- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.1

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.1

Vigo Munsfeld drużynnikiem był na Wolnej Twierdzy. Dobry był z niego wojskowy, chociaż okrutnik, stary warchoł, mąciwoda i złamany chuj.

 

Chciałbym się z Wami podzielić dalszą historią duszka, w której ponownie o nim samym wyjątkowo niewiele. Tym razem, to skromny fragment serialu...

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.1

Wolna Twierdza stała na skrzyżowaniu szlaków handlowych, ale o dziwo, to budowla była pierwsza. Z czasem nogi handlarzy, kupców i koła ich wozów zaczęły kierować się ku Wolnej Twierdzy w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. A lepkie łapska wszelkiego łajdactwa zaczęły ściągać tam w poszukiwaniu sakiewek handlarzy.

Warowny budynek twierdzą był głównie z nazwy. Szeroka wieża z czarnego kamienia o wysokim, spiczastym dachu wyglądała jak gigantyczna świeca, częściowo stopiona słońcem i rozlewająca się na boki przy podstawie. Do niej przykleiło się kilka budynków, a całość ogrodzono drewnianym parkanem wypełnionym ziemią tam, gdzie niegdyś był mur. Stacjonował tam konny oddział najęty przez księcia, mający baczyć na bezpieczeństwo na drogach, swobodnego handlu tym samym pilnując.

Wokoło Wolnej Twierdzy szybko urosła osada. Był tam targ, kamienny młyn wodny i wielkie wykopalisko, gdzie zaczęto budowę poświęconej bogu świątyni, po czym przedsięwzięcie wstrzymano, kiedy architekt wpadł do rzeki tak niefortunnie, że kark sobie pokruszył.

Osada ta nazwy nie posiadała, albowiem wszyscy mówili: przy Wolnej Twierdzy.

Społeczność Przy Wolnej Twierdzy świętowała koniec zbiorów. Główna i jedyna ulica, którą wyłożono kamieniami, mieniła się barwami. Słomiane kukły straszyły tandetą, drewniane rzeźby pomarszczonych brodaczy obrażały świątobliwych, z okien murowanej gospody zwieszono baner Wolnej Twierdzy a flaga księcia dumnie powiewała na środku placu targowego. Sam plac targowy wypełniony był wozami handlarzy a do gospód i karczem zjechali kmiotkowie z okolicznych dziur zapadłych i zapomnianych. Z kniei i chaszczy powyłaziło tak wiele dziwolągów, że w obawie przed rozróbami wprowadzono patrole jedynej głównej ulicy. A nie było to łatwe, bo przed trzema księżycami znaczna część strażników wyruszyła podjęta przez Prawą Rękę Gahberta de Neveau i póki co, wieści od nich nie było.

Przybytek Thibaulda, ogrodzony rozlatującym się parkanem dom handlowy i noclegownia przeżywał oblężenie i zbierał złote żniwa. Pośród kilku innych gospoda ta warta jest wspomnienia, albowiem uciechę znaleźć tam można wszelkiego rodzaju i mrowie klientów niczym rzeka przelewa się przez jej mury.

Nie wszystkim jednak, jak to zwykle bywa, wesoło było po równo.

Helmut z Nekhty dyszał ciężko, przemykając się wąskimi uliczkami. Serce waliło mu jak młotem, paliło go cale ciało a pot obficie go zrosił, chociaż był środek nocy. Chłodny wiatr nie był zdolny schłodzić jego rozgorączkowania. Otarł się o ścianę chałupy z bali i powbijał w ramię garść drzazg. Słomiana strzecha innej zerwała mu z głowy czapkę, ale nie miał czasu, żeby się zatrzymać i schylić po nią. Ślizgając się na błotnistej ziemi wpadł do chaty Sękatego, jakby gonił go sam diabeł. Zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami. Oddychał ciężko, ledwie nadążał.

To była gospoda, o której pisać nie warto, ni chwalić się nią.

