- Opowiadanie: thomasward - Plastikowi ludzie

Plastikowi ludzie

Po kilku la­tach prze­rwy wra­cam do pi­sa­nia prozy. Re­ali­zu­ję po­wo­li po­my­sły na opo­wia­da­nia (głów­nie szor­ty), które na­zbie­ra­ły mi w gło­wie przez ten długi czas. Oto jeden z tych po­my­słów.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Plastikowi ludzie

A. 

Uwiel­biam, kiedy pada, bo tylko w desz­czo­we dni prze­sta­ję my­śleć o sa­mo­bój­stwie. Stoję pod wiatą przy­stan­ku i palę pa­pie­ro­sa. Za chwi­lę za­cznie padać – czuję to w ko­ściach. Zresz­tą spraw­dzi­łem przed mo­men­tem pro­gno­zę po­go­dy.

Mi­ja­ją mnie prze­chod­nie, wra­ca­ją­cy z pracy albo śpie­szą­cy się do niej. Ele­ganc­cy pa­no­wie i ele­ganc­kie panie – jak z re­kla­my domów to­wa­ro­wych. Wszy­scy inni, a jed­nak tacy sami: z mod­ny­mi, równo przy­cię­ty­mi fry­zu­ra­mi i śmier­dzą­cą pla­sti­ko­wą skórą. Uśmie­cha­ją się sze­ro­ko, roz­ma­wia­ją w pa­rach lub ma­łych gru­pach, albo po pro­stu idą, pa­trząc przed sie­bie.

Za­czy­na się. Kro­ple stu­ka­ją o szyby i stal. Setki prze­chod­niów jed­no­cze­śnie wy­cią­ga­ją ko­lo­ro­we pa­ra­so­le – z na­ma­lo­wa­ny­mi wzo­ra­mi i dziw­ny­mi ry­sun­ka­mi. Ja jed­nak naj­bar­dziej lubię te zwy­kłe, jed­no­ko­lo­ro­we, naj­le­piej szare albo czar­ne. Szko­da, że to już rzad­kość. Dawno wy­szły z mody. Teraz musi być ko­lo­ro­wo, no­wo­cze­śnie.

Uśmie­cham się pod nosem, gdy jeden z elek­trycz­nych au­to­bu­sów wpada w po­ślizg i ude­rza w ścia­nę biu­row­ca, cią­gnąc pod ko­ła­mi kilku prze­chod­niów. Desz­czo­we dni mają to do sie­bie, że wy­pad­ki zda­rza­ją się czę­ściej niż zwy­kle. Więk­szość prze­chod­niów re­agu­je spo­koj­nie – kilku wyj­mu­je dal­ko­my i za­wia­da­mia służ­by miej­skie, inni po pro­stu ru­sza­ją dalej, nawet nie wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. I tak nic nie mogą zro­bić. Au­to­bus na­tych­miast staje w pło­mie­niach, nie dając żad­nej szan­sy na wy­do­sta­nie się ze środ­ka.

Wy­tę­żam wzrok. Wśród szcząt­ków po­jaz­du stoją pło­ną­ce syl­wet­ki pa­sa­że­rów. W po­wie­trzu czuć za­pach sto­pio­ne­go me­ta­lu. Gdzieś da­le­ko od­zy­wa­ją się pierw­sze, przy­tłu­mio­ne sy­re­ny.

Pod­cho­dzi do mnie jeden z prze­chod­niów. Wy­glą­da jak biz­nes­men – ma na sobie ele­ganc­ki gar­ni­tur z kar­ma­zy­no­wym kra­wa­tem za­wią­za­nym po wind­sor­sku.

– Pro­szę od­da­lić się z miej­sca zda­rze­nia – mówi tym cha­rak­te­ry­stycz­nym, jed­no­staj­nym gło­sem.

– Pro­szę spier­da­lać – od­po­wia­dam i za­cią­gam się pa­pie­ro­sem.

Prze­chod­nie jak na ko­men­dę przy­sta­ją i od­wra­ca­ją się w moim kie­run­ku. Każdy z nich pa­trzy na mnie. Ich uśmie­chy wy­da­ją się jesz­cze szer­sze niż przed chwi­lą. Sto­ją­ca kilka kro­ków dalej ko­bie­ta wska­zu­je pło­ną­cy au­to­bus.

– Ogień stwa­rza za­gro­że­nie – mówi.

