- Opowiadanie: HenrykPruthenia - Vėsuk, czyli piasek

Vėsuk, czyli piasek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Vėsuk, czyli piasek

***** I *****

Bóg Wielkiego Słońca, Aajüsjeji obdarzył tego dnia Południową Dolinę szczególną nienawiścią: od samego rana gorąc niszczył wszystko żywe. Począwszy od ekstremofili-bakterii żyjących w jednym z ostatnich słonych źródeł, którymi dawniej ta okolica słynęła; przez szczura zżerającego zwłoki, już wzięte pod opiekę kilka dni temu przez bystrookie sępy; po samotnego, wygłodniałego człowieka, spadającego z swojego, niemniej wyczerpanego, siwka.

Był to koniec dla szczura – tak się składało, że jeździec najechał na trupa tratując zwierzę; zjadł na spółkę z koniem jakieś zielsko starannie zapakowane w ciasny worek. Jednak już samotnie usmażył gryzonia, lub nie tyle usmażył, co pozwolił zdechłemu zwierzęciu pozostać w Słońcu. Oj, nie dziwił się teraz, dlaczego żołdacy pozwolili mu uciec na północ, już nie. Wiele słyszał o wielkiej pustyni się tam znajdującej, ale traktował to jako bajkę, wyimaginowaną historię dla dzieci, jak te o smakach. Ale dziś, gdy nagle po przebyciu przełęczy, za którą czekał dlań zaostrzony słup, znalazł się tu, gdzie smoki stały się czymś tak realnym i bliskim, jak ostry pal wbijany w tył, zmienił zdanie. Ziemia była sucha. Potwierdzał to wiatr, zbierał ją w pylne wiry, potwierdzało to też miejsce, w którym jadł – obok trupa był wykopany metrowej głębokości lej. Wody tu od dawna nie było. Nie wiedział więc, dlaczego tą ziemię, nazywano Rajem Południa.

Niedaleko jednak była osoba, która doskonale wiedziała, skąd ta nazwa. Która wiedziała, że to nie okrutna gra słów; że te miejsce, gdzie się znajdowali, jest naprawdę godne swojego miana.

Najadłszy się nadzwyczaj wielkim szczurem, jeździec chciał zasnąć, ale bał się losu. podobnego do towarzyszącego zbioru kości i mięsa, który tydzień temu miał imię i wspomnienia. I zapewne mówił w naspotru, tak jak on, uciekinier przed wojną toczoną przez Navarasjan, Parampchirców i dziwny lud, o nieznanej mu przedtem karnacji – ni to białym, ni to czekoladowym. Tamci byli dla Naspetrian najgorsi – niejeden wojownik uciekał z bitwy, po tym jak Mulaci w swych białych płaszczach wpadali samotnie na sam środek pola walki, z demony wiedzą skąd, i potrafili w parę sekund wymordować wszystek co żyw w promieniu miecza od siebie.

On sam zdezerterował, gdy w nocy, wojska Mulatów zaczęły szturmować ich obóz. Obóz, który był oddalony osiemdziesiąt parę kilometrów od linii frontu.

– Odwrót!!! – zaryczał wręcz growlem ktoś ze sztabu. Odwrrrrrrróó… – w tym momencie wydawanie rozkazów przerwał grot molestujący krtań krzykacza, kończący swą makabryczną zabawę w ramieniu jeszcze dalszej osoby.

Przeżył, bo znalazł skalną rozpadlinę i ukrył się w niej wraz z kawałkiem suszonego mięsa. Siedział tam przez trzy dni.

Krzyki.

Nie miał zamiaru wracać do armii, która, jak słyszał, była niedaleko. Uciekał na północ, a jako że nie znał języka, prędko zaczął podróżować z gwiazdami i bać się ludzkiego cienia. I po trzech tygodnia rabunku dotarł do miasta Siewier, które było wysuniętą najdalej na północ navaruską osadą. Miejscowa ludność szybko odkryła jego pochodzenie i nieporównywalnie szybciej zaalarmowała garnizon wojska tam stacjonujący. Ścigali go aż do Siostrzanej Strażnicy – przełęczy w górach, których nazwy nie znał. Tam go zostawili. By skonał na przedsionku pustyni, który się tu znajdował.

To nie Raj! – wyszeptał, chociaż chciał wykrzyczeć to na cały głos – To strefa Śmierci,

sięgająca od gór po widnokrąg, tak daleki.

Gdy się obudził, nie było już Słońca na niebie, swoją zmianę zaczęły dwa księżyce; jeden był wysoko, drugi wschodził. Upał zelżał, ale teraz ważniejszą sprawą było coś innego. Nie było jego konia, do którego przytroczył sakiewkę zawierającą wszystkie ważniejsze przedmioty, w tym ostatnie krople wody. Adrenalina, zrodzona ze złości i głębokiej nienawiści do siebie i całego świata, dodała sił. Postanowił ruszyć po śladach. Te były dość wyraźne, prowadziły w dół, jarem, dziś wypełnionym piachem i jakimiś niemile wyglądającymi kośćmi, porośniętym suchą, kaleczącą dłonie trawą, i pewnie jakiś czas temu wilgotnym lasem. Schodził powoli, próbując nie potykać się w ciemności. Gdy wyszedł ze środka, skonstatował, że jest na otwartej przestrzeni, co go solidnie zdziwiło. Za dnia nie zauważył miejsca choć trochę przypominającego te obecne. Postanowił odpocząć w wgłębieniu.

Następnego dnia zauważył coś ciekawego: wgłębienie ciągnęło się wzdłuż prawie pionowej ściany skał przecinających widnokrąg z obydwu stron. Tu podłoże było też jakieś dziwne, piach słony, tak jak lekki wiatr. „Cały teren wyglądał przepięknie" – pomyślał – „Za plecami niekończąca się skała, a przede mną biało-złota pustynia. A zwierzęcia nie ma." Ruszył do przodu, bowiem tam prowadziły świeże odbicia podbitych kopyt. Znalazł je idąc na zachód, ciągle wzdłuż skał.

Jeden księżyc był wciąż wysoko. Szedł przez piach, przystanął dopiero wtedy, kiedy to co za nim, wyglądało tak samo jak to co za nim. Zrozumiał, że upał odebrał mu rozum, że wystarczy większy wiatr, a ślady znikną. Słońce wzniosło się wyżej. A on liczył. Wczoraj, kiedy przekroczył przełęcz późną nocą, przebył nie więcej niż piętnaście mil, a dzisiaj z pięć. Szczerze mówiąc, a w mym przypadku pisząc, nie wiedział po co obliczał to wszystko. I tak wody nie wystarczyło by na powrót. Zrezygnowany ruszył dalej.

Nowa nadzieja rozbłysła w sercu wieczorem, gdy w oddali zobaczył coś podobnego do lasu. Niezbyt gęstego, ale jednak skupiska zieleni. Trzy godzinny ni to bieg, ni to trucht zakończył się przylgnięciem do jeziorka i długotrwałym piciem. A potem sen złapał i nie puścił.

Nie świtało, ta przeklęta kula gazu jeszcze się nie zdołała wznieść, gdy został obudzony szturchnięciem. Zareagował na nie nagłym podskokiem i obnażeniem miecza. Całkowicie niepotrzebnie, obok niego stała jego klacz. Uśmiechnął się. Zapewne pierwszy raz od kilkudziesięciu dni.

Zwierzę wyglądało dużo lepiej, niż je widział ostatnim razem. Było to, raz, dwa, niecałe trzy dni temu? Oczywistością było, że ono dotarło tu dużo wcześniej. Gdy się tak jej przyglądał, ciągle czegoś mu brakowało. Jakiś puzzel wypadł z układanki. Głaszcząc jej sierść, zrozumiał jaki to puzzel. Klacz nie była objuczona, najwidoczniej musiała zahaczyć tu o jakąś gałąź, która musiała to ściągnąć. Wtedy można by to wszystko odzyskać. Lub… Nowa myśl doprowadziła do przyspieszenia rytmu serca. Ktoś to mógł zdjąć.

Spotkanie człowieka, dodatkowo nienastawionego na niego wrogo, mogło dawać szansę na wywiedzenie się w paru sprawach, a nawet…

Dać możliwość powrotu – dokończył na głos.

Poszukiwania rozpoczął z wielką nadzieją. Oazę można było przebyć w ciągu parunastu minut przebiegając drogę księżycom. Nikogo nie znalazł. W badanej zonie jednak odkrył pewne ślady ludzkiej działalności. Wszystko obszedł z pięć razy. Nie znalazł także torby, więc obie jego hipotezy musiały zostać zarzucone. Postanowił się przyjrzeć wszemu wokół. Roślinność stanowiły głównie jakieś nieznane mu drzewa, z liśćmi nakładającymi się na siebie tak gęsto, aż tworząc wreszcie coś na kształt pnia; jakieś szarozielone pnącza o kwiatach koloru zaschniętej krwi i dziwnych białych owocach oraz niskie trawy. Największym utrapieniem dezertera były nie komary, jak można było się spodziewać po takim miejscu, a małe, niepozorne liści jakiejś rośliny wodnej. Chcąc złapać jakąś rybę, następny tutejszy endemit (była to ryba płucodyszna, co zrozumiał po tym, jak wyciągnął jeden okaz z krzaków), natrafił na taką i rozciął sobie dłoń.

Po kolacji zrobionej z tego, co znalazł poszedł odpocząć. Należał do szkoły ludzi, twierdzących, że wszystko jest możliwe, że zawsze trzeba przedłużać agonię, bo ktoś może nieoczekiwanie pomóc. Lub się zawieść, i pocierpieć godzinę dłużej. Tedy nawet teraz, siedząc samemu na pustkowiu wierzył w to, że ktoś może przeszyć strzałą wisielczy sznur.

Powoli zaczął zapominać o rzeczach potrzebnych mu w dawnym życiu. Ha! Dawne życie… Już ukuł termin dla tego, co nie chce wracać, a czego pragnie. W rodzimym mieście-porcie zostawił żonę w ciąży. Wróżbita mówił, że będzie to syn, ale on sam wolałby mieć córkę. Chciał mieć kapłana w rodzinie, a kultura Naspetrian od dawna wysuwała na pierwszy plan kobiety-kapłanki niźli facetów w tej roli.

Chcąc się ogrzać w zimną pustynną noc rozpalił ognisko. Skaczące płomyki wolno pożerały znalezione gałęzie. W miarę upływu czasu biały dym jednak zdołał wysoko się unieść.

I wtedy coś zobaczył.

Szybki ruch po drugiej stronie głębokiego jeziora będącego centrum oazy. Następny, już dużo bliżej. I jeszcze parę uderzeń serca i stanął przed nim…

W jednej chwili wszystko stanęło przed oczami. Odcięta głowa oficera na palu samotna wśród zgliszczy. Szmaty i flaki porozwalane wszędzie, tworząc ciekawą kompozycję śmierci.

A teraz, gdy stał on mógł się zemścić… Nagłe zdziwienie. To była ona, nie on. Długie ciemne włosy sięgające pleców, ale ta sama karnacja. Uśmiechnął się do siebie. Znowu. Rzucił się po miecz odtroczony od pasa. Szybko go wysunął. Ta młoda dziewczyna, już był tego pewny, była niezwykle szybka, stała niewiele kroków od niego. Mógł się jej przyjrzeć.

Błysk nienawiści w jego oczach.

Zaciekawienie w jej oczach.

Wstał, zobaczył, że dziewczyna nie zamierza go zaatakować. „Pewnie dziewczyn nie szkolą" – impuls elektryczny przebiegł mózg. Chowając miecz chciał pokazać swoją kłamliwą pokojowość zamiarów. Podszedł bliżej. Krok… jeszcze jeden… Skoczył z błyskawicznie wyciągniętą bronią. Stalowy miecz jednoręczny powinien przeciąć jej tętnicę, przeciął powietrze. Odskoczyła. I też coś miała w ręce. Wyglądało to na jakiś krótki i dziwnie gruby mieczyk. Za krótki w jego mniemaniu, by dziewczyna mogła wygrać. Znowu się na nią rzucił.

W ciągu sekundy, standardowa broń najisańskich arystokratów, czyli długa teleskopowo wyciągana szabla wbiła się od dołu w mózgoczaszkę napastnika, wychodząc już twarzoczaszką.

„Szkolą" – przemknęło przez odseparowany od reszty ciała hipokamp lecący wprost do jeziora zamieszkanego przez arcyciekawe ryby mięśniopłetwe. I tak zginął pewien dezerter, pod tą przeklętą gwiazdą, imieniem Słońce.

Koniec

Komentarze

Był to koniec dla szczura - tak się składało, że jeździec najechał na trupa, i zjadł na spółkę z koniem jakieś zielsko starannie zapakowane w ciasny worek. - nie rozumiem, co spowodowało śmierć gryzonia?

(...)wyimaginowaną historię dla dzieci, jak te o smakach. - smokach?

(...)o nieznanej mu przedtem karnacji - ni to białym, ni to czekoladowym. - białej, czekoladowej. Poza tym, ciemna lub jasna karnacja brzmi lepiej.

Tamci byli dla Naspetrian najgorsi - niejeden wojownik uciekał z bitwy, po tym jak Mulaci w swych białych płaszczach wpadali samotnie na sam środek pola walki z demony wiedzą skąd i potrafili w parę sekund wymordować wszystek co żyw w promieniu miecza od siebie.. - zdanie pozbawione jakiegokolwiek sensu.

To nie Raj! - wyszeptał, chociaż chciał wykrzyczeć to na cały głos - chyba jednak wykrzyczał skoro jest wykrzyknik?

Postanowił odpocząć w wgłębieniu. - we wgłębieniu lub w zagłębieniu.

„Cały teren wyglądał przepięknie" - pomyślał - wygląda, ponieważ bohater widzi to w danej chwili.

Szedł przez piach, przystanął dopiero wtedy, kiedy to co za nim, wyglądało tak samo jak to co za nim. - what the fuck?

A potem sen złapał i nie puścił. - wredny sen. Dobrze, że nie pobił, albo nie daj Boże, okradł.

Było to, raz, dwa, niecałe trzy dni temu? - ja też nie wiem, kiedy to było.

Błędów jest więcej, ale jest bardzo późno, więc udaję się na spoczynek. Drogi Autorze, Twoje opowiadanie ma jakąś tam myśl, lecz jest napisane chaotycznie. Dość spora ilość pomyłek powoduje, że lektura jest męcząca. Niestety, nie podoba mi się, lecz to moja subiektywna ocena. Pozdrawiam.

Mastiff

Jeżeli chodzi o kwestie techniczkie, zgadzam się z Bohdanem. Tekst czyta się ciężko i to jest mój główny zarzut. Na plus liczy się to, że w krótkim fragmencie udało Ci się nakreślić kształ całkiem interesującego, oryginalnego świata. Nie ma w nim niby zbyt wielu odkrywczych elementów, ale mimo wszystko doceniam wysiłek. Fabuła jest słabo przemyślana i w kompozycji brakuje odpowiedniej równowagi. Skupiasz się na przydługim wstępie o facecie na pustyni, a jakakolwiek akcja pojawia się dopiero na końcu i jest opisana byle jak. Gdyby odwrócić proporcje (ew. dopracować końcówkę) i poprawić tekst pod względem technicznym, mogłoby być całkiem nieźle. 

Dziękuję za uwagi. Widzę, że opisy muszę ograniczyć. Z drugiej strony, trudno bawić się w djalogi posiadając tylko jednego "aktora". Co do konstrukcji świata, to głównie na tem mi zależało. Z zamiłowania jestem conlangerem, a opowiadania w mem przypadku są pod języki i świat, a nie języki i świat pod opowiadanie.
Sam tekst mam jeszcze rozwinąć i zreformować. Bowiem ten biały dym ma dać sygnał pewnem ludziom... i akcja się rozkręci.
Przepraszam za molestowanie waszego czasu :D

Aha, chodziło o smoki (cholerne akanie), a czemu szczur zdechł... nigdy nad tem nie myślałem.

Począwszy od ekstremofili-bakterii żyjących w jednym z ostatnich słonych źródeł, którymi dawniej ta okolica słynęła; przez szczura zżerającego zwłoki, już wzięte pod opiekę kilka dni temu przez bystrookie sępy; po samotnego, wygłodniałego człowieka, spadającego z swojego, niemniej wyczerpanego, siwka.

Czyli według Ciebie, szczur już nie żył, kiedy pojawił się jeździec? Jak martwy gryzoń mogł konsumować zwłoki? Może to był szczur-zombie, albo jakiś  inny osobnik tego gatunku, który zamordował swojego kompana, z zazdrosci o blond- cycatą szczurzycę. Zwłoki ofiary stały się później pokarmem głównego bohatera...

Mastiff

A! Już sobie przypommniałem :)
Szczur został w domyśle stratowany. Zginął biedak pod kopytami.
Stąd całe zamieszanie.

Dzięki za info! Myśli o losie szczura nie dawały mi spokoju. Już się bałam, że nie będę mogła zasnąć ;)

:)
Mnie bardziej niepokoją losy dziewczyny, bo w następnej części ma wparować oddział navaruskich kawalerzystów. Po co gościu rozpalił ognicho?

Aha, trochę zmieniłem :)

Bóg Wielkiego Słońca, Aajüsjeji obdarzył tego dnia Południową Dolinę szczególną nienawiścią: od samego rana gorąc niszczył wszystko żywe. Począwszy od ekstremofili-bakterii żyjących w jednym z ostatnich słonych źródeł, którymi dawniej ta okolica słynęła;

Słońce tak silne, że niszczy bakterie w wodzie? Obawiam się, że w takim razie bohater nie miałby żadnych szans.

 przez szczura zżerającego zwłoki, już wzięte pod opiekę kilka dni temu przez bystrookie sępy; po samotnego, wygłodniałego człowieka, spadającego z swojego, niemniej wyczerpanego, siwka.
Był to koniec dla szczura - tak się składało, że jeździec najechał na trupa tratując zwierzę; zjadł na spółkę z koniem jakieś zielsko starannie zapakowane w ciasny worek
.
 Słusznie już zwrócono uwagę, że skoro słońce zabiło szczura, to kolejne zdanie, informujące, że gryzoń został stratowany, nie ma sensu. W dodatku złożone jest tak, że czytelnik w pierwszej chwili myśli, że jeździec zjadł szczura na spółkę z koniem.
Tak w ogóle, koń nie nastąpi dobrowolnie ani na szczura ani na zwłoki - ominąłby je lub po prostu przekroczył. Konie bardzo nie lubią stawać na czymś, co nie jest gruntem.

Jednak już samotnie usmażył gryzonia, lub nie tyle usmażył, co pozwolił zdechłemu zwierzęciu pozostać w Słońcu.

Słońce z wielkiej litery piszemy tylko w kontekście astronomicznym ("planetoida oderzyła w Słońce", "Słońce wzmogło aktywność" itp). Poza tym tak się nie pisze - usmażył (czytelnik oczami duszy widzi bohatera trzymającego patelnię nad ogniskiem), a właściwie nie usmażył, tylko poczekał, aż poleży (czytelnik wykonuje mentalne "cofanie taśmy" i wkurza się na autora, że nie mógł tego napisać od razu).


 że te miejsce, gdzie się znajdowali
To miejsce.

Najadłszy się nadzwyczaj wielkim szczurem, jeździec chciał zasnąć, ale bał się losu. podobnego do towarzyszącego zbioru kości i mięsa, który tydzień temu miał imię i wspomnienia.
Los podobny do towarzyszącego zbioru kości i mięsa? Przedobrzyłeś. Miało być ozdobnie i literacko a wyszło... jak wyszło.

dziwny lud, o nieznanej mu przedtem karnacji - ni to białym, ni to czekoladowym
Na niewłaściwość formy gramatycznej już zwrócono uwagę, ja natomiast zapytam, jaki to jest kolor "ni to biały ni to czekoladowy" (czyli trochę taki, a trochę taki)? To jakby napisać "spódnica miała dziwny kolor, ni to czerwony ni to zielony". O ile w przypadku spódnicy jest to możliwe (tafta potrafi mieć kolor zmieniający się w zalezności ok kąta patrzenia) o tyle karnacja mieniąca się od bieli do brązu... hm. A może miałeś na myśli kolor beżowy? Tyle, że beżowy trudno okreslić "ni to białym ni to czekoladowym", podobnie jak zielony trudno nazwać "ni to żółtym ni to niebieskim".
No i dziwne - bohater zna ludzi o białej karnacji i takich o brązowej, a nigdy nie widział formy pośredniej?... 

Tamci byli dla Naspetrian najgorsi - niejeden wojownik uciekał z bitwy, po tym jak Mulaci w swych białych płaszczach wpadali samotnie na sam środek pola walki, z demony wiedzą skąd, i potrafili w parę sekund wymordować wszystek co żyw w promieniu miecza od siebie.
To zdanie jest tak ciężko ranne, że wypada je dobić i napisać od nowa.
1)  swych - niepotrzebne
2) mulaci w liczbie mnogiej wpadali samotnie? Znaczy, było ich wielu, ale każdy wpadał samotnie na sam środek pola walki (sam środek, jak rozumiem, wyliczał starannie za pomocą reguł geometrycznych) - czyli albo środków pola walki było kilka, albo na skraju pola walki stała kolejka Mulatów czekających, aż poprzednik zwolni środek pola i będą mogli SAMOTNIE tam wpaść.
3) z demony wiedzą skąd - nie. Demony wiedzą, skąd. Z niepotrzebne.
4) wszystek, co żyw? Hm. Wszystko, co żywe - to rozumiem.
5) co to jest promień miecza?

- Odwrót!!! - zaryczał wręcz growlem ktoś ze sztabu.
To growl (ang.) - ryczeć. Czyli sztabowiec zaryczał rykiem?

 wydawanie rozkazów przerwał grot molestujący krtań krzykacza, kończący swą makabryczną zabawę w ramieniu jeszcze dalszej osoby.
Grot molestujący krtań wyobraziłam sobie jako obmacujący grdykę z lubieżnym uśmieszkiem. Chyba jednak Twoim zamiarem nie było rozbawienie czytelnika tym zdaniem... Poza tym z formy zdania wynika, że grot jednocześnie molestował i kończył w ramieniu...
 
Przeżył, bo znalazł skalną rozpadlinę i ukrył się w niej wraz z kawałkiem suszonego mięsa. Siedział tam przez trzy dni.
Hm. Z ciągłoci logicznej zdań wynika, że przeżył albo ryczący sztabowiec albo molestujący grot. Więcej podmiotów tam nie ma. Choć zapewne miałeś na myśli bohatera.

Ścigali go aż do Siostrzanej Strażnicy - przełęczy w górach, których nazwy nie znał.
Nie znał nazwy gór, a znał nazwę przełęczy? PRZEDZIWNE.

Tam go zostawili. By skonał na przedsionku pustyni, który się tu znajdował.
Nie można być "na przedsionku", podobnie jak nie mozna być "na sklepie".

Nie było jego konia, do którego przytroczył sakiewkę zawierającą wszystkie ważniejsze przedmioty, w tym ostatnie krople wody.
Sam to przemyśl.

Błędów cała masa, styl również niezbyt dobry. Fabuła prezentuje się podobnie i w efekcie wyszedł słaby tekst. Dużo pracy przed tobą.

Pozdrawiam.

Z pomysłem nie jest tak najgorzej, ale napisane - co tu dużo mówić - beznadziejnie. Tekst odpycha, ale przez niego przebrnąłem. Mogłby coś z tego być, dlatego na drugi raz postaraj się lepiej, poprawiaj i poprawiaj do skutku - dopiero umieść na stronie.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka