Rozdział I
Pewnego razu w Novigradzie, roku 1252.
Lokal w dzielnicy Okrawki, który to Pankratz Nacht obrał na kwaterę główną interesu, szumnie i beztrosko nazwanego „Nacht – Rozwiązujemy Problemy”, w samej rzeczy nastręczał głównie problemów, i to natury bynajmniej nie błahej, bo estetycznej. Rudera chyliła się ku upadkowi, urągając prawom architektury, a przy tym cuchnęła niemiłosiernie. Był to zapach nader skomplikowany, swoisty melanż świeżo bejcowanej sosny i wilgotnego tynku, który rozpaczliwie, acz bezskutecznie usiłował zamaskować fetor bijący z sąsiedniej ulicy. Tam bowiem koncept kanalizacji pozostawał sferą czystej abstrakcji, gdyż kanały do ulicy Forysiowej nigdy nie dotarły. Stało się tak na skutek burzliwych obrad rajców miejskich, którzy nie zdołali ustalić, kto ów wydatek winien pokryć, zwłaszcza w obliczu faktu, iż skarbiec miejski świecił pustkami po nader kosztownej i reprezentacyjnej wymianie bruku na Złotym Mieście.
Mimo to Pankratz, kondotier i samozwańczy magnat branży ochroniarskiej, pozostawał niepoprawnym optymistą, który wbrew zdrowemu rozsądkowi i prawom natury, wierzył w siłę własnej marki.
Wiedźmin, Koenrad z cechu Gryfa, stał przy oknie, obojętnie żując twardy jak podeszwa kawałek suszonej wołowiny. Czekał na zapłatę za grupkę utopców, która straszyła ludzi Nachta strzegących magazynu z importowaną cytrynówką z Nilfgaardu, opodal Mostu św. Grzegorza. Robota prosta, zapłata, jak się okazało, mniej.
Drzwi do biura otworzyły się z hukiem godnym taranu. Do środka wtoczył się Pankratz, blondyn grubo po trzydzieste, czerwony na twarzy, wyraźnie podekscytowany, choć tym razem nie gorzałką. W dłoni ściskał zmięty pergamin.
– Koenrad! Patrz, co mam! – ryknął, waląc papierem w biurko aż podskoczył kałamarz, rozlewając atrament na (na szczęście pustą) księgę rachunkową.
Koenrad przełknął w końcu wołowinę. Powoli.
– Co, znowu? – rzekł cicho, nie odwracając się. – Moltz dał ci gorszy rejs niż ostatnio, a Kratzen dosłał stary kwit za sery, przeżarte przez szczury?
– Lepsze! Kratzen, ten łysy kretyn, przyszedł do mnie ostatnio z zapłatą, zdenerowany jakiś był. Okazało się, że jego majtek upuścił mu skrzynię. Dał zapłatę, lecz rzucił mi to w twarz, mówiąc, że to stary, bezwartościowy grat, co zalega mu w ładowni i że mam sobie ten pergamin w rzyć wsadzić w ramach „premii za pilność”!
– Świetnie – odparł Koenrad, obracając się. W jego bursztynowych oczach pojawił się ledwie widoczny błysk rozbawienia. – Zapłacisz mi w takim razie od razu za te utopce, zanim cokolwiek sobie wsadzisz.
– Zapłacę, zapłacę. Ale pierwej patrz na to! – Pankratz dumnie okazał zapieczętowany pergamin. – Kratzen gadał, że ten majtek twierdził, to niby jakaś mapa albo szyfr. Twierdził, że robił kiedyś u Barona von Hessa. Że to niby plan do jego skarbca. Kratzen uznał że to bezwartościowe gówno i nie ma czasu na zabawę z gusłami. Ale ja uważam, że to interes jest. Zobacz, wiedźminie.
Koenrad wyciągnął rękę. Palec musnął pieczęć.
Cofnął dłoń natychmiast, z obrzydzeniem, jakby dotknął rozrzarzonego metalu. Nie bolało. Było gorzej. W ułamku sekundy opuszki zdrętwiały, a cichy, kojący szum magii, który dzięki swojej mutacji zawsze słyszał gdzieś z tyłu czaszki, został brutalnie ucięty. Pustka. Martwa cisza. Uczucie wstrętne i nienaturalne, jakby krew w żyłach zamieniła się w muł.
– Co jest? – Pankratz zmarszczył brwi. – Ugryzło cię coś?
– Dwimeryt – mruknął Koenrad, wycierając dłoń o spodnie, by pozbyć się tego chłodu. – Czysty. Ktokolwiek to zapieczętował, bardzo nie chciał, żeby zabrał się do tego mag. Albo ktoś taki jak ja.
Pochylił się nad tekstem, starannie unikając dotykania metalu.
– Popatrz na to – wskazał paznokciem. – Na otoku biegnie inskrypcja w Starszej Mowie. Ale środek…
W centrum pieczęci widniał grawerunek. Chaos kresek. Przypominało to przekrój dziwacznej rośliny nie z tego świata, albo mapę nieba widzianą z dna studni. Obraz był niepokojący, nielogiczny i kompletnie niezrozumiały. Jak bełkot szaleńca zaklęty w metalu.
– Wygląda jak bazgroły wariata – ocenił fachowo Pankratz.
– Albo kogoś, kto widział rzeczy, których nie potrafił nazwać – mruknął Koenrad. – To Starsza Mowa… – przeniósł wzrok na tekst mapy. – A przynajmniej tak mi się wydaje. Jakiś dziwny, archaiczny dialekt. Rozpoznaję niektóre słowa… Tu jest… Tor. Wieża. A tu… Dearth. Krypta? Może Skarbiec. A tu… Maen. Klejnot. Wygląda jak szyfr.
– Szyfr! Wiedziałem! – ryknął kondotier, zacierając dłonie tak mocno, aż zachrzęściła skóra rękawic. – Czyli co? Włazimy? Jesteśmy bogaci?
– Gdzie? – Koenrad spojrzał na niego jak na idiotę. – Do Wieży von Hessa? Skoro pieczęć jest z dwimerytu, to znaczy, że autor był paranoikiem, który nienawidził magii. A wieża zapewne jest najeżona pułapkami, które mają zabić każdego, kto spróbuje użyć zaklęcia.
Pankratz zatarł dłonie jeszcze mocniej, a w jego oczach zapalił się ten charakterystyczny, chciwy błysk.
– No… to może by…
– Nie – przerwał mu zimno Koenrad. – Nie będę brał udziału w napadzie na wieżę Barona. Nie jestem złodziejem. A poza tym, ten dwimeryt… – spojrzał na pieczęć z niesmakiem – …sugeruje kłopoty, od których wolę trzymać się z daleka.
– Ale…
– Posłuchaj. – Wiedźmin oparł się o biurko. – Do takiej roboty potrzebujesz czarodziejki, która rozbroi magiczne zabezpieczenia – choć z tym dwimerytem będzie miała cholerny problem. I cholernie dobrego włamywacza. Ty masz tylko mnie, a ja właśnie mówię "nie".
– I tu cię mam, młody! – Pankratz wyszczerzył zęby. – Bo my to wszystko możemy mieć! Znam specjalistę od mechaniki! Najlepszy w Novigradzie. A czarodziejkę… też znam! Natomiast problem von Hessa już nie istnieje.
Koenrad spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Mniemam, że chcesz zaoferować Margaricie Laux-Antille udział w napadzie na posiadłość najbogatszego wariata w tym mieście? Bo pilnowałeś raz jej kotów w domu? I do tego zostać rzezimieszkiem?
– Po pierwsze: mienia! A po drugie… Baron von Hess nie żyje! – Zszedł tydzień temu! – wyszeptał triumfalnie kondotier. – Umarł na zawał. Wieża stoi pusta. Kościół i Rada Miejska się o nią żrą. Mamy okno, rozumiesz? Dom bez pana!
Wiedźmin milczał przez chwilę. Spojrzał na dziwaczną, niezrozumiałą pieczęć z dwimerytu. Ktokolwiek to napisał, nienawidził magów. A teraz Pankratz chciał z tym iść do czarodziejki. Ironia losu była doprawdy wykwintna. A zdrętwiały palec przypominał mu, że w tej grze stawka może być wyższa niż złoto.
– Nadal potrzebujesz czarodziejki, żeby to odczytać – zwrócił uwagę Koenrad. – Nawet jeśli ten metal sprawi, że rozboli ją głowa.
– No! – Pankratz chwycił pergamin. – Więc nie oferuję jej napadu! Jedynie… ekspertyzę! Pro bono! Dla nauki!
Koenrad westchnął ciężko, czując, że i tak nie wygra.
– Pro publico bono– mruknął, ruszając po miecz. – Dobrze. Pójdziemy do niej. Ale nie zdziw się, jak rzuci w nas piorunem, albo po prostu wyrzuci za drzwi, gdy tylko poczuje ten dwimerytowy smród. I zapłać mi wreszcie za te utopce, Pankratz.
Rozdział II
Novigradzka filia Akademii Oxenfurckiej nie była miejscem, które Koenrad odwiedzał dla przyjemności. Panował tu zaduch starych woluminów, a w powietrzu unosiła się napuszona pewność siebie młodych adeptów magii. Mierzyli go wzrokiem, jakby był kolejnym, choć rzadkim, eksponatem z bestiariusza. Przechadzało się tam i nazad kilku belfrów w spiczastych czapach, którzy rzucali na wiedźmina ukradkowe spojrzenia, mamrocząc coś pod nosem. Koenrad zignorował ich, tak jak ignorował chemiczny, słodkawy aromat, który przypominał palony cukier i fiołki.
Pankratz, który sapał obok niego, próbując jednocześnie wciągnąć brzuch i nadać twarzy wyraz „światowca”, co rusz oglądał się za co zgrabniejszymi studentkami. Koenrad, co tu kryć, czynił podobnie, choć z mniejszą ostentacją. W końcu kondotier zatrzymał się przed drzwiami z mahoniu, na których wisiała mała, mosiężna tabliczka: M. Laux-Antille. Pracownia Alchemiczna.
– Tu – mruknął kondotier, bardziej do siebie niż do Koenrada. Wyprostował fioletowy kaftan, pociągnął nosem i, zamiast pukać, walnął w drzwi otwartą dłonią, aż zadudniło.
– Pani Margarito! To ja, Nacht! Interes przynoszę!
Drzwi otworzyły się bezszelestnie, wprawiając Pankratza w lekką konsternację, bo o mało nie wpadł do środka.
Novigradzka filia Akademii Oxenfurckiej nie była miejscem, które Koenrad odwiedzał dla
Wnętrze było… sterylne. Wysokie sklepienie, wszędzie półki z księgami, retortami, alambikami i słoje z dziwnymi stworami w formalinie. Pośrodku stała kobieta.
Koenrad widywał już piękne kobiety. Ta tutaj była inna. Margarita Laux-Antille wyglądała, jakby wyrzeźbiono ją z marmuru i kości słoniowej. Jej falowane, złote włosy opadały na ramiona w artystycznym nieładzie, a błękitne oczy patrzyły na nich z mieszaniną rozbawienia i ledwo skrywanej irytacji. Miała na sobie prostą, laboratoryjną suknię, która jednak w jakiś sposób podkreślała wszystko, co powinna. Spotkał się z nią wzrokiem; spojrzenie, które wywołało w nim na tyle dziwny skurcz w żołądku, że natychmiast odwrócił wzrok.
– Pan… Nacht? – Jej głos był melodyjny, ale chłodny. Zmarszczyła lekko czoło, próbując umiejscowić potężną postać. – Ach, tak. Człowiek od… pilnowania mienia. Wywiązał się pan, muszę przyznać. Moje koty były zadowolone.
Twarz Pankratza oblała się potem. Szybko jednak odzyskał rezon.
– A, tak! Drobnostka, szlachetna pani! – zarechotał nerwowo. – Ale ja tu w innej sprawie! Większej! – Wzrok czarodziejki przeniósł się z Pankratza na Koenrada. Odchyliła lekko głowę, mrużąc nieznacznie oczy. Jej palce, do tej pory błądzące po jakimś alchemicznym przyrządzie, znieruchomiały. Przesunęła po nim spojrzeniem od stóp do głów, a kącik jej ust drgnął ledwo zauważalnie. – A kogo żeś mi tu przyprowadził? Pańskiego… pomocnika od noszenia mebli?
– To Koenrad! – wypalił dumnie Pankratz. – Wiedźmin! Po wsiach go wołają… Upiorem z Ve…–
– Wiedźminem Koenradem, jeśli łaska – przerwał mu gładko wiedźmin, zanim kondotier zdążył dokończyć ten niefortunny tytuł. – Ze Szkoły Gryfa. I zapewniam szlachetną panią, że po wsiach wiedzą głównie to, że znam się na rzeczy. A Pankratz… cóż, Pankratz płaci. Zazwyczaj.
Margarita uniosła idealnie wyprofilowaną brew. Uśmiechnęła się, tym razem cieplej, ale uśmiech nie dotarł do jej oczu.
– Wiedźmin. I do tego elokwentny. Doprawdy, panie Nacht, pańskie znajomości są… eklektyczne. Czego chcecie? Ukradliście coś Akademii i przyszliście mi to odsprzedać?
– My?! Szlachetna pani! – oburzył się kondotier. – My w interesie naukowym! – Rzucił pognieciony pergamin na jej idealnie czyste biurko, o mało nie przewracając stojaka z probówkami.
Czarodziejka spojrzała na mapę. Jej rozbawiona mina zniknęęła bez śladu.
– Na wszystkich bogów… Skąd to macie?
– Powiedzmy panienko Margerito, że… to zaufana transakcja handlowa – wypalił Pankratz.
– Właściwie to dostał go od pewnego dusigrosza, którego majtek upuścił skrzynię w której ten pergamin był. Ów dusigrosz uznał, że pergamin jest "starym, bezwartościowym gratem" – Więc tak. Technicznie rzecz biorąc, to była forma zapłaty za usługę.
Pankratz, kompletnie zbity z pantałyku, zamachał rękami.
– Szczegóły! Nieistotne, psia mać, detale! Ważne, że ja to mam! A ta łysa pała już nie!
Margarita zignorowała ich obu. Ostrożnie rozłożyła pergamin.
– To nie jest… To jest klucz Sławosza Habichta. Jego prywatny Szyfr. – Pochyliła się niżej, a jej palec zawisł nad pergaminem, nie dotykając go. Z jej opuszka zamigotało błękitne światło. – Niewiarygodne. Podejrzewałam, że jego główne laboratorium wciąż istnieje, a nie spłonęło, jak twierdziła Rada. Baron von Hess kupił tę przeklętą Wieżę…
– A "Klejnot"? Koenrad mówił wcześniej coś o Klejnocie. – Pankratz pochylił się nad stołem, zionąc jej w twarz winem i czosnkiem, które wypił dla kurażu.
Margarita cofnęła się dyskretnie, marszcząc nos.
– Podobno Sławosz zrobił specjalną broszę, w której osadził właśnie jakiś Klejnot, który miał wielką moc. Podejrzewam, że sama brosza jest warta fortunę. Ale Prawdziwym skarbem są notatki Sławosza. On pracował nad… – zawahała się, a jej spojrzenie stało się ostre i badawcze, gdy spoczęło na Koenradzie. – Sławosz… on był heretykiem. Geniuszem…
– …uwięzionym w umierającym ciele – dokończył za nią nieoczekiwanie Koenrad. – Zmarł jakieś sto lat temu. Heretyk, który pracował nad materia prima.
Pankratz spojrzał na wiedźmina, jakby temu wyrosła druga głowa. Margarita uniosła brew, a w jej oczach pojawiło się autentyczne zdumienie.
– Czytałeś Habichta?
– Fragmenty – mruknął Koenrad, wzruszając ramionami. – W bibliotece w Kaer Seren. Mieliśmy sporo czasu na czytanie. Zanim Czarodzieje nie puścili ją z dymem.
Margarita patrzyła na niego przez chwilę z zupełnie nowym zainteresowaniem, całkowicie ignorując otwarte usta Pankratza.
– Więc wiesz… On podważał istnienie bogów. Twierdził, że światem nie rządzi przeznaczenie, magia chaosu ani boska wola, ale precyzyjne, ukryte prawa. Szukał tego, co jest pomiędzy. Ukrytej osnowy świata. Materia prima. Energii, która wypełnia pustkę między gwiazdami. Twierdził, wszyscy jesteśmy zbudowani z malutkich cząsteczek, które są właściwą energi. Czegoś, co trzyma to wszystko w kupie.
Koenrad milczał przez chwilę, przetwarzając informację.
– …Materia prima… pierwotna energia, która ma tak naprawdę władać całością – mruknął w końcu, bardziej do siebie niż do niej. – Pierwotny chaos, który trzyma świat, by ten nie rozleciał się w cholerę. Taki… amglamant do wszystkiego.
