- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Niepewna sprawiedliwość

Niepewna sprawiedliwość

Cukierek albo psikus? Tym razem raczej psikus — krótka halloweenowa czytanka od której jeży się włos na karku. Miłej zabawy!

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

Niepewna sprawiedliwość

Warmahal nie potrzebował snu od ponad trzech tysięcy lat i nie znosił marnować na niego czasu. Zwłaszcza nocą. Noc była dla czarnoksiężnika niby słodka kochanka, sekretna powierniczka tajemnych zachcianek; jej kojąca ciemność zdzierała z niego powagę dnia i pozwalała wejść w skórę psotnego dziecięcia mroku.

Dzisiejsza uśmiechała się do niego światłem utkanym z miękkiego srebra. Wielka tarcza księżyca triumfowała na niebie, a tysiące porozsypywanych gwiazd zdawało się oddawać tej trupio bladej królowej trwożny hołd. Podobnie jak niegdyś królowie i władcy ziemi bili lękliwe pokłony Wielkiemu Warmahalowi.

Czarnoksiężnik stał ukryty na granicy brzozowego gaju, spoglądając z lisim uśmiechem na małą chatkę na skraju polany. W kleci z gliny i trzciny mieszkała młoda dziewczyna, Emelia, wraz ze swą babką Arteną, ledwo powłóczącą nogami starowinką. Po śmierci ojca, matki i trzech braci Emelii osamotnione niewiasty chroniła wyłącznie marna reputacja okolicy. Morowa zaraza, która niespełna rok temu nawiedziła gminę Repton, wyszarpała ludziom oddech i zostawiła po wsiach ciszę, biedę oraz złą sławę. Bandy szabrowników i zbójców zaczęły omijać te strony szerokim łukiem.

Tylko wyjątkowo niefortunne zrządzenie losu mogło wydać żyjące na uboczu kobiety na pastwę przypadkiem przemierzających las niegodziwców. I właśnie tej nocy prządki przeznaczenia postanowiły upleść dla nich drwiący uśmiech nieszczęścia.

Warmahal widział to wyraziście, jakby przyglądał się własnej dłoni. Nie potrzebował patrzeć w gwiazdy, by znać przyszłość obydwu kobiet – od teraz aż do chwili ich śmierci.

– Dlaczego wszystkim maluczkim wydaje się, że ich los jest obojętny wielkim tego świata? – westchnął, odwdzięczając się srebrzystemu niebu upiornym uśmiechem.

Zależało mu na efekcie, więc na zbliżającą się okoliczność przybrał okazałą postać. Długie, mlecznobiałe włosy spływały mu dwiema równymi kaskadami, okalając szlachetną, dostojną twarz starszego już mężczyzny. Smukłą sylwetkę opasały trzy warstwy białokremowych szat, haftowanych dyskretnie srebrną nicią. Spojrzał w naprędce zmaterializowane w dłoni zwierciadło i poczuł ukłucie dumy. Uśmiech miał tak dojmująco życzliwy, że w połączeniu z bijącą z szarych oczu tajemną potęgą i mądrością wydawał się uśmiechem boga wydźwigającego słońce nad pogrążoną w wiecznej zmarzlinie ludzkością. Dla dopełnienia obrazu wyczarował długi, biały kostur oraz białego rumaka o grzywie przypominającej obłok gwiezdnego pyłu.

– Wszystko w porządku, malutki? – pogładził po chrapach majestatyczne zwierzę.– Na co miałbyś dziś ochotę? Na wspaniałą przygodę? A może na porządną rozróbę? Pragniesz okryć się sławą i wykazać wielkimi czynami? Rozumiem… i to, i to. Dobrze. Dzisiejszej nocy przyjdzie ci wystąpić w obronie biednych i uciśnionych.

Ledwo to powiedział, na polanę wpadło trzech wychudzonych jeźdźców na jeszcze bardziej wychudzonych szkapach. Wynędzniali, mizerni, w pordzewiałych resztkach hełmów i kolczug wyglądali, jakby dopiero co wygrzebano ich ze zbiorowej mogiły po dawno stoczonej bitwie. Zrównali się i przez chwilę naradzali, po czym puścili się galopem w kierunku glinianej chatki.

