- Opowiadanie: TKII - Powrót

Powrót

Cześć, chciałbym się z Wami podzielić moim pierwszym opowiadaniem. Napisałem je podczas urlopu i mam pomysł na kontynuację, jednak najpierw zależy mi na opinii na temat tego, co już jest gotowe. Będę wdzięczny za komentarze. Jednocześnie, w poniższym tekście znaki takie jak “i”, “w” czy “z” pozostawione są na końcu linijki, jednak gdy próbowałem przenieść je do kolejnej, to rozjeżdżało się całe formatowanie wyjustowanego tekstu, wiec nie zwracajcie na to proszę uwagi. Jestem świadom tego błędu.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Powrót

Śnieg przykrywał świat grubą, cichą warstwą zapomnienia. Drzewa uginały się pod ciężarem bieli, a wiatr świszczał w koronach, jakby niósł ze sobą wspomnienia dawnych głosów. Dwa konie torowały sobie drogę przez zaspy – pierwszy, ciemny jak dym, na grzbiecie wiózł jeźdźca w długim, znoszonym płaszczu; drugi niósł, przytroczone po obu bokach, dwie ciężkie skrzynie – cały dobytek człowieka, który przez ponad piętnaście lat nie widział domu.

Davrel nie spieszył się. Znał tę drogę aż za dobrze – kamień po kamieniu, drzewo po drzewie – a jednak wszystko wydawało się inne, jakby przez te lata ziemia wypowiedziała posłuszeństwo wspomnieniom.

Arven leżało na samym skraju Kade, najdalej na południowy wschód wysuniętej z pięciu prowincji tworzących Nowe Południe. Trzy dni drogi dzieliły miejscowość od rzeki Lemne – tej samej, która niegdyś stanowiła naturalną granicę dwóch królestw, a dziś płynęła przez samo serce jednej, dawno już zjednoczonej ziemi zwanej Semenią. Od stu lat Lemne nie była już linią graniczną, lecz jedynie blizną, dzielącą kraj na Starą Północ i Nowe Południe, zarządzane przez przysyłanych z Północy namiestników.

Kiedy Davrel ujrzał w końcu mury rodowej siedziby, serce na moment mu zamarło. Wyglądała na miejsce opuszczone dawno temu. Płaty mchu pokrywały ściany, w oknach nie było szkła, a dach wschodniego skrzydła zapadł się pod ciężarem czasu. Brama stała uchylona, skrzypiąc przy każdym podmuchu wiatru niczym stary, niedomknięty grobowiec.

Mężczyzna zsiadł z konia i przez chwilę stał nieruchomo, słuchając ciszy. Tylko chrzęst śniegu i parsknięcie jego wierzchowca przypominały mu, że świat wciąż żyje. Jego dłoń spoczęła na chłodnej rękojeści miecza. Ostrze, długie i smukłe, wykonane było z czarnej stali, której nie wydobywano ani na północy, ani na południu kraju.

W świetle księżyca połyskiwało jak tafla lodu, pochłaniając światło zamiast je odbijać. Po drodze ludzie pytali go, skąd pochodzi ta broń, lecz Davrel zawsze zbywał ich milczeniem. Teraz zaś podszedł do bramy i zatrzymał się. Nie wiedział, czy bardziej boi się wejść, czy może tego, że za tymi drzwiami nie znajdzie już nic, co znał. Szybko pokonał jednak wątpliwości i zdecydowanym ruchem ramienia popchnął stare drzwi. Metal jęknął, śnieg osunął się z zawiasów. Dziedziniec był pusty, przysypany grubą warstwą bieli. Nie było śladów stóp, ognia, życia – tylko cisza skrywająca ostatnie echa dawnej świetności. W powietrzu unosił się zapach chłodu i rdzy, ale pod nim tliło się coś innego – ledwie wyczuwalna nuta dymu, jak wspomnienie dawnego ogniska.

Wtem usłyszał szelest. Uniósł głowę – na kamiennym gzymsie, tuż nad bramą, siedział czarny kruk. Patrzył na niego uważnie, przekrzywiając głowę, a śnieg osiadał na jego piórach niczym popiół. Davrel znieruchomiał. Znał ten znak. Kruk był symbolem Orrosa, boga przeznaczenia, którego posłańcy ukazywali się ludziom tylko raz w życiu – w chwili, gdy ścieżka ich losu na zawsze miała się odmienić. Mężczyzna spojrzał pytająco na ptaka. Kruk zakrakał, krótko, jakby na potwierdzenie podejrzeń Davrela, po czym wzbił się w powietrze i zniknął wśród padającego śniegu. Davrel westchnął, poprowadził konie na dziedziniec, rozkulbaczył je, zamknął w dawnej stajni i wrócił po skrzynie. Wniósł je do wielkiej sali, odgarnął popiół z paleniska i rozpalił ogień. Iskry zatańczyły w powietrzu, a po chwili żar rozświetlił kamienne ściany, wypędzając chłód. Usiadł ciężko na ławie, zdjął rękawice i przez chwilę patrzył w płomienie. Zmęczenie wygrało z czujnością. Przysypiał – głowa opadła mu na ramię, oddech zwolnił.

Obudził go szmer. Nie głośny, ale wyraźny. Ktoś był w środku. W jednej chwili stanął na nogi, dobywając miecza. Czarne ostrze zaszumiało w powietrzu. Davrel ruszył w stronę korytarza, stąpając lekko, bez dźwięku. Sztuka, której nauczył się lata temu, ale nigdy do tej pory nie musiał stosować w praktyce. Gdy skradał się w stronę drzwi, w blasku ognia cień jego sylwetki drżał na ścianach. Za rogiem – ruch. Nagle z ciemności wyłoniła się postać – krótko ostrzyżony mężczyzna z lekkim zarostem. Davrel błyskawicznie przyłożył ostrze do gardła intruza. Mężczyzna zamarł, lecz po chwili ich spojrzenia się spotkały. Davrel rozpoznał znajome rysy.

– Markus?

Mężczyzna uniósł dłonie. Zaskoczony spojrzał w twarz napastnika.

W półmroku jego oczy rozszerzyły się z nagłego niedowierzania.

– Davrel… To naprawdę ty? – wydusił.

– Markus – odparł cicho Davrel, nie cofając miecza. – Nie zmieniłeś się tak bardzo.

Intruz roześmiał się krótko, nerwowo. – A ja myślałem, że dawno nie żyjesz. Zobaczyłem światło w oknach i sądziłem, że włóczędzy się tu zakradli.

Davrel opuścił broń i odsunął się pół kroku.

– A jednak to ja. Wróciłem.

Ogień trzaskał w palenisku, a śnieg uderzał o wybite okno. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał. W końcu Davrel zapytał:

– Markus… co się stało z moją rodziną?

Zapytany milczał przez chwilę. W jego oczach błysnęło coś, czego Davrel nie widział nigdy wcześniej – mieszanka żalu i gniewu.

– Twoi rodzice – zaczął powoli – sprzeciwili się nowemu namiestnikowi z Północy. Człowiekowi przysłanemu przez samego króla, żeby zaprowadzić wreszcie porządek na Południu. Wyzyskiwał wszystkich w Arven i okolicach, kazał oddawać zbiory, zabierał konie, karał za byle co. Twój ojciec wraz i kilkoma innymi nie chciał się na to godzić. – Markus zawahał się. – Zabili ich. Jego i Twoją matkę. W waszym domu znaleziono tylko popiół i żelazo. A twój brat… po tamtej nocy nikt go już więcej nie widział.

Cisza, jaka zapadła, była cięższa niż kamień. Davrel czuł jak krew odpływa mu z twarzy, lecz ani drgnął. Patrzył w ogień, a czarna stal jego miecza lśniła jak cień przeznaczenia.

Choć mężczyzna nie dawał tego po sobie poznać, wstrząs był ogromny. Dłonie zacisnęły się w pięści, a żołądek ściągnęła tęsknota i ból, które od tak dawna trzymały go przy życiu. Wrócił do Arven, bo tęsknił za domem – tyle chciał opowiedzieć rodzinie.

Przez chwilę stał zamyślony. Ogień trzaskał, jakby chciał wypełnić powstałą nagle pustkę. W płomieniach drżały cienie – jego, Markusa, wspomnień. Zapach dymu wgryzał mu się w ubranie – pachniał jak dom, którego już nie było. Markus również milczał chwilę, widząc, jak przyjaciel wpatruje się w płomienie. Wiedział, że nie ma słów, które mogłyby naprawić to, co się stało. Westchnął więc ciężko i częściowo zmienił temat.

– Ten Gar Vestings to kawał skurwiela. – powiedział. – Ale ludzie się budzą, Dav. Jest ktoś, kto znowu mówi o wolności. Darion Hall. Pamiętasz go?

Davrel spojrzał w górę, jakby próbował przypomnieć sobie twarz z dawnych lat.

– Tego, który kiedyś chciał podpalić stajnię nauczyciela, bo mu zabronił śpiewać na lekcji?

Markus parsknął śmiechem.

– Tego samego. Tylko teraz śpiewa o wojnie. Zebrał wokół siebie ludzi, którzy mają dość północnych uzurpatorów. Mówią,

że szykuje coś większego.

Davrel skinął głową, nie komentując. Patrzył w ogień, a w jego oczach odbijały się języki płomieni. Po chwili usiadł przy kominku, przesuwając dłonią po zimnej kamiennej ramie. Markus siedział teraz naprzeciw niego, milczący, wpatrzony w twarz dawnego przyjaciela, jakby próbował odczytać z niej wszystko, co wydarzyło się podczas lat jego nieobecności. Nie wypowiedział jednak pytania, które najbardziej trawiło jego ciekawość. Zamiast tego przesunął wzrok na ogień, jakby chciał zrobić przestrzeń, by Davrel sam mógł mówić, kiedy będzie gotowy. Gdy ten dalej milczał, w końcu zapytał:

– To… co teraz planujesz?

– Najpierw odbuduję dwór. To wciąż mój dom.

– To cię będzie sporo kosztować.

Davrel wstał i podszedł do jednej ze skrzyń, uniósł wieko

i w świetle ognia zabłysło złoto. Oczom Markusa ukazały się monety, pierścienie i biżuteria – wystarczająco by odbudować całą posiadłość. A nawet więcej. Mężczyzna spojrzał na to z lekkim zdziwieniem, lecz nic nie powiedział. Jedynie nieznacznie skinął głową. Po chwili wstał, uśmiechając się lekko:

– W takim razie jutro wpadnij do mnie na kolację. Helena robi najlepszą pieczeń w całym Arven. Przy okazji spotkasz paru dawnych znajomych – ciekaw jestem ich reakcji, gdy Cię zobaczą.

Davrel uśmiechnął się po raz pierwszy od czasu przybycia.

– Dobrze, przyjdę. Zresztą i tak nie mam innych planów.

Markus podszedł bliżej i mocno go uściskał. Mężczyzna odwzajemnił ten serdeczny gest. Czuł, że są jak przyjaciele, którzy dawno się nie widzieli, ale dla których nic się nie zmieniło.

Gdy już się od siebie odsunęli Markus ponownie skinął głową, odwrócił się do ognia, po czym wyszedł, zostawiając dawnego kompana samego w półmroku wielkiej sali. Davrel znów spojrzał na trzaskające płomienie i przypomniał sobie kruka Orrosa przed dworem. Czuł, że moment jego powrotu do domu nie był przypadkowy.

 

***

 

Następnego dnia Davrel mimowolnie spóźnił się na kolację u Markusa. Poprzedniego wieczoru długo nie mógł zasnąć. Ogień w palenisku dawno wygasł, a on wciąż leżał, patrząc w ciemność, słuchając jak wiatr przeciska się przez szczeliny w murze. Gdy wreszcie zapadł w niespokojny sen, śnił o głosach rodziców, które przywoływały go z oddali – ze znajomych miejsc, gdzie nigdy już się z nimi nie zobaczy. Obudził się dopiero, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Chłód przenikał kamienne ściany, a w powietrzu unosił się zapach kurzu i wilgoci. Spał na starej derce rozłożonej w głównej sali, bo w całym dworze tylko tam udało mu się rozpalić ogień.

Zjadł skromny posiłek złożony z resztek zapasów, które miał ze sobą w sakwach, a potem wziął się do pracy. Oglądał mury, oceniając, co da się ocalić, a co trzeba będzie odbudować od podstaw. Z każdym krokiem odkrywał ślady przeszłości – zbutwiałą belkę, na której niegdyś wisiała chorągiew ze złamaną włócznią – herbem rodu Gris; połamane drzwi prowadzące do dawnej zbrojowni; kamień przy schodach, w który jako chłopiec wbił nóż, bawiąc się w strażnika bram.

Popołudniu wspiął się na piętro. Dawna sypialnia jego rodziców była zrujnowana – dach przeciekał, a podłogę pokrywała cienka warstwa lodu. W jego własnym pokoju było nieco lepiej. W rogu, przykryta kurzem, stała drewniana skrzynia. Kiedy ją otworzył, znalazł w środku zniszczony płaszcz z dzieciństwa i dębową figurkę konia, którą wyrzeźbił razem z młodszym bratem. Ująwszy ją w dłoń, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w drewno, jakby wciąż słyszał śmiech sprzed lat. Potem pozasłaniał wybite okna kocami, żeby zimno nie wdzierało się do środka, i zszedł znów do wielkiej sali. Dzień chylił się ku końcowi i dopiero teraz zorientował się jak jest późno. Z przekleństwem pod nosem założył płaszcz, zarzucił na ramiona kaptur i wyszedł w stronę głównych zabudowań Arven. Śnieg skrzypiał pod butami, a niebo miało barwę ołowiu. W oddali zobaczył dymy z kominów miasteczka, które przez te wszystkie lata żyło dalej, bez niego. Przyspieszył kroku.

Do domu Markusa Bale'a dotarł po około dziesięciu minutach marszu, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Do uszu Davrela szybko doleciał wesoły gwar obecnych w środku gości. Jednak rozmowy i śmiech, które słyszał z zewnątrz, ucichły gdy tylko stanął w drzwiach. Zgromadzeni przy stole obrócili się w jego stronę – zaskoczenie malowało się na każdej twarzy.

Helena Bale poderwała się pierwsza. Mimo że nie znała Davrela dobrze – gdy ten zniknął, ona i Markus dopiero zaczynali się spotykać – w jej spojrzeniu nie było wahania. Z uśmiechem podeszła do niego i chwyciła za ręce, witając serdecznie, jakby był kimś bardzo jej bliskim.

Na krześle obok niej siedział Corrin Flix, dawny druh Davrela, a tuż przy nim drobna blondynka o haczykowatym nosie, której nowoprzybyły gość nie rozpoznał. Dalej, nieco w cieniu, stał Thoren Sol – postawny kowal o kręconych włosach, szerokich ramionach

i spokojnym spojrzeniu. Milczał, ale w jego oczach tliło się coś pomiędzy zdumieniem a ulgą.

Wszyscy wpatrywali się w Davrela, jakby nie dowierzając, że naprawdę stoi w progu.

Markus wstał powoli od stołu. Przez chwilę milczał, a potem uśmiechnął się lekko.

– No proszę… a ja już myślałem, że duchy przeszłości nie wracają do Arven – powiedział, podchodząc bliżej. – Witaj w domu. Chodź, siądź z nami. Miejsce zawsze się znajdzie.

Cisza, która zawisła po nagłym wejściu Davrela, prysła jak bańka mydlana. Thoren poklepał go po ramieniu, śmiejąc się cicho pod nosem, a Helena już nalewała mu wina do glinianego kubka. Corrin wstał i uścisnął go z siłą, jakby chciał nadrobić wszystkie stracone lata.

– Nie wierzę, że to naprawdę ty – rzucił, potrząsając głową.

– Patrz, minęło tyle czasu, a ty prawie się nie zmieniłeś.

Davrel uśmiechnął się lekko, nie odpowiadając.

– To moja żona, Anna – dodał Corrin, wskazując drobną blondynkę, siedzącą dotąd nieco z tyłu. – Anno, poznaj Davrela. Wspominałem Ci o nim kilka razy.

Kobieta skinęła głową z uprzejmym uśmiechem, lecz w jej spojrzeniu czaiła się ostrożność – jakby wciąż nie wiedziała, czy Davrel to bohater dawnych opowieści, czy tylko cień z przeszłości, który przypadkiem wrócił do ich świata.

Helena podała mu kubek z winem, a Markus wskazał miejsce przy stole. Gdy Davrel usiadł, rozmowy powoli wróciły na poprzednie tory, choć ich ton był już inny – cichszy, bardziej uważny, jakby każdy wciąż próbował przyzwyczaić się do jego obecności.

Żona Markusa, jak to miała w zwyczaju, nie szczędziła wysiłku, by uczynić kolację prawdziwą ucztą. Na ciężkim, dębowym stole rozłożyła kilka glinianych mis wypełnionych aromatycznymi potrawami: duszoną jagnięcinę z rozmarynem i tymiankiem, zapiekaną soczewicę z czosnkiem i pomidorami oraz chrupiący, wypiekany w domowym piecu chleb, którego skórka pękała pod dotykiem palców. W powietrzu unosił się zapach oliwy, ziół i dymu z kominka, a ciepłe światło świec odbijało się w miedzianych kubkach i butlach z winem. Davrel, który w ciągu dnia zjadł jedynie skromny posiłek z resztek zapasów, poczuł, jak jego żołądek ściska się z głodu. Gdy usiadł obok Markusa, Helena podsunęła mu kubek

z ciemnoczerwonym winem.

– Wino Dawnych Królów – oznajmiła z dumą. – Z nowych zbiorów z doliny Kern.

Davrel uniósł naczynie i powoli zakręcił nim w dłoni. Wino miało głęboki, purpurowy odcień i gęsto osiadało na ściankach kubka. Powąchał je, a potem upił łyk. Aromatyczna mieszanka szczepów syrah, grenache i mourvèdre miała ciepły smak. Pełen słońca i ziemi, z nutą dymu i czarnych jagód.

– Tęskniłem za tym – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do innych. – Żadne wino na świecie nie smakuje jak to z Kade.

Markus uśmiechnął się lekko. – I nic dziwnego. Nasza prowincja zawsze słynęła z winorośli. Mówią, że gleba tutaj – czerwona, kamienista, twarda – pamięta jeszcze czasy, gdy płynęła po niej krew dawnych władców. To z niej rodzi się siła wina.

Davrel skinął głową, zerkając w kierunku okna, za którym

z wolna gasło światło dnia. Widział w wyobraźni łagodne wzgórza Kade, poprzecinane kamiennymi murkami i porośnięte gęstymi krzewami winorośli. Ciepły wiatr niósł tam zapach ziół, a ziemia była sucha i pękająca, lecz urodzajna – jakby sama natura chciała wynagrodzić ludziom surowość ich losu.

Chwila ciszy trwała jeszcze moment, zanim Markus uniósł kielich, by wznieść toast. – Za powroty – powiedział. – I za tych, którzy nie zapomnieli drogi do domu.

Davrel odchylił się w krześle i spojrzał z uśmiechem na Markusa.

– Pamiętasz, jak my trzej – ty, ja i Darion – włamaliśmy się do spiżarni twojego ojca? Ukradliśmy wtedy kilka butelek Wina Dawnych Królów i wypiliśmy je za stodołą. – Zaśmiał się cicho. – Myślałem, że ojciec cię wtedy wydziedziczy.

Markus również się roześmiał, potrząsając głową. – To był oczywiście pomysł Dariona. On zawsze pierwszy wpadał na zwariowane rzeczy. Ryzykant, od urodzenia.

– I nadal nim jest – wtrącił Thoren, odkładając kubek. – Jeśli wierzyć plotkom, to właśnie on dowodzi ruchem oporu w naszej prowincji. Mówią, że ostatnio spalili stodołę należącą do poborcy podatków.

W pokoju zapadła krótka cisza. Anna, dotąd milcząca, ścisnęła dłonie na kolanach.

– Nie powinniście o tym rozmawiać – powiedziała cicho. – Nawet tutaj. Nigdy nie wiadomo, kto słucha.

Po jej słowach zapadła niezręczna cisza. Ogień trzaskał w palenisku, a za oknem śnieg uderzał o szyby, jakby chciał odwrócić uwagę od tego, co zostało przed chwilą powiedziane. Davrel, chcąc rozładować napięcie, spojrzał na Corrina.

– A ty, Corrin? – zapytał spokojnie. – Czym się teraz zajmujesz?

Zapytany oderwał wzrok od swojego kubka i wzruszył ramionami.

– Pomagam młynarzowi z Arven. Wiesz, temu starem Lemickowi. Woda z gór płynie teraz wolniej, więc roboty mniej, ale zawsze coś się znajdzie. Anna mówi, żebym poszukał czegoś lepszego, ale… – Uśmiechnął się półgębkiem. – Z młynem przynajmniej człowiek ma spokój od żołnierzy.

– Znam to miejsce – przytaknął Davrel. – Pamiętam, że zawsze pachniało tam mąką i mokrym drewnem.

Corrin zaśmiał się, tym razem nieco zbyt głośno. Wino wyraźnie zaczynało uderzać mu do głowy.

– Tak, i dalej tak pachnie! – uniósł kubek w geście toastu.

– Ale powiedz, Davrel… co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Myśleliśmy, że nie żyjesz – Głos mu się lekko załamał. – Gdzie byłeś?

W pokoju znów zapanowała cisza, tym razem pełna wyczekiwania. Markus, Thoren i Helena spoglądali na Davrela z uwagą, jakby każde z nich chciało usłyszeć coś innego – wyjaśnienie, spowiedź, może nawet pocieszenie.

Davrel zrobił głęboki wdech i na kilka sekund wstrzymał powietrze w płucach. Spoglądał w płomienie, które odbijały się w jego oczach jak w tafli ciemnego szkła. Szukał słów, ale każde wydawało się zbyt ciężkie albo zbyt kłamliwe. Czuł, że nie może im opowiedzieć wszystkiego – jeszcze nie teraz. A jednocześnie wiedział, że jest winien przyjaciołom przynajmniej część prawdy.

– Byłem po wschodniej stronie Przeklętej Puszczy – powiedział w końcu cicho.

Helena uniosła brew. Thoren zmarszczył czoło, a Corrin aż pochylił się do przodu.

– Po… po tamtej stronie? – spytał, jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał.

Davrel skinął głową.

W pokoju zapadła cisza, w której słychać było tylko trzask drewna w kominku. W oczach zebranych pojawiło się coś pomiędzy zdumieniem a niepokojem. W Arven nikt nie wiedział co znajduje się po drugiej stronie lasu. Nieliczni twierdzili, że kończy się tam świat ludzi, a zaczyna duchów, jednak mało kto dawał wiarę tym słowom. Natomiast wszyscy zgodnie uważali, że w głębi puszczy, tam gdzie ziemia spowita jest mgłą, a drzewa rosną tak gęsto, że nie widać nieba, mieszkają dusze tych, którzy zginęli bez modlitwy.

– To niemożliwe – wyszeptała Helena, zniżając głos. – jeszcze nikt kto wszedł do lasu nie wrócił stamtąd żywy.

– Ktoś jednak wrócił – powiedział spokojnie Thoren, wpatrując się w Davrela. – I siedzi teraz z nami przy stole.

Corrin odchrząknął, nie mogąc powstrzymać ciekawości. – Ale jak to się stało, że tam wszedłeś? – zapytał. – Przecież każdy wie, że ten las to przeklęte miejsce. Co cię tam zaprowadziło?

Davrel nie odpowiedział od razu. Jego spojrzenie stało się nieobecne, jakby znów widział coś, co wolałby zapomnieć. Dopiero po dłuższej chwili odsunął kielich i odezwał się cicho:

– Tamtego dnia, gdy zniknąłem, zbierałem drewno na opał, niedaleko puszczy. Wiem, że tylko głupiec wchodzi głębiej do lasu, ale śnieg był wtedy gęsty, a ja potrzebowałem suchych gałęzi. – Urwał, jakby sam ton jego głosu wystarczył, by przy stole zapadła cisza. – Usłyszałem krzyk. Nie jeden, ale kilka, jakby ktoś walczył o życie.

I wtedy…

Davrel zamilkł, wpatrzony w płomień. Gdy ponownie się odezwał, jego głos był już inny – niższy, jakby mówił nie do obecnych, lecz do samego siebie. Wypowiadane słowa natychmiastowo cofnęły go pamięcią do tamtych wydarzeń.

 

---

Zimno przenikało go aż do kości, gdy biegł między drzewami. Gałęzie smagały mu twarz, śnieg osypywał się z koron, a echo krzyku odbijało się gdzieś w głębi lasu. Z każdym krokiem ciemność gęstniała, a cisza – nienaturalna, w której nie słychać nawet ptaków – stawała się coraz cięższa.

W zapadającej ciemności zauważył ślady na śniegu. Prowadziły w dół, ku niewielkiej dolince. Wkrótce Davrel dostrzegł na jej dnie blask – słaby, jak od dogasającej pochodni. Zatrzymał się, przyklęknął, nasłuchując. Nic. Tylko trzask ognia. Przez chwilę miał nawet wrażenie, jakby cały las wstrzymał oddech. Z bijącym sercem wyszedł na małą polanę otoczoną starymi dębami. I wtedy zamarł.

W świetle dogasających płomieni ujrzał ciała. Nie dwóch, nie trzech – lecz kilkunastu mężczyzn, rozrzuconych po śniegu niczym marionetki, którym ktoś poprzecinał sznurki. Z ich pleców i piersi sterczały strzały. Śnieg wokół nasiąknięty był krwią, zamarzając

w ciemnoczerwone plamy.

Davrel czuł, jak serce wali mu w piersi. Nie widział twarzy poległych, nawet nie chciał widzieć – ale wzrok sam przykuł go do jednego szczegółu. Na zbrojach, przy pasach, na oderwanych tarczach widniał nieznany mu herb: biały, stojący dęba koń.

Na widok poległych szybko zrobiło mu się niedobrze. Cofnął się o krok, potem o kolejny, aż plecami dotknął drzewa. Wtem zauważył jakiś ruch. Jeden z leżących na polanie mężczyzn wciąż oddychał. Podpierając się łokciem próbował sięgnąć po spoczywający obok nóż. Śnieg wokół nieco był intensywnie czerwony. Płonęły resztki wozu, a w ogniu trzaskały belki, rzucając drżące światło na porozrzucane wokół ciała.

Davrel zamarł. Wszystko w nim krzyczało, by zawrócić – ale wtedy ranny mężczyzna otworzył oczy i spojrzał prosto na niego. Młodzieniec nigdy nie widział takich oczu. Biła z nich siła i jakiś przedziwny blask.

– Pomóż mi – wychrypiał ranny mężczyzna, sięgając ku niemu dłonią. – Oni… wrócą.

Davrel wahał się tylko przez moment. Potem ruszył naprzód nie wiedząc jeszcze, że ten krok odmieni całe jego życie.

 

---

– I co, pomogłeś mu? – głos Corrina przywołał Davrela do teraźniejszości. Przyjaciel wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi oczami, jakby nie dowierzał, że ktoś odważył się wejść tak głęboko

w las.

Davrel oderwał wzrok od płomienia.

– Tak – odpowiedział cicho. – Rana na brzuchu była głęboka, ale żył. Opatrzyłem go i pomogłem przeprawić się na drugą stronę puszczy. – W tym momencie Davrel zawahał się na sekundę. – Okazało się, że jest szlachcicem, głową starego rodu. W podzięce za okazaną pomoc zaproponował mi gościnę, a że nie mogłem wrócić tą samą drogą – przyjąłem. – Zawahał się ponownie, po czym dodał: – Kiedy w końcu ruszyłem w drogę powrotną, musiałem obejść całe wschodnie krainy, a potem przeprawić się przez północne góry.

Markus uniósł brwi.

– A ten czarny miecz, który nosisz… też stamtąd?

Davrel skinął głową. – To prezent od plemienia kowali.

Chwilę milczeli, wsłuchani w trzask ognia. Wino w kielichach dawno się skończyło, a na stole dogasały świece. Corrin, który zdążył już wyraźnie się rozchmurzyć, chciał zapytać coś jeszcze, ale Helena położyła mu dłoń na ramieniu.

– Myślę, że na dziś wystarczy – powiedziała z ciepłym uśmiechem. – Zrobiło się późno.

Davrel popatrzył na nich po kolei. Na zatroskaną twarz Markusa; na Helenę, w której oczach odbijał się blask płomienia; na Corrina i jego żonę, siedzących blisko siebie; na milczącego Thorena, który tylko skinął mu lekko głową. W tej chwili po raz pierwszy od wielu lat poczuł, że naprawdę wrócił.

Sięgnął po kielich, w którym zostało jeszcze kilka kropel wina.

– Za nowy początek – powiedział, a jego głos zabrzmiał spokojnie, lecz pewnie.

Wszyscy wznieśli naczynia.

– Za nowy początek – powtórzyli zgodnie.

Wzniósłszy toast, posiedzieli jeszcze chwilę przy ogniu, aż płomienie w kominku przygasły, a rozmowy ucichły. W końcu pożegnali się życząc sobie spokojnej nocy. Gdy drzwi zamknęły się za ostatnimi gośćmi, Davrel spojrzał jeszcze raz na stół, na którym połyskiwały puste kielichy. Przez chwilę stał w milczeniu, po czym odwrócił się i wyszedł w chłodną, gwieździstą noc. 

Koniec
Nowa Fantastyka