– Trafna diagnoza, wiedźminie. – Margarita po raz pierwszy spojrzała na niego z autentycznym, nieskrywanym podziwem. – Hess nie żyje, ale energia, którą Habicht zamknął w tej wieży, może zrównać z ziemią pół Novigradu. A my mamy mapę, jak się do niej dostać. – Jej palec znów zawisł nad mapą. – Koenrad, miałeś rację. To Szyfr. Ale nie jeden. To jest palimpsest.
– Palim… co? – bąknął Pankratz.
– Dwie warstwy – wyjaśniła, nie odrywając wzroku ze zwoju. – Pierwsza to ta, którą odczytał wiedźmin. Te trzy klucze lokacyjne: Tor czyli Wieża, Maen to jest klejnot i Dearth krypa albo podziemia. Ale pod nimi… – Zamknęła oczy, mamrocząc inkantację. Pergamin rozbłysł na chwilę fioletem. – …jest druga warstwa. Zagadka.
Przeczytała cicho, jakby smakując słowa: – …Aen'drean… va'esse… deireadh… Vael'ea…
– Droga… jest stworzeniem… na końcu… Wilka? – przetłumaczył odruchowo Koenrad. – Bez sensu. Może trzeba czytać na odwrót.
– To dobry trop– odparła Margarita. – Habicht był mistrzem gier słownych. Aen'drean va'esse deireadh. "Droga jest stworzeniem końca". Nie. Poprzestawiał słowa. Vael'ea, Wilk. To musi być hasło. A reszta… Aen'drean deireadh va'esse. "Droga kończy się stworzeniem"? To nie jest ostrzeżenie. To jest instrukcja.
Spojrzała na nich, a jej oczy błyszczały.
– On nie umieścił tam pułapki. On umieścił tam… klucz. Użył hasła "Wilk", by aktywować prawdziwą mapę. Patrzcie.
Położyła dłoń na pergaminie , wypowiedająć głośno i wyraźnie słowo:
– Vael'ea!
Rozległ się suchy szelest pergaminu. Atrament, którym zapisano zagadkę, zaczął się przesuwać, wić jak żywy. Linie proste wygięły się w łuki, a elfie litery zebrały się w nowe kształty. Po chwili na mapie, między bazgrołami, pojawił się nowy, precyzyjny plan – korytarz, schody w dół i komnata oznaczona runą.
– Na wszystkich bogów… – szepnęła Margarita. – To jest to. Plan laboratorium. Ukryte przejście w Krypcie.
– No! O tym mówię! – ucieszył się Pankratz, odzyskując rezon. – To co, szlachetna pani? Podział? Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt? Broszka dla mnie, papiery dla pani?
– Zabezpieczenia Habichta – zastanowiła się Margarita, ignorując jego propozycję. – Z magią sobie poradzę. Ten Szyfr i ten plan to klucz do większości z nich. Ale von Hess, jak pan wie, panie Nacht, był paranoikiem. I choć nie żyje, dorzucił własne. Krasnoludzkie zamki, pułapki mechaniczne. Na to moja wiedza nie wystarczy.
Pankratz uśmiechnął się triumfalnie. – I tu wchodzę ja! A raczej mój człowiek! Mamy speca! Najlepszy w Novigradzie. Niziołek.
Margarita spojrzała na Koenrada. Wiedźmin milczał, wzruszając jedynie ramionami, jakby chciał powiedzieć: "To jego cyrk, jego małpy". Czarodziejka westchnęła, masując skronie.
– Dobrze. Niech będzie. Jeśli pan za niego ręczy… ale jeśli ten pański "specjalista" zawiedzie, panie Nacht, osobiście zamienię pańskie… aktywa… w bardzo brzydkie rzeźby ogrodowe.
Podeszła do okna, przez chwilę patrzyła na port.
– Zróbmy to – powiedziała w końcu, odwracając się. Jej twarz znów była opanowana. – Ja wezmę notatki. Pan Nacht… (jej głos ociekał ironią) …weźmie swój "Klejnot". Pański niziołek otworzy zamki. A pan, mistrzu Koenrad…
– Tak?
– Pan dopilnujcie, żeby nikt z nas nie zrobił niczego głupiego.
Wyszli z budynku Akademii prosto w wilgotne, portowe powietrze. Pankratz, dumny jak paw, już otwierał gębę, by odtrąbić sukces, ale Koenrad mu przerwał, zatrzymując się w cieniu zaułka.
– Ten niziołek – rzekł cicho wiedźmin, a w jego głosie nie było ani cienia entuzjazmu. – Ten twój „specjalista”.
– No? Hugo? Mówiłem, najlepszy…
– Pankratz. – Głos Koenrada był zimny jak lód. – Czy to ten sam niziołek, który próbował mi skroić sakiewkę w „Złocistym Jesiotrze” zeszłej wiosny?
Uśmiech kondotiera zastygł.
– A skąd.
– Bo pamiętam ksywkę, jaką nadał mu kucharz, gdy niziołek przewrócił kocioł z flakami, próbując uciec przez kuchnię. "Mielony".
Pankratz przełknął ślinę. – Ten! Dokładnie ten! Hugo Hoff.
Koenrad spojrzał w zachmurzone niebo nad Novigradem.
– Na wszystkich bogów – mruknął. – Wszyscy zginiemy.
Rozdział III
Wieża von Hessa, położona na uboczu Złotego Miasta, wyglądała nocą jak wybity ząb – ciemna i martwa. W istocie nie przypominała wieży w klasycznym sensie. Ten zaszczytny tytuł wziął się stąd, że Baron von Hess dobudował do starego stołpu kolejne piętro w fikuśnym, spiczastym stylu. To dziwaczne połączenie, na granicy architektonicznej zbrodni, nadawało posiadłości jej szumne miano.
Stanęli w cieniu magazynu z solą. Czworo. Wiedźmin, czarodziejka, kondotier i niziołek. Brzmiało jak początek bardzo złej fraszki.
Pankratz Nacht nerwowo poprawiał pas. Hugo Hoff, “Mielonym” zwany, niziołek o zwinnych palcach i zbyt pewnym siebie uśmieszku, gwizdał cicho przez zęby, bawiąc się zestawem wytrychów.
Koenrad oparł się o wilgotną ścianę. Jego spojrzenie spoczęło na Margaricie, która z kapturem na głowie, niewzruszona, badała magiczną aurę bramy.
– Jesteśmy przy wieży Barona von Hessa, Pani Margarito – rzekł cicho, opierając się o ścianę. – Mówimy o herezji, materia prima i skoku w ciemno. Nie sądzisz, że w takich okolicznościach formułki "Szlachetna Pani" i "Mistrzu Wiedźminie" są co najmniej… zbędne?
Margarita uniosła głowę, a jej błękitne oczy spoczęły na nim w półmroku.
– Zgadzam się. Musimy być bezpośredni. Używajmy imion, Koenradzie. Jeśli to ma nam ułatwić..dyskusje.
– Świetnie. To mi oszczędzi zbędnej gadki – Koenrad uśmiechnął się krzywo – Nadal nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłaś– mruknął cicho, tak by ona tyolko uslyszała. – To nie jest miejsce dla damy, nawet tak biegłej w sztuce. Wystarczyłyby instrukcje. Szyfr był kluczem, zostałem poinstruowany, poradziłbym sobie z resztą. Nie musiałaś się narazać.
Margarita odwróciła na moment głowę. Kaptur osunął się, odsłaniając lekki, pełen wdzięku uśmiech.
-Dziękuję za troskę, Koenradzie. Nie mogę sobie pozwolić na nieobecność. Materia prima to niestabilna moc.Trzeba to zabezpieczyć jak i notatki Habichta. NIe mogą wpaść w nie powołane ręce. To kwestia bezpieczeństwa, a nie ciekawości.
Dopiero wtedy Koenrad przeniósł swoje bursztynowe oczy na Pankratza. A jego spojrzenie było pełne nieskrywanej irytacji.
– Nie mogę uwierzyć, że go wziąłeś – mruknął tak cicho, by tylko kondotier go usłyszał.
– Co masz do Hugo? Ma talent. – szepnął Pankratz.
– “Mielony” , to ma talent to on ma do wpadania w kłopoty – podjął, nie spuszczając wzroku z kondotiera. Odwrócił się do niziołka, który natychmiast przestał gwizdać. Usta mu się zamknęły, gdy napotkał spojrzenie bursztynowych, ledwo dostrzegalnie pionowych źrenic. Twarz wiedźmina, o ostrych, kanciastych rysach i przecięta podwójną blizną przez grzbiet nosa, była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Koenrad wskazał podbródkiem na potężną, żelazną bramę posesji, zamkniętą na kłódkę wielkości głowy gnoma.
– Ufam, panie Hoff, alias “Mielony”, mistrzu cechu złodziejskiego, że potrafisz sobie poradzić z otwarciem tej zabawki?
Hugo Hoff prychnął, urażony w swej dumie. – "Mielony" to przeszłość, sztywniaku. A ta "zabawka" to krasnoludzki model "Nie Do Ruszenia Trzy". Dwie zapadki, fałszywy bębenek i… o, ty skurwysynu… igła z jadziwem.
Przez następną minutę słychać było tylko cichy skrobit metalu, szczęk zapadek i siąpliwy deszcz. Nagle rozległ się głośny, suchy trzask. Kłódka otworzyła się z sykiem.
– Proszę. – Hoff ukłonił się ironicznie. – Damy przodem.
Brama zaskrzypiała przeraźliwie. Dziedziniec był pusty, zarośnięty chwastami. Okiennice wieży powiewały na wietrze.
– Dziwne, że nie ma straży, Koenrad– mruknął Pankratz. – Mówili, że Rada Miejska obstawiła…
Wiedźmin nie odpowiedział. Zdawał się być skupiony całkowicie na obserwacji.
Znaleźli wejście do piwnicy z boku wieży, ukryte za zbutwiałymi beczkami. Tam również zamek w ciężkich, dębowych drzwiach szybko poddał się sprawnym palcom niziołka. W środku cuchnęło stęchlizną, wilgocią. Było zimno.
– Iluzja – powiedziała Margarita, podchodząc do litej, kamiennej ściany na końcu korytarza. – Potężna. Tu musi być laboratorium Habichta. Hasło…
Położyła dłoń na zimnym kamieniu i wypowiedziała głośno i wyraźnie słowo ze zwoju:
– Vael'ea!
Kamień nie drgnął. Ale powietrze przed nim zafalowało, jak rozgrzane nad ogniem. A potem… ściana zniknęła. Oczom ukazało się wąskie, kamienne przejście.
Laboratorium było nietknięte. Jakby Sławosz Habicht wyszedł tylko na chwilę. Wszędzie stały retorty, alambiki, a na półkach piętrzyły się księgi.
I wtedy ich zobaczyli.
–Melitele… – szepnęła Margarita.
Przy wielkim, dębowym stole, w fotelu, siedział szkielet. Ubrany był w resztki bogatej, alchemicznej szaty. Jego koścista dłoń wciąż spoczywała na otwartym dzienniku. To musiał być Sławosz Habicht.
A na postumencie obok niego, lśniąc bladym, zielonkawym światłem, leżała ona. Bransoleta z dużym, osadzonym klejnotem, którego szukali.
– Jest! – ryknął Pankratz, rzucając się do przodu.
– Pankratz,kurwa! – krzyknął Koenrad, ale było za późno.
Gdy tylko kondotier przekroczył niewidzialną linię wokół stołu, klejnot osadzony w bransolecie rozbłysnął oślepiająco, a następnie uniósł się w górę, pulsując intensywnym, unoszącym się czerwonym światłem.. Magia w pokoju zawrzała. Ze szkieletu Habichta buchnął czerwony dym, a całe laboratorium zaczęło drżeć.
Żyły pod skórą Koenrada rozbłysły intensywnym, turkusowym blaskiem. Margarita, zdumiona i przerażona, spojrzała na swoje dłonie, jakby otumaniona. "Czuję… czuję, że energia magiczna ze mnie uchodzi," wyszeptała. Wyrwana jakby ze snu, spojrząła na stół, na którym leżały porozrzucane notatki i księga.
– Zasady się łamią! – Głos Margarity był zniekształcony wysiłkiem. Podeszła szybko do dziennika. Czytała ostatnią stronę. – On nie umarł! On… on próbował się przenieść, używając materia prima do … przeniesienia…swojej duszy do tego … klejnotu!
– Co to, kurwa, znaczy?! – wrzasnął Pankratz.
– Koenradzie, integralność struktury pierwotnej została naruszona! – odkrzyknęła czarodziejka, starając się opanować drżenie. – Eksperyment osiągnął punkt krytyczny destabilizacji! To nie jest magia, to kaskada rozpadu eterycznego! Natychmiast nastąpi implozja materii
W tym momencie Hugo Hoff, "Mielony", z wrodzonym instynktem rzezimieszka, wykonał szybki, zręczny ruch, zgarnął leżącą na postumencie, już pustą bransoletę i wsunął ją do podręcznej torby, zanim zdążył dosięgnąć go pędzący chaos.
Rozległ się niski, wibrujący pomruk, od którego aż zabolały zęby i uszy. Czerwone światło zgasło, zastąpione przez idealną czerń – kulę czystej próżni, która pojawiła się nad postumentem. Ta kula zaczęła się rozszerzać, a pomruk zamienił się w ogłuszający, ssący ryk.
– Trzymajcie się! – wrzasnęła Margarita, próbujać rzucić zaklęcie, ruszając rękami, ale nic z tego nie wychodziło.
Lecz Materia prima traciła spójność. Zaczęła pochłaniać. Pierwsze poleciały księgi, wyssane z półek i rozerwane na strzępy w czarnej kuli. Potem alambiki, pękające jak szkło. Stołki zaczęły ślizgać się po podłodze.
– Moja noga! – ryknął Pankratz, gdy stół Habichta uderzył go w kolano. Kondotier wczepił się palcami w kamienną framugę. Hugo Hoff wisiał uczepiony nóg Pankratza, kopiąc w powietrzu.
– Nie utrzymam tego! – krzyknęła Margarita, zapierając się o ścianę. Jej magia pękała pod naporem surowej, pierwotnej siły. – Koenrad!
Wiedźmin stał najbliżej. Siła podmuchu, targała wszystkimi, ale on, zaparty nogami, ledwo się poruszał. Patrzył na pulsującą czerń. I czuł to.
Materia prima wzywała go. Czuł, jak jego zmutowane ciało, obudzone przez energię, reaguje pierwotnym, nieodpartym instynktem. Nie była to myśl, nie była to logika, lecz beznamiętny, biologiczny rezonans, który ciągnął go ku źródłu nieskończonego chaosu. Wiedział tylko, że musi tam iść.
Zobaczył, jak palce Margarity zaczynają się ślizgać po kamiennej framudze, o którą się zapierała. Zobaczył przerażenie w oczach Pankratza i bezradnego niziołka kurczowo trzymający się nogi kondotiera.
Nie było czasu na plany, na Znak Quen, na eliksiry.
Spojrzał ostatni raz na czarodziejkę. A potem, nie mówiąc ani słowa, puścił się ściany i skoczył. Prosto w czarną, wirującą otchłań nad postumentem.
Światło jego żył rozbłysło, na mgnienie oka zmieniając laboratorium w negatyw samego siebie.
Potem wszystko zgasło.
Rozdział IV
Obudził go ból. Nie ten czysty, ostry ból od cięcia mieczem, który można było zagryźć zębami i przeczekać. Ból tępy, plugawy, wszechobecny, jakby ktoś po nocy cierpliwie powyciągał z niego każdy nerw, wygotował go w żrącym ługu, a potem próbował wepchnąć z powrotem, niekoniecznie na właściwe miejsce.
Otworzył oczy. Czysta pościel, zapach lawendy i cytrusów. Prywatna pracownia, nie speluna.
Margarita Laux-Antille siedziała przy łóżku, zamykając księgę. Wyglądała na zmęczoną, ale jej błękitne oczy były przenikliwe.
– Nareszcie. – Głos miała chłodny, ale dobiegł go jakby zza waty. – Myślałam, że prześpisz własny pogrzeb.
Spróbował się poruszyć. Błąd. Spojrzał na swoje przedramię. Sieć jego zmutowanych żył… świeciła. Blado, turkusowo, jakby pod skórą tlił się lód.
– Pacjent żyje, czy nie żyje? – spytał – Chyba nie, skoro nie śmierdzi, pachnie i obudziłem się w czystej pościeli.
– Żyje – Powtórzyła, podając mu kubek z wodą. Smakowała jak wybawienie. – Gdzie… reszta? – Pankratz siedzi od dwóch dni w karczmie naprzeciwko, przepijając pańskie spodziewane honorarium. A "Mielony"… cóż, niziołek ulotnił się, jak to rzezimieszki mają w zwyczaju.
– A… Klejnot? – spytał Koenrad. – Ten "Klejnot"?
Margarita wskazała podbródkiem na stół. Leżał tam. Matowy, szary i pęknięty na dwoje. Zwykły, brudny kamień.
– Udało się?
– I tak, i nie – odparła, siadając z powrotem. – Wieża ma zniszczoną piwnicę, zawalił się, częsciowo parter, a my mamy bezwartościową błyskotkę. Ale… cała materia prima, którą ten klejnot zawierał… – spojrzała na jego wciąż tlące się na niebiesko żyły na przedramieniu – …wchłonąłeś. Ty.
– Nic nie wchonąłęm, Margerito – westchnął – moje naczynia krwionośne święcą tak od dawna. To efekt uboczny mojej mutacji. Głównie pod wpływem użycia magii, w stanie silnego pobudzenia emocjonalnego tak się zdarza, że tak to… wygląda.
– Nie słyszałam i nie wiedziałam nigdy u znanych mi wiedźminów czegoś takiego – odparła patrząc na niego uważnie.
– Widocznie za mało nas poznałaś. Zyskujemy przy bliższej znajomości – odparł z uśmiechem.
– Uratowałeś nas, wiedźminie. Rozładowałeś bombę, która mogła zrównać Złote Miasto z ziemią. Jesteś chodzącym… uziemieniem. To fascynujące. I przerażające.
Wiedźmin odwrócił wzrok. Dar czy przekleństwo. Jak zawsze. Próbował się podnieść, ale jego ciało zaprotestowało falą bólu.
– Leż spokojnie – powiedziała łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Byłeś… daleko. Przez dwa dni.
Spojrzał na jej poważną twarz i pozwolił sobie na cień ironii.
– Umrę? – spytał chrapliwie.
– Będziesz żył – odparła, a w jej oczach pojawiły się wesołe iskierki. – Chociaż byłeś wyjątkowo… rozmowny, jak na kogoś w agonii. Leż.
– Majaczyłem, tak? – Skrzywił się, zły na własną słabość. – Musiałaś się nieźle uśmiać. Co wygadywałem? Przepisy na eliksiry?
Margarita nie uśmiechnęła się. Jej spojrzenie stało się dziwnie miękkie, niemal… czułe.
– Nie. Wzywałeś kogoś. I… złapałeś mnie za rękę, nie chciałeś puścić. Powtarzałeś, żebym nie odchodziła.
Koenrad zamarł. Poczuł, jak krew uderza mu do twarzy.
– Bzdura. – Warknął, próbując odzyskać rezon, ale głos mu zadrżał. – Pewnie kląłem na Pankratza.
– Wzywałeś kobietę, Koenrad – powiedziała cicho. – Kogo?
W pokoju zapadła cisza. Wiedźmin wpatrzył się w sufit, a jego szczęka zacisnęła się mocno.
– …Pewnie..Matkę– wycharczał w końcu. – To jedyne co zapamiętałem o niej. Zanim… zabrali mnie do Szkoły Gryfa.
Zamilkł. Nie potrafił znieść jej spojrzenia, w którym nie było drwiny ani litości. Lecz zwykłe, zrozumienie i nawet zdawało mu się, że dostrzegł coś w oczach Margerity. Musiał przerwać tę nieznośną intymność, której nie potrafił zrozumieć.
– Muszę się napić jeszcze… – mruknął, próbując sięgnąć po kubek stojący po jej stronie.
– Daj, pomogę ci – powiedziała, widząc jego niezdarny wysiłek.
W tej samej chwili, w której on wyciągnął się w desperackim zrywie, ona pochyliła się nad łóżkiem, by chwycić kubek. Ich zamiary spotkały się w pół drogi, z głuchym, pozbawionym godności stuknięciem.
Jej czoło uderzyło go prosto w skroń.
Syknął z bólu, bardziej z zaskoczenia. Margarita cofnęła się gwałtownie.
– Przepraszam! Jesteś cały?
Koenrad otworzył jedno oko, masując obolałe miejsce. Kącik jego ust drgnął.
– Cały. Chyba. – Zachichotał, co zabrzmiało jak suchy kaszel. – Jeśli chciałaś mnie dobić, czarodziejko, znam subtelniejsze metody. Trucizna. Zwykle mniej bolesna niż taranowanie czołem.
Margarita zamarła, a potem… parsknęła śmiechem. Prawdziwym, melodyjnym.
– Wybacz – powiedziała, wciąż chichocząc. – Niezdarność nie jest moją specjalnością. Musisz mieć wyjątkowo… twardą głowę, wiedźminie.
– Próbowałem ją już na murach twierdz. Zwykle przegrywałem – odparł, uśmiechając się szerzej. – Ale z tobą? Zaskakująco… przyjemny remis.
Podała mu w końcu kubek. Gdy go brał, ich palce się przypadkowo musnęły. Tym razem żadne z nich nie odskoczyło. Na ułamek sekundy, zanim odzyskała opanowanie, w jej oczach zauważył coś innego.
Wtem w mahoniowe drzwi załomotało. Nie pukanie. Łomot pięści, od którego zadrżały retorty, a cała chwila pękła jak szklana bańka.
– Koenrad! Kurwa! Żyjesz tam?! Bo jak nie, to zabieram twoją dolę!
Koenrad odskoczył od Margarity jak sparzony. Opadł na poduszki. Czarodziejka wyprostowała się, odwracając do drzwi.
Otworzyła. Do środka wtoczył się Pankratz, sam, czerwony na twarzy i zionący gorzałką.
– No! – huknął. – Wstał! A ta tu… – wskazał na Margaritę – …warowała przy tobie jak smok przy skarbie. No, no…
– Do rzeczy, panie Nacht – przerwała mu lodowato.
– A, tak. Klejnot. – Rzucił na łóżko wiedźmina martwy, szary kamień. – Szlag go trafił. Zdechł. Wessałeś go, czy co?
– Coś w tym guście – mruknął Koenrad.
– No. Czyli gówno zarobiliśmy. – Twarz kondotiera spochmurniała. – ALE! – Jego oblicze rozjaśnił triumfalny uśmiech. – Ten nasz Mielony. Zwinny Zanim zwialiśmy, zdążył… "pożyczyć" tę bransolotę. Za jego pośrednictwem sprzedaliśmy komu trzeba na czarnym rynku na Okrawkach.
Rzucił na łóżko Koenrada ciężką, brzęczącą sakiewkę. Złoto.
– Mielony się ulotnił, ale zostawił dolę – zarechotał. – To masz za Utopce co żem ci obiecał. A resztę masz na swoim subkoncie u Cianfanellich.
– Nie jestem złodziejem, Pankratz. – odparł wiedźmin – Wezmę tylko za utopce.
Pankratz stał przez chwilę w osłupieniu.
– Ale… Koenrad… co ty, prorok Lebioda? O ile pamiętam, ostatnio z groszem było u ciebie ciężko jak żeś wydał tysiąc orenów w Mahakamie za naprawę swego miecza. Pieniądze masz już na koncie. Co zrobisz, to twoja decyzja. Ale nie bądź frajerem. – wstał, spojrzał na Margaritę a potem na Koenrada – Idę. Zostawiam was… samych – zakończył Pankratz głupkowatym uśmiechem w stronę wiedźmina, ukłonił się czarodziejce i wyszedł.
– Muszę… – westchnął wiedźmin – …znaleźć sobie mniej skomplikowanych przyjaciół.
– Raczej wątpię, byś potrafił – odparła cicho. Podeszła do niego, siadając znów na krześle. Spojrzała na niego badawczo, niemal tak, jak wcześniej patrzyła na dziennik Habichta. – Nie spodziewałam się aż tyle mocy w jednym wiedźminie.
Uniósł na nią wzrok. Zaczyna się. Pomyślał. Nie "urabianie". Gorzej. Naukowa ciekawość. W jej oczach nie widział kobiety, tylko badaczkę, która właśnie znalazła nowy, fascynujący obiekt.
– Zanim pociągniesz ten temat – przerwał jej, a jego głos odzyskał nieco chłodu. – Bo podejrzewam, do czego zmierzasz. Prosiłbym…
– Boisz się nas – stwierdziła, nie pytała.
– Wolę po prostu gdy nie wszyscy wiedzą o moich tajemnicach– sprostował. Spojrzał na swoje przedramię. Niebieski blask zniknął. – Pragnę ci tylko przypomnieć, kto zniszczył Kaer Seren. Kapituła i czarodzieje. Nie ufam wam. Nie wspomnę też, że jedna czarodziejka również… uczestniczyła w mojej przemianie.
Margarita zamarła, a jej maska profesjonalizmu opadła, odsłaniając czystą, drapieżną ciekawość. Pochyliła się nieznacznie. – Jedna czarodziejka? – powtórzyła cicho. – Kto?
– Powiem ci. W swoim czasie – odparł, a w jego głosie znów pojawił się cień stali. – Na moich zasadach. Obiecuję, że przekażę ci co nie co na ten temat, może nawet dam ci się… zbadać. Ale uszanuj moją tajemnicę. Proszę. Zamilkł, jakby to ostatnie słowo kosztowało go więcej niż cały skok. Po chwili dodał, odwracając wzrok: – I… dziękuję. Wzbudzasz zaufanie.
Margarita skinęła powoli głową. W jej oczach była głębia, której się nie spodziewał – nie chłodna analiza, ale… empatia.
– Uszanuję to – westchnęła.
Koenrad skinął głową z aprobatą.
– Ale… – dodała, a w kąciku jej ust pojawił się cień uśmiechu. – Nie obiecuję, że nie będę pytać. Ta "przypadłość" o której wspomniałeś i ten dziennik – Wstała i podniosła ze stołu oprawioną w skórę księgę Habichta. – …otwierają więcej pytań niż odpowiedzi. I ja, wiedźminie, zamierzam je poznać.
Otworzyła dziennik, po czym znowu spojrzała na niego tak, że Koenrad nie potrafił wyczytać czy spojrzenie mówiące o zainteresowaniu fizycznym, czy też to zwykła próba wyłuskania informacji.
– W takim razie umówmy się na jedno – powiedział w końcu ciszej, już bez ironii. – Przez jakiś czas nie zadawaj mi pytań, na które sam jeszcze nie mam odpowiedzi.
Spojrzał na nią uważnie, jakby ważył słowa.
– Potrzebuję chwili, żeby to wszystko sobie w głowie ułożyć. Zanim znów ktoś zajrzy mi pod skórę, albo Pankratz znowu przyjdzie z kolejną ofertą nie do odrzucenia. Lub "Mielony" będzie chciał skroić mi sakiewkę w jakiejś spelumie.
– Obawiam się, że po tym, co przeczytałam w tych notatkach – podniosła na niego wzrok, a jej oczy błyszczały ciekawością – i tym, że będę potrzebowała pomocy pewnego, zwariowanego ale … także elokwentnego wiedźmina, twoje życie już nigdy nie będzie proste.
Przesunęła palcem po formule opisującej stabilizację materia prima.
– Ale przynajmniej… – uśmiechnęła się już pełniej – …będzie interesujące.
