- Opowiadanie: RobertZ - Niesenne wędrówki Bernarda

Niesenne wędrówki Bernarda

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niesenne wędrówki Bernarda

Pustynna betonowa ziemia zadrżała. Szmer osuwającego się piasku. Była jak punkcik wznoszący się na maleńkiej igiełce ognia, hukiem ogłaszający swoje istnienie oraz potęgę. Powoli rósł, wyłaniał się z niebytu coraz bardziej smukły na podobieństwo ptaka, któremu obcięto skrzydła. Płomienie liznęły równinę. Ogień połykał poszczególne kamyki i piasek zamieniając je w rozpalony żużel, sklejony szkliwem lawy. W końcu ziemia stęknęła przyjmując błogosławiony ciężar tysięcy ton. Nie takie śmiecie spadały na nią z kosmosu.

Rakieta stygła. Głośny trzask osiadających dźwigarów po chwili został zastąpiony przez szmer ochładzającego się metalu. Ledwo słyszalne westchnienie ulgi wydała przesadnie obciążona gleba. Opadł trap powolny w swoim majestatycznym ruchu. Załomotały ciężkie buciory wygrywając na metalowym mostku wojskową melodie. Ze statku wyszedł człowiek; rozchełstana, brudna koszula, zgniłozielone spodnie z kieszeniami z przodu, z tyłu i po bokach, na nich wyraźne ślady smaru; o jasnej, młodzieńczej twarzy, rudych włosach, brązowych oczach, swojskim, dziecinnym nosku. Przeciągnął się, a potem głośno beknął.

– Śmierdzi spalenizną – stwierdził nabrawszy powietrza. Spojrzał przed siebie.

Gigantyczna, mydlana bańka. Mieniąca się tysiącami kolorów, ciągle zmieniających się, układających w zagadkowe wzory, zbyt zamazanych by mogły one odkryć skrywaną przez siebie tajemnice. Pod bańką, a raczej w jej wnętrzu znajdowało się miasto. Niewyraźny cień budynków pnących się do nieba i przykucniętych przy ziemi. Wśród nich musiał przewalać się bezosobowy tłum ludzi, przypominający rzekę bezmyślnych mrówek, które jednak potrafią budować wspaniałe pałace. Wiedział, że to tylko złudzenie. To nie była zwykła kolonia, systematycznie, jak rozrastający się wrzód zmieniająca podległą jej planetę w gigantyczny śmietnik.

– Boją się mróweczki – w jego głosie zabrzmiała kpina.

Pustynia z trudem ukrywała zgliszcza niedawno spalonych budynków. Dla niego stanowiły one jedynie migotanie czerni na odległym horyzoncie. Wiedział jednak, że tam są. Czuł wszechobecny zapach wojny.

 

 

Miałki piasek przesypujący się pomiędzy palcami pomarszczonej, starej dłoni.

– To tylko pustynia. Trochę powietrza nadającego się do oddychania, kilka zbrązowiałych liści i zmumifikowanych roślin, z których upał wyssał wszelką wilgoć, a mróz je zmroził zamieniając w przerażająco kruchy kamień.

Kapłan był stary starością dziwną w czasach, w których się narodził, gdy problem stanowiła śmierć, której tylko niewielu się nie bało. Inni woleli umierać tysiącleciami, przez miliardy jałowych dni i nocy, które już nic nie potrafiły dodać do tak monotonnego i zbyt dobrze poznanego życia. Zresztą tonącego w mrokach jakże słabej ludzkiej pamięci obliczonej zaledwie na dziesięciolecia, a nie na setki wieków.

– Boimy się mądrości – drgnęła godna rabina broda. – Niszczymy wszystko co nam obce i co od nas doskonalsze, gdyż to zabija naszą duszę. Zbliżając się do boskiej wszechwładzy tracimy w sobie Boga i stajemy się zbyt inteligentnymi zwierzętami. Zamiast w doskonałości szukać rozumnego dobra dążymy do zagłady wszystkiego co stanowi jego esencje.

Miał częściowo spróchniałe zęby. Dlaczego nie sprawił sobie sztucznej szczęki?

Gdzieś zagrały organy informując o początku uświęconej mszy. W jego starych oczach malowała się nadzieja. Myślał, że stojący przed nim kosmonauta, który własnymi oczami ujrzał potęgę wszechświata, gdzie przecież jesteśmy zaledwie kropelkami planetarnego kału, pożywką dla tak potężnych bakterii, oliwą dla ścierających się płyt kontynentalnych. Myślał, że poczucie niższości i zagubienia wyzwoli w stojącym przed nim młodym człowieku chęć wyznania wiary, ukorzenia się przed wszechpotężnym stwórcą. Nie był świadomy tego, że zrozumienie własnej słabości może zrodzić także nienawiść.

– Nie przyszedłem tu po to, abyś mnie pokropił śmierdzącą wodą pustyni. Nie potrzebuje chrztu. Mój dziad i pradziad wyrzekli się Boga. Dlaczego ja mam być inny? – suche, pełne automatyzmu słowa. Przyzwyczajenia wieloletniej żeglugi upodobniły naszego podróżnika do pozbawionej uczuć maszyny, której głównym celem jest działanie zazwyczaj pozbawione jakiegokolwiek znaczenia i sensu. W głębi duszy, na samym jej dnie pozostał jednak romantykiem spoglądającym z rozczuleniem na migające na niebie światełka

Początkowo malujące się na księżej twarzy zaskoczenie przeistoczyło w przemieszane z obrzydzeniem rozczarowanie. Mimo, że nie po raz pierwszy w swoim życiu ujrzał on syna Szatana jego emocje nadal były dziecinnie świeże.

– To co mówisz jest bluźnierstwem i głupotą! – przez szczerby w zębach obficie ciekła mu ślina, ale nie zwracał na to uwagi. Chociaż musiał wiedzieć, że jego organizm powoli rozpada się zamieniając w stertę prochu obficie skropionego ludzkim śluzem, który tak chętnie i tak obficie wydalał jego metabolizm. – Będę się modlił za odpuszczenie twoich grzechów. Tak jak za przewiny tych co przyszli tu zabijać zamiast nawracać.

– Krzyżem i mieczem?

– Czy historia uczy cię tylko grzechów twoich przodków? Jeżeli tak, to zostałeś pozbawiony czegoś bardzo ważnego – uśmiechnął się. – Wraz z tym garbatym wiekiem pogodził się z ciągłą litanią bluźnierstw. -Zapomniałeś czym jest miłość.

– Miłość, a może seks? – nasz młodzian zanurkował w głębie swoich wspomnień. – W ciągu osiemdziesięciu pięciu lat mojego życia zaznałem wiele rodzajów miłości; kobiety, sodomia, mężczyźni, sadyzm. To nudne. Monotonne zadawanie bólu i cierpienia regularnie przerywane spazmami orgazmu. Praca fizyczna, której celem jest rozkosz tak łatwo przecież osiągana w czasie snu pełnego iluzji i pozbawionego wszelkiego zmęczenia. Ból i przyjemność są tam tak niezwykle czyste.

– Mówiłem o innej miłości! – staruszek zadygotał. – Ciało jest ohydne! Istnieje miłość ducha wyzbytego cielesnych słabości. Nie krzycząca veni, vidi, vici lecz szukająca kompromisu, dobra, serca!

– To puste słowa – odparł młody kosmonauta. – Nie przyszedłem szukać tutaj dobra. Przywiodła mnie ciekawość. Jedyna rzecz, która nie stępiła się w ciągu mojego krótkiego życia. Wojny w dzisiejszych czasach są rzadkością godną konesera.

Starzec zadrżał wpatrując się w młode oblicze kosmonauty podobne do drewnianej maski, na której ktoś wymalował ironiczny uśmieszek.

– Jestem młodszy od ciebie – spomiędzy resztek zębów ciekła gęsta ślina. – Pięć lat różnicy, to niewiele. Osiemdziesiąt lat jednak otworzyło moje oczy, pozwoliło mi zrozumieć cały ten przeklęty świat i nieść mu zbawienie, którego tak potrzebuje. Jest on zbyt mechaniczny, zbyt sztuczny, zbyt mądry. Ja znalazłem swój cel i nie goni mnie szaleńcza ciekawość. Jesteś nikim, zerem, nawet nie uświadamiasz sobie ile istnień ludzkich może zginąć, gdy spróbujesz zrealizować swoją głupią zachciankę. Droga przez pustynie jest podobna drodze krzyżowej, a miasto burzy się i żąda odwetu.

– Nie obchodzi mnie to – kosmonauta oblizał swoje kruche, wąskie wargi. Gest ten był jednoznacznie erotyczny. – Śmierć jest podniecająca w świecie, w którym się nie umiera. Nakręca mnie strach przed nią. Natomiast zadziwia twoje stare, spróchniałe ciało. Dlaczego nie dałeś się zakonserwować i wystawić sobie gwarancje na tysiącletni bezawaryjny żywot?

– Nie masz duszy – kapłan coś szeptał złożywszy ręce w geście modlitwy.

– Podsunąłeś mi ciekawy pomysł. Rzeczywiście chce wyruszyć na pustynie lecz zanim to zrobię mogę podburzyć ludzi. Jestem obrzydliwie bogaty i stać mnie na to aby kupić nienawiść. Jak widzę twój umysł nie zepsuła do reszty religia.

– Ja ci nigdy tego nie podpowiadałem! To Szatan! Idź precz synu diabła!