Zanim od­po­wiem, wy­dy­cham dym, roz­ko­szu­jąc się chwi­lą ciszy.

– Za­uwa­ży­łem.

– Pro­szę zatem opu­ścić miej­sce zda­rze­nia – włą­cza się trze­ci męż­czy­zna, niski i nieco gar­ba­ty.

– W po­rząd­ku – mówię i ru­szam w stro­nę sto­pio­ne­go au­to­bu­su, w plą­ta­ni­nę me­ta­lu, szkła i stali biu­row­ca. Chcę zo­ba­czyć po­roz­bi­ja­ne szcząt­ki, po­zo­sta­ło­ści wy­pad­ku. Pod­cho­dzę bli­żej. Prze­chod­nie nie pró­bu­ją mnie za­trzy­mać – to nie­zgod­ne z pro­ce­du­ra­mi, tak długo jak znaj­du­ję się da­le­ko od ognia.

Kątem oka widzę, jak pierw­szy ra­dio­wóz wy­pa­da z za­krę­tu i pędzi w naszą stro­nę. Jest już bli­sko. Mam tylko chwi­lę. Klę­kam przy reszt­kach prze­chod­nia zmiaż­dżo­ne­go przez au­to­bus i wy­rzu­co­ne­go ka­wa­łek dalej. Nie zo­sta­ło z niego wiele, ale jego ciało wciąż drga – prze­kład­nie dzia­ła­ją, pró­bu­ją się po­ru­szyć, zmie­nić po­zy­cję, ukryć przed moim cie­kaw­skim wzro­kiem. Do­ty­kam szorst­kiej, pla­sti­ko­wej skóry na od­cię­tej dłoni i wą­cham ją. Ma­te­riał śmier­dzi go­rzej niż wy­sta­ją­ce z niej, sto­pio­ne prze­wo­dy. To odór sztucz­no­ści. Coś tra­fia mnie w szyję i upa­dam, mając na­dzie­ję, że nigdy wię­cej się już nie obu­dzę.

 

B.

Budzę się w swoim miesz­ka­niu – bo niby gdzie miał­bym się zna­leźć? Na­prze­ciw mnie sie­dzi psy­cho­log, tym razem niski, krępy facet, ra­czej star­szy niż młod­szy. Jest już noc, ale mia­sto za okna­mi mieni się fe­erią ko­lo­ro­wych świa­teł. Wzdy­cham, bo wiem, co zaraz powie.

– To było nie­bez­piecz­ne – mówi, pa­trząc na mnie groź­nie spod krza­cza­stych brwi. – Mógł pan zgi­nąć.

– Mo­głem – od­po­wia­dam. Nie ma sensu wy­bie­lać sy­tu­acji ani kła­mać, zwłasz­cza że pod­łą­czy­li mnie do tań­czą­cych ko­lor­ków, jak piesz­czo­tli­wie na­zy­wam nową ge­ne­ra­cję wy­kry­wa­czy kłamstw.

Psy­cho­log mil­czy. Ja też mil­czę – o czym miał­bym z nim roz­ma­wiać? Chcę ze­rwać z sie­bie ko­szu­lę i po­ka­zać mu bli­zny na moich nad­garst­kach, ale po co, skoro Vor­tex Oasis i tak wie o każ­dej pró­bie? Ma je na­gra­ne, zba­da­ne i za­pi­sa­ne w swo­ich krze­mo­wych ar­chi­wach pa­mię­ci. Nic mi to prze­cież nie da, tak jak nic nie dało wtedy, gdy cią­łem wzdłuż żył, a potem prze­bi­łem tęt­ni­cę szyj­ną flos­se­rem do zębów. Vor­tex Oasis ura­tu­je mnie nawet z tak po­nu­rej sy­tu­acji. A jeśli nie – tak jak ostat­nio – to i tak zro­bią mnie na nowo. Ko­mór­ka po ko­mór­ce, mo­le­ku­ła po mo­le­ku­le. Pa­mię­tam wszyst­kie śmier­ci, każdą bar­dziej nie­uda­ną od po­przed­niej.

– Wy­da­je mi się, że od­czu­wa pan da­le­ko po­su­nię­ty dys­kom­fort psy­chicz­ny. Czy chce pan o czymś po­roz­ma­wiać lub z cze­goś się zwie­rzyć?