Sękaty miał długą chatę z drewnianych bali rozpartych między kamiennymi filarami. Jedną z izb była pijalnią i to tutaj Helmut z Nekhty postanowił się ukryć. Dach zapadał się z jednej strony, ale podparto pękniętą krokiew nieokorowaną brzozą. Środek izby wypełniały trzy długie stoły, przy których na pieńkach, pomimo późnej pory, siedziało czterech ponuraków.

– Patrzcie tylko, któż to nas nawiedził, niby duch jakiś! – powiedział Otto Graf, uśmiechając się szeroko.

– Co taki zziajany, a? Gonił cię kto? – Zainteresował się Ebbe Ziemisty.

Siedzący obok Brzask spojrzał na Helmuta swoimi wielkimi, błękitnymi oczyma, a Rutbert zachichotał.

– Siadaj, siadaj – Otto Graf przywołał Helmuta ruchem ręki. – Albo i drogę zmyliłeś i znalazłeś nas przez przypadek.

– Nowe znalazł towarzystwo. Zacne bardziej, niźli my, stare druhy, a? – mruknął Ebbe Ziemisty.

Helmut nie ruszał się. Nie odzywał również.

– Czekajcie, bo ja widzę, że naszemu staremu druhowi ktoś niezłego napędził stracha – powiedział Otto. Zrezygnował z przywoływania, oparł się o blat łokciami i ujął gliniany kufel w obie dłonie. – Nie sprowadzasz nam na karki kłopotów aby czasami? Kto cię goni?

Ebbe wstał, poprawił tunikę i tanecznym krokiem podszedł do Helmuta. Położył mu na ramieniu dłoń w przyjaznym geście.

– Nie – sapnął Helmut. – Żadnych kłopotów.

Pozwolił doprowadzić się do stołu i usiadł na zydlu. Ebbe Ziemisty klapnął obok i uśmiechnął złowieszczo, marszcząc szarą twarz.

– No, czekamy – mruknął Otto Graf. – Uracz nas opowieścią. Bo nie przylazłeś tu przecież milczeć, co gagatku?

– Nie – jęknął Helmut. Uniósł do głowy rękę, ale przypomniał sobie, że zgubił czapkę i nie ma już czego ściągnąć w nabożnym geście.

– Nie? – mruknął Otto. – Co to ma znaczyć?

Helmut zamrugał oczyma. Nie wiedział, jak to powiedzieć. Nie wiedział, co tak naprawdę powiedzieć, albowiem i nie miał pojęcia, co się tak naprawdę wydarzyło. I jak mógłby się do czegoś takiego przyznać?

To było tego wieczora, kiedy słońce w połowie już schowało się za wzgórzami. Razem z Herzzem i Hazelem grali w trzy kamienie obserwując targ, kiedy podszedł do nich Kosior. Nie był sam bynajmniej. Uśmiechał się lubieżnie, ściskając w pasie dziewczynę. Była śliczna i zdawała się przygłupia.

– Zabawimy się – powiedział Kosior, bardzo z siebie zadowolony. – Nie mała? Chcesz się dobrze zabawić?

– Dobrze zabawić – powiedziała, uśmiechając się.

Helmut wiedział, że będą z tego kłopoty. Miała skórzane buty jeździeckie i szeroki pas skórzany. Cale jej ubranie było dobrej jakości, a to nie pasowało do skretyniałej kurewki. Albo inaczej – pomyślał o tym dopiero teraz, spoglądając w oczy Otto Graffa. Teraz wie, że to powinno wtedy być oczywiste. Ale nie było. Wtedy ochoczo ułożyli kobietę na sianku, pozbawili bucików i spodenek. Była chętna, nawet pomagała.

Prawdopodobnie wszystko byłoby dobrze, gdyby Kosior nie postanowił pobawić się ostrzej. Zawsze był zwyrodniałym brutalem, chociaż w tym przypadku nie stało się nic wyjątkowo strasznego. Ot, przylał jej w twarz, złapał za szyję cały czas pracując miednicą jak króliczek. I upadł nagle, tryskając krwią z rozciętego szeroko gardła.

Helmut nie wiedział, na co patrzy, gdy kobita przyciągnęła się do Kosiora. Rżnął ją, a ona poderżnęła mu gardło. Siłowała się, mając najwyraźniej tępy nóż i trochę jej to zajęło. Zdziwiony Kosior nawet nie kwiknął, bezskutecznie próbując uwolnić się spomiędzy jej zaciśniętych ud. Padł na plecy z opuszczonymi portkami, kutasem wciąż w pełnym wzwodzie i tuniką całkiem czerwoną.

– No i? – spytał Otto Graff, wyciągając Helmuta ze wspomnień.

– To chyba coś wyjątkowo trudnego – powiedział Ebbe Ziemisty.

– Nie, tylko… – Helmut zaczął, ale nie dokończył.

Bo i co miał powiedzieć? Że uciekł? Że uciekł przed kobietą? A może, że baba z gołym dupskiem otworzyła gardło Kosiorowi, rozerwała bebechy Hazelowi, a za Herzzem skoczyła przez całą stodołę? Miał się przyznać, że gdy cięła mu ścięgna, gdy padał drąc się okrutnie i pomocy wzywając on, Helmut, pomógł tylko sobie?

– Przyszedłem odwiedzić starych znajomych – mruknął, spoglądając na drzwi z trwogą.

Otto Graf podążył za jego spojrzeniem, Ziemisty uśmiechnął się wzgardliwie, Brzask wytrzeszczył swoje błękitne ślepia i wpatrzył się w Helmuta.

Niech sobie myślą, niech dumają, niech im się wydaje cokolwiek – myślał Helmut. Ale ja się nie przyznam.

 

Drużynnik Vigo Munsfeld

 

Świeca paliła się jasno. Wyglądem przypominała opadły członek męski, krzywa i nieforemna. Prawdopodobnie świecarz Uno chciał coś zamanifestować, lepiąc taki kształt, a nie inny.

– Padalec – burknął Vigo Munsfeld.

Najgorsze, że choć kształtem wulgarna, była to jedna z najjaśniejszych świec, jakie widział. Nie było rady ani ukarać, ani pochwalić, skoro paliła się tak pięknie. Vigo doszedł do wniosku, że świecarz powinien być nazywany szmaciarzem, za swoją przewrotność. Ten człowiek przypominał trochę obornik. Potrzebny, konieczny i niezbędny dla pożądanego wzrostu pszenicy, z której znowu wyrabiało się przemiłe w spożyciu eliksiry. Ale najlepiej, żeby był daleko i zajmował się nim ktoś inny.

Vigo przestał wpatrywać się w płomień i zdjął buty z blatu. Palcami zdusił płomień. Nie był w nastroju do rozmowy z płomieniem. Z resztą było zbyt wcześnie, ledwie poranek. Świeca nigdy nie odpowiadała przed południem. Wstał i przeciągnął się. Miał na sobie skórzany kaftan podbity futrem, ale było mu zimno. Wiecznie było mu zimno, za co nienawidził tej smutnej krainy. Narzucił pled na barki i podszedł do zakrywającego wąskie okno futra. Dokładnie w momencie, gdy oparł się o ścianę, w drzwi do jego komnaty ktoś zastukał.

– Panie drużynniku?

– Chwili spokoju. – Vigo mruknął do siebie zapominając, że od zeszłego południa zupełnie nikt zupełnie niczego od niego nie chciał. – Co jest?

– Przyjechał wielebny Neraniel! – doszło zza drzwi.

– I na jaką cholerę? – burknął Vigo do siebie.

– Jest z nim Opolnik Romoateaux.

– Co? A czego znowu chce ta gruba świnia? – warknął Vigo Munsfeld. Tym razem tak, żeby na pewno go usłyszano.

– Są na dziedzińcu, proszą o posłuchanie.

Vigo Munsfeld odsunął przesłaniające okno futro i przykleił twarz do błony, ale dziedzińca nie widział. Podrapał się po głowie, przespacerował po swojej komnacie, bo spieszyć się nie zamierzał. W końcu spiął się pasem obciążonym mieczem mającym symbolizować jego wysokie pochodzenie i status, oraz kiścieniem o przydługim łańcuchu i gładkiej kuli brązowej, który nosił, by kpić z buzdyganów, które na znak swojej władzy nosili Prawe Ręce Księcia.

– Wolna Twierdza, to Wolna Twierdza – burknął do siebie Vigo, otwierając drzwi. – Nie trzeba nam Prawych Rąk, mamy własne! Dobrze mówię?

– Tak jest! – strażnik odpowiedział dziarsko, szybko pojmując, że Vigo Munsfeld jest, jeśli nie pijany, to co najmniej wstawiony.

– No właśnie. W takim razie zejdź mi z drogi – mruknął Vigo, odpychając strażnika.

W duchu dziękował też budowniczym, że schody nie były zbyt strome, a wiodąc wzdłuż okrągłego muru wieży mógł trzeć o ścianę barkiem, utrzymując względną równowagę.

Ramieniem odbił ciężkie drzwi i wyszedł na dziedziniec, omal kroku nie myląc. Stali tam wspomniany opolnik Romoateaux, którego Vigo nie lubił oraz wielebny Neraniel, którego Vigo sympatią ani szacunkiem jeszcze nie uraczył. Stali w towarzystwie trzech strażników miejskich, z których dwóch wspierało się na włóczniach, a trzeci podtrzymywał ogromną halabardę. Vigo zadarł głowę, by spojrzeć na powiewające z niej długie skrawki materiału w kolorach księcia. Biel symbolizująca czystość, błękit szlachetny rzecz jasna i czerwień, symbolizująca waleczność. Biel była brudna, błękitna wstęga była naderwana w połowie a czerwień wypłowiała.

– Po co ci ten kijek, chłopcze? – spytał Vigo.

– Wraz z panem starostą Romoateaux mamy kilka pilnych spraw do omówienia – powiedział wielebny Neraniel.

– Opolnik Romoateaux i wielebny bez dachu – mruknął Vigo, przenosząc wzrok na mówcę.

Uśmiechnął się przy tym kwaśno zadowolony z niezadowolenia, które zobaczył na twarzy wielebnego. Opolnik było dawną, zdelegalizowaną przez księcia nazwą starosty, ale Vigo celowo jej używał. Nie, żeby mu zależało na psuciu krwi księcia, który pewnie nie miał pojęcia ani poważania na takie błahostki. Lubił drażnić Romoateauxa.

– Miałem nadzieję, że porozmawiamy – mruknął starosta dla jednych i opolnik dla drugich.

– Rozmawiamy przecież – mruknął Vigo, po czym spojrzał w stronę psiarni.

Od dwóch dni psy skomlały, zamiast szczekać. Podejrzewał psarza o wszelkie paskudztwa, bo i psów nie lubił, ale tym razem chyba przesadził z czymkolwiek, co czynił.

– Tutaj? – spytał Romoateaux.

Nie wydawał się zdziwiony, bo i o antypatii Vigo Munsfelda do rzeczy wszelakich wiedział doskonale i od długiego już czasu.

– Tu przyszliście, więc tutaj rozmawiajmy – rzekł Vigo, rozkładając ręce jakby witał mile widzianych gości.

– Trzy osoby zostały pocięte, w pańskiej świadomości. Trzy trupy, znalezione dzisiaj rano w pobliskiej stodole. A i to tylko dlatego, że zaczęły śmierdzieć bardziej niż pobliski chlewik. Mam nadzieję, że zbada pan tę sprawę tak, jak przystało… – Romoateaux wstrzymał się nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. – Na tego, kim pan jest!

– Kimkolwiek myślisz, że jestem, nie jestem – burknął Vigo. – W pańskiej gestii jest utrzymanie porządku w osadzie.

– Ale większość ludzi wziął Prawa Ręka Gahbert De Neveu – zaskomlał Romoateaux.

– Dobrze więc. Niech obaczy świat mą troskę o sprawy poza obowiązki wykraczające. Wszak zajętym jestem człowiekiem – powiedział Vigo, przeciągając się. – Pomogę, niechaj znaną będzie ma dobroduszność.

 

***

 

Łatwo się powiedziało. O wiele łatwiej niż zbierało myśli. A rozbiegły się daleko, gdy tylko doszli do wspomnianej stodoły. Wielebny cały czas jęczał na zatrzymane prace budowlane, przerywając swe dąsy by wymyślać cuda, jakie miejsce kultu boskiego sprowadziłoby na Wolne Miasto. Vigo Munsfeld jednak otrzeźwiał na widok trupów i zaczął się zastanawiać, jak wielebny może tyle gadać o świątyni, skoro już to wcześniej widział?

Trzej mężczyźni, w tym jeden z opuszczonymi do kostek portkami leżeli w kałużach własnej, sczerniałej krwi. Ten z fujarą na wierzchu miał szyję rozciętą tak głęboko, że ledwie trzymała się na kręgosłupie. Białe czerwie gnieździły się już w tej krwawej wnęce, ucztując w najlepsze. Dwóch następnych wybebeszono. Mieli rozcięte brzuchy, a ich flaki niczym pokryte sczerniałymi plamami glisty rozwleczone były wokoło jak włóczka.

Vigo patrzył na to przez chwilę, po czym włożył sobie kciuki za pas.

– Aha – powiedział. – Coś jeszcze, co chcieliście poruszyć, czy to jedyna warta mojej uwagi kwestia?

– Jeszcze sprawa Prawej Ręki Gahberta de Neveu – mruknął starosta Romoateaux.

– Co takiego, panie opolniku? – spytał Vigo udając, że nie słyszał.

– Prawa Ręka Gahbert de Neveu nie wrócił już od trzech księżyców – ponowił starosta Romoateaux udając, że nic go nie obchodzą złośliwości drużynnika Vigo.

– No i co ja mam z tym zrobić? Konia wam nie dam, panie opolniku, żebyście go zatracili na drodze do Strażnicy nad Błotnicą. Ale droga, by sprawdzić, wolna. Siedzi tam jak mniemam, wasza Prawa Ręka, na prawym zapewne pośladku i liże rany. Ot, co.

– Nic na panu nie robi ten widok? – spytał wielebny. – Toż to zbrodnia, niosąca znamiona mordu rytualnego! Czuję diabła w tych ścianach! Czuję zło w powietrzu, które nas otacza. To nieludzkie, brutalne, zwierzęce wręcz…

– To wilgoć – mruknął Vigo, który wilgoci nienawidził. – Ludzka to rzecz, że się bebechy wylewają z człowieka, jak się go otworzy.

– Ja o tym napiszę do arcywielebnego! – zagroził wielebny Neraniel, wywijając palcem wskazującym w powietrzu. Potem się przeżegnał.

Starosta opolnikiem zwany odgonił gzę, która uwzięła się na jego wielki, przekrwiony nochal.

– To uwłaczające – zauważył. – Poziom niekompetencji i ignorancji, który pan reprezentuje, zupełnie nie przystoi pozycji!

Vigo westchnął, potarł przedramieniem czoło i poprawił swoją pozycję, prostując się nieco.

– Jeśli zbierze pan partię, dam panu tuzin konnych na zwiad w strażnicy – mruknął Vigo. Głowa go rozbolała i ochota na żarty zaczęła go opuszczać. Machnął ręką na jednego ze swoich zbrojnych. – Germans, niech pan popyta kmiotków, czyją babę tutaj dopadli. A pan, wielebny, niech się czymś zajmie. Modły odprawi, diabła przepędzi. Może chociaż tej przeklętej wilgoci się pozbędziemy.