Czarnoksiężnik obserwował z uśmiechem, jak z wysokości siodeł niedbale lustrują liche, ufajdane przez kury obejście. Zeskoczyli, przerzucili uprzęże przez sztachety połamanego płotu.

– Jakiż to podły pech chciał, że te uciekające przed stryczkiem obdartusy musiały przejeżdżać akurat przez tę polanę? – zwrócił się z teatralnym ubolewaniem do potrząsającego grzywą wierzchowca.

Wyważenie drzwi, zamkniętych na drewnianą zasuwę, wymagało od każdego z nich kilku siarczystych kopniaków. W końcu weszli do środka, a przez nieszczelne ściany wylały się jękliwe wrzaski i głuche odgłosy szamotaniny.

Jasnowłosa dziewczyna wypadła z krzykiem za próg, brutalnie ciągnięta za warkocz przez jednego z oprawców. Dwóch chwyciło ją mocno pod pachami, tak, by razy jej bosych stóp i drobnych dłoni nie mogły bezkarnie rozbijać się o ich obolałe ciała.

Noc była ciepła i pogodna, pewnie dlatego spragnieni niewieścich wdzięków zbiegowie uznali, że wolą poużywać sobie na zewnątrz. Mimo zaciekłego oporu dziewczyny rozłożyli ją na trawie jak na katowskim kole, podciągając wysoko powyżej bioder jej lnianą, sięgającą kostek koszulę. Dwóch przyszpiliło do ziemi jej rozciągnięte ramiona, podczas gdy trzeci, oblizując usta, zaczął mocować się z klamrą pasa.

– Śpiesz się, Harik, bo i nam się chce! – rzucił ochryple ospowaty dryblas z wykrzywionym nosem, zwany Bolokiem.

– Obyście zdechli w straszliwych męczarniach, sukinsyny! – wrzeszczała dziewczyna, szamocąc się jak schwytana we wnyki pantera.

Harik już miał zabierać się do dzieła, gdy nagle z wnętrza chatki wypełzła przygarbiona niemal do ziemi postać: babka Artena, okutana w stosy chust, pomarszczona starowinka. Jej sękata prawica zaciskała się na uplecionej z bukowych gałęzi poczerniałej miotle. Rozwścieczony mężczyzna, dyndający nabrzmiałą nagością, obrócił się ku niej i poczekał, aż znajdzie się w jego zasięgu. Gdy w komiczny sposób spróbowała ugodzić go miotłą w podbrzusze, zdzielił ją otwartą dłonią w okolice ucha. Babuleńka padła na wznak, lekka jak przewrócony przez wiatr słomiany strach na wróble.

Zbójcy parsknęli ochrypłym śmiechem.

– A może wolałbyś starą? Co, Harik?

– Pies was zajebał. Patrzcie i uczcie się.

Harik nie zdążył pokazać kompanom, co i jak. Od brzozowego gaju nadciągnął ku nim biały jeździec na okazałym koniu. Bezzębny łysol imieniem Wan, wyglądający jak ogolona wiewiórka, poderwał dziewczynę do góry, przyłożył jej sierp do szyi i dusząc ją w pasie, cofnął się o krok. Harik i Bolok, jak na komendę, dobyli pordzewiałych mieczy. Srebro księżyca rozbłysnęło w ostrogach jeźdźca. Upaprana zielenią trawy Emelia wytrzeszczyła oczy i rozdziawiła usta.

– Widzę, żeście głodni – przemówił z obezwładniającym spokojem starszy mężczyzna. – Widzę, żeście głodni i żal mi was. Ale spożywać moglibyście wyłącznie za zgodą gospodyni, a tej, jak widać, nie otrzymaliście. Tedy zabierajcie się stąd czym prędzej i więcej nie naprzykrzajcie!

– A kim ty jesteś, biały dziadzie, żeby nam mówić, co nam wolno, a czego nie wolno spożywać? – oburzył się Harik, konstatując, iż mają przed sobą tylko jednego zadbanego, acz dziwnie ubranego starca. Odwagi i buńczucznej śmiałości dodawała mu podsycona dwukrotnym przerwaniem, niezaspokojona żądza.

– Szlachetnym mężem, któremu nie brak litości nawet wobec złoczyńców. – Uśmiechnęła się blado piękna, nowa twarz Warmahala.

– Wygląda mi na jakiegoś pojebanego lorda – harknął chłodniejszy w osądzie Bolok. – Może poluje nocą, a w pobliżu kręcą się jego ludzie. Zabierajmy się stąd, Harik!

– Nie jestem lordem ani nie mam ze sobą żadnych ludzi – stanowczo zaprzeczył mężczyzna.

– Tym gorzej dla ciebie, bratku! – Uśmiechnął się chytrze Harik. – Było nam tego nie mówić. A skoro jednak powiedziałeś, to zabieraj stąd swoje białe dupsko i niech ci nie przyjdzie do głowy zakłócać nam posiłku. Wiej, ale już!

– Puszczamy go wolno? – Uniósł brew Wan, wciąż krępujący Emelię. – Te szaty… ten koń… moglibyśmy się na dziadzie nieźle obłowić.

– Nie moglibyście, nawet gdyby tę biedną polanę obległo tysiące wam podobnych – odparł łagodnie mlecznowłosy. Pogładził spokojnego rumaka. – Jeśli chcecie zachować życie, o zbłąkane baranki, oddalcie się stąd. Teraz!

Pole do polemiki skończyło się ostatecznie. Obdartusy, wyuczone współpracy, spojrzały po sobie porozumiewawczo i rzuciły się na jeźdźca, zachodząc rumaka z dwóch stron. Zwierzę wierzgnęło i stanęło dęba, a ostrza łotrów, które otarły się o kremowe szaty starszego mężczyzny, zapłonęły białymi językami. Bandyci zawyli, jakby wrzucono ich do kotła z rozgrzaną smołą. Chcieli upuścić miecze, jednak te, jakimś cudem, zespoliły się z ich dłońmi, jakby powrastały w kości. Pełznący w górę ogień zatrzymał się na niewidzialnej granicy wytyczonej przez łokcie. Wan, cały czas trzymając sierp na szyi dziewczyny, zesztywniał i dostał drgawek.

Pogrążeni w bezsilnej, krwiożerczej nienawiści, mającej źródło w niewysłowionym bólu, Harik i Bolok jeszcze raz zwrócili się przeciwko białemu mężczyźnie. Płonące ostrza syczały w nocnym powietrzu. Nim jednak dosięgły celu, oczodoły bandytów eksplodowały wirującymi słupami ognia, które momentalnie rozlały się na powykrzywiane twarze. Mężczyźni padli na kolana, wyjąc rozpaczliwiej niż armia potępieńców. Długo nie trwało, nim bezwładnie osunęli się na ziemię. Wan spróbował ucieczki; biała smuga nieba trzasnęła o ziemię krok przed nim i powaliła go jak ustrzelone z łuku zwierzę. Warmahal zeskoczył z kulbaki i zbliżył się do oniemiałej, przykurczonej w trawie dziewczyny.

– Nie bój się, moje dziecko. – Wyciągnął do niej dłoń i uśmiechnął się uśmiechem dobrotliwego boga. – Jesteś już bezpieczna. Nic ci nie grozi.

– Dziękuję, pa… panie – rozanielona szczęściem i sparaliżowana zdumieniem dziewczyna odwzajemniła uśmiech i dotyk dłoni. – To byli źli… bardzo źli ludzie. Moja babka…

– Żyje i poza bólem krzyża nic jej nie będzie. Tak, moje dziecko, to byli źli, bardzo źli ludzie. Czy jednak kara, jaka ich spotkała, była współmierna do winy?

Emelia nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć. Otrzepała się z trawy i spojrzała na czarodzieja jak na ucieleśnienie wszelkiego szczęścia.

– Kim jesteś, łaskawy panie? Jak mogę ci się odwdzięczyć za okazaną dobroć?

– Nie przepadam, gdy ktoś ignoruje moje pytania. – Ton głosu czarodzieja stężał, co natychmiast odbiło się na twarzy Emelii. – Niemniej pominę to i zapytam cię o coś innego. Czego życzyłaś swoim oprawcom?

Zdezorientowana Emelia podrapała się po głowie.

– Życzyłam im śmierci, panie. Śmierci w męczarniach!

– Czy twoim zdaniem sprawiedliwą karą za gwałt jest śmierć w męczarniach?

Na twarzy Emelii malowała się coraz większa, trwożna niepewność.

– To ty ich zabiłeś, nie ja, panie.

– A jednak jesteś trochę bezczelna. Nie odpowiadasz mi wprost. Ty wyraziłaś wolę i intencję, a ja stałem się tylko ślepym narzędziem twojego życzenia. To nie ja, lecz ty sprowadziłaś na nich taki, a nie inny los. Zadam ci jeszcze jedno pytanie, ale tym razem nie waż się go zignorować. Jaka według ciebie powinna być sprawiedliwa kara za gwałt?

– Gwałt, panie… Gwałt za gwałt. Ja… ja tak naprawdę, po wszystkim, nie skazałabym ich na śmierć. Broniłam się tylko… nie myślałam trzeźwo.

– Życzenia mają swoją moc – skwitował chłodno Warmahal, rozczesując palcem mlecznobiałe włosy. – Ale mniejsza. Kto według ciebie powinien ich zgwałcić za karę?

– Takie same zbiry jak oni – wydukała dziewczyna.

– I znowu niesprawiedliwość, a na dodatek zwyrodnialstwo. Czy wolałabyś zostać zgwałcona przez przedstawicielki swojej własnej płci?

– Nie, panie. Pomyliłam się i przepraszam. Powinni zostać zgwałceni przez kobiety.

Czarnoksiężnik wybuchł okrutnym śmiechem.

– No, w końcu mówisz do rzeczy. Ale na tym etapie niczego to już nie zmienia. Zdajesz sobie sprawę, że musisz ponieść karę? Karę stosowną do swojej przewiny?

Dziewczyna padła mu do stóp.

– Panie… Proszę cię… Błagam… Ja… Niczego… Niczego złego nie zrobiłam…

Warmahal wytrząsnął stopę z jej uścisku. Noc cały czas uśmiechała się do niego pełnią.

– Za zwyrodniałe myśli czeka cię zwyrodniała kara. A wymierzą ci ją umarli.

Przykucnął, dotknął trawy. Ziemia drgnęła i zawarczała głucho, jakby pod nią obróciło się koło młyńskie. Wokół ciał bandytów zapłonęły kręgi fioletowawej poświaty, a z niej popłynęły szepty: natarczywe, lepkie, osaczające umysł jak rój wylęgniętych larw. Trupy o twarzach zdeformowanych ogniem dźwignęły się niezdarnie; ich ruchy były powolne, lecz pewne, niby ruch kamienia staczającego się ze zbocza. Umarli zaczęli się obnażać, wykonując przy tym obleśne ruchy poczerniałymi resztkami języków. Ich nienaturalnie wydłużone prącia jarzyły się w świetle pełni niczym czerwone kopie.

Emelia jęknęła ze zgrozy i rzuciła się pędem ku ścianie lasu; o wiele szybsi niż ona umarli ruszyli jej śladem, wiedząc, że ofiara daleko nie ucieknie.

Warmahal nie zamierzał przyglądać się całej scenie. Patrzył na Artenę, która odzyskała przytomność i siedziała oparta o płotek, zaciskając palce na trzonku czarnej miotły.

– Twoja wnuczka będzie żyła, babko – stwierdził sucho czarnoksiężnik. – Będzie trochę obolała, ale nauczy się, jak ważna jest czystość intencji i tego, że życzenia mają swoją wagę. Chyba powinnaś być mi wdzięczna?

Twarz staruszki wydawała się nieprzytomna, a wzrok zamglony i nieobecny. Od dziecka cieszyła się darem wieszczenia; nie kontrolowała wizji, a gdy ją nachodziły, popadała w taki właśnie stan. W końcu przemówiła głosem melodyjnym, a zarazem poważnym niczym pieśń żałobników.

– Tyś jest czarnoksiężnik Warmahal, który od tysiącleci wymyka się śmierci. Ale śmierć w końcu sama wyjdzie ci na spotkanie. Smocze skrzydła ulotnią się na zawsze. Nie dla ciebie miliardy lat rozkoszy. Twoja zguba wyjdzie z lasu, z puszczy, Rosopiórem zwanej. Wtedy cienie porwą twą duszę i zapłacisz za każdą łzę prostaczka. Drobna niewiasta pohańbi cię ostrzem twej własnej pychy.

Warmahal przysłuchiwał się wszystkiemu z cynicznym uśmiechem i dozą uznania. Pokiwał głową i cicho zaklaskał.

– Mam pewien sentyment do nieociosanych nauką wiejskich wieszczyń i wróżów. Szanuję takie jak ty, babko. Nie w kij dmuchał taki dar. Mówię szczerze… twoje wizje to nie żaden tam teatrzyk dla ubogich. Są prawdziwe jak prawdziwe są otaczające nas drzewa. Tylko że… Wiesz, czym się różnią moje zdolności od twoich?

– Czym? – Artena mrugnęła, wracając do przytomności, ale pamiętając każde słowo proroctwa.

– Takie jak ty widzą tylko pewne ścieżki; scenariusze, które mogą się spełnić bądź nie, w zależności od rozlicznych czynników, których teraz omawiać nie będziemy. Ja natomiast jestem… dość wyjątkowy. Otóż staje mi zawsze przed oczyma jedyna i nieodwołalna prawda. Powiem ci zatem, co widzę. Widzę siebie i moją zgubę wychodzących z Puszczy Rosopiór; widzę trybunał sprawiedliwości, który od urodzenia śledzi mój cień. I widzę, jak jego wyrok mija mnie o włos; jak, niby przebiegły lis, wymykam się z tego straszliwego imadła. Są w tej rzeczywistości, babko, potęgi straszniejsze niż sprawiedliwość. Oto właśnie jedna z nich stoi przed tobą! – czarnoksiężnik zwęził rozjarzone bladym płomieniem oczy – Jam nią jest! Nie powinniście szukać sprawiedliwości, wy, ludzie, których to odwieczne prawo srodze posiecze u końca czasów. Roztropniej byłoby kibicować mi.

– Niech cię piekło pochłonie, zmoro tego świata! – z ust Arteny wylała się bezsilna klątwa. Czuła w trzewiach, że to, co powiedział, to najszczersza prawda. Ta świadomość przyprawiała ją o zgrozę i mdłości.

Z głębi lasu dobiegł do nich przeraźliwy, odbity echem wrzask Emelii i wstrząsający rechot dających upust zimnej namiętności trupów.

Warmahal podszedł do babki i pogładził delikatnie palcami resztki jej siwej czupryny.

– Wiesz, babciu… tak się składa, że twoja wnuczka nie posiada podobnych mocy co ja. Powinnaś więc być mi wdzięczna za udzieloną jej lekcję. Sprawiedliwość jest sroga, a zwłaszcza okaże się taką u końca czasów. Lepiej będzie dla was, jeśli nauczycie się przebaczać swoim nieprzyjaciołom. To powinno złagodzić jej wyroki.

– Masz rację, ty zwyrodnialcu – skapitulowała staruszka, stękając w noc – masz rację.

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj, Anonimie. :)

Ze spraw technicznych mam wątpliwości oraz sugestie co do następujących fragmentów (zawsze są to kwestie tylko do przemyślenia):

Czy celowo “sprawiedliwość” w tytule wielką literą? 

– Jakiż to podły pech chciał, że te uciekające przed stryczkiem obdartusy musieli przejeżdżać akurat przez tę polanę? – musiały?

Harik nie zdążył pokazać kompanom (przecinek?) co i jak.

Uśmiechnęła się blado, piękna, nowa twarz Warmahala. – zbędny pierwszy przecinek?

Obdartusy, wyuczone współpracy, spojrzeli po sobie porozumiewawczo i rzucili się na jeźdźca, zachodząc rumaka z dwóch stron. – spojrzały i rzucił?