Czy chcę? Chcę, ale nie tobie. Nie tutaj. Mam dość bycia ofia­rą, która opo­wia­da o sobie swo­je­mu opraw­cy.

Mil­czy­my. Cisza jest zba­wie­niem. Chcę po­pro­sić o pa­pie­ro­sa, ale mogę palić tylko na ze­wnątrz – ot, żebym przy­pad­kiem nie do­pro­wa­dził do po­ża­ru miesz­ka­nia. Pa­trzę przez okno i ob­ser­wu­ję gwiaz­dy, wy­raź­nie wi­docz­ne na noc­nym nie­bie. Lubię je ob­ser­wo­wać, jed­nak jesz­cze bar­dziej lubię wi­dzieć trzy ko­lo­ro­we księ­ży­ce, które co dobę zmie­nia­ją po­zy­cję na nie­bo­skło­nie, two­rząc za każ­dym razem inną kom­bi­na­cję.

Psy­cho­log wresz­cie prze­ry­wa mil­cze­nie i za­czy­na mówić, ale nie słu­cham go, za­mknię­ty w her­me­tycz­nym pa­ła­cu swo­ich roz­my­ślań. I tak wiem, co powie. Cze­ka­ją mnie ty­go­dnie w izo­la­cji, ale warto było to zro­bić, aby choć przez chwi­lę zo­ba­czyć na wła­sne oczy, że nawet Vor­tex Oasis po­peł­nia błędy.

 

C.

Stoję pod wiatą przy­stan­ku i palę pa­pie­ro­sa. Dziś nie bę­dzie padać – pro­gno­za wy­klu­cza deszcz. W każ­dej chwi­li może się to jed­nak zmie­nić, bo prze­zro­czy­sta ko­pu­ła, pod którą zbu­do­wa­no ma­kie­tę mia­sta, po­zwa­la nie­mal do­wol­nie re­gu­lo­wać po­go­dę. Nie do końca ro­zu­miem, dla­cze­go cza­sem pada albo grzmi, ale chyba cho­dzi o jak naj­wier­niej­sze od­wzo­ro­wa­nie wa­run­ków pa­nu­ją­cych na Ziemi.

Wokół mnie kręcą się prze­chod­nie. Wra­ca­ją z pracy, idą do skle­pów, do barów, do kina. Każdy z nich za­ła­twia inne, a jed­nak te same spra­wy. Pod­cho­dzi do mnie ko­bie­ta – w czar­nej su­kien­ce i czar­nych szpil­kach, o ład­nych wło­sach, zresz­tą też czar­nych. Prosi o ogień. Wy­cią­gam za­pal­nicz­kę zbli­że­nio­wą i za­pa­lam jej pa­pie­ro­sa. Ko­bie­ta wkła­da go do ust, udaje, że się za­cią­ga, a potem wy­pusz­cza dym. Pa­trzę w jej oczy. Są puste jak szkla­ne kulki. Nie wiem, jak to robią, ale na pewno na­gry­wa­ją każdy mój ruch i każdą re­ak­cję ciała – tak jak wszyst­ko, co mnie ota­cza. Ob­ser­wu­ję jej gład­ką, pla­sti­ko­wą skórę, po­zba­wio­ną nawet jed­nej nie­rów­no­ści. Co za szka­ra­da. Ohyd­ne, che­micz­ne pa­skudz­two.

Udaje mi się jed­nak prze­móc nie­chęć. Uśmie­cham się do ko­bie­ty, a ona do mnie. Za­cią­gam się pa­pie­ro­sem. Ulicą po­wo­li toczy się au­to­bus, któ­re­go rów­nie do­brze mo­gło­by tam nie być, zaś chod­ni­kiem spa­ce­ru­ją pla­sti­ko­wi lu­dzie. Już dawno stra­ci­łem na­dzie­ję, że uda mi się umrzeć.

Koniec

Komentarze

Cześć, thomasward

Zaciekawiłeś mnie swoim szortem, pimimo tego, że trochę się gubiłem w fabule i nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Czy to rodzaj jakiejś symulacji? Świat pod kopułą, makieta, a w niej bohater? Jak się ma sprawa w gabinecie psychologa do reszty? Pytam, bo zbiło mnie to z tropu, że może to, czego bohater doświadcza, jest efektem choroby, na którą cierpi. 