– Jaką partię? – zdziwił się Romoateaux. – Większość strażników wyruszyło z Prawą Ręką Gahbertwem de Neveu.

Vigo wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł.

Starosta Romoateaux nie był zbytnio zadowolony ze spotkania, co cieszyło Vigo Munsfelda umiarkowanie. Bolała go głowa, a oczy zaszły mu mętami. Pocierał powieki, zaciskał i otwierał i jakby nie mógł się pozbyć czegoś, co na nich osiadło.

W towarzystwie swoich dwóch spieszonych konnych zagłębił się w wąskie, błotniste przejścia między zapadającymi się chatami. Zastanawiał się, co kusiło ludzi do stawiania domostw tak blisko siebie? Czyżby po to, by przez otwartą okiennicę sąsiadka sąsiadce mogła pomyje wlać, zgodnie z sąsiedzką naturą i prawem?

Gdzieniegdzie wręcz przeciwnie, miejsca było sporo. W zagrodzie biegały kurczaki a na środku placu zalegała gruda gliny, którą ktoś tu zwiózł, by później się nią zająć.

Później, bo teraz było za wcześnie – zauważył Vigo, niezadowolony. Co prawda kur piał już nie raz, ale uczciwi ludzie, tacy jak on, powinni jeszcze odpoczywać, zamiast błąkać się w tym chłodzie.

Do przybytku Sękatego wkroczył, z trudem przepychając drzwi. Sklepane ze spróchniałych dech, wiszące na kawałkach rozłażącej się skóry bardziej leżały na klepisku niż wisiały na ościeżnicy. Schylił się niechętnie przechodząc pod niskim nadprożem i uśmiechnął, słysząc stęknięcie Marasza. Jego zbrojny był człowiekiem wyjątkowo mocno zbudowanym i niektóre futryny były dla niego przeszkodą nie do przejścia.

– Sękaty! – krzyknął Vigo, zatrzymując się na środku pustej izby.

Panował w niej kwaśny zaduch, a na środku klepiska w zagłębieniu stała deszczówka. W sąsiedniej izbie ktoś głośno stęknął i sapnął. Vigo znów się uśmiechnął słysząc, że oto przeszkodził komuś w spożywaniu posiłku. W końcu pojawił się sam Sękaty, żywe potwierdzenie prawdy, że prowadzić pijalnię powinni abstynenci.

– Otto Graf – powiedział Vigo. – Znasz człowieka, markuję?

– Jest tylko piwo – powiedział trzęsącym się głosem.

Vigo oparł się o podporę stropu. Naparł delikatnie, obserwując osypującą się strzechę.

– Lepiej, żeby mnie odwiedził – powiedział Vigo. – W przeciwnym wypadku może mieć problemy. I ty też, stary żłopie.

 

***

 

Vigo zjadł kurę, podaną mu z czosnkiem i cebulą i dużą pajdą razowca. Wyczyściwszy całą misę z sosu resztką chleba wpakował go sobie do ust, złapał tłoczony kufel piwa i podszedł do okna. Pomimo sosu z mięsiwa, chleb był kwaśny i bez popicia miał wrażenie, że nie przełknąłby go.

Oparł się o ścianę i wpatrzył w dal. W wysokiej trawie lonżowano konie. Nieco bliżej piątka jeźdźców zorganizowała sobie wyścigi, wzniecając tumany kurzu i obracając polne kwiaty we fruwające strzępy. Gdzieś pomiędzy nimi biegał bartnik ze świecarzem, wyzywając konnych od najgorszych. Vigo nie słyszał wyzwisk, ale potrafił je sobie wyobrazić, co poprawiało mu humor.

Strażnik przeszkodził mu w goleniu się.

