- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.8

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.8

Dzień dobry! Serii ciąg dalszy.

 

W poprzednim odcinku drużynnik tytułowy, Vigo Mundsen, podstępną zastawił pułapkę na osobę w jego mniemaniu złym duchem owładniętą. Tymczasem przeciwnicy jego gońca posłali z wieściami, których treść niezbyt mu była przychylna, jak się przynajmniej domyślał. Bojąc się swoich ludzi wykorzystać złapał się przysłowiowej brzytwy, najemniczkę, którą o wszelkie zło podejrzewa posyłając, by listy przejęła...

 

W tym niecodziennym wydaniu chciałbym przedstawić wam nieco więcej o Ciekawskim Świata Duszku, jak i innych priorytetach jego, niżli za listami po wykrotach się uganianie.

 

Będzie krótko o błocie i liściach z drzew opadających. Będzie nieco o mieczach i strzałach lotkami syczących, nieco krwi, ale i rymowanka dla osłody.

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.8

– Przeklęte błoto niechaj będzie, bo śliskie jest i zimne. Wydłubać go spod lamelek nie ma siły! – warczał Gabriel zwany Spuchłym, ze względu na swoją wielką ponad standardy, okrągłą głowę. – Wlezie to i jak amen w pacierzu!

– Nie bluźnij! – syknął Erde Stoltz. – I jadaczkę zamknij.

Zapanowała cisza. Słychać było tylko szum liści i stukanie o siebie gałęzi. Siedzieli w mieszanym, przeważająco brzozowo-sosnowym lesie. Drzewa rosły w dziwnych kępach. Brzozy otoczone były niewielką ilością jarzębiny, której zeschłe owoce walały się pośród wysokiej trawy i krzewów dzikiej róży, splątanej w gęste kłęby. Sosny natomiast rosły samotnie, poobgryzane przez zwierzynę, tonąc w zwałach starych igieł i szyszek. Gdzieniegdzie widać było nawet jodły. Las pachniał igliwiem, grzybem i błotnym rozkładem.

– Myślę, że już wystarczająco ciemno i nikt nie przyjedzie – mruknął Spuchły.

Kucał oparty o jedną z sosen i dłubał patykiem w lamelkach.

– Cicho bądź fajtłapo – zrugał go Stoltz.

– Fajtłapo? Dlaczego nazwałeś mnie fajtłapą, ośla mordo?

– Spójrz na siebie – syknął Stoltz. – Umazałeś się tym błotem jak pajda smalcem. Jak by cię wysłano do zasypywania rowów kloacznych, byś pewnikiem wylazł przypominając wielkiego, śmierdzącego stolca.

Płomyk, który siedział do tej pory cicho, zaczął chichotać.

– Zamknijcie się obaj – warknął Stoltz, uprzedzając dalsze komentarze.

Była już późna noc, ale księżyc w drugiej fazie świecił wyjątkowo jasno. Las przeto wyglądał zwodniczo i tajemniczo. Błyszczały w świetle księżyca trawy, krzaki i pnącza pod brzózkami, a ciemne plamy cienia rzucanego przez resztki listowia wyglądały jak bezdenne studnie. Suche, gałęzie stukały o siebie na wietrze, jakby ostrząc szpony.

– Sarkacie bez ustanku i przyczyny. Ta wasza gadanina jest pozbawiona sensu i bardziej poplątana, niż przeklęta dzika róża – burczał Stoltz. – zasadzka ma to do siebie, że ma być niespodziewana. Tymczasem wy klepiecie jak przekupki.

– W takim razie powinieneś zdjąć szyszak, bo się mieni w świetle Oka Pana jak pochodnia, albo świeca zimna jaka – mruknął Płomyk.

Stoltz westchnął i zdjął szyszak, który z nudów wypolerował przesadnie. Westchnął przy tym z ulgą, gdyż pomimo zimna głowa spociła mu się i pulsowała bólem pod czepcem.

– Proszę, jeśli tylko to sprawi, że dostanę chwilę spokoju.

Gdzieś w oddali jakiś zwierz drapieżny innego stwora pojmał, co można by wnioskować po wrzaskach i skowytach. Mężczyźni przez chwilę przestali się odzywać, nasłuchując odległej walki. W końcu jednak zmagania ustały i znów głównym dźwiękiem pozostał szum wiatru, buszującego wśród liści i gałęzi

– Słyszę – szepnął nagle Płomyk.

Erde Stoltz nastawił uszu, a Gabriel zwany Spuchłym złapał koniec liny, którą wcześniej przeciągnęli przez drogę i zakryli liśćmi. Po chwili wszyscy trzej usłyszeli tętent.

– Wolny galop, jeden jeździec – mruknął Płomyk.

Płomyk był świetnym tropicielem, który często odpowiadał na niezadane pytania, wyjaśniając tajniki swojej sztuki. Szczególnie, kiedy nikt nie był zainteresowany, tak jak w tej chwili. Do tego czasami lubił wyjaśniać rzeczy, które były wszystkim wiadome i oczywiste.

Spuchły poprawił chwyt na linie, Stoltz wyjął zza paska jeden z toporków. Tętent nasilał się. Po chwili zobaczyli jeźdźca. Byli na zakręcie leśnego taktu wiodącego z Wolnej Twierdzy do Ordenslau i konnego dojrzeli w ostatnim momencie, wyłaniającego się zza kamienistego zbocza i czarnych krzewów.

Pomimo nocnej pory Stoltz zobaczył, że jeździec nie jest nikim z Wolnej Twierdzy. A tylko na takich mieli się zasadzić. Przykazano im wyraźnie: konnych z Wolnej Twierdzy, za gońcem zdążających, wyłapać co do jednego i wszelką miarą i sposobnością. Przez krótką chwilę zaczął się zastanawiać, co powinien zrobić w obecnej sytuacji. Co, kiedy wpadną po ciemku na kogoś innego, niż prawdopodobny pościg gońca? Ale dlaczego by mieli? Kto podróżuje nocą?

Zastanawiał się zbyt długo, a konny nie tracił ani chwili. Wstrzymał wierzchowca, wyszarpnął łuk z saka. Zanim Stoltz się zorientował, oberwał. Strzała weszła pomiędzy lamelkami, przebiła skórznię i zagłębiła się pod obojczykiem. Stoltz krzyknął i zachwiał się, w oczach mu pociemniało od nagłego, paraliżującego bólu.

Koń zakwiczał i zatańczył na drodze. Spuchły naciągnął linę, przegradzając trakt, bo na to się nastawił. Jeździec był na tyle daleko, że nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Pewnie nawet tego nie zauważył. Koń szarpnął się, ustawił bokiem. Spuchły wyciągnął miecz z pochwy i rzucił na przeciwnika. Uniósł rękę w górę i otrzymał postrzał prosto w pachę. Strzała przebiła go pawie na wskroś. Upadł na twarz jak sparaliżowany, łamiąc promień. Głowa wpadła mu w błotną koleinę. Wpatrzył się w nią, nie mogąc zrozumieć, co się stało i dlaczego.

Stoltz krzyknął ponownie, płosząc ptactwo, po czym gruchnął ciężko na błotny trakt. Płomyk wspiął się na drogę, ale poślizgnął i upadł, co go ocaliło. Strzała przeleciała mu tuż nad głową, a jej szum zmroził mu krew w żyłach. Uniósł się, by zobaczyć dwóch halabardników, wybiegających zza drzew po przeciwnej stronie drogi, w których cieniu chowali się do tej pory. Koń parskał z niezadowoleniem cofając się. Rozbijał kopytami błoto, poślizgnął i odwrócił do ucieczki. Jeden z halabardników uderzył z góry, odcinając końcówki końskiego ogona. Sam stracił równowagę, broń plasnęła wbijając się w ziemię, a żołnierz nabił się na trzonek. Aż jęknął.

Drugi z wojowników wybiegł prosto pod strzałę, którą koński łucznik wypuścił strzelając za siebie. Mężczyzna oberwał w nogę, postąpił jeszcze dwa kroki i kończyna się pod nim załamała. Upadł na czworaki, po czym podparł się na swojej broni i pozostał w przyklęku.

Płomyk wydostał się z błotnego więzienia, podbiegł do Jagellera, pierwszego z halabardników i zasłonił ich obu tarczą. Widział, jak konny nakłada strzałę na cięciwę, mierzy, ale czeka. Narowisty wierzchowiec dreptał i rwał się, szarpał na boki i Płomyk nagle nabrał przekonania, że zwierzę pragnie walki. Rżenie nie było paniką, a ledwie powstrzymywaną chęcią mordu. Zobaczył zwolnioną strzałę, ale Płomyk nie był półgłówkiem, wbrew temu, co o nim czasami mówiono, ani też osowiałym staruchem. Opuścił tarczę osłaniając nogi, a pocisk wbił się w nią z tępym hukiem. Jageller ustawił się, trzymając swoją broń w pozycji powstrzymującej.

Koń znów uderzył w glebę kopytami, po czym obrócił się wokół własnej osi. Płomyk splunął.

– No, dawaj! – krzyknął Jageller. – Zbliż się, jeno troszeczkę!

Konny schował łuk. Wyjął szablę i obrócił nią w powietrzu kilkukrotnie. Stal błysnęła światłem księżyca. Płomyk spiął się, Jageller splunął. Halabarda śledziła czarną sylwetkę jeźdźca. Wierzchowiec, cały czas niespokojny znów się cofnął, choć niechętnie. Parskał i trząsł łbem. Tymczasem konny znów wyjął łuk z saka. Szabla zwisła, przymocowana do nadgarstka na pętli.

Płomyk przygotował się, Jageller zaparł, chowając częściowo za jego tarczą.

Jeździec uderzył konia, który ruszył przed siebie jakby o tym właśnie marzył przez całe życie. Strzała przemknęła w powietrzu i wbiła się w tarczę, którą Płomyk uniósł w ostatniej chwili. Zobaczył grot rozszczepiający deskę i rykoszetujący w bok. Potem usłyszał szczęk stali, gdy koń skoczył bokiem dziwacznie, a jeździec odbił halabardę szablą. Koń znów ruszył w przód, szabla ponownie odbiła halabardę. Jageller odskoczył do tyłu. A Płomyk sapnął, przygwożdżony do ziemi kopytami. Konisko wdeptało go w ziemię, przejeżdżając po nim. Jeździec zatrzymał się kawałek dalej, a gdy Jageller wstał, otrzymał postrzał w pierś. Cofnął się, złapał za strzałę, która nie spenetrowała zbroi w pełni. Złamał promień i odrzucił w bok, po czym oberwał w nogę.

Płomyk z trudem złapał powietrze. Ledwie się ruszał. Broń gdzieś mu wypadła. Walczył o oddech, potem o możliwość ruchu. Jedna z nóg była niesprawna. Spojrzał na nią i zobaczył kość, wystającą spod lnianych portek. Potem zemdlał.

 

Duszek

 

Ciało pęknięte, bez duszy i tchu,

Półmartwe leży na glebie i mchu!

Naczynia czekają, otwarte na was,

Bracia i siostry, oto jest czas!

Przyzywam was wietrze, wołam oddechu!

Gotowe są ciała i wolne od grzechu!

Ciepło odchodzi i życie wraz z nim!

Wróćcie istnienia, bracia moi!

 

Płomyk zamrugał. Gdy otworzył oczy dojrzał czerwień wschodzącego słońca. Drzewa były czarne, liście fruwały na wietrze jak płatki sadzy. Chmury sunęły szybko.

 

Ciało pęknięte, bez duszy i tchu

Półmartwe leży na glebie i mchu

Przyzywam was, wietrze, wołam oddechu

Gotowe są ciała i wolne od grzechu

 

Uniósł głowę. Przed nim leżał Jageller, dysząc ciężko. Spod kolczugi wystawała tunika, cała nasiąknięta krwią. Jego oddech to przyspieszał, to zwalniał. A gdy Płomyk myślał, że chłop umarł, on znów zaczął oddychać.

Nieco dalej siedziała kobieta. Jej czarne włosy podrywał wiatr, a ciemny płaszcz zwisał z niej nieruchomo, nasiąknięty wilgocią. To ona nuciła swój smutny zaśpiew.

 

Dla was gotowe, ni martwe, ni zdrowe

Mnie w towarzystwo, pochłońcie mu wszystko.

Przyzywam was, wietrze, wołam oddechu

Gotowe są ciała i wolne od grzechu

 

– Kim jesteś? – spytał Płomyk. Jego głos załamał się w połowie pytania.

Kobieta przerwała zaśpiew, obróciła sie i na skulonych nogach podeszła no niego. Miała bladą twarz i podkrążone, ciemne ślepia. Tęczówek prawie nie widział, za to źrenice choć małe, zdawały się go przeszywać. Jednocześnie, jej oczy błyskały łzami. Przez chwilę wpatrywała się w niego w bezruchu. Potem dotknęła go i znów poczuł ból. Był przyćmiony, ale był. Zobaczył, jak kobieta unosi do ust palec umazany we krwi. Oblizuje go, po czym wyciera w narzutę.

– Ktoś ty, wiedźmo, i czego chcesz? – jęknął.

– Wiedźmo? – spytała. – Tak. Wiedźma. A teraz umieraj.

A potem cofnęła się i usiadła, tak jak wcześniej.

 

Ciało pęknięte, bez duszy i tchu,

Półmartwe leży na glebie i mchu.

Koniec
Nowa Fantastyka