Sceny z plastikowymi ludźmi przedstawiasz plastycznie, co mi się podoba. Jednak trudno jest mi sobie wyobrazić, że autobus przy uderzeniu od razu zajmuje się ogniem. Chyba, że jest w gazie, no to pa bum i buch, fajerwerki. 

Czegoś mi tutaj zabrakło, możliwe, że chodzi o kolejność, lub spójność, albo pewne elementy, które nakierowałyby mnie, jako czytelnika. 

Pozdrawiam

Moim zdaniem bardzo spójny, jasny do zrozumienia i ponury w odbiorze świat. Dziwne, że o ptaszkach w klatce tak dobrze się czyta, a szczególnie w tak dobrym wykonaniu. 

 

Pozdrawiam!

Szalenie osobliwa wizja.

Nie mam pewności, że wszystko należycie pojęłam, ale odnoszę wrażenie, że bohater, mimo że też plastikowy, przechował w sobie jakiś element prawdziwego człowieka.

 

ko­bie­ta wska­zu­je na pło­ną­cy au­to­bus. → …ko­bie­ta wska­zu­je pło­ną­cy au­to­bus.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

mówi, pa­trząc na mnie groź­nie zza krza­cza­stych brwi. → Miał oczy za brwiami?

A może miało być: …mówi, pa­trząc na mnie groź­nie spod krza­cza­stych brwi.

 

– Wy­da­je mi się, że od­czu­wa Pan da­le­ko po­su­nię­ty dys­kom­fort psy­chicz­ny. Czy chce Pan o czymś po­roz­ma­wiać lub z cze­goś się zwie­rzyć? → – Wy­da­je mi się, że od­czu­wa pan da­le­ko po­su­nię­ty dys­kom­fort psy­chicz­ny. Czy chce pan o czymś po­roz­ma­wiać lub z cze­goś się zwie­rzyć?

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Interesujące opowiadanie, proste, surowe, a przy tym treściwe.

Kreślisz wizję życia pod ciągłym nadzorem, z brakiem możliwości ucieczki – również tej ostatecznej, w śmierć. System wie lepiej, co dla ciebie dobre i uratuje cię przed wszystkim, nawet jeśli sobie tego nie życzysz. Przerażające i dające do myślenia.

Podoba mi się tytuł, to on mnie tu przyciągnął i świetnie oddaje treść: sztuczność wszystkiego wokół.

Świetnie się czytało.

Bardzo dobry szort.

 

Przynoszę radość :)

Nie wiem czy bohater jest jedynym człowiekiem, czy też wszyscy są robotami, tylko ten się popsuł, ale smutek i niezgoda na unifikację robi wrażenie.

delulu managment

Serdecznie dziękuję za wszystkie uwagi oraz za czas poświęcony na przeczytanie opowiadania; bardzo to doceniam! Wskazane błędy językowe poprawiłem.

Frytki.

Ciekawy, przygnębiający szort, szkoda tylko, że tak mało ujawnia na temat realiów tego świata. Czy to jest jakaś kosmiczna kolonia robotów? Czy bohater sam jest robotem, czy też prawdziwym człowiekiem z jakiegoś powodu zamkniętym pod kopułą z samymi robotami? A może to wszystko to jakaś alegoria? Pytania mnożą się jak oszalałe.

Rozdzióbią nas kruki, wrony i ptaki ciernistych krzewów.

Dobry szort.

Przygnębiający, pełen niemocy, braku perspektyw i wstrętu do świata. W tak krótkiej formie udało Ci się oddać cały ten ciężar emocji. Moim zdaniem brak dopowiedzeń – kim jest bohater, gdzie żyje i w jakiej rzeczywistości funkcjonuje – jest trafnym zabiegiem, bo to chyba nie ma i nie miało mieć znaczenia. Dzięki temu jego odczucia można odnieść do każdej osoby i miejsca.

Pozdrawiam i klikam.

rr

Witaj. :)

Przybywam zachęcona przez poprzednich Czytelników w wątku HP i przyznaję także – szort bardzo mi się podoba, zawiera wiele tajemnic, mroku, szokujących opisów dziwacznego świata i emocji/odczuć/przemyśleń (?) głównego bohatera. :)

Przypadło mi do gustu zdanie o “lubieniu deszczu” – alergicy lubią go też dlatego, że wtedy mniej pylą rośliny i dużo łatwiej jest oddychać. :) 

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka