- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.4

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.4

Serialu część dalsza.

 

W poprzednim odcinku: Alfida Jahn zdechła była, co nie przeszkadza jej jak widać w niczym. Drużynnik Vigo Mundsen, mając ważniejsze sprawy na głowie, bez zastanowienia użyczył swych wojów konnych staroście, aby ten przehulał ich żywoty niczym gacie w kości.

 

W dzisiejszym odcinku: Małe spojrzenie, na jeszcze mniejsze oblężenie. Śpiew, krew, miecz i topór, strzały i flaki, trochę potu. Do tego jest miłość, a o męstwie i odwadze, które leją się tutaj całymi strumieniami niczym w porcelanę, to nawet nie wspomnę. 

 

W następnym odcinku: Kto spija nektar zatruty, a kto laur uwiędły. Ach, no i może goście przyjadą niezapowiedziani? A może jednak nie. Może lepiej, żebym więcej nie gadał?

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.4

Leśny trakt rozbrzmiewał kakofonią dźwięków. Ziemistą drogą, na której stały błotniste, cuchnące wilgocią kałuże, wolno i ociężale podskakiwał wóz. Tylna oś wypaczyła się od wilgoci i skrzywiła trwale. Fura kołysała się zanosząc bokami jak ambitna dziwka, trzeszcząc drewnianymi burtami i obijającymi się skrzyniami z suszonym mięsem i twardym chlebem. Śmierdział do tego cebulą i czosnkiem, którego Antymon Koeler nabrał chyba w celu odstraszania zwierzyny.

Ptaki latały wysoko, skryte za listowiem drąc się w niebogłosy. Przedrzeźniały klekotanie wozu i przekrzykiwały się nawzajem. Zapewne klęły, szydziły z ludzi i naśmiewały się z tych, którzy jechali z tyłu, w oparach czosnku.

Dwa woły, Huk i Guz nie narzekały, mozolnie ciągnąc cały ten towar wraz z powożącą Arielą Koeler, którą można było zaliczyć do ładunku. Pomimo sporej tuszy była śliczną kobietą. Miała leniwy sposób powożenia, polegający na pozwalaniu Hukowi i Guzowi przemieszczać się wedle woli i cała karawana pewnie daleko by nie zaszła, gdyby woły nie podążały na prowadzącymi sześcioma konnymi włócznikami jakby hipnotyzowane końskimi zadami. Ariela miała delikatny i dziewczęcy głos i śpiewała, odkąd wjechali do lasu i zrobiło się ciemno.

 

Szła przez las, bez imienia, w dłoni niosła cień wspomnienia.

Nie zna drogi, nie zna siebie. Tylko wiatr ją woła w niebie.

Nie pamięta już swej twarzy ani domu, co w snach marzy.

Matko, słyszę cię w powietrzu, W pieśni ptaka, w szumie w wietrzu.

Ale droga mnie nie niesie, Tylko kamień w sercu, w lesie.

Gdzie mój próg, co pachniał chlebem?

Gdzie mój las, co szeptał niebem?

Ziemia zgasła pod stopami, obca trawa rośnie łzami.

 

– Do cholery ciężkiej, kobieto! – obruszył się idący obok Helmut z Nekhty.

Niósł na plecach wiklinowy kosz z serem i sapał od tego gorzej niż woły, pocąc się przy tym obficie i śmierdząco. Areila wystraszyła się i umilkła.

– Nie szczekaj! – warknęła siedząca w siodle Alfida Jahn.

– Nie dałoby się czegoś wesołego? Ciarki mi przechodzą po plecach, gdy słucham tej przyśpiewki, szczególnie w tym miejscu! Las czarny jak nawiedzony a tu…

Przerwał i zatrzymał się, omal nie wchodząc w zad Morgentau. Uniósł wzrok i dopiero wtedy zobaczył, z kim rozmawia.

– Zamknij się, tragarzu, bo cię otworzę – syknęła Alfida Jahn.

Helmut z Nekhty jako jedyny w towarzystwie widział, jak ta kobieta otwiera ludzi i nie chciał ani ponawiać tego spektaklu, ani tym bardziej brać w nim udziału. Zastanawiał się, czy komuś o tym powiedzieć, ale bał się. Zrobi to przy najbliższej okazji – pomyślał, po czym ogarniały go wątpliwości: któż by mu uwierzył?

Alfida przestała mierzyć go wzrokiem, popędziła konia i zrównała się z Arielą.

– Pani śpiewa – poprosiła.

– Och, nie chce być uciążliwa.

– Pani śpiewa – powtórzyła Alfida z naciskiem. Po chwili uśmiechnęła się. – To była piękna piosenka. Proszę.

Ariela Koeler zaczęła śpiewać. Woły skręciły za konnymi. W oddali dało się widzieć już jaśniejący koniec lasu, ale droga zaczęła wieść stromo pod górkę.

 – Panie Antymon! – zakrzyczał idący za wozem Kristofson z Boelle. – Ten pański wóz to stwor pokraczny, zbitek drzazg i wiórów. Rychlej rozpadnie się w drzazgi, niźli wdrapie na to wzgórze!

Antymon Koeler, który siedział tyłem do kierunku jazdy na beczce z najcenniejszym w jego mniemaniu towarem, zaśmiał się i uderzył w uda.

– Tak wam się wydaje, paniczu! Tak wam się tylko zwiduje! Ale to konstrukcja z Ordenslau!

– Akurat! Mogliście, mości handlarzyno podupadły, wymyśleć mniej śmiałe, a bliższe prawdy kłamstewko. Tak się bowiem składa, że w Ordenslau bywałem nie raz ani dwa. Widziałem wozownię, widziałem kołodziejów i koła, które wyrabiali. Bardzo interesująca to sztuka. Ich koła żelazem okute a wozy osie ze stalowych prętów, nie takie zgniłe drewno mają.

– Oj, kłamstwo mi przedwcześnie zarzucacie, nieuczciwie i błędnie. Osiami zwiedzeniście, ale to porządna, twarda, jesionowa oś. Jeno stara. Wody się opiła, albowiem my a Arielą w zeszłym bodajże roku w osuwisku błotnym opadli do rzeki. Wóz pół księżyca tam stał, nim go wytargalim, bo zwierzęta pomarły i mus był do wioski ciągnąć po nowe. Te, które o tu pan widzisz woły Hukiem i Guzem zwane nas wyciągnęły. I od tamtej pory z nami podróżują.

– Ha, niech będzie, jak mówicie. Choć zwiduje mnie się… – zaczął Kristofson, ale umilkł.

Pół tuzina konnych włóczników z wolnej twierdzy przytroczyło tarcze do przedramion, a włócznie miast jak do tej pory płasko na grzbiecie konia, w ręce ujęli. Konie popędzili i wysforowali się do przodu. Jadąca obok Alfida Jahn, dotychczas jadąca z błogim uśmiechem słuchając przyśpiewki powożącej Arieli wzdrygnęła się, wyjęła łuk i naszykowała kołczan. Cztery strzały złapała w palce lewej dłoni wraz z łukiem, piąta na cięciwę założyła. Konni jadący za wozem również zaczęli się przygotowywać.

Kristofson z Boelle zszedł na bok, żeby naciągnąć cięciwę na swój ponad miarę długi łuk, a dwóch brodatych tarczowników, którzy zaciągnęli się w nadziei na szybki, dodatkowy dorobek, stanęli przy nim udając gotowych na cokolwiek. Od ataku dzikich świń po sraczkę.

Alfond Galande miał przyszywanicę, nagoleńce i napierśnik naciągnięty na kolczugę. Jako jedyny z całego towarzystwa prezentował się poważnie, walecznie i pancernie zarazem. Przyspieszył, a pozostali spieszeni przylgnęli do niego, jak do gówna muchy.

Nawet starosta Romoateaux, do tej pory zagłębiony w swoich myślach, zgarbiony i stłamszony, wyprostował się i wyglądał w napięciu przed siebie, jakby kopiec złota obaczył.

Huk i Guz wyszły z mrocznego lasu i przyspieszyły, goniąc za końmi, lub po prostu czerpiąc radość ze słońca. Ariela skończyła swą pieśń, a Alfida popędziła wierzchowca, uśmiechając się wrednie.

Wzgórze wieńczyły niewielkie skupiska skalne. Kilka samotnych, skarlałych buków rozkładało swe zżółkłe liście. Wokoło walały się trupy. Sporo ludzi porozrzucanych w grupkach tak, jak ich zastała śmierć w walce. Skóra była szara, ciała zastygle w pośmiertnym skurczu, powyginane w pełnych ekspresji, makabrycznych pozach. Było też kilka koni, o zapadłych brzuchach i sterczących żebrach. Robactwo ucztowało w najlepsze, choć najsmaczniejsze kąski zostały już wycięte nożami lub wyżarte przez większą zwierzynę. W powietrzu unosiła się gęsta i kwaśna woń rozkładu. W trawie walało się kilka pogiętych mieczy i sporo strzał, z których rozrabowano groty i lotki. Rzędy i zbroje pozbierano dawno temu, podobnie jak sakiewki i wszelkie inne drogocenności.

Wóz wtoczył się na szczyt, otoczona trupami Ariela wstrzymała muły niechętnie. Popatrzyła ze zgrozą na drogę, która prowadziła w dół do drewnianego parkanu i bramy. Za nią był długi dziedziniec i ciemne mury strażnicy.

Konni rozjechali się na boki, przepatrując zwłoki. Zapadła ponura cisza. Alfida podjechała do trupa górala, co widać było z daleka tak po ubiorze, jak i nadmiernym umięśnieniu. Spojrzała z konia w dół i uśmiechała się. Starosta Romoateaux stracił ducha, rozglądał się strachliwie na boki. Jego koń wyczuł niezdecydowanie i przez chwilę nie było wiadomo, kto rządzi w tym związku.

– Widzi mi się, panie starosto wielmożny, żeście w błąd nas wprowadzili. Historia o śmierci Kruczego Cienia nieco chyba przesadzona – powiedział Stoh Hageller, dowódca konnicy z Wolnej Twierdzy.

– Tak uważacie? – spytał Romoateaux cienkim głosikiem. – Po czym wnosicie?

– Ten tutaj, zdaje się Prawą Ręką księcia się tytułował. A teraz czerwie tuczy.

Romoateaux wyciągnął szyję, by przyjrzeć się zwłokom z daleka, bo podjechać się bał. Tak trupów oglądać nie lubił, jak i o konia się martwił podejrzewając, że go bydle zrzuci przy najbliższej okazji.

– Konie oprawione – mruknął Alfond Galande, drapiąc po policzku. – Znaczy się prowiantu zamkowym dowozić nie trzeba.

– Widzi mi się, na darmośmy tu zadki przywlekli – mruknął Helmut z Nekhty.

Romoateaux jęknął. Chciałby coś zrobić, ale bał się.

– Drużynnik nie będzie zadowolony, jeśli zameldujemy mu o wrogu, a nie zobaczy ni krwi na zbroczu ni szczerby na toporze. – powiedział Stoh Hageller, pocierając tygodniową szczecinę. – Ciekaw jestem ilu ich tam wołków siedzieć może?

– Będzie ze cztery tuziny – powiedziała Alfida Jahn, podjeżdżając do rozmówców.

– A skąd możesz to wiedzieć, babo? – burknął Kristofson z Boelle. Był niegłupim człowiekiem, wiedział więc, że miejsce kobiety wokół chaty, nie w boju.

– Cztery tuziny, to i tak za mało, żeby obsadzić strażnicę – dodała Alfida, długołucznika ignorując. – Do tego są pocięci co wiem, bo widziałam.

– Chyba nie rozmawiacie o tym, żeby strażnicę szturmem brać? Do tego bez przygotowania? – spytał Helmut z Nekhty.

– Jako ochronę pana wynajęto, jak mniemam. A ktoś taki zawsze gotów winien być i chętny! – warknął Alfond Galande.

– Jako ochronę, nie przeczę. Ale dostałem kosz, więc jestem tragarzem.

– Brama ledwie stoi – mruknęła Alfida Jahn. – A nad nią widzę dwóch tylko strażników.

Starosta Romoateaux rozglądał się po mówcach z nadzieją, że wszystko samo się ułoży. Teraz z nadzieją spojrzał na łuczniczkę.

– Za daleko od chaty zbłądziłaś, to i się we łbie zmieszało – burknął ponownie Kristofson z Boelle. – Nie wypowiadaj się kobieto o sprawach, na których znać się nie masz prawa.

Romoateaux spojrzał na Kristofsona z niesmakiem.

– Wyglądasz pan na bitnego zucha – zauważył dowódca konnicy Wolnej Twierdzy. – Kto by pomyślał, jakim tchórzem podszyty.

– Licz się ze słowami, panie konny, albo ja policzę pana kawaleryjskie kości!

Konny prychnął, jego koń zatańczył w miejscu, jakby również chciał okazać pogardę.

– Ruszam na zwiad – zapowiedział. – A pan, łuczniku Kristofson ze srelle, niech się pan czasami o swój długi kijek nie potknie.

Kristofson sapnął i warknął. I nie zrobił nic poza tym. Dowódca konnych zamachał nad głową szabelką i ruszył ze swoimi ludźmi w dół, w stronę bramy. Romoateaux odprowadzał go wzrokiem, z uczuciem ulgi. Nawet jego konisko uspokoiło się nieco. Do konnych włóczników dołączyła Alfida Jahn.

– Piekło niech pochłonie tych cholernych bydlaków – jęknął Alfond z Galande, biegnąc za nimi. Jego zbroja chrzęściła jak pełen siekańców mieszek. – Do tego kobieta! Co za nieszczęście! Zaczekajcie tam, niech was diabli!

Alfida najwyraźniej nagle zaczęła dobrze się bawić. Znów wysforowała się na przód, w stronę bramy, a za nią tuzin konnych włóczników.

– Palean, to ty! – krzyknęła Alfida, podjeżdżając do ostrokołu, za którym postawiono kiepską palisadę.

– A niech mnie! Toż to Alfida Jahn! Myśleliśmy, że nie żyjesz! – odpowiedział mężczyzna na prymitywnej wieży bramnej.

– Tak to zawsze bywa, gdy za myślenie się zabierasz półgłówku! Otwieraj wrota! Prowiant wiozę!

– Kruk powiedział, żeby bram nie rozwierać przed nikim. Nie mogę, Alfa – powiedział jeden z dwojga ludzi ba bramie. Któż to jedzie za tobą?

– Pokurczu obesrany, obyś zwiądł, jak twój członek! Oby zgnilizna rozeszła się po całym twoim niewielkim ciele, zżarła cię i pochłonęła, otwieraj! – krzyknęła Alfida.

Szóstka włóczników dopiero do niej docierała. Romoateaux był tuż za nimi, próbując opanować wierzchowca. Za nimi biegł Alfond Garande ciskając przekleństwami, z twarzą czerwoną z wysiłku.

– To nieuczciwe – zakwilił Palean.

Romoateaux zdążył dołączyć. Nawet otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Alfida wpakowała Paleanowi strzałę w gardło. Mężczyzna na wieży bramnej odchylił się, opadł na palisadę za nim i tak pozostał, z promieniem sterczącym mu z twarzy.

– Końmi! – wrzasnęła Alfida.

Romoateaux ze strachu puścił wodze, a koń cofnął się, jakby obaj odczuwali to samo.

 

Alfond Galande Sportowiec

 

Alfond Galande gardził tą bandą zniewieściałych paniczyków, podobnież jak zgrają konnych, którzy ledwie trzymali się na grzbietach swoich wierzchowców. Konie człapały ze zwieszonymi łbami, jak ich zgarbieni jeźdźcy.

Ale zaczęło się dziać. Jeszcze przed chwilą sam zaczął popadać w stupor drogi, ogarnięty znużeniem i sennością. Czas najwyższy, żeby w końcu pomachać żelastwem – cieszył się w myślach. Życie żyć zaczęło, a czas biec. Krew w jego żyłach w końcu ruszyła, serce wznowiło bicie a płuca pompowanie. Rzucił się pędem przed siebie w stronę bramy, a za nim pozostali spieszeni rekruci starosty, o wiele wolniej i bardziej nieśmiało. Z całej tej zbieraniny tylko on miał zbroję i rozsądek prawdopodobnie też. W biegu zaciągnął pasek tarczy i opuścił wizurę hełmu

Zobaczył konną łuczniczkę oddającą strzał w kierunku obrońców. Zadziwił się, widząc kobietę w agresywnej typowo męskiej chwili. Co gorsza prawdopodobnie przelała pierwszą krew. Przestał widzieć w niej kobietę, zobaczył współzawodnika. To nie hańba – myślał – że wyprzedziła mnie białogłowa. Jest konna, to się mogło zdarzyć – usprawiedliwiał się czując, jak narasta w nim złość.

Trzech konnych naparło wierzchowcami na bramę. Jeden z koni zrejterował, a jeździec omal nie spadł. Ponowili swój atak i tym razem im się udało. Konie uderzyły kopytami, potężne wrota uchyliły się. Tylko trochę, lecz wystarczająco, by wsadzić tam rękę i unieść rygiel. Nieobrobiona belka spadła, a Alfond Galande, wpadł w szczelinę i przedarł się na dziedziniec. Zobaczył znudzonego mężczyznę, który szedł w jego stronę. Tamten prawie przysypiał. Ledwie lazł, przeglądając coś, co trzymał w rękach. Alfond ciął go mieczem, otwierając tunikę i pierś, uderzył tarczą i ciął ponownie przez szyję. Byłby bardziej dumny, gdyby przeciwnikiem był ktoś umiejący walczyć choć trochę, ale przynajmniej wyrównał rachunek. Jeden do jednego – pomyślał, spoglądając na Alfidę.

Zobaczył trzech obszarpańców przy stajni. Tylko jeden z nich był uzbrojony w drwalską siekierkę. Nie stanowili wyzwania. Puścił się więc biegiem w stronę warowni, gdzie na pewno czekali poważniejsi przeciwnicy, a z nimi chwała.

Warownia była trzypiętrowym, kamiennym gmachem. Trzy nawy otaczały skalisty dziedziniec. Wysokie wrota, żałośnie wypaczone czasem w obu bocznych nie wyglądały na znaczącą przeszkodę. Alfond obrał za cel jedno z wejść i pędził. Wiedział, że musi się spieszyć, żeby nikt nie odebrał mu glorii.

Wyprzedziło go dwóch konnych z Wolnej Twierdzy. Cholerni koniarze – pomyślał z wściekłością. Jeden z nich oberwał w twarz strzałą. Prosto w gębę, grot wylazł mu bokiem głowy. Krew schlapała Alfonda, który uśmiechnął się szaleńczo. Minął konia, który stanął na tylnych nogach i zrzucił postrzelonego jeźdźca. Alfond biegł, był jak taran, schowany za tarczą. Ktoś krzyczał, ale jego to nie interesowało.

Jeden z jeźdźców dotarł już do wrót. Koń kopytami naparł na skrzydło wysokich drzwi. Nie były zawarte, ustąpiły. Wierzchowiec przedarł się do wnętrza i zawrócił, wierzgając i kwicząc w przerażeniu, a jeździec spadł, ze strzałą sterczącą z uda. Z wnętrza budynku wypadł ktoś z przeciwników i wbił ogromne toporzysko w jego pierś. Ostrze przeszło przez ciało jak przez ser, wrzynając się w kamienny dziedziniec ze zgrzytem.

Gdzieś z tylu nadleciała strzała, śmignęła Alfondowi obok głowy i wbiła się w topornika. Alfond zasłonił się tarczą i wpadł w niego, odbijając od siebie niczym nic niewarzący kawał mięsa. Doskoczył i szerokim cięciem otworzył mu gardło. Miecz rozciął ciało bez oporu, topornik wyprostował się i sztywny jak kłoda padł na plecy.

Alfond obrócił się w stronę bramy i uniósł tarczę w ostatniej chwili. Poczuł uderzenie strzały, wbijającej się w jego osłonę. Alfond ryknął wściekle, wyjrzał zza tarczy i znów się zasłonił. Potężny mężczyzna trafił w nią dwuręcznym toporem. Potężny cios pchnął Alfonda w tył. Oparł się plecami o ościeżnicę, a wtedy topornik naparł ponownie. Alfond zbił cios tarczą w bok, po czym dźgnął od spodu mieczem. Znów ryknął i naparł. Ostrze weszło w pachwinę, zgrzytnęło o kość i zagłębiło się w trzewiach mężczyzny.

Strzała trafiła Alfonda w napierśnik, prześlizgnęła się po nim i pomknęła gdzieś w tył. Alfond wydostał się spod padającego na niego topornika i ciął łucznika przez twarz. Tamten kwiknął, zatoczył się w tył i przewrócił. Odcięty nos, warga i trzy zęby poleciały w kąt i potoczyły się po podłodze.

Alfond uśmiechnął się i zwrócił w stronę korytarza. Zaryczał bojowo i uderzył płazem o tarczę. Echo jego wrzasków poniosło się pustym z pozoru wnętrzem. Światło dnia sączyło się do wnętrza oknami w głębokich wykuszach, z widokiem na dziedziniec. Na przeciwległej ścianie rząd wysokich futryn prowadził do komnat. Z tyłu niedobici przeciwnicy wyli i krzyczeli w bólu. Alfond uśmiechnął się.

Ruszył przed siebie. Za nim spieszeni włócznicy wypełniali korytarz. Przyspieszył. Nie chciał wpakować się w pułapkę, rozsądnym był człowiekiem. Ale też nie mógł pozwolić, żeby ktoś odebrał mu chwałę.

Czterech włóczników wpadło do komnaty, trzech ruszyło za Alfondem. Ucieszył się, że nie jest sam. Jeszcze bardziej cieszyło go, że nie starają się go wyprzedzić. Och, jakie piękne potrafi być życie żołnierza!

 

Udo i Hogbert

 

Udo zeskoczył z konia w biegu. Wiedział, że to nie wyścigi tak jak niektórzy czasami zdawali się myśleć. Chciał jednak jak najszybciej zniknąć w budynku, z dala od oczu łuczników, kuszników, procarzy czy kogokolwiek te paskudne mury chowały. Wylądował na ziemi, potknął się o jęczącego rannego. Mężczyzna zagulgotał, jakby chciał coś powiedzieć. Ruszał się jeszcze, ale Udo wiedział, że sprawa jest definitywnie przegrana. Zaklął i ostrzem włóczni rozszarpał mu gardło. Nienawidził takiej niedokładnej roboty.

Wszedł do korytarza. Trzech włóczników wraz z najemnym zbrojnym byli już w połowie jego długości. Widział też towarzyszy penetrujących komnaty. Udo poprawił chwyt na włóczni i uniósł wyżej puklerz. Podszedł do wykuszu z oknem wychodzącym na dziedziniec. Nie lubił zamkniętych pomieszczeń, a jeszcze bardziej nie lubił, gdy mogli się tam czaić wrogowie. Udo lubił konie, konie lubiły otwarte przestrzenie. Nie te zimne, cuchnące mury.

Splunął ze złością i wyjrzał na dziedziniec. Kamienisty plac z trzech stron otaczały budynki strażnicy. A w oknie budynku naprzeciwko, na piętrze zobaczył łucznika. Strzała przemknęła ze świstem, wleciała do korytarza i uderzyła w zbrojnego szaleńca, odbiła się od jego hełmu i uderzyła o ścianę. Promień rozszczepił się i zmienił w drzazgi. Nieznajomy zbrojny przykleił się do ściany. Cholerny szczęściarz – pomyślał Udo. Czy zawsze fortuna sprzyja oszalałym półgłówkom?

– Uwaga na okna! – ktoś krzyknął.

– Łucznik!

Nieznajomy zbrojny uniósł się i zaczął biec, a wraz z nim trzech spieszonych konnych włóczników. Z tyłu korytarz zaczęli wypełniać pozostali żołnierze z Wolnej Twierdzy.

– Uwaga na okna – mruknął Udo, gdy dowódca zbliżył się do niego.

Stoff Hageller mruknął coś niezrozumiałego, po czym podrapał się puklerzem w policzek.

– No dobra, biegiem do końca korytarza, i tam dwa szeregi! – krzyknął. – Raz!

Udo ruszył biegiem, wraz z pozostałymi włócznikami. Dołączyli do trójki, która już tam była, dobiegli do końca korytarza, który zakręcał w lewo. W rogu był spory portal z rzeźbionym herbem, rozbitym i nierozpoznawalnym. Za nim schody pięły się wzdłuż okrągłych ścian wieży. Ustawili się w szeregu. W pięciu wypełnili całą szerokość korytarza.

– Dwa szeregi zostają, reszta na schody! – rozkazał Stoff Hageller.

Udo obejrzał się na towarzyszy, wspinających się po stopniach. Cieszył się, że on nie musi. Schodów bowiem też nie lubił. Wpatrzył się w długi korytarz przed sobą, jego wysokie, łukowe sklepienia i sporo kolumn. Pod ścianami stało kilka świeczników, na podłodze leżał ciemny, utytłany dywan. Na końcu korytarza widział narożny portal i spore, zamknięte drzwi okute paskami blachy. Gdzieś tam, słyszał odległe krzyki i odgłosy walki. Echo zniekształcało je, ale krzyk bólu był zawsze rozpoznawalny. Po chwili usłyszał wrzask za sobą. Na schodach doszło do walki. Usłyszał spadający z wysokości ciężar.

Udo poprawił tarczę. Ktoś obok zaklął.

Nagle zobaczył ruch na końcu korytarza. Zza rogu wybiegło dwóch mężczyzn. Obaj mieli krótkie toporki. Jeden z nich nosił jedynie spodnie a jego nagi tors splamiony był krwią. Obaj zatrzymali się, widząc przed sobą oddział Uda. Po chwili dołączyło do nich kolejnych dwóch przeciwników. Odgłosy walki za ich plecami ucichły, za to rozległ się odgłos kopyt.

Kto był tak głupi, żeby wjechać do strażnicy konno? – pomyślał Udo.

– Poddajemy się! – krzyknął jeden z mężczyzn.

– Nie bądź głupi – burknął jego kolega.

Ten pierwszy rzucił swój toporek na ziemię i rozłożył ręce pokazując, że jest bezbronny. Z korytarza za nimi wypadł jeździec na koniu. Czarna peleryna kobiety powiała, gdy zwierzę ślizgając się, rozpaczliwie próbowało wyhamować na śliskich kamieniach podłogi. Łuczniczka zwolniła strzałę, trafiając poddającego się w plecy. Ktoś wrzasnął, konna ponagliła wierzchowca z powrotem, puszczając kolejną strzałę. Zniknęła w korytarzu, z którego wyjechała. Pozostawiając dwóch przeciwników zdezorientowanych, a dwóch jęczących na kamiennej posadzce.

Udo uśmiechnął się. Nie zazdrościł im pozycji.

– Idziemy na nich? – spytał Hogbert, stojący obok.

– Hageller kazał nam tu stać, to stoimy – odpowiedział ktoś z drugiego szeregu.

– Gorzej będzie, jak naszych zepchną ze schodów – mruknął Udo, oglądając się za siebie. Nie widział tam nikogo, za to słyszał szczęk broni, okrzyki i jękniecie. – Żebyśmy nie skończyli z wrogiem za plecami.

Z innej części budynku doszedł ich wrzask, dziki i opętańczy.

– Powinniśmy ich dokończyć – mruknął Hogbert.

 

AlfondGalande

 

Alfond Galande z niepokojem zauważył, że się męczy.

Schody były na tyle wąskie, że dwie osoby mogły się minąć, ale nie były w stanie uniknąć intymnego kontaktu podczas tego manewru. Zwieńczone były wysokim, wąskim portalem prowadzącym prosto na korytarz na piętrze. Można się było spodziewać, że tam właśnie będą obrońcy. Już zaalarmowani i gotowi do walki.

Alfond stał w portalu, ponownie unosząc tarczę, a kolejny cios przyjął ze stęknięciem. Nogi zachwiały się pod nim, a lewa ręka paliła bólem. Wyjrzał zza tarczy, by znów ją unieść i przyjąć kolejne uderzenie. Zaczynał czuć się jak gwóźdź wbijany w drzewo. Lewa ręka opadła mu, mięśnie drżały i ledwie utrzymywał nad nimi kontrolę. Dźgnął rozpaczliwie mieczem, ale jeden z przeciwników zbił jego ostrze tarczą, po czym odpowiedział analogicznym pchnięciem. Alfond odbił miecz przeciwnika tarczą, po czym uniósł ją, przyjmując kolejne uderzenie młota. Ręka całkowicie odrętwiała, mięśnie puściły, a tarza uderzyła Alfonda w twarz. Zatoczył się do tyłu, potknął o ciało włócznika i opadł plecami na ścianę, częściowo podtrzymywany przez kogoś z tyłu.

– No chodź, tchórzem podszyty półgłówku! – krzyknął brodacz z młotem.

Ani on, ani miecznik nie mieli zamiaru go gonić, ale i nie musieli. Alfond w ostatniej chwili zobaczył kusznika, wciskającego się między obrońców. Oburącz uniósł tarczę i skulił się za nią. Poczuł uderzenie i gdyby nie był podtrzymywany, spadłby.

Chciał ryknąć głośno, ale wyszło mu tylko jęknięcie.

Minął go jeden ze spieszonych konnych włóczników. Wcześniej cisnął swą włócznią jak dzirytem, nikomu nie robiąc krzywdy i teraz miał tylko puklerz i szablę. Za nim przecisnęło się dwóch kolejnych, dźgając swoimi kijkami tarczę jednego z obrońców.

Alfond cofnął się kolejne dwa stopnie niżej i oparł plecami o ścianę. Dyszał ciężko.

– I jak? – spytał Stoff Hageller.

– Co? W porządku! Daj mi tylko chwilę odetchnąć – wysapał Galande.

– Jak to widzisz? – spytał znów Hageller, spoglądając na swoich ludzi, usiłujących dźgnąć kogoś włóczniami, jednocześnie unikając uderzeń przeciwnika.

– Dobrze – mruknął Galande, sapiąc. – Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że odpoczywam?

Stoff Hageller zmarszczył się groźnie i spojrzał w stronę portalu. Potężny młot upadł, wytrącając pierwszemu z atakujących szablę. Przy okazji połamał kości dłoni. Mężczyzna zakwiczał, po czym przemienił to w ryk wściekłości. Ale wiele zrobić nie mógł, poza odpędzaniem tarczą wściekłych ciosów miecznika. Drugi włócznik dźgał i dźgał, ale wiecznie trafiał w nagoleńce lub tarczę.

– Myślisz, że możemy się już wycofać? – spytał Hageller.

– Nie widzę takiej potrzeby – powiedział Galande, wciąż ciężko dysząc.

– Ja nie widzę możliwości przedarcia się głębiej.

– A ja nie widzę w tobie woli walki. Nie chcesz chyba, żebym zaświadczył o twym tchórzliwym braku lojalności, prawda?

– Musiałbyś przeżyć, żeby tego dokonać – warknął Hageller.

Jak na potwierdzenie jeden z włóczników wrzasnął, kiedy młot rozbił na strzępy jego tarczę, łamiąc rękę. Złamana kość wyszła na zewnątrz a mężczyzna osunął się do tyłu. Alfond Galande przesunął się w bok, przepuszczając zwalającego się w dół. Kolejny żołnierz, uzbrojony jedynie w tarczę rąbnął w trzymającą młot dłoń. Łamiąc kciuk. Młot opadł, ale miecznik wbił ostrze prosto w twarz żołnierza.

Alfond przesunął się w drugą stronę, przepuszczając kolejne, walące się ciało, po czym oburącz uniósł tarczę, ryknął, ruszył do przodu i potknął się na zwłokach. Wstał na czworaki i cofnął, o włos unikając ciosu mieczem. Potem znów uniósł tarczę, by zasłonić się przed bełtem.

 

Udo

 

Udo oblizał nerwowo wargi. Cały oddział przestępował nerwowo z nogi na nogę, a kolejny wrzask pełen bólu i cierpienia, gdzieś od strony schodów, wcale ich nie pokrzepiał. Dwaj mężczyźni leżeli jęcząc i wykrwawiając się w głębi korytarza. Pozostała dwójka przykleiła się do ściany. Spoglądali nerwowo to na włóczników, to w stronę trzeciej nawy, skąd znów doszedł odgłos walących w kamienną posadzkę podków i kwik konia.

– Może lepiej byłoby ich ubić, co? – spytał Hogbert. Znów.

– To idźcie! – warknął ktoś z tyłu. – Pierwszy szereg.

Udo ruszył. Uniósł tarczę, przygotował włócznię.

– Idziemy – warknął. – Załatwimy sprawę szybko!

Zobaczył, że Hogbert z dwoma towarzyszami rusza tuż za nim.

W tym momencie Alfida Jahn znów wyprysnęła zza rogu na swym oszalałym wierzchowcu. Tym razem w pełnym pędzie próbowała skręcić. Koń ślizgał się na kamiennej posadzce, kwicząc opętańczo. Strzeliła, spudłowała. Jeden z mężczyzn uchylił się, drugi zamachnął się toporkiem, ale oszalały koń kopnął go w tors. Bryknął dwa razy, poślizgnął się i skoczył przed siebie. Na widok włóczników wyhamował, a łuczniczka, która i tak ledwie się trzymała w siodle, przeleciała nad szyją zwierzęcia. Strzały rozsypały jej się po posadzce, a ona sama poleciała pod ścianę.

Bydlę zarżało, bryknęło dwukrotnie, ale Hogbert zdołał złapać za ogłowie. Szarpnął mocno. Udo przemknął przed pyskiem zwierzęcia, przeskoczył nad jednym z jęczących i wbił w przeciwnika włócznię. Prosto w bebechy. Mężczyzna zatoczył się i padł, ciągnąc go za sobą. Udo z ledwością ustał na nogach i wyszarpnął broń. Dla pewności dźgnął ponowie, w szyję. Krew rozlała się po kamieniach posadzki.

– Weź ich nie dobijaj! – warknęła kobieta, która zdążyła się już podnieść.

– Niby dlaczego? – zdziwił się Udo.

– Tak na wszelki wypadek! – syknęła, poprawiając ekwipunek. W trakcie upadku sajdak przesunął jej się pod ramię i splątał z paskiem kołczanu.

– Tak na wszelki wypadek to ja ich właśnie dobijam!

Alfida Jahn uporała się w końcu z oporządzeniem i ruszyła w stronę zamkniętych drzwi w rogu, na łączeniu korytarzy.

– Masz ich zostawić, żeby się wykrwawiali. To jedyne, co musisz pamiętać! – warknęła, wyciągając pęto kluczy. – A ty tam! Hej! Trzymaj do cholery tę klacz spokojnie!

 

Romoateaux

 

Starosta Romoateaux próbował utrzymać się na swym wierzchowcu. Zwierzę wyczuwało jego strach i nasączało się nim z chwili na chwilę coraz bardziej. Jak pumeks. Z każdym wrzaskiem dochodzącym od strony strażnicy koń wzdrygał się, wymachiwał łbem, tańczył.

– A nie powinien starosta przykład dając poprowadzić natarcie? – spytał stojący obok Kristofson z Boelle.

– A nie powinien łucznik, który szyje celnie, z tego co się przechwalał, jak nikt inny na świecie nie potrafi, sam to szturmu dołączyć?

– Ha! Widać, panie starosto wielmożny, wielmożności nie ujmując, się pan na wojaczce nie wyznaje zanadto – powiedział Kristofson. Potrzasnął swoim długim łukiem. – To broń dystansowa. Do walki w polu, nie w ciasnych korytarzach jakiejś upadłej warowni. Ale pan jak widzę, miecz ma długi. A taki, nawet niewyostrzony, byłby w zamkowych korytarzach wielce pomocny.

– I tu się pan myli właśnie – odparł starosta Romoateaux, próbując opanować konia, który znów się zruszył. – To broń pojedynkowa. Również za długa, by nią wywijać w tłoku, stojąc w szeregu jeden obok drugiego.

– Jeden za drugim raczej – mruknął Kristoffson. – Bo w korytarzykach i przejściach ciasnych się będą, jak podejrzewam obrońcy stawiać. Lecz jeśli nie mieczem, to swoją osobą wielmożną pewnikiem wspomógłby pan starosta serca żołnierzy. A tak, zda się, jakoby mało szlachetnej krwi w panu płynęło. Jakby szlachectwo mocno było tam rozwodnione.

– Niech pan sobie nie pozwala, panie łuczniku z Boelle, co to szyje przypuszczam gorzej, niźli chłopka czapeczkę szydełkami. Język niech pan kąśliwy pohamuje. Osz, bestio! – warknął, znów próbując wysiedzieć w siodle. Wznowił, gdy konisko postąpiło kilka kroków i uspokoiło się chwilowo. – W rzeczy samej, krew moja szlachecka jest w pełni i nieskażona. Powiedziałbym, że rozlewanie jej w walce czynem jest niepożądanym i marnotrawstwem.

 

Alfond Galande

 

Alfond Galande cofnął się dwa stopnie i zachwiał. Stąpał po ciałach i było to ani przyjemne, ani wygodne. Młociarz wyrżnął obuchem w podłogę, przełamując grubą deskę. Jeden z włóczników złapał za obuch i szarpnął, ciągnąc młociarza. Alfond zbił uderzenie miecznika, po czym widząc nadarzającą się okazję chlasnął drugiego mężczyznę płaskim cięciem. Rozciął młociarzowi gardło. Mężczyzna zwalił się na kolana i złapał za szyję, jakby miał nadzieję powstrzymać krwawienie. Jeden z włóczników dokończył go, dźgając z głębi klatki schodowej.

Alfond nie miał czasu nawet pocieszyć się z tego małego zwycięstwa. Brodaty topór przemknął tuż przed jego oczyma i zahaczył o tarczę. Zdążył chwycić ją oburącz, gdy topornik szarpnął. Alfond utrzymał tarczę, po czym uniósł ją, uderzając w stylisko. Wytrącona z rąk broń spadła ciężko na schody. Rozbrojony topornik ze zdziwioną miną cofnął się do korytarza. Alfond sapnął z wycieńczenia. I wtedy jego przeciwnicy, wszyscy na raz spojrzeli w bok. Rozległy się uderzenia kopyt.

Kto do ciężkiej cholery wjechał tutaj konno? – zdziwił się Alfond.

Czarna klacz wpadła w obrońców. Uderzenie odrzuciło ich, polecieli jak rozsypane z koszyka jabłuszka. Alfond zobaczył siedzącą na koniu Alfidę Jahn, zwalniającą strzałę. Jej wierzchowiec, oszalały, kwicząc i parskając zawrócił, waląc kopytami w kamienistą podłogę, w plecy leżącego miecznika, w łeb kusznika.

Jaka ona piękna – pomyślał, widząc rozpryskującą się po posadzce krew. To była kobieta, której mógłby oddać serce. Ale nie mógł oddać chwały. Zasłonił się tarczą, ryknął i wybiegł ze schodów, przyszpilił kogoś tarczą do ściany i wbił w niego miecz.

Koniec
Nowa Fantastyka