Po kilku latach przerwy wracam do pisania prozy. Realizuję powoli pomysły na opowiadania (głównie szorty), które nazbierały mi w głowie przez ten długi czas. Oto jeden z tych pomysłów.
Po kilku latach przerwy wracam do pisania prozy. Realizuję powoli pomysły na opowiadania (głównie szorty), które nazbierały mi w głowie przez ten długi czas. Oto jeden z tych pomysłów.
A.
Uwielbiam, kiedy pada, bo tylko w deszczowe dni przestaję myśleć o samobójstwie. Stoję pod wiatą przystanku i palę papierosa. Za chwilę zacznie padać – czuję to w kościach. Zresztą sprawdziłem przed momentem prognozę pogody.
Mijają mnie przechodnie, wracający z pracy albo śpieszący się do niej. Eleganccy panowie i eleganckie panie – jak z reklamy domów towarowych. Wszyscy inni, a jednak tacy sami: z modnymi, równo przyciętymi fryzurami i śmierdzącą plastikową skórą. Uśmiechają się szeroko, rozmawiają w parach lub małych grupach, albo po prostu idą, patrząc przed siebie.
Zaczyna się. Krople stukają o szyby i stal. Setki przechodniów jednocześnie wyciągają kolorowe parasole – z namalowanymi wzorami i dziwnymi rysunkami. Ja jednak najbardziej lubię te zwykłe, jednokolorowe, najlepiej szare albo czarne. Szkoda, że to już rzadkość. Dawno wyszły z mody. Teraz musi być kolorowo, nowocześnie.
Uśmiecham się pod nosem, gdy jeden z elektrycznych autobusów wpada w poślizg i uderza w ścianę biurowca, ciągnąc pod kołami kilku przechodniów. Deszczowe dni mają to do siebie, że wypadki zdarzają się częściej niż zwykle. Większość przechodniów reaguje spokojnie – kilku wyjmuje dalkomy i zawiadamia służby miejskie, inni po prostu ruszają dalej, nawet nie wzruszając ramionami. I tak nic nie mogą zrobić. Autobus natychmiast staje w płomieniach, nie dając żadnej szansy na wydostanie się ze środka.
Wytężam wzrok. Wśród szczątków pojazdu stoją płonące sylwetki pasażerów. W powietrzu czuć zapach stopionego metalu. Gdzieś daleko odzywają się pierwsze, przytłumione syreny.
Podchodzi do mnie jeden z przechodniów. Wygląda jak biznesmen – ma na sobie elegancki garnitur z karmazynowym krawatem zawiązanym po windsorsku.
– Proszę oddalić się z miejsca zdarzenia – mówi tym charakterystycznym, jednostajnym głosem.
– Proszę spierdalać – odpowiadam i zaciągam się papierosem.
Przechodnie jak na komendę przystają i odwracają się w moim kierunku. Każdy z nich patrzy na mnie. Ich uśmiechy wydają się jeszcze szersze niż przed chwilą. Stojąca kilka kroków dalej kobieta wskazuje na płonący autobus.
– Ogień stwarza zagrożenie – mówi.
Zanim odpowiem, wydycham dym, rozkoszując się chwilą ciszy.
– Zauważyłem.
– Proszę zatem opuścić miejsce zdarzenia – włącza się trzeci mężczyzna, niski i nieco garbaty.
– W porządku – mówię i ruszam w stronę stopionego autobusu, w plątaninę metalu, szkła i stali biurowca. Chcę zobaczyć porozbijane szczątki, pozostałości wypadku. Podchodzę bliżej. Przechodnie nie próbują mnie zatrzymać – to niezgodne z procedurami, tak długo jak znajduję się daleko od ognia.
Kątem oka widzę, jak pierwszy radiowóz wypada z zakrętu i pędzi w naszą stronę. Jest już blisko. Mam tylko chwilę. Klękam przy resztkach przechodnia zmiażdżonego przez autobus i wyrzuconego kawałek dalej. Nie zostało z niego wiele, ale jego ciało wciąż drga – przekładnie działają, próbują się poruszyć, zmienić pozycję, ukryć przed moim ciekawskim wzrokiem. Dotykam szorstkiej, plastikowej skóry na odciętej dłoni i wącham ją. Materiał śmierdzi gorzej niż wystające z niej, stopione przewody. To odór sztuczności. Coś trafia mnie w szyję i upadam, mając nadzieję, że nigdy więcej się już nie obudzę.
B.
Budzę się w swoim mieszkaniu – bo niby gdzie miałbym się znaleźć? Naprzeciw mnie siedzi psycholog, tym razem niski, krępy facet, raczej starszy niż młodszy. Jest już noc, ale miasto za oknami mieni się feerią kolorowych świateł. Wzdycham, bo wiem, co zaraz powie.
– To było niebezpieczne – mówi, patrząc na mnie groźnie zza krzaczastych brwi. – Mógł Pan zginąć.
– Mogłem – odpowiadam. Nie ma sensu wybielać sytuacji ani kłamać, zwłaszcza że podłączyli mnie do tańczących kolorków, jak pieszczotliwie nazywam nową generację wykrywaczy kłamstw.
Psycholog milczy. Ja też milczę – o czym miałbym z nim rozmawiać? Chcę zerwać z siebie koszulę i pokazać mu blizny na moich nadgarstkach, ale po co, skoro Vortex Oasis i tak wie o każdej próbie? Ma je nagrane, zbadane i zapisane w swoich krzemowych archiwach pamięci. Nic mi to przecież nie da, tak jak nic nie dało wtedy, gdy ciąłem wzdłuż żył, a potem przebiłem tętnicę szyjną flosserem do zębów. Vortex Oasis uratuje mnie nawet z tak ponurej sytuacji. A jeśli nie – tak jak ostatnio – to i tak zrobią mnie na nowo. Komórka po komórce, molekuła po molekule. Pamiętam wszystkie śmierci, każdą bardziej nieudaną od poprzedniej.
– Wydaje mi się, że odczuwa Pan daleko posunięty dyskomfort psychiczny. Czy chce Pan o czymś porozmawiać lub z czegoś się zwierzyć?
Czy chcę? Chcę, ale nie tobie. Nie tutaj. Mam dość bycia ofiarą, która opowiada o sobie swojemu oprawcy.
Milczymy. Cisza jest zbawieniem. Chcę poprosić o papierosa, ale mogę palić tylko na zewnątrz – ot, żebym przypadkiem nie doprowadził do pożaru mieszkania. Patrzę przez okno i obserwuję gwiazdy, wyraźnie widoczne na nocnym niebie. Lubię je obserwować, jednak jeszcze bardziej lubię widzieć trzy kolorowe księżyce, które co dobę zmieniają pozycję na nieboskłonie, tworząc za każdym razem inną kombinację.
Psycholog wreszcie przerywa milczenie i zaczyna mówić, ale nie słucham go, zamknięty w hermetycznym pałacu swoich rozmyślań. I tak wiem, co powie. Czekają mnie tygodnie w izolacji, ale warto było to zrobić, aby choć przez chwilę zobaczyć na własne oczy, że nawet Vortex Oasis popełnia błędy.
C.
Stoję pod wiatą przystanku i palę papierosa. Dziś nie będzie padać – prognoza wyklucza deszcz. W każdej chwili może się to jednak zmienić, bo przezroczysta kopuła, pod którą zbudowano makietę miasta, pozwala niemal dowolnie regulować pogodę. Nie do końca rozumiem, dlaczego czasem pada albo grzmi, ale chyba chodzi o jak najwierniejsze odwzorowanie warunków panujących na Ziemi.
Wokół mnie kręcą się przechodnie. Wracają z pracy, idą do sklepów, do barów, do kina. Każdy z nich załatwia inne, a jednak te same sprawy. Podchodzi do mnie kobieta – w czarnej sukience i czarnych szpilkach, o ładnych włosach, zresztą też czarnych. Prosi o ogień. Wyciągam zapalniczkę zbliżeniową i zapalam jej papierosa. Kobieta wkłada go do ust, udaje, że się zaciąga, a potem wypuszcza dym. Patrzę w jej oczy. Są puste jak szklane kulki. Nie wiem, jak to robią, ale na pewno nagrywają każdy mój ruch i każdą reakcję ciała – tak jak wszystko, co mnie otacza. Obserwuję jej gładką, plastikową skórę, pozbawioną nawet jednej nierówności. Co za szkarada. Ohydne, chemiczne paskudztwo.
Udaje mi się jednak przemóc niechęć. Uśmiecham się do kobiety, a ona do mnie. Zaciągam się papierosem. Ulicą powoli toczy się autobus, którego równie dobrze mogłoby tam nie być, zaś chodnikiem spacerują plastikowi ludzie. Już dawno straciłem nadzieję, że uda mi się umrzeć.
Cześć, thomasward
Zaciekawiłeś mnie swoim szortem, pimimo tego, że trochę się gubiłem w fabule i nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Czy to rodzaj jakiejś symulacji? Świat pod kopułą, makieta, a w niej bohater? Jak się ma sprawa w gabinecie psychologa do reszty? Pytam, bo zbiło mnie to z tropu, że może to, czego bohater doświadcza, jest efektem choroby, na którą cierpi.
Sceny z plastikowymi ludźmi przedstawiasz plastycznie, co mi się podoba. Jednak trudno jest mi sobie wyobrazić, że autobus przy uderzeniu od razu zajmuje się ogniem. Chyba, że jest w gazie, no to pa bum i buch, fajerwerki.
Czegoś mi tutaj zabrakło, możliwe, że chodzi o kolejność, lub spójność, albo pewne elementy, które nakierowałyby mnie, jako czytelnika.
Pozdrawiam
Moim zdaniem bardzo spójny, jasny do zrozumienia i ponury w odbiorze świat. Dziwne, że o ptaszkach w klatce tak dobrze się czyta, a szczególnie w tak dobrym wykonaniu.
Pozdrawiam!