byle tylko teraz odpędzić bolesne wspomnienie porażki… Ktoś zatrzymał się przede mną.
Wysoki cień zasłonił snop światła padający z obracającego się wolno awaryjnego szperacza. Podniosłem wzrok. Kalheab – organizator moich koncertów, impresario, człowiek, który sprowadzając mnie na Geryona chwycił za nogi kurę znoszącą złote jajka (tak się kiedyś mawiało), stał z niezmiernie tajemniczą miną. Mina ta zupełnie do niego nie pasowała, wyglądał śmiesznie, ale w obecnej sytuacji śmiech raczej był nie na miejscu.
-Jesteś, Brutusie. Tak się zaszyłeś, że nie mogłem cię odnaleźć w tym tłoku. Posłuchaj – głos jego przeszedł w szept – lecimy razem.
– No i co z tego? – odburknąłem – Mój kontrakt jest już nieważny, a nowego nie mam zamiaru podpisywać. Koncertów nie będzie. Dosyć na mnie zarobiłeś – odwróciłem głowę w bok z nadzieją, że na tym nasza rozmowa się zakończy. Ale gdzie tam…
– Daj spokój! – kontynuował nie mając zamiaru odpuścić – przecież nie będziemy się teraz rozliczać… A gdzie twoja Reyia? – zapytał zmieniając niewygodny temat.
– Jak widzisz, tu jej nie ma – stałem się jeszcze bardziej opryskliwy – leci „jedynką” … w towarzystwie kogoś innego.
– Zostawiła cię? – uniósł brwi – nie przejmuj się tym. Możesz przecież nadal grać. Zorganizujemy to razem. Będzie świetnie! – zatarł ręce w dosyć teatralnym geście. – A ona pozostanie wspomnieniem … ugryzł się w język trochę za późno – nie będę tego teraz wyjaśniał, ciebie to nie dotyczy.
Jego ostatnie słowa zagłuszył ryk silników uderzający w halę pomimo tłumiącej warstwy powlekającej kopułę. W tym samym momencie dały się odczuć kolejne dwa wstrząsy spod powierzchni Geryonie. FRAMY tymczasem osiadły na rzęsiście oświetlonych platformach. Jeszcze nigdy w całej historii Kolonii Geryon na Angitia Port nie lądowały tak duże jednostki.
Gry tylko hałas ucichł zabrzmiały z komunikatorów słowa wzywające wszystkich do przygotowania się na zaokrętowanie według ustalonego wcześniej harmonogramu. Do bramek terminalu ALFA wzywani byli pasażerowie z czerwonymi znacznikami. Posiadacze tych czarnych patrzyli na rzędy wybrańców wolno przechodzące w kierunku platformy podtrzymującej błyszczący kadłub FRAMA-1 z widoczną zazdrością. Terminal BETA nie był jeszcze dostępny, a wstrząsy się nasilały. Czas gwarantujący bezpieczny odlot coraz bardziej się kurczył.
-Czerwoni idą pierwsi – burknął Kalheab do siebie – ale daleko nie zalecą, nawet nie oderwą … Myślał, że do nie słyszę, ale się pomylił. Wstałem gwałtownie i uchwyciłem go za szyję oboma dłońmi, gwałtownie potrząsając:
– Coś, kurwa , powiedział ? – wrzasnąłem. – Nie oderwą się? Nie polecą? A my polecimy? Ty polecisz? I mówisz to tak spokojnie? Gadaj, kurwa, co wiesz! – wyrzucałem z siebie zdania jak automat.
– Ciebie to nie dotyczy, nie potrzebujesz tej wiadomości – wycharczał.
– Kalheab, ty gnoju, gadaj kurwa natychmiast – zawiesiłem głos oczekując odpowiedzi. Po chwili zdecydował się mówić, ale zanim otworzył usta nastąpiły kolejne krótkie wstrząsy, jakby z głębin jakaś potężna pięść uderzała w płaszczyznę posadzek: – FRAM-1 ma awarię. Nie może wystartować. Pozostanie na Geryonie. Los tak chciał, nic nie można już zrobić. Oni – tu wskazał w kierunku tłumu zapełniającego powoli trap łączący płytę terminalu ze stacjami wind pod błyszczącym kadłubem klipera – zginą wszyscy… . „Dwójka” nie zabierze nikogo więcej.
Przestałem ściskać jego szyję. Myśli skłębiły się w mózgu. Stałem jak sparaliżowany gapiąc się w jego gębę z oczekiwaniem, że jeszcze zaprzeczy temu, co powiedział, że to tylko żart, głupi, nie na miejscu lecz w jego stylu żart. Niestety nie zaprzeczał. Zrozumiałem, że mówi prawdę. I wtedy przedarła się myśl: Reyia! Zginie jeśli jej nie powstrzymam, mam w kieszeni czarny znacznik – dla niej. Rzuciłem się w kierunku trapu. Kapsuły wind na jego końcu rozpoczęły właśnie swoją pracę. Z coraz mniej stabilnej powierzchni Geryona unosiły do wnętrza klipera kolejne grupy posiadaczy czerwonych znaczników. Nie przeczuwali końca. Radowali się, że jednak zdążą, że kataklizm ich nie dosięgnie. Terminal BETA ciągle był niedostępny. Niepokój dawał się wyczuć w gęstniejącym przy bramkach tłumie oczekujących na ich otwarcie.
Biegłem rozpychając się. – Chyba jeszcze nie dotarła do wind. Musi gdzieś tu być. Jest! – serce załomotało – Nie to nie ona… Biegłem dalej. Wszyscy potrącani przeze mnie początkowo rozsuwali się na boki, ale im bardziej zagłębiałem się w tłum tym bardziej wyczuwałem wrogość, w końcu natrafiłem na mur ciał nie do przebycia, musiałem zawrócić. Teraz rozglądałem się uważniej i w końcu mój desperacki trud został nagrodzony. Była na trzecim trapie. U boku swojego wybrańca przesuwała się powoli wraz z ludzką falą w kierunku wind. _Reyia!!! – krzyknąłem ile sił. Usłyszała. Zareagowała odwracając się odruchowo. Widziałem jej wzrok błądzący po uniesionych w górę twarzach, ale nasze spojrzenia się nie spotkały. Winda ruszyła w górę.
Cały czas ściskałem w dłoni jej znacznik, czarną przepustkę do życia. Wolno, z opuszczoną głową, ruszyłem w kierunku opustoszałej już części hali. Nie miałem odwagi podnieść wzroku. Nie chciałem widzieć twarzy tych, których milcząc w tej chwili i ja skazywałem na zagładę. TERMINAL BETA JEST DOSTĘPNY – zabrzmiał komunikat. Dały się odczuć kolejne wstrząsy: – Ile jeszcze wytrzyma nadwyrężona powierzchnia? Tłum naparł bramki, trapy przyjęła pierwszych posiadaczy czarnych znaczników.
Potrąciłem kogoś. Twarde, wyniszczone ciało. Dojrzałem kościste palce trzymające plastikowy pojemnik. Poznałem go – SYBILLA!!! – szalona myśl: – Bądź człowiekiem, Brutusie. Zamiast Reyi możesz uratować inne życie, chociaż jedno, jedyne. Zdecyduj! Dlaczego nie Sybilla? Odwróć przepowiednię! Uratuj ją!
Wyciągnąłem dłoń ze znacznikiem Reyi: – Masz, zabieraj ten i nie wchodź na trap. Nie wchodź! Zaczekaj!
Uśmiechnęła się: – To nie mój znacznik, Brutusie. Pozwól, że sama zdecyduję. Żyłam już wystarczająco długo. O wiele za długo. Jeśli chcesz być zbawcą, wybierz kogoś innego.
Trap poniósł ją w górę. Była ostatnim pasażerem FRAMA-1.
12. CZERWONE PRZEGRYWA
Ja, Brutus – posiadacz czarnego znacznika, nawet dwóch czarnych znaczników znalazłem się w końcu we wnętrzu kosmicznego kolosa. Tysiące twarzy, spokojnych już teraz pozbawionych niedawnego napięcia – to twarze tych, którzy nie wiedzą. Moja twarz jest inna, przynajmniej taką ją czuję – napiętnowana. I jest jeszcze w tłumie kilkadziesiąt może kilkaset innych twarzy, równie napiętnowanych jak moja. Czy jak moja – na zawsze? Sybilla się nie pomyliła. Widziała przyszłość – moją, niejako narzuconą przez los i swoją, którą sama wybrała. Ci znający prawdę są tu w tłumie wypełniającym ładownie klipera: Sedlar, Zammul, Vat Wartreen i oczywiście Kalheab, a także załoga FRAMA-1 – czy także do końca swych dni będą czuli się potępieni? Niektórzy być może, ale z pewnością nie wszyscy. Będą milczeć, podobnie jak ja.
-Czy jestem winny? Zawsze mogę powiedzieć: „Nie było innego wyjścia. Nawet wszechwiedzący DI nie odnalazł innej alternatywy”. Ale komu to pomiem? Nikt nie zapyta…
Zewnętrzne śluzy klipera były jeszcze rozsunięte. Tylko gruba, pancerna szyba oddzielała mnie od przestrzeni, w której objęciach, bardzo blisko, spoczywał zamknięty na głucho kadłub FRAMA-1. Grobowcem, trumną żywcem pogrzebanych wstrząsały drgawki. Na wstrząsy tektoniczne nałożyła się agonia silników niezdolnych do udźwignięcia ogromnej masy.
Siłą ciągu poderwała FRAMA-2. Opuszczaliśmy Geryona niemal w ostatniej chwili. Potężne wstrząsy zwiastowały nieuchronny koniec, który lada moment miał nadejść. Do góry! FRAM-1 był już tylko podłużną, połyskującą pancerzem larwą, kąpiącą się w gasnących światłach umierającej Angitia Port. Śluzy zewnętrze powoli się zasunęły.
13. NIE POTRZEBOWAŁEM TEJ WIADOMOŚCI
Dzień i noc nie dają uspokojenia. Jaszcze jedna kolejka, jedna miarka clamito i zapomnę. Na krótką chwilę stracę pamięć. Zapomnę o Geryonie, Reyi o harfie. Ostrza drążące moje sumienie ukryją się.
– Dlaczego tak się upierałem zmuszając Kalheaba do ujawnienia prawdy? Tak zdjąłem z niego część brzemienia, a przecież miałem czarny znacznik i nie potrzebowałem tej wiadomości.
Myślenice, grudzień 1990
Po sporym sukcesie, jakim było wyróżnienie mojego opowiadania “Trzecia brama” w pierwszym literackim konkursie “Fantastyki” ( wydrukowanym w numerze grudniowym z 1984 roku) powstały jeszcze inne teksty. Nie były jednak nigdy prezentowane, przeleżały w szufladzie dziesiątki lat. Z racji upływającego czasu uważam, że nadszedł czas, aby coś z tym zrobić, dlatego postanowiłem się tutaj zaprezentować.
Witaj
Nie ma potrzeby umieszczania tytułu w tekście, bo znajduje się w nagłówku.
Skoro rozdziały mają numer, to pierwszy też powinien mieć.
Opalony, muskularny młodzieniec, pozujący na złocistej plaży w pozycji komiksowego herosa z dłońmi opartymi o biodra, jakże wyraźnie widoczny na tle bujnie rozwiniętej zieleni z ostro zarysowanymi na dalszym planie skalistymi szczytami i napis: TYLKO NA GERYONIE ZNOWU POCZUJESZ MOC;
Młodzieniec wyraźnie widoczny? Bujna zieleń miała ostro zarysowane szczyty, czy młodzieniec?;)
Masz skłonności barokowe, co wpływa na czytelność tekstu i płynność.
Pomimo mojego milczenia i zupełnej ignorancji jego osoby wcale nie zamierza zmienić towarzystwa na inne.
https://sjp.pwn.pl/sjp/ignorancja;2561161.html
Ignorancja, to nie to samo co ignorowanie.
– Co ja tu robię? – doskonale wiem.
Zapisałabym jako dialog. Doskonale z dużej.
Dlaczego?! Dlaczego?! … Mogę skończyć te tortury jednym radykalnym posunięciem, ale na to jeszcze mnie nie stać. – Mistrz Brutus – bleeee. Genialny muzyk. Terapeuta. Ja? – niechlujna twarz z kilkudniowym zarostem, niezdrowo błyszczące oczy o przekrwionych białkach, cuchnący oddech. – Moja harfa? – pozostała na Geyronie i już nigdy nie wezmę jej do rąk. Za to z pewnością sięgnę po jeszcze niejedną butelkę lokalnego samogonu clamito.
Tu też na pewno coś powinno być zapisane jako dialog, ale jest takie zamieszanie, że trudno mi ocenić co. Za to podrzucam poradnik zapisu dialogów: https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794
Nie zrozumiałam opowiadania.
Nie pomaga losowa zmiana czasów, błędy w zapisie dialogów i wielkie bloki tekstu.
delulu managment