– Drużynniku, przyszedł Otto – zameldował.

– To dobrze – mruknął Vigo, odrzucając do misy nóż. – Zawołaj Marasza. Na wyraźny rozkaz macie go pojmać. Ale dopiero jak powiem, zrozumiano?

Vigo Munsfeld, ogolony tylko na części twarzy wyszedł z wieży, rozkładając ręce w powitalnym geście.

– Otto, cieszy mnie twój widok na moim dziedzińcu. Szczególnie raduje mnie ta zgięta, służalcza postawa. Przestań czapę miętolić w paluchach, bo zmechacisz ją i dziur narobisz – powiedział, łapiąc w uścisku ramiona Otto Grafa. – Domyślasz się może, dlaczego twej osoby z niecierpliwością od rana wyglądam?

– Domyślam – Otto potwierdził energicznie machając głowa.

– Umowę mieliśmy – zaczął Vigo nie czekając, na cokolwiek, co Otto chciał powiedzieć. – Mieliście się z braćmi Herzzem i Hazelem obchodzić z daleka. Mieliście się unikać, nie wchodzić nawzajem w drogę, burd nie wzniecać, gwałtu nie czynić. Nie kazałem się wam bratać przecież, znam was, znam świat. Nie wymagam rzeczy niemożliwych. Wymagałem tylko brak burd. Czyż nie wyraźnie wam to wyklarowałem?

– Wyraźnie, panie drużynniku – powiedział Otto, delikatnie pochylając głowę. – Tak też czyniliśmy, nie szukając zwady. Zgodnie z przykazaniem!

– Doprawdy? – mruknął Vigo. Puścił rozmówcę i oddalił się od niego dwa kroki, jakby chciał ocenić całą jego postać. – Chciałbym ci wierzyć, ale słowom twym przeczą trzy trupy znalezione tego dnia o poranku.

– To nie my!

– Brać go – mruknął Vigo beznamiętnie.

Otto drgnął, słysząc te słowa. A potem został prawie podniesiony w powietrze przez Marasza. Wraz z drugim strażnikiem potrząsnęli nieszczęśnikiem, aż czapka, którą miętolił, spadła mu na ziemię.

– Ale ja wiem, kto to zrobił! – zakwilił.

– O proszę – mruknął Vigo. – Podziel się więc tą wiedzą, którą niepotrzebnie skrywasz przede mną.

– To Helmut z Nekhty! On przyszedł do nas, poprzedniego wieczora! Był dziwny, przerażony. Nic nie gadał, tylko tak patrzał, a potem wyszedł! To na pewno on!

Vigo Munsfeld spojrzał na swoich strażników.

– Do ogarów z nim – mruknął.

– Nie!

Ale protesty na nic się zdały. Otto zaczął wierzgać, zapierać się nogami i wyrywać, ale równie dobrze mógł siłować się z koniem. Tak silnym człowiekiem był Marasz. Doszli do wysokiego parkanu. Marasz uniósł Otto Grafa w górę jak wór pszenicy i cisnął nim do psiej zagrody. Usłyszeli warkot, a wręcz gulgotanie wściekłego psa, krótką szamotaninę i pisk. Vigo uśmiechnął się półgębkiem, podszedł zajrzeć i uśmiech stopniał mu momentalnie.

Otto wcisnął się w róg zagrody, a dwa ogary bojowe skuliły się po przeciwnej stronie, pospuszczały ogony i stroszyły uszy. Nie było w nich nic z bojowości.

– Nigdy nie były tak wybredne – zauważył Marasz. – Może trzeba poczekać, aż zgłodnieją, drużynniku Vigo?

Vigo Munsfeld zmarszczył brwi. Wiedział, że od jakiegoś czasu psy zachowywały się dziwnie. Denerwowały go, szczekając jak opętane, a miały takie napady, niemniej ostatnio słyszał tylko skomlenie i to irytowało go nawet bardziej. A teraz skomlał Otto, wrzucony za parkan. Może coś było nie tak z tymi kojcami? – pomyślał. Albo z psarzem.

