Czy to już? Udało się? Żyję? Wiem, że mam świadomość istnienia, ale… coś jest inaczej. Ktoś kiedyś powiedział, że podczas narodzin przechodzimy przez portal do innego świata. Z bezpiecznego wnętrza łona matki wkraczamy w nasz świat. Światło, głosy, chłód – wszystko to szokuje, a wraz z pierwszym oddechem zaczynamy płakać. Tak witamy życie.
Z moimi narodzinami jest inaczej. Wiem, że jestem, ale wokół panuje ciemność. Nie czuję rąk, nóg, ciała ani oddechu. Jestem tylko punktem – nieskończenie małym, zawieszonym w absolutnej pustce. Bez ciała, bez dźwięku, bez dotyku. Jakbym nie istniał. To szokuje. Bliżej mi do płaczu niż do euforii, ale… muszę się zebrać w sobie.
Czerń, w której się znajduję, wydaje się mnie dotykać. Otula to, czym jestem – jakby znała mnie lepiej niż ja sam.
„Dobrze! Trzeba oprzytomnieć. Przecież przez ostatnie lata przygotowywałem się do tej chwili. Sam fakt, że jestem świadomy, oznacza, że odniosłem sukces. Aha, pięć minut – tak pamiętam, mam tylko pięć minut. Tyle ustalono, tyle dano mi czasu na powrót.”
Nie jest to żadnym pocieszeniem.
Im lepiej poznawałem zasadę działania maszyny, tym bardziej przerażało mnie to, co się stanie, jeśli nie wrócę. W myślach przypominam sobie słowa jednego z polityków, któremu zebrało się na chwilę szczerości: „Zostanie dupa i kamieni kupa”. Pozostanie po mnie masa urobkowa w postaci stosu kamieni.
Tam, skąd przyszedłem, ciało i świadomość to jedno. Tutaj – najwyraźniej nie.
Tylko skąd mam wiedzieć, kiedy zaczęło się te moje pięć minut? Teraz myślę, że znalazłem pierwszą analogię do naszego świata – tutaj też nie wiemy, kiedy zostaniemy zabrani z tego świata.
Jestem tutaj pierwszy. Pamiętam, jak członkowie mojego zespołu mówili:
– Zapamiętaj wszystko, co widzisz, co czujesz, co słyszysz. To ważne, by wiedzieć, w co się pakujemy.
– Użyj wyobraźni. Jak spotkasz niedźwiedzia, nie uciekaj – szepnęła z uśmiechem moja serdeczna koleżanka. Miała ten dar rozładowywania napięcia.
– Jakie my? Halo, tylko ja tam wchodzę!
No dobrze, chciałem tego. To ja pierwszy podniosłem rękę, że wejdę do tej maszyny.
Tylko co mam zapamiętać. Tu nie ma nic. Nawet mnie.
Pewien fotograf powiedział mi kiedyś, jak liczy czas podczas wywoływania zdjęć: jeśli mówisz „sto jeden, sto dwa, sto trzy” – to mijają trzy sekundy.
Jeśli policzę tak kilkakrotnie do sześćdziesięciu, powinienem zostać stąd zabrany.
Może minęła już minuta. Może dwie. Czekam na powrót…
Według moich obliczeń minęło siedem minut. O dwie za dużo!
Zaczynam czuć, jak coś we mnie się zaciska. Najpierw w klatce piersiowej, potem w gardle. Wiem, że nie mam ciała, ale je gdzieś w sobie czuję. Pierwsza myśl? Najgorsza z możliwych: awaria maszyny.
To ona teraz dominuje.
Wierzę w mój zespół. Wiem, że nie zostawiliby mnie tutaj, gdyby to od nich zależało, ale tu jestem zdany tylko na siebie. Tak czy inaczej – jestem w pułapce. Być może… nigdy nie wrócę.
– Boże! Co to było?!
Przez mrok przemknął błysk. Jakieś wyładowanie. Przez ułamek sekundy widziałem… coś.
Światło. Albo cień, który tylko udaje światło.
Coś tu się dzieje. Coś, czego nie rozumiem.
Czuję to w każdej komórce ciała. Lęk. Gęsty, lepki, jakby wypełniał przestrzeń wokół mnie.
Ósma minuta w świecie bez czasu. Pamięć tworzy świadomość – pamiętam, więc jestem.
Przeszłość, przyszłość, teraźniejszość – wszystko się miesza tu, gdzie jestem.
Nazywam się Adam Knap, wszyscy mówią do mnie Adaś. Mam 36 lat. Jestem inżynierem w projekcie „Tanatos”.
Nazwa projektu nawiązuje do greckiego boga Tanatosa, który był również nazywany bogiem śmierci.
Faktycznie w projekcie działamy na pograniczu życia i śmierci.
Nikt z nas nie wiedział wszystkiego o „R–1RJ45”, tak oficjalnie nazywa się urządzenie, które badamy.
Dla nas od początku była to „maszyna”. Mówili, że maszyna ma rodowód z lat sześćdziesiątych. Odkryta, odkopana – nikt nie wiedział.
Nazwa R-1 nie była przypadkowa – nawiązywała do zakładów przemysłowych „R-1”, które w latach pięćdziesiątych wydobywały uran w okolicy. Współpraca z Sowietami w tym czasie była oczywistością.
To był czas, gdy komputery zajmowały całe piętra, a człowieka wysyłano na Księżyc statkiem o mocy dzisiejszego kalkulatora.
Jednak już w tamtym czasie ktoś już bawił się świadomością.
Od lat siedzę w technologii.
Gry, symulacje, eksperymenty. To mój świat. Ale nie jestem typem gracza, który biega z karabinem po cyfrowej mapie. Interesują mnie problemy – te, które wymagają myślenia, planowania, przewidywania. Lubię świat, który można „rozgryźć”.
Na rynku gier dostępne były dziesiątki aplikacji do zarządzania wirtualnym światem – od prowadzenia farmy po słynne „Drugie życie”. Te najpopularniejsze nie działają bez stałego połączenia z Internetem.
Kiedy się relaksujemy, wykonując pozornie niewinne zadania, ktoś nas obserwuje.
Algorytmy wiedzą o nas więcej, niż my sami.
Każde kliknięcie, każda decyzja jest analizowana. To, jak radzimy sobie z wyzwaniami, zapisuje kolejne strony naszego niewidzialnego testu. Testu, którego nikt nas nie uprzedził, że piszemy.
Grając w jedną z szeroko reklamowanych gier, w pewnym momencie przestałem rozumieć jej założenia.
Poprosiłem na dołączonym czacie innych graczy o pomoc. Wtedy odezwała się do mnie kobieta o nicku: Ruda235.
– Cześć, Adas30 (taki miałem nick). Zadam ci zagadkę – powiedz, co mam na myśli: „Nigdy nie byłem, ale zawsze będę. Nikt mnie nie widział, ale każdy wie, że istnieję. Daję ludziom motywację do działania.”
Przyznam, że nie znałem odpowiedzi. Długo się nad nią zastanawiałem. Czułem, że to coś więcej niż zwykła zabawa – jakby Ruda próbowała mi coś przekazać. Coś, czego jeszcze nie rozumiałem. Powiedziała tylko, że udzieli mi odpowiedzi, ale jeszcze nie teraz…
Z Rudą szybko złapaliśmy nić porozumienia – choć o sobie mówiła niewiele, potrafiliśmy rozmawiać godzinami, nie tylko o grze.
Wspólnie opracowywaliśmy strategie do symulacji. Śledziliśmy, jak decyzje wpływają na rozwój zdarzeń i zachowania postaci.
Głównie to ja byłem decyzyjny, a Ruda udzielała mi wskazówek. Może to dziwne, ale Ruda była dla mnie jak mentorka.
Nie wiedzieliśmy, skąd się wzięli. Nie dostaliśmy żadnego powiadomienia. Pewnego dnia po zalogowaniu po prostu już tam byli – z dostępem do wszystkiego: naszych zasobów, strategii, czatu. W ten sposób dołączyli do nas Witch18 i Eagle996.
Gra stawała się coraz trudniejsza – i dlatego coraz bardziej wciągała.
Poziom trudności wzrastał, jakby ktoś wiedział, z czym sobie nie radzimy. Miałem wrażenie, że gra nas obserwuje. Nie tylko ocenia – ale uczy się.
Strategią głównie zajmowałem się ja i Witch, natomiast Ruda i Eagle byli bardziej wycofani. Ale w kluczowych momentach zawsze służyli radą – trafną i skuteczną.
Nagle – błysk. Tym razem gdzieś dalej.
Co jest z tymi błyskami…? Czy to kolejne wyładowanie? Nie byłem już tak przestraszony jak za pierwszym razem, ale coś się nie zgadzało. Po wyładowaniu nie było grzmotu. Znów zapadła ciemność. Absolutna.
Czerń wypełniła całą przestrzeń. Która to minuta? Dziewiąta? Dziesiąta? Już nie wiem. Już nie ma znaczenia.
Wróciłem do wspomnień…
Witch, czyli Ania – pochodzi z małej wioski w województwie świętokrzyskim. Kiedy ją poznałem, kończyła studia ekonomiczne. Ania jest jedynaczką, mieszkającą z babcią. Jest dziesięć lat młodsza ode mnie, ale… co mogę o niej powiedzieć? Szatan, nie kobieta!
Błyskotliwa, w grze szybko podejmująca odważne i trafne decyzje. Podobnie jak wyrachowany szachista potrafiła widzieć kilka ruchów naprzód.
Z Witch miałem świetny kontakt. Szybko zacząłem traktować ją jak najlepszego kumpla. Nie przypuszczałem nawet, że z dziewczyną można tak otwarcie rozmawiać – o wszystkim, bez skrępowania. Była bezpośrednia, szczera, nawet wtedy, gdy rozmowy schodziły na tematy, których większość ludzi unikała.
Czasem wręcz zaskakiwała mnie swoją otwartością. Między nami z czasem pojawiało się napięcie – nie nachalne, ale wyczuwalne. I choć bywało intymnie, gdy tylko proponowałem spotkanie poza grą, zawsze odmawiała – uprzejmie, ale stanowczo.
– Poza grą jestem kimś innym – powiedziała kiedyś. – Anonimowość mnie uwalnia.
Zastanawiałem się, czy chodzi o różnicę wieku. A może po prostu nie chciała przenosić tej relacji do rzeczywistości. W końcu uznałem, że lepiej mieć ją jako przyjaciela, niż nie mieć jej wcale.
Eagle, czyli Orzeł, mało mówił o sobie. Był raczej nakierowany tylko na grę i wspieranie Witch. Przyznam, że lepszy kontakt miałem z Rudą i Witch niż z Orłem. Pewnego dnia Orzeł wyraźnie powiedział mi, że rozmawia tylko z ludźmi na odpowiednim poziomie.
Wtedy mnie to zabolało, ale dziś rozumiem, co miał na myśli.
Coś się zmieniło. Czerń zgęstniała – jakby nade mną przesunął się cień. Lodowaty. Obcy. Zalał mnie paniczny lęk, choć nie miałem pojęcia przed czym. Bałem się, że to coś wróci.
Siedziałem w ciszy. Kolejne dwie, może trzy minuty. Nawet nie myślałem. Może moje myśli to przyciągnęły? Wolałem nie ryzykować.
Po chwili jednak… wróciłem. Do wspomnień. Tylko tam jeszcze istniał jakiś kształt. Jakaś tożsamość. Jakaś nadzieja.
Podświadomie wiem, że niebawem poznam prawdę o błyskach.
I że to nie ja wracam – to inni przychodzą.