- Opowiadanie: Kurojatka - Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.9

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.9

Vigo Mundsen wysłał nie znaną sobie konną łuczniczkę z zadaniem przejęcia gońca i efekty tej pochopnej decyzji będzie musiał przełknąć. Przy okazji udaje mu się nie dogadać z wielebnym Armenem. Znów. kim do cholery w ogóle jest ten człowiek? Całe szczęście dla mej grafomanii, śmierć raz jeszcze ominęła dwóch panów. Niestety, jeśli śmierć kogoś omija, to zapewne spieszno jej komu innemu do bram mroku przewodzić. Pomyślałem, że aby zbyt smutno nie było, powinniśmy sobie pośpiewać.

Oceny

Ciekawski Świata Duszek - Vigo Mundsen cz.9

Vigo Mundsen obudził się z bólem rozrywającym czaszkę, ale spodziewał się tego i był na to przygotowany. Lubił być przygotowany. Obmył twarz, wychłeptał pół cebrzyka, po czym sporo czasu moczył się w gorącej wodzie, tonąc w rozmyślaniach, podczas gdy Jagda co chwilę dorzucała z paleniska żar pod jego bannę.

Z zamyślenia wyrwało go ujadanie ogarów. Choć wrzaski nie były spełnieniem jego marzeń tego dnia, sam fakt, że bestie w końcu ożyły był pokrzepiający. Vigo ogolił się ubrał i wyszedł na dziedziniec. W nocy padało. Powietrze przesycone było wilgocią, zimny wiatr szarpał jego płaszczem, ale słońce przyjemnie ogrzewało twarz. Vigo uśmiechnął się czując, że dzień będzie udany. Zapowiadał się naprawdę przyjemnie.

– Panie drużynniku – mruknął Marasz, podchodząc do Viga.

– Maraszu, witam cię w ten piękny poranek – powiedział Vigo. – Przypuszczałem, iż zechcesz udać się na spoczynek po nocnym patrolu. Wyglądasz zaprawdę na wycieńczonego.

– Zdrzemnąłem się, czekając na waszą osobę, drużynniku. Mam złe wieści, niestety. Musi pan coś zobaczyć.

Vigo skrzywił się z niesmakiem. Coś musiało się wydarzyć – pomyślał. Dni nie bywają tak piękne bez jakiejś paskudnej podszewki.

W towarzystwie Marasza i dwóch konnych pojechali drogą wiodącą do Ordenslau, a im byli bliżej krawędzi lasu, tym większe obawy miał Vigo. Spodziewał się zobaczyć Alfidę w kałuży krwi. Jeśli tak, co wtedy? – zastanawiał się. Czy powiedziała opawcom z czym jedzie i kto ją wysłał? Czy wyjawiła rozkazy? Vigo był zły, a mógł być zły tylko na siebie i ta wiedza tylko potęgowała irytację. Nie posyła się baby z takimi zadaniami – wiedział o tym. Ale cóż innego miał do wyboru?

Wjechali do lasu, gdzie za kilkoma zakrętami zobaczył ciała.

Na drodze jeden z jego ludzi trzymał konie, dwóch kolejnych nachylało się nad leżącym w błocie mężczyzną.

– To ludzie arcywielebnego Gervaisa – mruknął Marasz. – Ten na ziemi dostał strzałą, na którą upadł. W drzewie znaleźliśmy drugą, która rozszczepiła się pewnie przy uderzeniu. Drugi został zadeptany przez konia. Ale to nie wszystko.

Marasz zeskoczył z konia i zszedł z drogi.

– Muszę? – jęknął Vigo. Humor poranka dawno już przeminął, a głowa na powrót zaczęła ćmić.

– Tam jest jeszcze trzech – powiedział Marasz, wskazując zarośniętą nieckę. – Ktoś ich tam zawlókł i ułożył, żeby się wykrwawili. Leżą w błocie czerwonym od juchy.

Vigo obejrzał się na leżących na drodze zbrojnych, roztarł nasadę nosa i jęknął.

– Co myślisz? – spytał.

– Myślę, że weszli z kimś w zwadę, do czego ci aroganccy durnie mają jak widać talent, ale przeliczyli się. Ktokolwiek ich napadł, próbował ukryć zwłoki, ale coś go przestraszyło.

– Twój patrol?

– Nie, raczej nie – odparł Marasz. – Tamtych trzech było już sztywniakami, kiedy się zjawiliśmy.

– A więc mówisz, że ktoś ich napadł – mruknął Vigo. – Czy może to oni napadli?

– Kogóż mieli tu napadać? A w dodatku w dość małej liczbie, rzucać się na silniejszego przeciwnika?

No właśnie – pomyślał Vigo. Nie docenił tej kobiety, a był pewien, że to jej sprawka. Wiedział, że nie jest niczym prostym ubicie konnego łucznika, ale pięć trupów? Zaczął się zastanawiać, czy nie kazać swoim ludziom nauczyć się strzelania z siodła. Jak widać dało się opanować tę sztukę, a jej efektywność była niezaprzeczalna.

– Co robimy, panie drużynniku?

Na właśnie, co teraz? – zastanawiał się Vigo. Arcywielebny nie będzie zbyt zadowolony. Kusiło go, aby zwłoki spalić a ich rzeczy zakopać, ale nie widział szansy na to, by zrobić to niezauważenie. Jako z książęcego nadania obrońca gościńców, musiał coś zrobić w sprawie tych trupów, a to oznaczało, że jednak nie zapłaci Alfidzie Jahn srebrem. Będzie to musiał zrobić żelazem.

Jeśliby udałoby mu się jeszcze zmusić ją do wyznania prawdy i przyznania do zbrodni w obecności tych przeklętych kapłanów, może odczepiliby się od niego i Wolnej Twierdzy. Z normalnym człowiekiem byłoby łatwiej, ale to babsko nie było normalnym człowiekiem. Gdy tylko zniknęła, ogary przestały się zachowywać jak króliki. Prawdopodobnie świeca też działała. Będzie to musiał sprawdzić, żeby mieć pewność, ale już teraz miał jej wystarczająco dużo, żeby zabić to wynaturzone babsko.

Vigo splunął na drogę. To o niej mówiła wiedźma i to ona była kluczem do powrotu spokoju. Tylko jak wyjaśnić, że winna wróci z własnej woli do Wolnej Twierdzy, by dać się pojmać? Bo przecież zasadzki na nią nie zastawi. To, jak widać, nie sprawdzało się najlepiej.

Marasz podszedł do Viga i poklepał szyję jego wierzchowca.

– Myśli pan, panie drużynniku, że to ona?

– Nie mam wątpliwości – skłamał Vigo.

– Jeśli tak, obawiam się, że mogła gońca nie dojść – mruknął Marasz, rozglądając się ostentacyjnie. – To wszystko musiało trwać. A skoro nie zdążyła ukryć wszystkich, pewnie sama leży w gęstwinie, gdzieś dalej.

Vigo zaklął.

 

Kim jest wielebny Armen?

 

Dzień był paskudny. Wiał zimny wiatr a przez wiszącą w powietrzu wilgoć wydawał się bardziej przenikliwy. Do tego słońce oślepiało, grzało niemiłosiernie, po czym nikło za chmurami to wyciskając z człowieka poty, to uciekając, gdy tylko rozdział się stosownie. Po prawdzie nic nie zmieniło się od rana w kwestiach pogodowych. To humor drużynnika Vigo Mundsena zniekształcał mu odbiór otaczającego go świata.

Wjechał na teren przybytku Thibaulda i zeskoczył na konia, pozostawiając go swoim ludziom w opiece. Gdy podchodził do drzwi, skrzydło otworzyło się, wypuszczając wielebnego Neraniela. Niczym dupa fetor – pomyślał Vigo.

– Impreximodel tutte mentos – powiedział wielebny Neraniel, uśmiechając się pogodnie.

– Mentos? – żachnął się Vigo. – A co to, do cholery jest mentos?

– Człowiek oświecony, nie wstydzący się zrobić, okazjonalnie chociażby, użytek ze swojego intelektu w lot połapałby się, cóż znaczą te słowa! – powiedział Neraniel, wciąż się uśmiechając. Masował jednocześnie swój brzuszek pilnując, aby ten nie rozdymał się z dumy i nie pękł.

– Doprawdy? Tedy ja ci powiem tak: Morda na skobel, albo kiścieniowy bijaczek w ryj cię ucałuje! Zastanę tu wielebnego Armena?

– Spożywa wraz z arcywielebnym Gervaisem, człowiekiem zaprawdę pełnym kultury i obytym. Czego nie mogę powiedzieć o panu, drużynniku! Czyżbym usłyszał z ust pańskich groźbę, wymierzoną w moją osobę?

– Zejdź mi z drogi, błaźnie!

To mówiąc, Vigo odepchnął oburzonego wielebnego i wszedł do wnętrza. Było ciemne, bo zawarto drewniane okiennice. Pod sufitem wolno snuł się siwy dym, na drewnianej podłodze słoma walczyła z kałużami i naniesionym błotem. Gdzieś pomiędzy tym snuł się zapach bigosu.

Vigo podszedł do stołu, za którym siedzieli obaj wielebny, zwykły i arcy, i bezceremonialnie usiadł na ławie, na przeciwko nich.

– Och, qui mes beauxyeux voient? – spytał Gervais, wymachując w powietrzy widelcem, który błyskał srebrzanką. – Pan drużynnik Vigo Mundsen i to akurat w porę obiadową. Czy przyszedł się pan z nami posilić, czy też zaszczyt pańskiego towarzystwa innym okolicznościom powinienem przypisać?

– Innym – mruknął Vigo z niezadowoleniem, po czym oparł się o blat. Wiedział, że powinien być raczej miły wobec faktów, które zamierzał przedstawić. Ale nie było to łatwe.

– Zmienił pan zdanie? – mruknął wielebny Armen, żując niewielki kęs kiełbasy, którą wcisnął w usta waz z flakiem. – W kwestii Wolnej Twierdzy, oczywiście.

– Nie.

– Nie?

– Panowie, mon fraires! – powiedział Gervais, machając w powietrzu rękoma z przesadnie udawanym oburzeniem. – Spożywamy. Posiłek jest, nomen omen darem stwórcy, pana naszego łaskawego. Dlatego właśnie dziękujemy mu za nie przed spożyciem modlitwą. Cieszmy się i radujmy tą chwilą, pokrzepiając nie tylko nasze ciała, jak i dusze.

Zrobił przerwę, by napić się z kielicha, wypełnionego winem, które niechybnie zabrał w podróż ze sobą. Vigo wiedział, że nic takiego nie serwuje się w przybytku Thibaulda. Obaj, tak Vigo, jak i wielebny Armen wpatrzyli się w stół ze złością, jak karcone dzieci.

– Wiem, że jesteście panowie temperamentni. Tak, pan, panie drużynniku również, widzę to, jest człowiekiem o niezłomnej woli. Prawdziwy, nieugięty wojownik, podobnie jak, uwierzcie, wielebny Armen, tu obok siedzący. Czuję między wami napięcie i różnicę zdań. I pełen jestem wiary i nadziei, że w końcu dojdziecie do porozumienia. Jeśli jednak jeszcze tego nie zrobiliście, odłóżcie proszę zwadę przynajmniej do czasu, aż spożyję.

Vigo sapnął, Armen zrobił ruch, jakby siedział w krześle i chciał się rozłożyć w oparciu. Ale nie miał o co. Ława, na której siedział była w prawdzie przy ścianie, ale na tyle daleko, że nie sięgnął jej plecami. Poprawił się tylko, uniósł kiełbasę, odgryzł kawałek i wznowił żucie, patrząc ponuro spod kaptura wszędzie, tylko nie na drużynnika.

– Piękny dzień, śmiem zauważyć – powiedział Gervais. – Wiatr i chłód orzeźwiające, acz nie doskwierają. Nieprawdaż, panie drużynniku?

– Mhm – mruknął Vigo.

– Znakomicie kiełbasy przyrządzone – powiedział Gervais po chwili. Do jedzenia, co było dziwne, nie używał palców, a swoje wymyślne, posrebrzane sztućce. Vigo patrzył na to jak na jedno z dziwactw, których nigdy nie opanował, bo nie widział w tym sensu. – Są pełne smaku, a jednocześnie soczyste. Jestem pod wielkim wrażeniem.

Armen cmoknął i spojrzał w stronę szynku, za którym nikogo nie było.

– Zaprawdę, nie wiem, czy podobne znakomitości jadłem raz choćby, nawet w samym Ordenslau. Ostatnio, nad czym niestety ubolewam, do miasta dotarła fala przypraw ze wschodu. Same w sobie, wyglądają na kolorowy, drobny piach, tak zostały zmielone, wyparzone i wyfabrykowane w nieznany mi sposób. I są niejako esencją smaku. Podrażniają podniebienie na mnóstwo rozmaitych sposobów. Uważam jednak, że moda, która zapanowała, na przyprawianie potraw wszelakich zamiast zróżnicowania kulinarnych wrażeń, jedynie je spłyciła. Och, smaki są wyciągnięte, wysublimowane, lecz z drugiej strony przyprawy zmniejszają różnorodność dań, które normalnie nie były może aż tak w smaku intensywne, lecz o wiele bardziej zdywersyfikowane.

Obaj, ani Amren, ni Vigo nie uznali za stosowne skomentować tego w żaden sposób.

– Brakuje mi tu jedynie muzyki – powiedział Gervais. – Ten jeden mankament nieco psuje atmosferę, ale domyślam się nie łatwo w kniejach i chaszczach o barda.

Armen ugryzł kiełbasę.

– A pan, panie drużynniku? – spytał Gervais, próbując pokierować rozmowę gdziekolwiek, poza grobowcem. – Odwiedził kiedyś Ordenslau?

– Owszem.

Gervais oparł ręce o blat, celując swoimi sztućcami w powałę. Dokończył przeżuwanie, połknął i cmoknął.

– Och, niech wam będzie – burknął zrezygnowany. – Z czym pan przychodzi, proszę mówić, panie drużynniku. Mam wrażenie, że wasze morowe miny mniej na strawność pomagają, niźlibyście mieli się tu zaraz sprzeczać.

– Nie przybyłem się bynajmniej kłócić – powiedział drużynnik. – Chociaż nurtuje mnie i korci zapytać, czego wasi żołnierze szukają po lasach? Dlaczego chowają się po wykrotach i pałętają pomiędzy chaszczami?

– Wykonują swoje żołnierskie obowiązki, jak mniemam – powiedział Gervais, po czym nabrał na widelec sporą porcję bigosu. – Nie wiem, co żołnierze robią w lesie, lecz przynosi to pewne przyjemne skojarzenia z aktywnością, której moglibyśmy się oddać we trójkę. Połączyć przyjemność z pożytkiem i kto wie! Może w końcu zażegnać spór, który was, panowie, jak widzę wciąż dręczy. Polowanie!

To mówiąc zamachał w powietrzu widelcem, rozrzucając po blacie nieco kapusty, po czym wpakował sobie pozostałą porcję do ust.

– Polowanie? – zdziwił się Vigo.

– Mhm – mruknął Gervais unosząc brwi jakby właśnie powiedział coś odkrywczego. W końcu połknął część tego, co wpakował sobie w usta i znów mlasnął. – Przyznacie, że to zajęcie przynosi tak radość, przyjemność i pożytek!

– Pozwolą panowie, że do swego pytania wrócę o żołnierzy hasających po lasach. Jaka potrzeba ich tam posyłać?

– Różne żołnierskie sprawunki – mruknął wielebny Armen. – Jak pan usłyszał i jak mniemam, może się pan domyślić. Nie jest niczym dobrym, żeby pozostawali w bezczynności. Nasz pan nie lubi lenistwa.

– No cóż – Vigo opanował się. – Wieści przynoszę niewesołe. Dzisiaj rano mój patrol odnalazł ciała pięciu martwych mężczyzn w waszej liberii.

– Co takiego? – obruszył się Armen.

– Oh mon Dieu, tragédie – jęknął Gervais. Ręce opadły mu na stół w geście rezygnacji. Nie przestał jednak żuć i ciamkać. – Jak to się mogło stać? Jak do tego doszło?

– Jesteśmy w trakcie rozwikływania tej nietypowej tragedii. Wygląda na to, że wpadli w zasadzkę.

– Tego zaprawdę dość! – warknął Armen.

Nie kryjąc złości wstał od stołu, przeszedł energicznie przez salę i opuścił izbę, burcząc coś pod nosem. Gervais odprowadzał go wzrokiem.

– No, powiedziałem, com musiał – jęknął Vigo. – Przykro mi, że zostawiam was z tą wieścią.

To powiedziawszy odwrócił się w stronę wyjścia. Przeszedł przez izbę czując na sobie wzrok arcywielebnego jak i pozostałych biesiadników. Tak chłopów jak zbrojnych. Jego ludzie czekali z wierzchowcami na ulicy. Vigo ruszył pospiesznie w ich kierunku, a wiatr szarpał jego czupryną.

– Stój – usłyszał ochrypłe wezwanie Armana.

Vigo uśmiechnął się. Zatrzymywać się nie zamierzał. Wyszedł na ulicę i przejął wodze swojego konia. Dopiero wtedy obejrzał się na wielebnego, który zadziwił go bardziej, niż do tej pory swoją pyszałkowatością.

 Wielebny Armen zatrzymał się kilka kroków od Viga. Wiatr zwiał mu kaptur, ukazując paskudne blizny i resztki chowającej się pod nią twarzy. W ręce miał długi miecz, który trzymał za pochwę, szorując pasem po ziemi. Wielebny rzucił rękawicę w stronę drużynnika, ale wiatr zwiał ją i spadła w błoto.

– Upuściłeś coś? – mruknął Vigo zdziwiony.

– To nie może tak wyglądać! – krzyknął Armen. – Pan nasz łaskawy i cierpliwy, ostoją jest dobra i miłości. My zaś, jego sługi, zmuszeni jesteśmy wobec oporu sięgnąć po groźbę. To, co pan próbuje ukryć kłamstwami, drużynniku, niedługo ujrzy światło dzienne. A pan umrze, by w piekle trawiony ogniem diabelskim cierpiał aż do dnia ostatecznego sądu! Niniejszym wyzywam pana na pojedynek!

Armen skończył prawie wrzeszcząc, po czym wyciągnął z pochwy miecz. Był dłuższy niż on sam, i wyglądał groźnie.

Vigo prychnął.

– Nie, dziękuję!

– Miej honor i stań! Są rzeczy i sprawunki, które człowiek może odwlekać, ale od tego nie uciekniesz, drużynniku!

Vigo wysunął nogę ze strzemienia i puścił cugle. Powoli wyjął zza pasa kiścień, grzechocąc długim łańcuchem. Zawieszona na końcu kula upadła w błoto.

– Wielebny, rozejrzyj się za rozsądkiem, który wyraźnie cię opuścił. Blizna, jak widzę, oleju do głowy nie wlała. Naprawdę chcesz tu położyć głowę?

– Obaczym, kogo bóg nasz wybierze. Niechaj rozsądzi! – zagrzmiał Armen, unosząc swoją stal w obu rękach.

Drzwi jednej z chałup otworzyły się. Obaj, Vigo i Armen spojrzeli w kierunku wychodzącego z wnętrza chłopa. Dopiero teraz zwrócili uwagę na innych kmiotków, którzy widząc gospodarza powstali. Mężczyzna zdjął czapkę. Miał na sobie tylko lnianą koszulę i spodnie, które zabezpieczył obwiązując się w pasie sznurem. Był blady jak i koszula, na policzkach widać było czerwone wypieki i łzy, pływające po policzkach.

– Śmierć – jęknął.

Vigo zamrugał. Armen obrócił się w stronę mężczyzny, opuszczając nieco ostrze. Chłop tymczasem wyszedł chwiejnym krokiem na środek drogi i tam uklęknął.

– Nie żyją – jęknął. Cicho, a donośnie. – Nie ma już Anuli, nie ma dziecka. Koniec. Koniec i śmierć.

Wyrecytował to, po czym załamał się i zapłakał, łamiąc się pośrodku drogi. Ktoś podszedł i położył mu rękę na ramieniu. Ktoś inny wbiegł do chałupy. Jedna z chłopek wyszła z niej. Oczy lśniły od łez, a ręce miała czerwone od krwi. Nie było jej wiele, ale zdawała się znamienna. Ignorując wszystko wokoło przeszła przez ulicę, pomiędzy Vigiem i Armenem, po czym usiadła na drodze opierając się plecami o palisadę przybytku Thibaulda.

Vigo dopiero teraz przypomniał sobie, że klęczącym mężczyzną był Daniel, pracujący w polu. A jego kobieta była przy nadziei. Oklapł. Wyglądało na to, że śmierć drwi sobie z żywych, podobnie jak wszyscy bogowie tego świata. Armen opuścił swój miecz, nurzając sztych w błocie. On również zrozumiał. Poród się nie udał. Umarło tak dziecko, jak i niedoszła matka.

 

Ale Gurlich

 

Idę przez góry, idę przez las!

Idę wciąż na przód cały ten czas!

Koń ze mną człapie, kopytami ciapie… w błocie.

 

– Trochę nie pasuje, co? – mruknął Ale Gurlich do Gwiazdy.

Gwiazda parsknęła.

– To może tak – powiedział Ale, nabrał powietrza i ryknął donośnie:

 

Przez lasy i pola,

Takaż nasza dola!

 

Gwiazda parsknęła, z niezadowoleniem. Ale przystanął. Pogłaskał konia po chrapach, potem zmierzwił mu długą grzywę o podrapał po białej plamie, jaką miał na czole. Gwiazda była bura, a włosie jej długie i nieco skołtuniona, ale na czole miała gwieździstą, śnieżnobiałą kropkę widoczną wyraźnie nawet w nocy. Stąd jej imię.

– Wiem, maleńka, że jesteś niezadowolona – powiedział Ale. Koń wpatrzył się w niego i postawił uszy. – Ja również. Nie lubię chodzić po nocy i wolałbym się w tamtej stanicy zatrzymać, przenocować. Moglibyśmy razem napełnić brzuchy, oj tak. Ale rozkaz, to rozkaz. Rozumiesz?

Gwiazda parsknęła z irytacją, po czym uderzyła kopytem o drogę.

– Ech, zrzędzisz jak stara kobyła – mruknął Ale, po czym ruszył dalej.

Szli szerokim traktem, otoczonym z obu stron krzakami, za którymi wznosiły się wysokie dewa. Gdzieś z prawej strony szemrał strumyczek a w oddali widać było polanę, lub chociaż przerzedzenie roślinności. Korony drzew wpuszczały więcej światła a nad drogą pochylała się tam wierzba płacząca.

– Z resztą, gdy jechaliśmy do Wolnej Twierdzy to tam stanęliśmy. Mi nie smakowała tamtejsza potrawka, której nazwy zapomniałem niestety, a smaku na szczęście. A tobie nie smakował obrok. Prawda?

Gwiazda potrząsnęła łbem.

– Miarkuję, że dojdziemy niebawem do stanicy na rozdrożach, tam, gdzie tak ci się jarzębina podobała. I tam sobie odpoczniemy do wieczora i noc całą.

Gwiazda parsknęła.

– Jaki to sens był po nocy zajeździk omijać, skoro nadrobiony czas teraz stracimy, pytasz? Otóż mylisz się, konisko moje drogie! Bo nam nie o czas, a wroga zmylenie chodziło. I teraz nikt nas tam nie widział… – Ale kopnął leżącą na drodze gałąź, posyłając ją w krzaki. – W zasadzie, to masz rację. Posłuchaj:

 

Temu kto dumnie kroczy przez las, duchy gęstwiny kłaniają się w pas!

A kto hyżkiem cieniami umyka, tego nichybnie licho spotyka!

 

Gwiazda parsknęła.

– Prawda? Też mi się podobało. Żebym tylko był w stanie spamiętać najlepsze rymy. Ech, dola. Dola… Czekaj!

Ale Gurlich zatrzymał się, Gwiazda przystanęła obok i zastrzygła uszami. Od strony, z której przywędrował słyszał odgłos kopyt. Jeździec podążał jego śladem, szybkim kłusem. Ale miał u boku długi miecz, ale nie lubił po niego sięgać. Poluzował sztylet, który miał za pasem za plecami, sprawdził, czy gładko z pochwy wychodzi.

Gwiazda parsknęła i tupnęła niecierpliwie.

Na drodze pojawił się jeździec, na czarnym koniu o długiej grzywie. Konny miał ciemną brygantynę, a peleryna falowała za nim jak bandera. Długie, ciemne włosy podskakiwały w rytm końskich kroków. Podzwaniały na nim sprzączki pasków, klamr i zapięć. Jeździec zwolnił, zbliżając się. Ale Gurlich zobaczył, że to kobieta. Trochę się zrelaksował, bo nie miała na sobie barw Wolnej Twierdzy. Miała jednak łuk w sajdaku i kołczan z nielicznymi strzałami Widział też przytroczony do siodła kawaleryjski nadziak na długim trzonku, a koń miał opatrunek na piersi.

– Bądź pozdrowiony wędrowcze – powiedział Ale. – Niechaj twe drogi będą bezpieczne.

Konna wstrzymała wierzchowca obok niego.

– A cóż to za chabetę prowadzicie, dobry panie? – zawołała z siodła. – Na mięso?

– Chabetę? A ładnie to tak na gościńcu nieznajomych obelgami witać?

Gwiazda parsknęła. Kobieta zmarszczyła czoło, zastanawiając przez chwilę.

– Macie rację, panie. Wybaczenia proszę. A wierzchowiec rzeczywiście piękny. Skołtuniony, szczoty by mu się zdało, ale widać jak się mięśnie splatają. Dziw tedy, dlaczegóż dreptacie obok, miast wierzchem?

– Dziękuję, a i Gwiazda rada słyszeć te słowa – powiedział Ale, klepiąc klacz po szyi. – A idę obok, gdyż nigdzie mi nie spieszno. Tedy, jeśli pani na czasie zależy, nie zatrzymuję.

Oparła się w siodle, nachylając nad łękiem.

– Samotnie nie widzi mi się gościńcem. Tedy spieszę. Lecz jeśli towarzystwo przyjmiesz, chętnie z niego skorzystam. Zwę się Alfida Jahn.

– Przyjmę z radością, piękna pani! – powiedział Ale Gurlich, z nieukrywaną radością. Bo choć kobieta cerę miała bladą, a oczy podkrążone, wciąż ładną była i pożądaną z tego względu kompanią. – Zwę się Ale Gurlich i przyznam, iż rzeczywiście towarzystwo by się przydało. Lubię śpiewać, co ostatnio trenuję jedynie przy Gwieździe.

– I jak, podoba jej się? – spytała Alfida, zeskakując z konia.

– Nie narzeka. Mam jednak ważenie, że komplementuje mnie z grzeczności i z chęcią usłyszę opinię innego człowieka.

– Dokąd droga prowadzi? – spytała.

Ale uśmiechnął się i ruszył powoli. Zerknął na nią, nad głowami obu koni.

 

Idę przez góry, idę przez las,

Aż tu dziewczyna! No, niezły pas!

Pyta, gdzie idę, czy mam już cel,

A ja jej na to: niebyle gdzie!

 

– No, masz mocne głosisko, Ale z Gurlich. Gdzie żeś pan posłyszał tę przyśpiewkę?

– Przyśpiewkę? – udał obruszenie, uśmiechając się. – Osobiście tę pieśń obmyśliłem, panią widząc. W tej właśnie chwili.

– No, jeśli to pieśń zalotna, radzę popracować – powiedziała.

Ale złapał jej uśmiech. Trochę bał się towarzystwa napotkanego na gościńcach, ale tym razem miał dobre przeczucia.

Schylił się, przechodząc pod witkami wierzbowymi. Po prawej stronie drogi mijali zakole niewielkiego strumienia i polankę, ze sterczącym pośrodku, pogiętym drzewkiem. Było wyjątkowo nieprzyjemne. Ale nie przypominał sobie, żeby je widział, gdy jechał kilka dni temu w przeciwną stronę.

– No więc? – spytała Alfida.

– Co takiego? – zdziwił się Ale.

– Pytałam, dokąd pan zmierzasz, panie Ale Gurlich, o ile to nie tajemnica. Jeśli zaś wymyślanie rymów jest pańskim sposobem na omijanie odpowiedzi, możemy równie dobrze porozmawiać o koniach.

– O koniach? Dobre sobie! – prychnął Ale. – A co pani, pani Alfido, na temat koni może wiedzieć, skoro nazwała pani Gwiazdę chabetą? O nie, na tym polu nie znajdziemy wspólnego tematu.

Uśmiechała się, zerkając nad końskimi łbami, co wziął za dobrą monetę.

– Do Ordenslau zmierzam, gdzie sprawunki mnie czekają. Kogoś odnaleźć, coś przekazać.

– A więc jesteś pan kurierem?

– Oj, zawodzą panią domysły. Jam wojskowy, mężny i dzielny, ino z misją zdążam akurat niezbyt ciekawą – powiedział Ale.

– Kurier, pieśniarz i wojskowy – podsumowała Alfida.

– A pani droga? Gdzież cel podróży się pani uwiduje? – spytał.

– Nie wiem. Prawdę powiedziawszy nie mam miejsca docelowego. Szukam rodziny, braci i sióstr.

– Rodziny? Oj, zdaje się, ciężka i długa historia kryje się za tymi słowami. Nie śmiem dopytywać. Jak jednak przypuszczam, zamierza pani spróbować szczęścia w Ordenslau?

– Nigdy tam nie byłam. Chyba. Ciężko mi powiedzieć.

– Ciężko powiedzieć? – zdziwił się Ale.

– Nie wszystkie wspomnienia są równie wyraźne. Dziwna to sprawa.

– Ach, różnie to bywa z ludzką pamięcią. Jednak miejsca takiego jak Ordenslau człowiek nie zapomina. To nie wioska, nie gród, a miasto ogromne i warowne.

– Miasto?

– Och, jest co oglądać. A ja z przyjemnością pani twarz obaczę, gdy już mury miejskie okażą się naszym oczom. Ho!

 

Nie słoma tam, nie gonty, a dachówka w słońcu się mieni

Ściany tam są murowane, a droga z ciosanych kamieni!

Budynki tam rosną piętrowe…

 

Ale uniósł rękę w górę, a po chwili zacisnął pięść.

– Rymu mi brakło, do licha.

Gwiazda parsknęła.

– Pan, panie Ale, komponuje te piosnki w tej chwili? – spytała Alfida.

– Owszem – powiedział z dumą. – Czasem całe pieśni. Teraz jednak wena nie uśmiecha się do mnie tak, jak zwykle. Pewnikiem pani mnie urodą swą rozprasza. Ale tak, Ordenslau jest ogromne i potrafi odebrać mowę.

Koniec
Nowa Fantastyka