– Chce się spotkać z przewodnikiem. Obiecałeś mi powiedzieć, gdzie go zastanę, a ja nie lubię ,gdy ktoś nie dotrzymuje swojej obietnicy.

– Będzie dzisiaj w kościele. Na mszy za poległych. On cię zaprowadzi do twierdzy Me-Dżehir.

Na twarzy kosmonauty pojawił się uśmiech pełen triumfu i radości. Cieszył się jak dziecko, które dostało nową zabawkę.

– Wiesz co. Mógłbyś być moim młodszym braciszkiem.

 

 

Nie wiedział dlaczego go zabił. Pająk był zbyt sprytny, przesadnie ruchliwy, owłosiony, w obrzydliwym kolorze zjadliwego fioletu. Miał zgniłozieloną krew. Jej gęste krople, poznaczone grudkami rozgniecionego ciała spływały pomiędzy palcami jego prawej dłoni powoli skapując na kamień, na posadzkę i znacząc jej starożytną powierzchnie wilgotnym śladem dziwnego wzoru. Próbował coś z niego czytać zapytując sam siebie po co to robi mając przylepione do dłoni, którą zazwyczaj wykonywał swoją pracę, martwe cielsko bożego stworzenia, które spadło na niego, aby go zabić?

„Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo…” – coraz głośniej krzyczał bełkot pierwotnego instynktu.

Był kosmonautą. Tego nie mógł zapomnieć. Nie opuszczono go. Kazał sobie wskazać drogę i wybrał niewolnika, który zaprowadzi go na miejsce spotkania, gdyż był świadom wielkości tej świątyni.

„Cegła po cegle przeniesionej z innego świata.” – to był tylko rozgorączkowany umysł nieprzytomnie krzyczący na granicy przepaści błagalnym tonem wyrażający swoją litość, rozczarowanie i odrazę.

– Błagam… to… może… – młodociany mnich z ogoloną głową pomalowaną na sraczkowaty kolor biurowej tapety z trudem szeptał te pełne przerażenia słowa próbując coś bezskutecznie wyartykułować. Szeptał, pluł gęstą śliną przestraszony tym, co ofiarowało mu życie, ale przecież żeby poznać radość ocalenia trzeba odczuć strach przed śmiercią, aby odczuć rozkosz trzeba poczuć ból wyjąc do księżyca. – To…zabija. – wreszcie wykrztusił zrozumiałą formułkę, która zdaniem jego prostego umysłu tłumaczyła cały otaczający świat. Głęboko wierząc w dogmaty swojej wiary obalił ją jednym słowem nie rozumiejąc swojego czynu, nie potrafiąc wyartykułować irracjonalności zawartej w każdej religii. – Zabija – powtórzył herezję.

Pająk z cichym pluskiem opadł na podłogę i rozlazł się w miękką plamę niejasnej konsystencji i niejasnego pochodzenia; jego nogi przypominały sznurki, które ktoś w przypływie absurdalnego humoru ułożył po każdej stronie ciała.

– Bóg powiedział przemawiając przed tłumem nawróconych owieczek: Nie ma śmierci. Jest tylko grzech i umiar, który rozsądzę w dniu Sądu Ostatecznego.

Chłopak zarumienił się słysząc ten przytyk. Szybki ruch ręki synonimem rozgrzeszenia.

– Panie. – szacunek i podziw. – Przewodnik czeka w sali modlitw.

– Więc mnie zaprowadź – kosmonauta kiwnął głową.

Schodzili dalej, a schody wiły się przed nimi nieskończoną eskapadą pełną pajęczych pułapek ukrytych w załomach muru. W końcu dotarli do sali modlitw. Otoczyła ich cisza zakłócana ledwo słyszalnym monotonnym szmerem modlitwy powtarzającej bezustannie ciągle te same frazy. Nad nimi górowały ściany spotykające się na niebiańskiej wysokości. Pogryzione zębem czasu umiejętnie sfałszowanym przez doskonałych architektów. Trzask blachy ocierającej się o blachę, skrzyp nie naoliwionych spoiw, którym zabrakło życiowych soków produkowanych przez niedoskonałe organa. Smród, którym były przesiąknięte ciała tutaj obecnych, unoszący się w powietrzu na kształt niewidzialnej mgiełki. Nadawała ona wyrazu tajemniczości widniejącym na ścianach malowidłom. Ściany biegły donikąd. Nieuzbrojone oko gubiło się w szeregu stromizn i załamań, w wypukłościach wklęsłościach tworzących dziwne, mętne obrazy, pełne grozy spełnienia i świadomości tajemnicy, którą jest życie. Coś w nich krzyczało, tętniło wigorem minionych wieków, zatraconych nadziei i złudzeń, ale także i szansą na przyszłe spełnienie. Czuło się potrzebę pielęgnacji nadziei, która nie mogła być nigdy zagubiona, gdyż to niszczyło sens egzystencji pełnej zmian i nocnych koszmarów, ale przecież nigdy nie pozbawionej ostatecznego celu.

Zaciśnięta pieść uniosła się ku górze. Potężne gardła, dźwiękiem wydawanych przez siebie oktaw, wstrząsnęły murami, które drżąc, zapominając o swojej niewzruszoności, zaznaczyły powietrze mgiełką kurzu i ptasiego łajna.

– Oni nas nie widzą? – spytał chłopca. Ten jednak nie odpowiedział oczarowany potęgą tej sceny, a może oszołomiony popełnionym przez siebie okropnym świętokradztwem jakim był fakt, że zgodził się tu przyjść z kimś obcym. Szli wśród modlących się.

Nie spostrzegli ich. Patrzyli, gdzieś przed siebie, nie widząc śmieci, które zagradzały im drogę, odrzucając wszelki kontakt z rzeczywistością. Szukali czegoś co było daleko poza nimi, a jednocześnie w ich sercach. Wtedy zobaczył ich twarze pełne rozkosznego debilizmu. Uciekając od świata na chwilę zdjęli z siebie maski ukazując znajdującą się pod nimi pustkę. Może lepszą od zła, które mogło ich wypełniać.

Nie byli tu tylko ludzie. Połowę sali wypełniały istoty rozumne z różnych światów tak różnorodne w swoim kształcie i fizjonomii, że zdawały się być zbiorem sennych koszmarów, które chyłkiem prześlizgnęły się do realnego świata, aby zaprzeczyć jego zdroworozsądkowemu porządkowi. W końcu ich jakże obce pełne różnorodności postacie zostały ukształtowane w niezwykłych środowiskach nieznanych planet.

– On jest z tyłu, wraz z robotami – powiedział chłopiec w momencie, gdy wykrzyczana potężnymi płucami, skrzelami i nie wiadomo czym jeszcze, pieśń zamilkła.

Cisza, a w niej szmer oddechów i smród nie mytych ciał. Siedząca w którejś z ławek ośmiornica śmignęła w ich kierunku jedną ze swoich macek, której czubek dosięgnął policzka kosmonauty. Ten syknął z bólu. Niewielka, czerwona pręga błyskawicznie zamieniła się w krwistoczerwoną, podłużną opuchliznę pulsującą nieustannym bólem.

Chłopak przyspieszył. Nie chciał drażnić innych potworów, które groźnie łypały w ich kierunku rozdrażnione tym, że ktoś przerwał im medytacje.

Roboty stały w tylnej części sali. To zaskakujące, ale śniły się naszemu kosmonaucie po nocach. Dziwne, aktywne i groźne. Trzy prawa robotyki. Pamięć o nich wzbudzała w nim histeryczne wybuchy śmiechu, ale nie w nocy. Bryłowate ciała o kojarzącej się z gorylem sylwetce i te kanciaste głowy. Chciano, aby przypominały ludzi, ale jednocześnie miały być od nich odmienne, inne. Ich inność zawierała się w obciągniętych, gumowych twarzach. Nie potrafiły się uśmiechać, ani płakać. Pozbawione włosów głowy błyszczały metalicznym połyskiem wytartego plastiku. Ich oblicza były przeraźliwie kanciaste; prawie kwadratowe oczy, prostokąt nosa, który stanowił jedynie ekstrawagancką ozdobę, tak samo prostokątne usta pozbawione warg, z metalową płytką zębów, między którymi niekiedy trzymały niechętnie tlący się w podmuchach wiatru pet. Twarz mogła wprowadzić w błąd. To co zawierały ich głowy w niewielkim stopniu przypominało ludzki mózg. Miano dać im tylko rozum, tak potrzebny bezwzględnie posłusznym niewolnikom, gdyż niewolący ich brakiem świadomości i emocji lecz przez omyłkę ofiarowano im również uczucia. To był poważny błąd. Praprzyczyna wielu wojen. Tak, w ich oczach widoczna była inteligencja i grające gdzieś w głębi emocje. Z miłością wpatrywały się w powieszony wysoko na ścianie krzyż, a ich usta żarliwie szeptały metalowymi głosami monotonną, niekończącą się pieśń skierowaną do Boga. Na antypodach miłości jest nienawiść i ją także czuł w nich. Wypełniała ich duma, rasowa miłość do samych siebie i marzenie o przyszłej władzy nad całym tym cholernym światem.