– Hugon! – warknął. – Gdzie ten psarz, łajza jedna? Hugon!

– Panie drużynniku!

Vigo Munsfeld obrócił się, by zobaczyć podbiegającego gońca książęcego.

– No co tam?

– Wielebny list nadał – szepnął goniec, nachylając się do Viga.

– Ach, rozumiem – mruknął Vigo. Chrząknął i uniósł głos, żeby każdy na pewno go słyszał: – Dobrze, że mi o tym mówisz, albowiem i ja mam list, do nadania w tym samym kierunku. Podejdźmy do mojej komnaty.

 

***

 

– A to gnida fałszywa, sparszywiały pies i łajdak – burczał Vigo, oglądając rozwinięty fragment papieru. – Ja jestem opryskliwy? To obłudnik, to szelma zakłamana. Ja mu dopiero opryskliwość pokażę. Wyobrażasz sobie, że na mnie zwala własną nieudolność i opieszałość w budowie świątyni? Możesz odejść!

Goniec postąpił z nogi na nogę, robiąc nieszczęsną minę.

– No tak – mruknął Vigo. Zwinął list w rulon i podrapał się nim po nieogolonym jeszcze policzku. Wstał i z sakwy wyciągnął srebrnego siekańca. – Dziękuję ci i wiedz, że masz we mnie przyjaciela, a Wolna Twierdza jak i Wolne Miasto wdzięczne jest twojej lojalności.

Goniec przyjął zapłatę udając, że bierze monetę tylko z grzeczności. Znów spojrzał na drużynnika, a niezadane pytanie zawisło między nimi.

– Ach, to – mruknął Vigo. – Jego świątobliwość nie dostanie tego listu.

To powiedziawszy zgniótł papierek i rzucił go w kominek. Wygasły, niestety, ale tym zajmie się później.

– Oczywiście. Ale, proszę śmiałość wybaczyć, to już piąty raz – powiedział goniec. – A jego świątobliwość, ten, arcykapłan dopytywał już w poprzednim liście wielebnego Neraniela, dlaczego ten opóźnia się ze zdaniem sprawy z prac oraz ponaglał kosztów rozliczenie.

– Ach – mruknął Vigo, wpatrzył się w gońca, po czym znów sięgnął do sakiewki. – Bardzo słusznie, doceniam trzeźwość umysłu. Szczególnie cenna to rzecz w chwili, gdy moja głowa zaprzątnięta innymi sprawami. Masz tutaj ode mnie, w ramach wdzięczności. Ja już na twój kurs następny listowie przyszykuję, z rozprawką i kosztorysem jak należy.

Goniec uśmiechnął się oszczędnie, skłonił i wycofał do drzwi. Vigo domknął za nim skrzydło, po czym spojrzał przez okno. Słońce było już wysoko i powoli zbliżał się czas.

Dokończył golenie, przemył twarz i poprawił włosy. Zakrył okna, rozpalił świecę i odsunął polerowane zwierciadło, żeby zmniejszyć jasność. Usiadł przy stole i wpatrzył się w świecę. Płomień palił się jasno, nie wytwarzając dymu. Powoli przestawał się kołysać, aż w końcu płonął ledwie się poruszając.

Vigo Munsfeld wpatrywał się weń, aż powidoki zlały mu się przed oczyma w jedną łunę.

– Moja droga, moja ukochana – szepnął bardzo cicho i ostrożnie, zwracając szczególną uwagę, by oddechem nie zruszyć płomienia. – Felicjo, najdroższa, okaż mi swą twarz.

– Ogniu, źródle światła, które świat otacza, w którym wzrasta wszelko co żywe!

– Ogniu, któryś żarem jest miłości, wspomóż serce me żarliwe!

– Felicjo ukochana, swą twarz mi okaż!

Koniec
Nowa Fantastyka