 

Dość zaskakująca treść, główny bohater jawi się jako cyniczny i znudzony czarodziej, którego jedyną rozrywką jest zabawa kosztem ludzi. Niczym bezduszny i niesprawiedliwy los/fatum. :)

Klik, pozdrawiam serdecznie. :) 

Bardzo poetyckie, co sprawia, że i podniosłe, a zarazem doskonale się to czyta. Dziękuję!

 

Bóg, co słońce nad ludzkość w mroźną pierzynę obleczoną wynosi… domyślam się, że ku ogrzaniu ich pomarzłych serc i wstrzymanych jak w lodzie rozumków. Ale skoro tak, to dość on w swych wysiłkach tytanicznych nieudolny…

 

…dyndający nabrzmiałą nagością… jak nabrzmiała, to nie dyndała chyba zanadto. Albo li to jajca mu napęczniały ;-P

 

ogolona z futra wiewiórka – Zasadniczo wiadomo, że to z futra wygolona, bo przecież nie z wypłaty.

 

przyłożył dziewczynie do szyi sierp i dusząc ją w pasie, cofnął się o krok – przez chwilę nie zauważyłem, kiedy zdążył ją z ziemi unieść. Po chwili również. 

 

Przemile, mroczne dzieło, bardzo gładko się czytało. Żal jeno okrutny mnie ściska, jak zbyt szybko opróżniony kielich i wyschnięte jego dno, że poległa staruszka przedwcześnie, poddała się i spolegliwą stała, co niezbyt utworowi pomogło.

 

Podziwiam kunszt.

Osobliwa historia. Nie mogę powiedzieć, że przypadła mi do gustu.

 

po­wier­nicz­ka jego ta­jem­nych za­chcia­nek; jej ko­ją­ca ciem­ność zdzie­ra­ła z niego po­wa­gę dnia i po­zwa­la­ła mu wejść… → Nadmiar zaimków.

 

Smu­kłą syl­wet­kę opa­sa­ły trzy war­stwy bia­ło­kre­mo­wych szat… → Czy szaty na pewno opasały sylwetkę?

A może: Smu­kłą syl­wet­kę zdobiły trzy war­stwy bia­ło­kre­mo­wych szat

 

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, ma­lut­ki? – po­gła­dził po chra­pach ma­je­sta­tycz­ne zwie­rzę.– Na co… → Didaskalia wielką literą. Brak spacji po kropce. Winno być:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, ma­lut­ki? – Po­gła­dził po chra­pach ma­je­sta­tycz­ne zwie­rzę. – Na co

Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.

 

pod­cią­ga­jąc wy­so­ko po­wy­żej bio­der jej lnia­ną, się­ga­ją­cą ko­stek ko­szu­lę. Dwóch przy­szpi­li­ło do ziemi jej roz­cią­gnię­te ra­mio­na… → Zbędne zaimki.

 

Wan, wy­glą­da­ją­cy jak ogo­lo­na z futra wie­wiór­ka… → A może: …Wan, wy­glą­da­ją­cy jak pozbawiona futra wie­wiór­ka

 

Męż­czyź­ni padli na ko­la­na, wyjąc go­rzej niż armia po­tę­pień­ców. → Czy armia potępieńców wyje źle?

A może miało być: Męż­czyź­ni padli na ko­la­na, wyjąc głośniej niż armia po­tę­pień­ców.

 

 – Dzię­ku­ję, panie – roz­anie­lo­na szczę­ściem i spa­ra­li­żo­wa­na zdu­mie­niem dziew­czy­na od­wza­jem­ni­ła uśmiech i dotyk dłoni. → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą. Winno być:

– Dzię­ku­ję, panie.Roz­anie­lo­na szczę­ściem i spa­ra­li­żo­wa­na zdu­mie­niem dziew­czy­na od­wza­jem­ni­ła uśmiech i dotyk dłoni.

 

Czar­no­księż­nik wy­buchł okrut­nym śmie­chem. → Czar­no­księż­nik wy­buchnął okrut­nym śmie­chem.

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

Nowa Fantastyka