Kościół mógł uznać „zwierzęta” będące przedstawicielami innych cywilizacji, które nawróciły się na jedną z ludzkich wiar i włączyć je w grono swoich owieczek zmieniając kolejny z religijnych dogmatów lecz nigdy nie potrafił zaakcentować maszyny, robota argumentując, że nie posiada on duszy. Jakby zapomniał, że spiritus tkwiąca w nas wszystkich nie jest częścią naszego ciała lecz osobowości, która w tym ciele jedynie wegetuje.

„Może przyczyna była inna?” – pomyślał kosmonauta. – „Może oni są zbyt ludzcy?”

To były tylko pytania.

Wpatrzone w niego oczy wypełniał głód wiedzy. Senny koszmar, majaczenie. Dlaczego się ich boi?

– To ten człowiek, na brzegu ostatniej ławki – wskazał młody przewodnik i szybko, zbyt szybko się oddalił.

Czerwona, a może rumiana, pulchna twarz. Miał rudę włosy skręcone w długi warkocz, który opadał na jego lewe ramie. Pomiędzy wysokimi robotami ze swoim półtorametrowym wzrostem przypominał karła, który zawstydzony nie zawinioną przez siebie ułomnością, skuliwszy się w sobie próbował uciec przed drapieżnym, głupkowatym wzrokiem innych. Miał jednak coś w sobie, jakąś energię, która go wyróżniała nadając mu przywódcze cechy lecz wyzbyte podstawowej wady wodza; nadmiernej i najzupełniej zbędnej buty.

– Szukałem pana – jego wzrok ześlizgnąwszy się z niewidocznego, tkwiącego w oddali celu spoczął na przybyszu. – Chciał się pan ze mną spotkać, ale proszę mi powiedzieć w jakim celu?

– Jest pan przewodnikiem. Potrzebuję pańskich nóg, oczu i pamięci. – kosmonauta mówił głośnym szeptem.

– A więc szuka pan przewodnika – ironicznie uśmiechnął się jakby wyczuwając tkwiący w jego rozmówcy strach, obawę przed… Właśnie,przed czym?

– Jest pan Bartolusem Smithem… Ja… – skąd ta przeklęta nieśmiałość? Co go krępowało?Ułomność siedzącej przed nim postaci? Czuł w sobie coś dziwnego i zarazem nowego. Nagle zrozumiał. Nigdy nie czuł zapachu zjełczałego potu, który wydzielałby człowiek. Nigdy nie słyszał nienaturalnego szelestu pancerzy powoli ocierających się o siebie, przesiąkniętych zapachem rozgrzanego metalu, robotów, które tak cicho się modliły wypowiadając nieustannie ciągle te same słowa, w kółko próbując dociec sensu istnienia. Od sześćdziesięciu lat,od przeszło półwiecza nie odczuł wszechogarniającego go uczucia podniecenia, radości z odkrycia jakiejś nowej zabawki, gadżetu, nieznanej jakości życia. Sześćdziesiąt lat temu przeżył swoją ostatnią przygodę. A to co zdarzyło się później? Co stracił? Nie, musi się opanować. To bezsensowne podniecenie, po którym, gdy już opadnie, do kielicha goryczy znajdującego się w jego sercu wsączy się kolejna kropla rozczarowania. – Chce dotrzeć do twierdzy Me-Dżehir – w końcu z siebie wykrztusił.

Bartolus prychnął głośnym śmiechem.

– Kim jesteś, że gadasz takie głupoty?

– Nazywają mnie Bernard Honnesburg. Co zresztą nie jest istotne. Muszę przeżyć przygodę. Coś nowego. Chce dotknąć pana Ke-Dżehir – oświadczenie z głębi duszy, ale dziwnie bzdurne, oślizgłe i niesmaczne.

To już nie był ironiczny uśmieszek, a raczej uśmiech pełną gębą.

– Jesteś z jednej z tych supernowoczesnych cywilizacji, które zaszły zbyt daleko aby się cofnąć. Tak, uciekasz od nowoczesności, próbujesz znaleźć czystość znudzony zepsuciem, ból który nie kończy się rozkoszą, prawdziwą śmierć, po której już nie ma zmartwychwstania. Weź jaja w troki i spierdalaj! – Bartolus odwrócił się od niego i pogrążył w modlitwie.

Bernard nie wiedział co ma zrobić, jak rozpocząć ponownie nagle przerwaną rozmowę, przeprosić się z własnym honorem i liżąc obcą dupę wyprosić różowy lizak. Poczuł do siebie obrzydzenie.

„Jeżeli nic się nie zmieni i moje życie będzie się toczyło tak jak dotąd to oszaleje. A może już oszalałem? Mordowałem niewinne rozumne istoty, aby zabić nudę. Ilu zabiłem? Stu? Dwustu? Tylko pierwsza szóstka sprawiła mi niezapomnianą przyjemność, później było już tylko bełkotliwe, pijackie mamrotanie ciągle powtarzające się krzyki i błagania o litość. Darowałem tylko jednej, dziesięcioletniej dziewczynce po obcięciu jej rąk i, nie pamiętam, może języka. Puściłem ją wolno, ale to także nie sprawiło mi żadnej, nowej przyjemności. Zresztą to były, chociaż nawet tego nie jestem pewien, jedynie senne zwidy. Gdzie mam szukać jeżeli nie tutaj?”

– Dobrze zapłacę jeżeli mnie tam zaprowadzisz.

Błysk zainteresowania w tych małych, chytrych oczkach.

– Może się nad tym zastanowię – odwrócił się do niego plecami. To był już koniec rozmowy.

Wszyscy wstali. Potężny śpiew uderzył w nadwyrężone mury.

 

 

Nie czuł się zbyt dobrze w tym kolonialnym mieście. Za bardzo przypominało mu ono jego własne życie. Ulica, które szedł była otoczona przez bastiony rozsypujących się ruder; brudne ściany, odpadłe płaty tynku, nie myte okna. Puste miejsca, wyrwy między domami zapełniały metalowe plomby; krzyk innych cywilizacji, odmiennych planet. Gdyby ktoś chciał je umyć odkryłby niezniszczalną powłokę, która miała przetrwać całą wieczność nawet nie naruszona przez ząb czasu.

„Wystarczy zaledwie stuletni wysiłek, a to miasto będzie kwitnącym rajem, co prawda pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia w ramach znanego nam kosmosu, ale przecież wystarczy tak niewielki wysiłek, by osiągnąć bogactwo” – myślał.

Znał jednak przyczynę. Kiedyś zrozumiał, że pieniądze są jedynie symbolem władzy, a przecież do niej nie dochodzi się ciężko pracując dzień po dniu lecz uzyskuje dzięki wygranej wojnie i łupom jakie się na niej zdobędzie, a niekoniecznie muszą być one materialne.

„Zawsze to szukanie celu. Bezcelowość niszczy cywilizacje prowadząc ją do wymarcia i pokrywając pyłem oraz wszędobylskim zielskiem jej pomniki. Ale istnienie celu zawsze sprowadza się do cierpienia. Cel prowadzi do wojny, a jednostki są niczym” – kopnął beznogiego żebraka, który podczołgał się do jego nóg.

– Nawet nie myśl o tym, że coś tobie dam – warknął do niego. – Ja jestem nieśmiertelny, a ty niedługo tutaj zdechniesz.

Widział ich twarze pełne jakiegoś zacięcia, a niekiedy radości. Biedni mieszali się z bogatymi, nieludzie z ludźmi. Wielu przybyło tu wczoraj, tydzień lub miesiąc temu. Wszyscy z nich znaleźli swój cel.

„Chcecie zabijać, aby samemu stać się nieśmiertelnymi i wszech-bogatymi, ale pamiętacie tylko o sobie zapominając o bliźnim, którego powinnyście kochać tak jak na przykład tego żebraka, którego kopnąłem” – chciało mu się śmiać. Brzydził się swojej obłudy. – „Gdzie zgubiłem swój cel?”

Był nieśmiertelny, obrzydliwie bogaty, z gwarancją wymiany ciała w razie jakiegoś wypadku. W życiu zaznał już wszystkich możliwych przyjemności.

„Mam zaledwie osiemdziesiąt pięć lat. Słyszałem o istotach, które żyją do pięciu, dziesięciu tysięcy lat. Przecież najstarsza z nich dobrowolnie rezygnując z życia miała za sobą jedenaście tysiącleci!”

To były tylko dane. Jakże nieistotne, banalne.

„Ideologia. To je podtrzymywało przy życiu. Ciągła chęć bycia coraz lepszym, bogatszym. Wiara w przywrócenie jakiejkolwiek spójnej wiary światu. Ja jestem inny. Ja w nic nie wierzę. Dlatego chce umrzeć.”

Gdyby nie strach przed śmiercią, nicością która go po niej ogarnie, nie przybyłby tutaj. Nie szukałby celu, który odsuwał w cień ciągłe poczucie bezcelowości.

Bartolus czekał w swoim domu na niego. Podstawowym marzeniem człowieka jest marzenie o pieniądzach. Pogoń za nimi odmieniła również przewodnika. Musiał zmienić swoje nastawienie względem Bernarda. Poprzednia buta przeszła w skomlące błaganie.

– Witam,witam – skakał z radości jak mały piesek wokół jego nóg. – Pieniądze wpłynęły na umówione konto – było ich wystarczająco dużo aby móc za nie kupić wieczne życie. Na dźwięk słowa „pieniądze” zaczął się ślinić.

– Bardzo mnie to cieszy.

Bernard wiedział, że Bartolus był na swój sposób odmienny. Różnił się od innych przewodników. W końcu znał jego dossier. W jednym ze zdań umieszczono dwa zaskakujące słowa: narodowy bohater, a słowo twardziel powtarzało się kilkadziesiąt razy. Nic go nie mogło złamać lecz niestety są wyjątki od zasady. Widział w jego oczach, że próbuje samego siebie oszukać, wmówić sobie, że nie miał miejsce ten incydent w kościele, że nigdy nie był przeciwny wyprawie. Teraz dla niego od zawsze stanowili parę wielkich przyjaciół. Podświadomie czuł jednak rosnącą w nim nienawiść, jedyne antidotum na powstające spustoszenie, po kolei odrzucane wartości i ideały.

„On nawet nie wie jak szybko go to zabije.” – pomyślał.

Wokół swojego pana kręciły się roboty starając się być jak najbardziej usłużne. Maski, które zastępowały im twarze nie okazywały uczuć, ale wiedział, że tkwił w nich pełen usłużności, bezbarwny strach. Musiały się ciągle bać, przecież nie znały one fizjologicznej funkcji snu, który pozwalał zapomnieć.

„Są zbyt rozumne, aby nie pamiętały, są zbyt inteligentne, aby nie mieć uczuć” – stwierdził z przekonaniem nie dzieląc się jednak swoimi myślami z przewodnikiem.

Kiedyś próbował zabić nudę wykorzystując do tego roboty, ale ich reakcje były tak człowiecze, a jednocześnie tak obojętne i mdłe. Nie posiadały one instynktu samozachowawczego. Brakowało im również hormonów, które pozwoliłyby ich strachowi przybrać jakieś histeryczne, obronne pozy. Czuł jednak ich szczerą nienawiść, gdyż ją umiały wyrazić najlepiej.

„Nie potrafiłyby zabić swojego pana. Muszą być posłuszne trzem prawą robotyki, tak jak my musimy słuchać fizjologicznych reakcji własnego organizmu. To takie nużące” – kosmonauta westchnął rozczarowany.

Bartolus mieszkał skromnie jak na arystokratę, którym był z pochodzenia. Bernarda zaskoczyła surowość i nijakość mebli oraz ścian prymitywnie ozdobionych artystycznie wulgarnymi malowidłami. Czuło się wszechobecny brak funkcjonalności. Roboty stanowiły w tym jakąś wyrwę. Jedynie one reprezentowały element nowoczesności, osiągnięcia, które dokonała cywilizacja Bartolusa Smitha w ciąga ostatnich dwustu lat, a może trzystu, nie pamiętał tego dokładnie, wychodząc z mroków średniowiecza. Należał on do jednej z wielu humanoidalnych ras, która wraz ze swoim pierwszym kontaktem z obcą cywilizacją dostała potężnego kopniaka. Zmusił on ją do gwałtownego skoku kulturalnego i technologicznego pozbawiając jednocześnie wszystkiego co kiedyś tak ceniła i obdzierając z celów, które wcześniej posiadała. Rozwój ten wykazał bowiem ich jawną bezcelowość. Emigrując tutaj jego przewodnik przyniósł ze sobą umiejętność tworzenia wulgarnych fresków, które zdobiły teraz jego ściany oraz przywiózł roboty. Nie pamiętał już, że dawniej nie były one częścią świata do którego należał.

– Może wina? – spytał przewodnik. – Prawdziwe, ziemskie.

Bernard wzdrygnął się wyrwany z zamyślenia.

– Chętnie się napije – powiedział niepewnym głosem.

– Kolonia jest bardzo stara – zaczął rozmowę Bartolus.

– Z tego co słyszałem została założona pięćdziesiąt lat temu – podróżnik pociągnął łyk. Poczuł jakby gorzki posmak.

– Wtedy narodziło się miasto Homeguard.

– Zatem, co było tu wcześniej?

– Baza – z wahaniem odparł arystokrata jakby nie wiedząc co powiedzieć. – Przynajmniej nieoficjalnie, gdyż było coś jeszcze.

– Nielegalna kolonia?

– I tak, i nie – odparł niejednoznacznie przewodnik. – Trudno nazwać kolonią coś co ma pół tysiąclecia. Co istniało, współgrało z autochtonami, powoli stawało się integralną częścią planety.

„Pomyliłem się. On nie pochodzi z innej planety, którą zniszczyła supernowoczesna cywilizacja. To jest jego kraj. Ta ziemia niszczona przez wojnę totalną i również przez przeszczep obcej dla niej kultury” – Bernarda nawiedził błysk objawienia.

– Mój ojciec opowiadał mi co było przed moimi narodzinami – kontynuował swoją opowieść przewodnik. – Na obszarze obecnego Homeguard rozciągała się jedynie pustynia. Za to pięćset kilometrów stąd, na brzegu oceanu, istniało wiele tylko ludzkich osad. Kiedy byłem dzieckiem mieszkałem w jednej z nich, lecz już dawno ją opuściłem. To były czasy zmian. Wszyscy pozostawiali swoje domy aby udać się do Homeguard i żyć w dobrobycie nowoczesnej cywilizacji.

– Nie widziałem tutaj dobrobytu.

– Zniszczyła go wojna. Od jej wybuchu celem stało się zabijanie, a nie gospodarczy rozwój.

– A może to Bóg stał się problemem?

– Nazywają go także Dże-Harrre – wydawał się urażony. – Gdy słyszę jak wymawiasz imię Najwyższego wzdrygam się. To obraża moje uczucia.

– Znasz go bardzo dobrze i nigdy nie starałeś się zabić.

– To nie tak – zaczął nerwowo chodzić po pokoju. – Dwadzieścia trzy lata temu powstał plan eksploatacji planety. Homeguard miał rozwijać się i być coraz bardziej podobny do wielu innych supernowoczesnych miast. Ale jaszczurki stały się niewygodne. Wtedy ogłoszono sezon odstrzału. Ich skóra pokryta łuską o złotej barwie stanowiła ceniony towar i chociaż z łatwością można by wyprodukować sztuczną łuskę władzy było to na rękę. Złociste, gdyż tak nazywano te jaszczurki, nie miały żadnych szans. W ciągu kilku lat wyludniła się większa część kontynentu.

– Umiały się jednak obronić.

– Dopiero wtedy, gdy przybył Dże-Harrre. Tak go nazywają Złociste. Tłumaczy się to jako Bóg Błękitnooki. On potrafił je zorganizować. Nauczył te zimnokrwiste jaszczury wojny. Sześć lat temu rozbił się statek, którym tu przybył. Znaleziono jedynie jego szczątki. Nikt nie wie kim on jest, ani kim byli jego towarzysze.

Bernard lekko się uśmiechnął.

– Pięć lat temu zaatakował miasto – opowiadał dalej Bartolus. – Przez tydzień plądrował Homeguard zanim zdołano odeprzeć jego atak. Zabił blisko sto tysięcy osób – powiedział bardzo cicho. – Co czwartego mieszkańca koloni.

– Obecnie miasto ma o wiele więcej mieszkańców.

– Dwa, może trzy miliony. Większość przybyła tu bo chce wojny. Rozrywki w czasie której będzie się lała krew i będą wypruwane bebechy.\

– Dlaczego je tak cenisz?

– Pamiętam swoje dzieciństwo. Było w nim coś z Tolkiena. Magia, uroczy prymitywizm, ale nie tylko to. Byliśmy tak bliscy sobie, tak szczęśliwi. Nie uwierzysz, ale ja nie wiedziałem czym jest kłótnia. Klimat wybrzeża jest bardzo łagodny. Możesz uprawiać trójpolówkę, a i tak będziesz dobrze, syto, żył.

– Uciekliście zbyt daleko od cywilizacji.

– Myślisz, że to droga do barbarzyństwa? Mieliśmy szczęście, które nas wypełniało. Kochaliśmy ten prymitywny świat.

– Oraz choroby i szybką śmierć.

– Nie zrozumiesz tego. Zresztą ludzie dożywali stu i więcej lat, a i tak umierali wtedy, gdy zrozumieli, że nie potrzebują już niczego od życia. To był inny świat, inne życie.

– Skromny duchowo.

Bartolus nerwowo potrząsnął głową.

– Abyś to zrozumiał trzeba by wiele godzin wyjaśnień, instrukcji, albo przeżycia tego co ja. Jeżeli chodzi ci o wiarę to ona istniała, a jeżeli chodzi ci o wiedzę to mieliśmy magów. Tak magów, a nie samorządców, książąt, czy też hrabiów. Oni uczyli nas czytać, pisać, wiedzy o świecie – tłumaczył Bernardowi przewodnik. – Także czarów – dodał pod koniec cichym szeptem. – To właśnie było moje dzieciństwo.

– Nie powiedziałeś mi jednego. Dlaczego wspierasz tego ludobójcę?

– Nie wpieram jego lecz Złocistych. Gdy miałem trzydzieści lat zanim zaczął się ich odstrzał postanowiłem poznać świat, na którym żyje. Widzę twój uśmiech i powiem, że oceniasz planety, które poznajesz jak każdy człowiek. Widzisz, że główne miasto danego świata leży na pustyni i uważasz, że cały ten glob jest pustynią. Widzisz bagna i sądzisz, że cała planeta jest bagnista. Widzisz góry i myślisz to samo. W podobny sposób oceniasz kulturę, sposób bycia tubylców, ustrój polityczny i gospodarczy. Zawsze brakuje tobie czasu na lepsze jej poznanie, na wnikliwszą ocenę.

Bartolus mówiąc stopniowo się ożywiał. Stawał się coraz bardziej szczery, powoli się otwierał. Minęła pierwotna nieśmiałość i ten uśmieszek, którego praprzyczynę stanowiło upodlenie.

– Jaka jest więc naprawdę Bursztynowa Planeta? – spytał podróżnik.

– Geograficznie to jeden wielki kontynent na wzór wstęgi owijający całą planetę wzdłuż jej równoleżników. To wiele zatoczek, zatok i przesmyków. To dwa olbrzymie oceany i ląd. W tej jego części – pokazał ręką wokół siebie – wylądowała pierwsza ekspedycja. Tutaj zbudowano bazę. Na największej, a w zasadzie jedynej pustyni.

– A inne rejony?

– Klimat dość przyjemny przypominający starą, ziemską Grecję. Oczywiście są różnice. Istnieją przecież góry, wyspy, depresje. Istnieje także ta pustynia; synonim Bursztynowej planety. Nasza ignorancja jest wielka. Złociści zbudowali wspaniałą cywilizację. Prymitywną, ale praktycznie pozbawioną wojen. Przeżywającą swoje rozkwity i upadki. Piękną. Niedawno byłem ponownie poza granicami pustyni. Dotarli tam już łowcy i wiele zniszczyli. To na razie tylko mały uszczerbek. Wschodnia półkula, jej mieszkańcy nawet nie wiedzą, że istniejemy ale nie chciałbym aby posiedli tę wiedzę, a wraz z nią poznali czym jest wojna. Musisz to zrozumieć. Dla mnie Dże-Harrre jest okrutnym despotą niegodnym władzy, którą posiada. Nie zabija on jedynie ludzi, pośrednio niszczy także Złocistych ucząc ich wojny. Gdyby żołnierze, Złociści, którymi obecnie przewodzi zostali zostawieni w spokoju to w ciągu paru stuleci, przyuczeni do zabijania, wyzbyci swojej tradycji podbiliby całą planetę! Za to go nienawidzę, ale nie chcę, aby to co jeszcze zostało uległo zagładzie. Chociaż w to wątpię. Jest jednak pewna nikła nadzieja, że twierdza Me-Dżehir, w której się ukrył wytrzyma napór wojsk koloni co na jakiś czas powstrzyma podbój planety. To pozwoli jakoś przystosować się Złocistym, a wtedy może ocaleje w nich to co najlepsze – Bartolus wydawał się zamyślony. – Sądzę, że uda mi się zainteresować ciebie tym miejscem, tą cywilizacją.

Bernard czuł, że jego bajarz myśli o przyobiecanych pieniądzach, a była to rzeczywiście duża suma. Pękła mydlana bańka baśni, prysł gdzieś przyjemny nastrój. Ujrzał w jego oczach złote błyski. Wiedział, że kłamie. Ideały zawsze są takie płytkie.

– Może zrozumiesz jak wiele ten świat dla mnie znaczy.

Przybysza nie obchodziło to. W tej chwili zazdrościł Bartolusowi i była to cholerna zazdrość rozdzierająca każdą komórkę jego ciała wściekłym bólem niespełnienia. Przewodnik miał swój cel w życia, a on gdzieś go zgubił.

– Musimy odpocząć. Możesz przenocować u mnie -zaproponował Bartolus. – Jutro czeka nas ciężki dzień.

 

 

Niekiedy czujemy się jak mrówka, która ma być rozdeptana przez gigantyczny but człowieka. Piersi Bernarda rozpierał skowyt strachu. Wycie wewnętrznego wilka, o którym nigdy się nie zapomina. Me-Dżehir. Nikt nie wiedział kto, po co i kiedy je zbudował, ale musiał mieć monstrualne poczucie wyższości lub należeć do rasy olbrzymów. Budowla ta łączyła prymitywność i potęgę dawnej kultury. Kamienne mury pięły się ku niewidocznemu szczytowi. Coś w nim pękło i rozpadło się w niewidzialny proch. Samouwielbienie zostało zastąpione nieprzebranym podziwem, którym zachłystywał się aż do utraty tchu.

Bąrtolus pozwolił mu przystanąć właśnie tu, w miejscu, z którego roztaczał się najpiękniejszy widok. Zatrzymał się, gdyż jako przewodnik widział to samo osłupienie u innych, a może zresztą i sam musiał po prostu popatrzeć. To miejsce paraliżowało. Kazało krzyczeć całą siłą ludzkich płuc, a jednocześnie pozbawiało tchu.

Bernard upadł na ziemie, a raczej uklęknął. I tak nadszedł dzień objawienia.

 

 

Bernardowi wydawało się, że minął już rok. Nie potrafił ocenić szybkości z jaką upływał tu czas. W środku budowli odnalazł szalony labirynt dziwnych sal i zbyt krętych korytarzy prowadzących zdawało się donikąd.

– Minął dopiero tydzień – Bartolus mówił jakby chciał kogoś przekonać do tego co w rzeczywistości było prawdą, lecz ściany, które jako jedyne mogły ich słuchać tylko cicho chichotały echem ciągłych powtórzeń.

– Tu czas zdaje się stawać w miejscu, albo biegnie tak szybko, że dziecko w ciągu dnia staje się starcem,a wieczorem umiera – przewodnik walnął pięścią w ścianę. Cicho syknął z bólu.

– Ja się do tego modliłem! – Bernard cicho, jękliwie się zaśmiał.

– Wielu tak reaguje na ten widok, ale to jest tylko efekt skali. To później przechodzi, ucieka – Bartolus świadomie łgał. Wiedział, że to wpłynęło na jego życie.

– Kto zbudował tą twierdzę?

– Nikt tego nie wie. Osobiście sądzę, że byli to Złociści w czasach zanim zrozumieli, że to droga donikąd.

– Droga – powtórzył Bernard.

Echem odpowiedział mu ciemny korytarz.

– Chora ambicja niszczy nawet najwspanialsze dzieło. Musieli od tego odejść. Ta droga prowadziła donikąd.

– Donikąd – powtórzył Bernard.

Szalony chichot pokrytego kurzem echa.

– Oszukałeś mnie draniu! – Bernard rzucił się na Bartolusa. Upadli na podłogę pokrytą szczurzymi bobkami. – Te ściany, one się zamkną, zaczną mnie dusić, a ty sobie pójdziesz! Zostawisz mnie!

Uderzył przewodnika w twarz. Jeden raz, drugi. Oślepił go nagły błysk Jego ruchy spowolnił potworny ból głowy. Widział jak niezniszczalne, pokryte patyną setek stuleci mury runęły i wszystko pogrążyło się w mroku. Ciągle słyszał to drwiące, chichotliwe echo i szepty zbyt dalekich, aby mogły być zrozumiane, głosów.

 

 

Ktoś pochylał się nad Bernardem. Ten widział nad sobą zbyt dużą twarz zniekształconą przez swoją przesadną bliskość. Czuł jego mdlący, cukierkowy oddech. Miał on oblicze dużego, niedorozwiniętego dziecka, jak i również jasne, długie, tłuste włosy. Po podbródku schylającej się nad podróżnikiem postaci spływała ślina, która skapywała na jego głowę. Bernard odruchowo oblizał wyschnięte wargi. Chwycił go skurcz mdłości, podchodzących do gardła rzygowin.

– Mój braciszek – nieznana postać szepnęła słodkim, dziecinnym, a jednocześnie oślizgłym głosikiem. – Jestem twoim bratem. Pamiętasz?

Ściany ponownie zawaliły się na nieobecną głowę. To musiał być tylko sen. Scenografia uległa zmianie. Teraz dla odmiany siedział na krześle przy stole, a obok niego Bartolus. Na stole, w pozycji kucającej znajdowała się młodociana rudowłosa dziewczyna, która cicho stękała. Po chwili wstała i gdzieś poszła. Dokładnie przed Bartolusem stał talerz. Obok talerza, w wiadomym układzie, łyżka, widelec i nóż. Na talerzu była brązowa, półrzadka masa. Bartolus, z wyraźnym apetytem, przy użyciu, noża i widelca, a później łyżki zaczął jeść to dziwne danie cicho siorbiąc.

Po drugiej stronie stołu siedział wyśniony brat Bartolusa. Miał ten sam słodki uśmiech na twarzy i ciągle się ślinił. Przyglądał się im. Bernard uznał więc, że śni. To musiał być sen!

 

 

Podróżnik w końcu się obudził. Przed sobą zobaczył talerz z resztą niedojedzonej kiełbasy, nieco dalej kieliszek i butelkę wódki. Zrozumiał, że siedzi przy stole obok zalanego w trupa Bartolusa. Natomiast naprzeciw niego, ubrany w coś w rodzaju prześcieradła, rzymskiej togi, czy też może zbyt dużej pieluszki, siedział jego brat.

– Te cyce… Ach ta dupcia – Bartolus nie dokończył, przerwała mu czkawka.

Jak się tu znalazł? Czy nadal śnił? Nie śmiał się o to zapytać. Nigdy nie przyznawał się do porażki.

– Nie widziałem cię od kilkunastu lat.

Tak, to na pewno jego brat. Pamiętał, że właśnie on był najbardziej samotny z nich wszystkich. Odcięty od świata filozof.

„Wszyscy byliśmy samotni. On to jednak najbardziej przeżywał” – pomyślał Bernard.

– Nie widzieliśmy się od trzystu lat – poprawił go.

Jego brat przymknął oczy. Jakby odliczał lata, które już upłynęły. Nigdy nie potrafił on zrozumieć tego dziwnego upływu czasu w kosmosie, gdzie im szybciej leciałeś tym więcej lat upływało w światach, które za sobą zostawiłeś.

– Jak wygląda teraz Ziemia?

– Jest martwa.

-Wojna?

– Nie. Pokój i utopia.

– Osiągnęli więc swój cel. Zniszczyły ich marazm i dobrobyt – jego brat wstał i podszedł do okna.

Okno, balkon i oszałamiający krajobraz pustyni. Dopiero teraz do niego to dotarło.

– Ja wolę wojnę -powiedział Dże-Harre. – Krew, wszędzie krew. Próbowali mnie już ująć. Mnie, Boga! – krzyknął. – Jednak te zbocza spłynęły krwią i jeszcze nieraz nią spłyną.

„Kto go tak nauczył mówić?! Przecież to postać komediowa!” – coś w Bernardzie natrętnie krzyczało.

– Podejdź do mnie, Bernardzie.

Ten wstał. Nogi miał jak z waty, w ustach znajomy posmak rzygowin, gówna i wódki, oraz wyjątkowo jasny umysł przecinany gwałtownymi błyskawicami bólu.

Balkon i panorama pustyni. Był to niezwykły widok pełen oszołamiającej wielkości i godności. Schodzące, stromymi stopniami ściany i dachy twierdzy Me-Dżehir. Oszałamiające, pełne fraktalnego nieporządku i ładu równocześnie elementy tej gigantycznej budowli wprost przytłaczały swą dziwnością i potęgą.

„Nawrócenie” – myślał. – „Dlaczego czuje się tak dziwnie? Gdzie zniknęła moja potęga, gwałtowność? Dlaczego wali się mój świat bezwzględnego okrucieństwa i cynizmu?! Co wstępuje na jego miejsce?!”.

Jeszcze przed chwilą tak jasny umysł zmętniał poznaczony śmieciami jego chaotycznych myśli. Czuł, że znalazł swój cel, ale nie wiedział czym on był, w którym zakamarku jego duszy schował się tak przekornie chichocząc i plując skrawkami jego chaotycznych myśli.

Spojrzał w dół. Wszędzie rozrzucone, poznaczone czerwoną posoką pakunki. Wiedział, że byli to ludzie i Złociści. Nie mógł jednak rozróżnić poszczególnych postaci. Skojarzyło mu się to z rzeką, która u podnóża twierdzy wpadała do morza. Rozlewała się ona wszechpotężną falą. Zdawało, się, że zaraz podmyje niezniszczalne fundamenty Me-Dżehir, skruszy nieustępliwą skałę. Nim jednak dalej od twierdzy tym potężna struga wody była coraz mniejsza aż w końcu kończyła się wtłaczając się w spiczaste kształty namiotów. Nagły powiew wiatru przyniósł zapach posoki, potu i słodkawej zgnilizny.

– Jak umarła Ziemia? – ponownie zapytał się jego brat. Przecież mu powiedział. – Dlaczego nas zostawiłeś? Kiedy opuściłeś dom miałeś zaledwie siedemnaście lat – mówił szybko, tak szybko jak tylko mógł. – Wtedy byłem od ciebie o dwa lata młodszy. Miałem swoje marzenie, ale zdecydowałem się pójść twoim śladem i to przez ciebie opuściłem Ziemie! – to było oskarżenie. Bernard wiedział o tym. – Kiedy opuściłem dom chciałem wrócić kiedy będę naprawdę KIMŚ. Wtedy popularny był wśród słabo rozwiniętych cywilizacji przemyt. Każda chciała zamknąć się w swoim planetarnym kociołku chroniąc się w ten sposób przed zagrożeniami idącymi z kosmosu i importować tylko to co niezbędne – mówił Bóg. – Przemytnicy stali się prawdziwymi bohaterami tej epoki. Chciałem, stając się jednym z nich, zdobyć prestiż, bogactwo, zostać bohaterem i wrócić na Ziemie. Jednak moje życie potoczyło się inaczej. Przemycaliśmy trochę kulturalnych, oraz pornograficznych kaset na pewną ascetyczną planetę. Niestety doszło do awarii. Kurs został błędnie obliczony i wpadliśmy w czaso-dziure. Dla mnie od momentu, w którym opuściłem Ziemię minęło zaledwie kilkanaście lat. Trafiłem na Bursztynową planetę, gdzie stałem się Panem i Bogiem.

– Zatem osiągnąłeś swój wymarzony cel – zauważył Bernard.

– Wiem,że od momentu, w którym opuściłem Ziemie w rzeczywistości minęły trzysta dwadzieścia trzy lata więc pytam się jaka ona jest?!!

Bartolus głośno beknął. Obudziły go odgłosy kłótni.

– Niech będzie pochwalony Bóg i Złociści – powiedział pospiesznie widząc Dze-Harre stojącego przy oknie.

Ten uspokoił się słysząc skierowaną pod jego adresem pochwałę.

– Mów zatem, bracie – zwrócił się do Bernarda.

– Odkąd zostałem kosmonautą rzadko bywałem na Ziemi. Każda z wypraw połykała po kilkadziesiąt ziemskich lat. Nie bałem się, gdyż byłem świadomy nieśmiertelności naszych rodziców. Gdy wróciłem z pierwszej wyprawy, po sześćdziesięciu dwóch latach, zastałem świat .pogrążony w jeszcze większym marazmie. Zalegalizowano wtedy eutanazja dla znudzonych życiem ludzi. Z jej dobrodziejstwa skorzystała cała nasza rodzina z wyjątkiem matki.

– Czyli nie żyją – martwy, suchy głos.

– Gdy się jej spytałem dlaczego nie popełniła samobójstwa, to ona odparła mi, że chciałaby to zrobić, ale boi się śmierci, po której według niej może istnieć piekło. Dla naszej mamy byłaby to o wiele gorsza alternatywa od piekła wiecznego życia.

– A więc wierzyła w Boga.

– Nie,właśnie ona najbardziej z nich wszystkich w niego powątpiewała, ale są różne stopnie niewiary. Kiedy wróciłem ze swojej drugiej podróży, która trwała tylko sto dwadzieścia lat na Ziemi nie było już żadnych miast, tylko ogrody, parki, przepiękne budynki i automaty ukryte pod ziemią. Ludzie już nic nie robili. Byli jak w katatonii, nieruchawi, prawie bezwolni, pogrążeni w oparach halucynacji, w wyimaginowanych światach, może i ciekawszych od prawdziwego, ale przecież i ten mógłby być dla nich ciekawy, gdyby tylko zechcieli. Przecież na innych światach nadal istnieją wojny, przemoc, gwałt, śmierć i barbarzyńcy. Potężne imperia i jeszcze rozleglejsze zadupia, prawdziwe space opery i światy dla naukowych realistów. Woleli jednak wybrać coś innego.

– Czy odwiedziłeś później naszą planetę?

– Ostatni raz byłem tam czterdzieści lat temu – odparł Bernard. – Automaty są bezmyślne mimo swego geniuszu. Oni są już martwi, ale nadal się ruszają, jedzą i wypróżniają. Brakuje im tylko duszy – zaczął się histerycznie śmiać. – Nigdy nie potrafiłem ich zrozumieć mimo, że urodziłem się na początku tej dekadencji. Biologicznie rzecz biorąc mam zaledwie osiemdziesiąt pięć lat. Ćwierć tysiąclecia spędziłem w hibernacji nieświadomy zmian jakim podlega otaczający mnie świat.

-Już wieczór. Musimy udać się na spoczynek.

Bernardowi zdawało się,że Bóg, Dże-Harre płaczę.

„Dlaczego go tak nazywam? Przecież ma swoje imię. Bartłomiej. Ma zaledwie trzydzieści lat, a był starszy ode mnie. Nazywaliśmy go Śpioch Bart, Leniuch Bart, ale to przecież nieważne. On jest i tak wielki niezależnie od imienia” – szeptał w nim jakiś głos. – „Jest zbyt młody aby nie płakać. Stracił rodzinę i swój dom. Jest jeszcze dzieckiem”– histeryczny śmiech w środku jego głowy. – „To nie Bart, to przecież Stwórca!” – ta cholerna potrzeba znalezienia celu!

Upadł na kolona i zaczął lizać nogi swojego brata. Bartłomiej zamruczał mu cichą kołysankę. Bernard poczuł się jak małe niewinne dziecko. Włożył swój prawy kciuk do ust i zaczął go ssać. I tak zasnął zmoczywszy wcześniej majtki.

 

 

Gdzieś, na zewnątrz twierdzy świtało. Bernarda męczył sen o nieosiągalnym celu, który już prawie udało mu się złapać, ale ten zdołał uciec. Leżał samotny na kamiennym łożu w niewielkiej celi.

„Umieram.” – pomyślał. – „Jestem psychicznym starcem, którego zniszczyło życie, a jego umysł nie jest nawet zdolny sterować młodym, sprawnym ciałem. Gdzie jest bariera, po przekroczeniu której po prostu umrę? Kiedy zgaśnie moja dusza?! I dlaczego mam mokre spodnie?”

– Wstawaj! – z zamyślenia wyrwał go dyszący od pośpiechu głos Bartolusa.

Bernard otworzył oczy.

Jego przewodnik miał na twarzy ciemną, tworzącą rozmazaną obwódkę wokół ust, masę. Na czubku nosa miał także coś ciemnego, brązowego.

– Nie mogę wstać. Czuje się jakbym umierał – odparł Bernard.

– Poczekaj, zaraz wrócę – Bartolus zniknął.

Zdawała mu się że minęła godzina, ale równie dobrze mogłoby być to pięć minut. Poczuł ukłucie, igłę wbijającą się w ramie.

– To powinno ci pomóc.

– Co to jest? – ten sam ledwo słyszalny szept.

– Pewien bardzo silny lek. Pobudzi twój organizm i zablokuje działanie toksyn. Jest szkodliwy, ale powinnyśmy dotrzeć do miasta zanim przestanie działać. Tam wymienisz uszkodzone organy.

Czuł niezwykłą lekkość.

„Gdzie moja dusza?” – Bernard przerażony próbował ją znaleźć macając na oślep po swoim zapaskudzonym umyśle, ale nigdzie jej nie było. – „Najważniejsze to odnaleźć cel” – ta myśl go uspokoiła.

Poczuł w sobie niezwykłą siłę. Wstając prawie że podskoczył nadrywając przy tym niektóre mięśnie. Poczuł ukłucie niezwykle odległego bólu.

– Spokojnie. Jeszcze coś sobie zrobisz.

– Co się dzieje!!! – wrzasnął chociaż nie chciał krzyczeć.

– Uważaj – na twarzy Bartolusa pojawił się delikatny uśmieszek ironii.

Gdzieś daleko coś głośno huknęło, jakby wybuch. Niewzruszalne ściany zatrzęsły się. Posypał się kurz i miałki piasek zaprawy.

– Musimy uciekać! – przewodnik próbował przekrzyczeć huk eksplozji. – Wojsko przerwało linie obronną Złocistych i plądruje twierdzę.

– Jakim sposobem?! – Bernard usiłował stłumić swój głos, ale nadal krzyczał. W gardle coś mu pękło. Poczuł delikatny posmak krwi.

– Przebili się przez ściany. To krótka, chociaż barbarzyńska droga.

– Wrócimy tym samym labiryntem korytarzy, którym tu przyszliśmy?

– Tak, ale na skróty.

– Na skróty? – zmienił mu się głos. Czuł to.

– Naprawdę jesteś bratem Dże-Harre? – na twarzy Bartolusa malowała się zgroza przeplatana z podziwem. – Tak się starałem o to abyś mógł się z nim spotkać, a wystarczyło powiedzieć kim jesteś.

– To długa historia – już nie krzyczał. Nie czuł także siły godnej mocarza. Jego organizm powoli się przystosowywał do końskiej dawki nieznanego mu leku.

– Musimy uciekać, oni zaraz tu będą.

– Przecież zapewniał nas, że tu nigdy się nie przebiją. Nie wierzysz w jego boską moc? – gdy wypowiadał te słowa był przekonany, że wierzy w to co mówi. Po chwili poczuł jednak ukłucie zwątpienia.

– Oczywiście, że wierzę – Bartolus ironicznie się uśmiechnął. – Jednak lepiej będzie, gdy opuścimy to miejsce.

– Nie mogę go tutaj zostawić. Jeżeli jest Bogiem – szczypta ironii brzmiąca w głosie – to zniszczy armię Homeguardu, ale jeżeli nim nie jest to zginie, a jest przecież moim bratem.

-Musimy się zatem rozstać.

– A Złociści? Pamiętam jak ich wcześniej kochałeś i podziwiałeś. Czy taka miłość mogła tak szybko wygasnąć?

Czyżby pod maską, którą teraz zerwał z twarzy Bartolusa pojawiła się inna symbolizująca wstyd?

– Ja nie mogę im pomóc. Dzięki poczynaniom twojego brata, który rozpętał tę wojnę zostaną zniszczeni szybciej niż myślałem. Zawsze ich ceniłem, kochałem, nawet czuje się jedną z tych Jaszczurek, ale teraz muszę ratować własne życie. Nigdy nie widziałeś żołnierza w akcji. W czasie bitwy puszczają wszystkie hamulce. Gwałty, tortury, kanibalizm i inne okropieństwa są cechą każdej rozumnej rasy, która zaszła na tyle daleko, aby poznać przyjemności jakie daje wojna. Gdyby chcieli zabić jedynie twojego brata nie musieliby rozpętywać tej cholernej wojny. Wystarczyłby zamachowiec. Gdyby chcieli zniszczyć tylko Złocistych mogliby stworzyć odpowiednio spreparowany wirus nieszkodliwy dla innych ras, a zabójczy dla tej jednej, ale wojna to show. Nigdy nie uczestniczyłeś w bitwie, a ja tak. Widziałem żołnierzy szykujących się do ataku. Zawszę byli tacy sami. Z obłędem w oczach, narkotykiem krążącym w żyłach, który niszczył w nich wszelkie cechy człowieczeństwa. Nie, co ja mówię. On właśnie niszczył w nich ostatnie cechy zwierzęcości, gdyż zwierzę nie zabija, gdy się nasyci, a oni zabijali dla sportu. Jednak nie żołnierze stanowią najbardziej szokujący widok. Otóż nawet najbardziej słoneczne niebo przed bitwą, chwilę przed tym zanim się ona zacznie czernieje. Gdy po raz pierwszy to zobaczyłem myślałem że się zbiera na deszcz, a to były kamery, miliony milionów kamer, które filmowały walkę unosząc się tam w górze. Były jak oko Boga przekazujące te okropności i to nie ku przestrodze do miliardów telewizorów w całej Galaktyce, a tam inteligentni widzowie zajadając chrupki oglądali jak ludzie wypruwają flaki innym ludziom i tak przez cały dzień – przerwał ciężko dysząc, jak po długim wyczerpującym biegu.

Gdzieś grzmotnęło, tym razem bliżej. Posypał się kurz okrywając ich delikatną warstewką pudru.

– Czy kiedyś kogoś zabiłeś? – spytał Bernarda.

– Tak – ten odparł prawie że odruchowo.

– Po co ja więc tu stoję? – Bartolus wzruszył ramionami. – W jakim celu mam wyjaśniać to co zapewne wiesz lepiej?

– Nie musisz.

Bartolus roześmiał się, a był to śmiech wyjątkowo zgrzytliwy, prawie na pograniczu wysiłkiem resztek woli hamowanego szaleństwa.

– Wiedziałem, że w tobie coś jest, ale dopiero teraz zrozumiałem co.

– Chyba raczej nie – zaprotestował Bernard. – Wątpię aby ktokolwiek był w stanie mnie zrozumieć. Nie przybyłem tu by zabijać.

– Zatem po co?

– Szukam celu.

– cel? – Bartolus ponownie się roześmiał. Prawie popłakał się ze śmiechu.

– Gdzie go znajdę? – Bernard chciał stąd wyjść. Zresztą nie wiedział, gdzie jest. To nie był pokój, w którym spotkał swojego brata. Chciał uciec od tej szalonej maskotki żrącej gówno, której powiedział zbyt dużo.

-Tam, gdzie byliśmy wczoraj. Idź prosto, a gdy będziesz miał po prawe stronie okna to tra… – i w tym momencie jak w komedii najnowszej generacji otwarły się drzwi, a Bartolus wybuchnął opryskując ściany, Bernarda i osobę, która je otworzyła, swoją czerwoną juchą i bebechami.

W drzwiach stał żołnierz równie zaskoczony przebiegiem wypadków. Bernard, zareagował prawidłowo. Nie czekając na reakcje ochlapanego krwią Bartolusa żołnierza Kopnął go w szyję łamiąc kark. O dziwo nie złamał sobie nogi. Lek naprawdę dobrze działał.

„Jeszcze żyje” – pomyślał. – „A cel?” – szepnął ten sam natrętny głosik.

Dlaczego tu stanął i się śmiał? Dlaczego płakał? Wszystko się sypało. W uszach grały dźwięki wybuchów, grzmotów, świstów. Coś trzeszczało, jakby ogień palący się w kominku, gdzieś ktoś wrzeszczał prosząc o litość nieistniejącego Boga-Nieboga,a on tu stał osłupiały. Zwymiotował plując rzadką, czerwoną śliną, chyba się skaleczył, ale nie wiedział gdzie. Coś bełkotał. W końcu omijając leżące na podłodze ciała wyszedł na korytarz.

„Czy tak wygląda wojna?” – spytał się sam siebie widząc rozgrywającą się przed nim jatkę. – „Tak samo idiotyczna i durna jak filmy w telewizji?”

Ktoś przebiegł daleko, prawie że na drugim końcu korytarza, coś błysnęło i zamieniło go w „pomidorowy sos” gustownie rozmazany po ścianach. Bernard pierwszy raz w życiu autentycznie się bał. Nigdy wcześniej nie identyfikował się z fanto-osobami, które zabijał, a teraz to robił. Po raz pierwszy w życiu przyznał się przed samym sobą,że nigdy nikogo tak naprawdę w rzeczywistym świecie nie zabił. Czuł się rozczarowany fikcją własnego, w większej części nieprawdziwego życia. Musiał odnaleźć brata. Bał się śmierci, a nie miał jak przed nią uciec. Błysk niedalekiej eksplozji zmusił go do biegu. Pędził na oślep przed siebie ślizgając się po flakach leżących na podłodze. Musiał znaleźć to cholerne okno. Tam będzie jego brat.

– Stój! Jestem BOGIEM, nie zabiją nas – Bartłomiej niespodziewanie wyrósł przed nim. Promieniował oślepiającym blaskiem pełnym spokoju, a jednocześnie bezmyślności. Łagodny uśmiech, ręce skrzyżowane na piersiach, oczy pełne spokoju oraz obłędu pod maską którego starał się ukryć w rzeczywistości targający go strach.

– Wejdź proszę – wskazał na uchylone drzwi prowadzące do znajomej komnaty. – Wchodząc zamknij je za sobą. Hałas mnie strasznie rozprasza.

– Zwariowałeś! Musimy uciekać!

– Moja moc nas ochroni – odparł z wiarą w głosie.

– Nie ochroniła twoich wyznawców.

– Bo tak chciałem – nawet nie potrafił kłamać, ale sam wierzył w to co mówi.

Skąd ta boskość jakby wynajęta w wypożyczalni starych i niepotrzebnych rzeczy?

Ręce złożył jak do modlitwy, ale do kogo miałby się modlić będąc samemu Najwyższym. Ciągle ten sam słodki uśmiech małego dziecka mającego nadzieję, że świat jest w zasadzie dobry, a lania które sprawiają mu tatuś, albo mamusia są przypadkami sporadycznego zła, które można zwalczyć czerpiąc później z życia pełnymi garściami. Kolejna fałszywa maska, gdyż tak naprawdę trząsł się ze strachu. Zaczął nerwowa pocierać swoje dłonie jakby ciesząc się z ofiarowanego mu prezentu.

– Przybywając na tę planetę nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się, że ciebie spotkam – Bernard próbował zepchnąć ogarniający go niepokój w głąb, w ciemność podświadomości. – Ja szukam celu i tylko po to tu przybyłem. Myślałem, że w tym miejscu spotkam kogoś innego. Może szalonego charyzmatycznego przywódcę, ale nie ciebie – z zaskoczeniem stwierdził, że na usta ciśnie mu się jedno słowo: „bałwan”. Nie potrafił już się roześmiać. Czuł, że coś zgubił. Kolejny kawałek duszy ulotnił się złośliwie chichocząc.

– Wiedziałem, że mnie odwiedzisz – odparł Dże-Harre. – W końcu jestem wszechwiedzący.

– Musisz być szczęśliwszy ode mnie, gdyż ja o tym nie miałem pojęcia i jednocześnie jesteś bardzo nieszczęśliwy, gdyż w chwilach zwątpienia nie możesz się pocieszać swoją niewiedzą.

– Masz racje – odparł Bartłomiej.

Dlaczego wierzył w to co mówił jego brat, Bartek Niezguła? Bernard uśmiechnął się przypominając sobie twarz tego niepozornego, słabego chłopczyny, histeryka, a jednocześnie romantyka czytającego bez przerwy „Wyspę Skarbów” i „Przygody Alicji w krainie czarów”. Jednak kiedy doszedł we wspomnieniach do „Nocy żywych trupów” coś w nim wesoło zachichotało. W końcu skończyło się ich niewinne dzieciństwo pełne wrzasków i histerycznych napadów Bartka, który tak bardzo przecież chciał zostać kapitanem Hakiem,względnie Piotrusiem Panem i apatii ich rodziców,którzy już w nic nie wierzyli, gdyż stracili ostatniego czczonego przez nich tak zapamiętale bożka. Pewnego dnia wszystko stało się możliwe, a ich pradziadek, literat od siedmiu boleści, rozpalił w ogrodzie ognisko, za którego rozpałkę służyły rękopisy jego powieści i zakurzone zwitki banknotów. Wtedy im powiedział, że za te pieniądze kiedyś mógł kupić samolot bo było ich bardzo dużo, a teraz jeżeli chciał mógł sobie zamówić samolot za darmo. Bernard przypomniał sobie jak dziadek próbował popełnić samobójstwo, ale odratowali go, gdyż skok z setnego piętra przy ciążeniu jeden g był dla ówczesnej medycyny jedynie rutynowym przypadkiem. Po co to wszystko próbował sobie przypomnieć? Jaki miał cel w tym ciągłym maltretowaniu swojej pamięci? No właśnie, jakiegoś celu potrzebuję. Nie jest nim przecież przeszłość, ale może być przyszłość. A jeżeli go nie znajdzie? Zrozumiał, że musi swojemu bratu uwierzyć, bo jeżeli nie podda się temu momentowi ułudy, jeśli chociaż raz w życiu nie zawierzy temu co niemożliwe, to zobaczy tę przepaść bez dna, która śni mu się każdej nocy. Nie będzie to fantomatyczny sen, gdy zacznie w nią z niesłychaną szybkością spadać po tysiąckroć umierając.

– Wierzę ci – stwierdził zaskoczony tym, że był w stanie wypowiedzieć te słowa.

Upadł na kolana i ucałował stopy Bartka. Nie! Ucałował stopy JEGO. Później umył je śliną i wytarł własnymi włosami. Gdy się podniósł ujrzał na JEGO obliczu ten sam dziecinny uśmiech. który tak często widywał kiedyś, tak dawno temu, na twarzy swego brata,

– Piotrusiu Panie – gdy wypowiedział te słowa przez chwilę zdawały się one nie pasować do boskości postaci, która przed nim stała lecz w chwilę później zdał sobie sprawę z tego, że się myli ,że to jest po prostu DOROSŁY PIOTRUŚ PAN i jedynie to różni go od tego małego, że ten dorosły umie już zabijać i nie wstydzi się śmierci swoich wrogów.

W tym momencie potężny wybuch zatrząsł w posadach światem. Coś pękło, posypał się na nich gruz. Bernard, krztusząc się krzyknął:

– Oni już tu są.

– Chodź – powiedział Piotruś Pan.

Bernard poczuł, że jego brat chwyta go za włosy i ciągnie w kierunku balkonu. Udało mu się jakoś powstać z kolan, ale wiedział, że to coś mokrego co mu skapuje z twarzy nie jest potem lecz krwią. Nie krzyknął z bólu, gdyż go nie czuł. W końcu wyszli na zewnątrz.

ON dumnie, z podniesionym czołem, sztywny jak mała zabawka, nakręcany robocik. Za nim w postawie półkucnej szedł Bernard.

– Spójrz jeszcze raz na moje królestwo.

Niewiele się zmieniło od wczorajszego dnia. Może jedynie przybyło trupów a wczoraj rozlana krew zbrązowiała na słońcu.

– Dlaczego ich nie powstrzymasz? – spytał z wiarą w głosie Bernard.

– Zrobię to właśnie teraz – Piotruś Pan zachichotał. – Uniosę się w powietrzu i cisnę w nich gromem – puścił włosy Bernarda i patrząc przed siebie wdrapał się na niską balustradę, a następnie z niej skoczył.

Bernard odruchowo spojrzał w górę chcąc zobaczyć jak ON leci lecz niebo okazało się puste. Czuł krew płynącą po plecach. Wstał i spojrzał w dół. Nie ujrzał swojego brata. Nie mógł go zobaczyć, gdyż był on jednym z wielu ciał rozciągniętych u zbocza twierdzy.

– Nie byłeś Bogiem – powiedział ochrypłym głosem tłumiąc zbierający w nim rechot. – Jesteś jedną z tych mrówek rozdeptanych przez gigantyczny but olbrzyma.

Ostatnie słowa były niewyraźne, gdyż stłumił je śmiech. Potężniejący w coraz to silniejszych oktawach, narastający ku histerycznym nutom, wybuchający aż do fizycznego bólu. Coś w nim pękło. Nie był to fizyczny uszczerbek. Wiedział jednocześnie nie wiedząc, że zawalił się kolejny most prowadzący go do celu, po który przecież tu przybył.

„Nie mogę przecież odejść z niczym” – pomyślał przerażony. – „ Nie chcę spaść do tej studni, w której panuje próżnia większa od kosmicznej. Nie tu! Ja chce do nieba! Tam,w górę!”

– W górę! – wrzasnął.

Wdrapał się na balustradę. Było wyżej, ale i tak za nisko.

– Chce wrócić do mamy. Mamo, pamiętasz jak gotowałaś obiady? Naciskałaś jeden guzik, drugi i obiad był gotowy, a wszyscy chwalili cię za kulinarne zdolności. Pewnego razu spróbowałaś ugotować obiad „normalnie” tak jak to robiłaś, gdy byłaś dzieckiem i gdy dostałaś dyplom najlepszego kucharza. Później chciałaś włożyć głowę do piecyka mikrofalowego bo obiad ci nie wyszedł, ale oni cię odratowali, gdyż ziemska medycyna jest najlepsza we wszechświecie – mówił sepleniącym, dziecinnym głosikiem. – Każdą chorobę może pokonać. Wiesz mamusiu, ja chyba wrócę na Ziemie i będę BOGIEM. Jak już zostanę BOGIEM wszystkich Ziemian to ja ich obudzę z głębokiego snu i ciebie także mamusiu, i wraz z nimi podbijemy całą Galaktykę,a później nakręcę o tym film przygodowy. Zostanę aktorem i dostane Oskara i zrobią ze mną wywiad. Mamusiu, rozkaże wszystkim aby pieniądze znowu były ważne i wszyscy będą szczęśliwi, no bo będą mogli się bogacić i budować kapitalizm dla wszystkich, nie tylko dla biednych.

Koniec
Nowa Fantastyka