Sierpniowy poranek przywitał mnie chłodem. Rzadko bywa tak zimno na początku tego miesiąca. Byłem pewny, że już nie zasnę – i wcale nie chciałem próbować. Bałem się, że koszmar wróci.
Dziś obiecałem żonie i córce wycieczkę na Święty Krzyż. Góry Świętokrzyskie mają swój urok o każdej porze roku.
Mieszkamy niedaleko Kielc, więc to nie jest wielka wyprawa, ale Olcia co weekend pyta, kiedy znów wybierzemy się na Łysiec – zwany też Łysą Górą. Chce usłyszeć historię o czarownicach, sabatach i tajemnicach tej góry.
Przyznam szczerze, że nawet Kasia zaczęła mnie błagać, byśmy wreszcie pojechali i zaspokoili ciekawość córki.
– Kiedy będzie starsza, jeszcze będziesz marzył, żeby sama chciała z tobą jechać – powiedziała poważnie.
Wczoraj wieczorem obiecałem im wyjazd.
Noc nie minęła spokojnie.
Miałem dziwny sen – zbyt wyraźny, by go zignorować. Byłem na Świętym Krzyżu.
Idąc przez parking między wieżą a zabudowaniami klasztoru, nagle zapadłem się pod ziemię i spadłem w ciemność, wprost do skalnej komnaty zalanej wodą. Oświetlał ją jedynie blady strumień światła wpadający z otworu wysoko nad moją głową.
W ciszy odezwał się głos, przerażająco realny:
„Potrzebujemy cię. Jutro. To miejsce. Przyjdź.”
Podobno rzucałem się w łóżku – Kasia, widząc to, obudziła mnie.
A jednak po przebudzeniu wciąż słyszałem ten głos. Wiedziałem, że śniłem o prawdziwym miejscu, które dobrze znam.
I że było to wezwanie, na które wcale nie chciałem odpowiedzieć.
Przy śniadaniu chciałem się wykręcić i powiedzieć, że pojedziemy innym razem.
Olcia zeszła spakowana, z plecakiem czarownicy. W środku – zestaw różdżek: przeciwdeszczowa, na wiatr, do czarów nocnych i ta codzienna, najlepsza przy lekkim zachmurzeniu.
Wyjechaliśmy po ósmej. W oddali majaczyła sylwetka Łyśca – szeroka, spokojna, z charakterystyczną wieżą i zabudowaniami klasztornymi.
Olcia siedziała w foteliku i nuciła sobie wymyśloną piosenkę o wiedźmie lecącej na miotle. Co jakiś czas podnosiła głowę:
– Tatusiu, a będą dziś czarownice?
– Może jedna – odpowiedziałem z uśmiechem. – Ale tylko taka, która nie straszy dzieci.
– To dobrze – odparła, wracając do melodii.
Kasia patrząc przez okno przyłożyła rękę do szyby.
– Wiesz co? – powiedziała. – Mam przeczucie, że dziś będzie wyjątkowy dzień.
Niespełna pół godziny później parkowałem samochód od strony Huty Szklanej.
W słoneczne dni to miejsce tętni życiem, ale dziś było jakoś cicho, nienaturalnie spokojnie. Może to przez lekką mgłę, która wisiała nad lasem. Spojrzałem na górującą nad drzewami wieżę.
Zatrzymałem się.
Świat zawirował, a wśród świstu wiatru znów usłyszałem: „Czekamy na ciebie.”
– Adaś? – Kasia szturchnęła mnie lekko. – Pomóż mi z plecakiem Olci. Nie wiem, co ona tam jeszcze włożyła, ale jest bardzo ciężki, a na szczyt trzeba kawałek iść.
– Jasne – odpowiedziałem, chwytając plecak. Faktycznie był ciężki.
– Olcia, co ty tam zabrałaś? – zapytałem, zdziwiony wagą.
– A nic, tatusiu… tylko kilka kamieni magicznych – odparła poważnie. Po chwili dodała ciszej: – Na razie tylko zwykłe. Ale jak wrócimy, same staną się magiczne.
Olcia uśmiechnęła się do mnie, po czym spojrzała na moją żonę. Kasia pogładziła mnie po mojej przerzedzonej czuprynie i powiedziała z uśmiechem:
– Teraz to zwykłe kamienie – takie jak tysiące tam, na górze. Ale kiedy je wyniesiesz i zniesiesz z powrotem… wtedy staną się magiczne.
Mimo śmiechu Olci miałem wrażenie, że coś w tym miejscu czeka właśnie na mnie.
Kilka osób stało przy wejściu do parku. Starszy mężczyzna – wyglądał na przewodnika – próbował ich policzyć, sprawdzając coś na kartce.
Kiedy zbliżyłem się i przyjrzałem mu dokładniej, okazało się, że to ten sam miły pan, który na początku wakacji oprowadzał nas po Sandomierzu. On również nas rozpoznał.
– Kasia, Olcia, Adaś! Szybko, szybko… Jeszcze tylko was brakowało, możemy ruszać w górę – powiedział z uśmiechem.
Zaskoczyło mnie, że ktoś, kto widzi codziennie setki twarzy, pamiętał nasze imiona. Sam nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że miał na imię Marcin.
– Dzień dobry, panie Marcinie – powiedziałem. – My dziś nie jesteśmy w pańskiej grupie, ale bardzo miło, że pamięta pan nas z Sandomierza.
Przewodnik zerknął w papiery, uśmiechnął się i odparł:
– Mam zapisane: Aleksandra, Katarzyna i Adam… U mnie wszystko się zgadza.
Spojrzał na Olcię i dodał z uśmiechem:
– Ty pewnie już jesteś gotowa na moje opowieści o czarownicach z Łysej Góry?
Olcia aż pisnęła z zachwytu:
– Tak, tak! Ja chcę! Tatusiu, ja chcę!
Kasia podeszła do przewodnika i spokojnie powiedziała:
– Pewnie zaszła jakaś pomyłka, ale po zakończeniu zwiedzania zapłacimy panu za nas.
Pan Marcin uśmiechnął się szerzej:
– To będzie dla mnie zaszczyt was oprowadzić. Nie o pieniądze tu chodzi.
Kasia spojrzała na mnie pytająco.
Wzruszyłem ramionami i skinąłem głową, zgadzając się na udział w wycieczce.
Przewodnik odwrócił się do reszty grupy i zawołał:
– Mamy już komplet! Proszę, poznajcie się.
Skinęliśmy głowami na powitanie i krótko się przedstawiliśmy. W grupie byli Ania i Paweł z bliźniakami, Rafał z synem Beniem, a także Olga i Dorota. Od razu poczułem tę samą znajomą energię, jakbyśmy już kiedyś w innym życiu wędrowali razem.
Szlak wiódł nas przez las ścieżką dydaktyczną biegnącą równolegle do asfaltowej drogi. Powietrze pachniało wilgocią i igliwiem. W czasie wędrówki pan Marcin kilkakrotnie zatrzymywał się, by opowiadać o walorach przyrodniczych Puszczy Jodłowej.
Gdy dotarliśmy na szczyt, tuż przed wieżą radiowo-telewizyjną, skręciliśmy w lewo, w stronę tarasu widokowego na gołoborza.
Przewodnik zawołał Olcię i bliźniaków, po czym zaczął opowiadać o czarownicach, które niegdyś miały zlatywać się na Łysą Górę. Pokazał pozostałości wału kultowego i dodał, że za każdym razem, gdy tu przychodzi, ma wrażenie, że gdzieś tam – za linią drzew – wciąż czają się wiedźmy.
Dzieci z ciekawością rozglądały się wokół. Olcia nagle zatrzymała się, wpatrzona w drzewo.
– Widzę wiedźmę! – krzyknęła. – Widzę wiedźmę!
Zamarłem.
– Ona woła mnie. Mówi: „Potrzebujemy cię.”
Poczułem, jak uginają mi się nogi. Przecież to były słowa z mojego snu. Gwałtownie złapałem Olcię za rękę i przyciągnąłem do siebie, aż Kasia krzyknęła:
– Co ty robisz?! Zaraz upadnie!
Wszyscy w pobliżu spojrzeli na mnie zaskoczeni.
– Przepraszam… przestraszyłem się o Olcię – powiedziałem, próbując wyjaśnić sytuację.
Przewodnik spojrzał na mnie i powiedział spokojnie:
– To ja przepraszam, nie chciałem was przestraszyć. Nie wiedziałem, że jesteś taki wrażliwy.
– Na szczęście nic się nie stało – odpowiedziałem, próbując uśmiechnąć się.
Pan Marcin odwrócił wzrok ku panoramie rozciągającej się przed nami.
– Za każdym razem, gdy tu jestem, gołoborza wyglądają inaczej – powiedział cicho, jakby mówił o czymś, co wcale nie powinno się zmieniać tak szybko.
Rafał podchwycił myśl ze zwyczajną pewnością:
– E, no tak. Przyroda z czasem powoli porasta zbocza.
Przewodnik milczał przez moment, jakby ważył słowa. W końcu mruknął ledwie słyszalnie, bardziej do siebie niż do nas:
– To też… tylko że ja nie mówię o czasie, który płynie w jedną stronę. Bardziej o jego wariantach.
Rafał najwyraźniej nie dosłyszał albo nie zrozumiał, bo tylko skinął głową.
Ja jednak poczułem, że pod tym zwyczajnym zdaniem kryło się coś znacznie większego. I miałem wrażenie, że to nie koniec niespodzianek, jakie czekały na nas tego dnia.
Kiedy opuściliśmy taras widokowy, poczułem znajomy dreszcz. Głos powrócił. Mocny. Bliski. Niepokojący: „Przyjdź.”
Zatrzymałem się, a moje serce zaczęło bić szybciej. Poczułem dziwny ucisk w klatce piersiowej. To uczucie było trudne do opisania – jakby czas nagle spowolnił, a wszystko wokół mnie stało się jednocześnie ostre i rozmyte.
– Tatusiu, co ci jest? – zapytała Olcia, chwytając mnie za rękę.
– Nic, kochanie… po prostu trochę zmęczenia – odpowiedziałem, starając się ukryć napięcie.
Chcąc odwrócić od siebie uwagę, wskazałem głową na stoisko obok:
– Kochanie, zobacz… pani z obwarzankami. Może weźmiemy? Najlepsze są te miodowe.
Sprzedawczyni, która właśnie obsługiwała kolejkę, nagle przerwała i ruszyła prosto do naszych dzieci. Uśmiechnęła się szeroko, jakby już je znała, po czym wręczyła im po wiązce obwarzanków.
– Dobra wiedźma życzy wam smacznego – powiedziała tonem tak ciepłym, że aż niepokojącym, jakby wiedziała coś więcej.
Potem uniosła wzrok na Kasię i Anię.
– Wiem, że się śpieszycie. Pan Marcin już nerwowo zerka na zegarek – dodała z uśmiechem. – Chodźcie, zajmę się wami od razu.
Jej ton nie znosił sprzeciwu.
Przewodnik kolejny raz spojrzał na zegarek i wskazał ręką kierunek wycieczki:
– Musimy się pośpieszyć. Tutaj nie mamy tyle czasu, ale za chwilę będziemy go mieć tyle, ile tylko chcemy.
Po chwili dodał, pośpieszając nas:
– Chodźcie, chodźcie, mamy niecały kwadrans, a jeszcze kawałeczek drogi przed nami.
Ja również zerknąłem na zegarek.
Był kwadrans przed południem. Pomyślałem, że nasz przewodnik chce zdążyć punktualnie na godzinę dwunastą na plac przed zabudowaniami klasztornymi.
Szliśmy szybko. Ja tylko marzyłem by minąć parking między wieżą a muzeum. Miejsce ze snu.
Kiedy doszliśmy do tego miejsca, pan Marcin nagle się zatrzymał, a następnie podszedł do znajdującej się obok stacji meteorologicznej i rzekł:
– Proszę, stańcie tutaj bliżej mnie.
Wykonaliśmy posłusznie jego prośbę. Przewodnik jeszcze raz spojrzał na zegarek i, jakby do siebie, mruknął:
– Jest perfekcyjnie.
Następnie otworzył jedną ze skrzynek z aparaturą meteorologiczną i zaczął coś przekręcać wewnątrz.
Wydarzenia potoczyły się niespodziewanie i błyskawicznie.
Nagle całą polankę ogarnęła gęsta mgła.
W jednej chwili świat rozpłynął się jak rozmyta fotografia.
Zostały tylko blade, drżące kontury ludzi, zawieszone w mlecznej bieli.
Ktoś krzyknął coś niewyraźnie.
Ktoś inny sapnął, jakby stracił dech.
Usłyszałem trzask gałęzi pod stopami Ani, cichy pisk któregoś z chłopców, szorstki wdech Kasi tuż koło mojego ucha.
W tym momencie wróciło znajome uczucie: jakbym spadał w dół dokładnie tak jak w moim śnie, i ponownie usłyszałem ten głos: „Twoje miejsce jest między nami.”
Głos z głębi snu wracał ze znajomą, niepokojącą czułością. Nie był to już głos obcego – raczej coś, co od dawna na mnie czekało.
Znaleźliśmy się na czymś, co przypominało owalną, płaską platformę – jej powierzchnia była chropowata, przypominała taflę szkła lub lodową krę. Wokoło było ciemno, ale sama platforma była oświetlona rozproszonym białym światłem.
Stopniowo mgła opadała, odsłaniając nasze sylwetki. Moje ciało zdawało się być tylko wspomnieniem – widziałem swoje ręce, lecz trudno było uwierzyć, że naprawdę do mnie należą.
Nie mogłem się poruszyć.
Podobne trudności miała Kasia, chociaż lekko przesuwała się w bok, nie poruszając nogami.
O dziwo, Ania poruszała się sprawnie i tłumaczyła coś Pawłowi, jakby uczyła go stawiać pierwsze kroki.
Reszta z nas stała w bezruchu. Spojrzałem na córkę – podobnie jak chłopcy Pawła i Ani – była niemal przezroczysta, a jej kontury ledwie zaznaczały obecność w tym dziwnym miejscu.
Po chwili przed nami na podobnej platformie pojawił się nasz przewodnik, uśmiechając się ciepło:
– Moi drodzy witajcie w miejscu zwanym „poza czasem”. Nie bójcie się. To zaszczyt was tutaj gościć.
Popatrzył na nas serdecznie:
– Tak. Znam was doskonale i wy mnie też znacie. Jestem strażnikiem kontinuum, a wy pochodzicie z jednego z nieskończenie mnogich światów. Ale najlepiej wszystko wytłumaczyć może wam profesor Filip Terrier… Filip, zapraszamy.
Próbując ogarnąć sytuację, zauważyłem, że z mgły wyłonił się starszy mężczyzna w białym fartuchu, z okularami na sznurku.
Wiedziałem, że to profesor Filip Terrier – znajomy w sposób, którego nie potrafiłem wytłumaczyć. A przecież nigdy wcześniej go nie spotkałem.
Profesor spojrzał na nas, uśmiechając się łagodnie:
– Dziękuję za wprowadzenie. Witajcie moi drodzy. Mam na imię Filip – proszę, tak do mnie się zwracajcie. Nie lubię tytułów.
Uśmiechnął się i spojrzał w naszym kierunku.
– Nie żyjecie tylko w jednym świecie. Każdy z was istnieje równolegle w wielu możliwościach.
Zrobił krótką pauzę, jakby dając nam czas na zrozumienie słów.
– Spójrzcie w prawo i w lewo. Każda z tych platform to wy – w innych możliwościach, w innych ścieżkach.
W nieskończenie odległej ciemności zaczęły się pojawiać identyczne jak nasza podświetlone owalne platformy. Spojrzałem na kilka najbliższych, a potem coraz dalej.
Na platformach wśród grupy ludzi dostrzegałem siebie lub to, kim mogłem się stać.
Jeden z nich był starszy i zmęczony. Inny miał w oczach coś dzikiego, obcego. Kolejny tylko się patrzył na mnie. A jeszcze inny stał do mnie plecami – jak ktoś, kto już zna finał historii i nie musi patrzeć na jej początek.
Na tamtych platformach rozpoznawałem też Kasię i pozostałych z naszej grupy.
To było jak oglądanie tysiąca możliwych ścieżek życia jednocześnie. Jednak odbierałem dziwne połączenie z każdą z nich – jakbyśmy wszyscy byli częścią jednego, ogromnego kontinuum.
Czułem, że „poza czasem” to nie tylko miejsce, lecz punkt, w którym wszystkie możliwości splatają się razem. I nagle dotarło do mnie, że nasze życie, choć wydaje się zwykłe, jest tylko jedną z nieskończonych opowieści.
Profesor spojrzał na nas tak, jakby zaglądał jednocześnie do setek wersji naszych dusz.
Mówił ciszej, ale każde słowo niosło się w przestrzeni:
– Wyobraźcie sobie, że każdy wybór zostawia ślad. Nie znika ani się nie rozpływa – odbija się w równoległych ścieżkach jak echo od skał.
Zrobił krok, a pod jego stopami jakby coś zadrżało. Czułem to wyraźnie. Ta przestrzeń przemawiała razem z nim.
– Wszechświat nie jest nieskończoną biblioteką. Ma swoje granice. A wasze decyzje, wasze możliwe drogi… rozrastają się szybciej, niż ktokolwiek przewidział. Zanim wszystko się poplącze, potrzebni jesteście wy.
Zawiesił głos.
– Tak, wy. Bo tylko wy potraficie komunikować się ze swoimi odpowiednikami i możecie przywrócić równowagę. Strażnicy kontinuum pokażą wam drogę, ale to wasze światy musicie uporządkować sami.
Jego głos zaczął się łamać a ja widziałem jak łzy cisnęły się właśnie do jego oczu.
– Widziałem, jak zgasły miliony światów, które nie zdołały zachować równowagi.
Wręcz dało się gdzieś w oddali usłyszeć krzyki tych, o których właśnie wspomniał profesor. Rozejrzałem się po grupie. Rafał stał z otwartymi ustami. Benio obserwował go uważnie. Dorota tuliła Olgę, a Paweł ściskał mocno dłoń Ani. Kasia raz po raz zerkała na swoje równoległe wersje, jakby w ich oczach szukała odpowiedzi, których nikt z nas nie potrafił nazwać.
Z każdą sekundą słowa Filipa stawały się namacalne. Miliony, miliardy światów czekały na naszą decyzję.
Filip skinął głową w moją stronę, a jego spojrzenie było pełne cichej aprobaty i zaufania. Zrozumiałem, że go znam. Nie z mojego życia, ale z naszych żyć. Czułem, że to nie była tylko moja odpowiedzialność – to było wyzwanie dla wszystkich naszych wersji, wszystkich nas jednocześnie.
Z platform po mojej lewej i prawej stronie zaczęły dobiegać szepty moich równoległych wersji. Nie były to słowa w tradycyjnym sensie. Były to myśli, uczucia i decyzje, które w jakiś sposób przenikały pomiędzy nami. Każda wersja mnie pytała o jedno: „Czy jesteś gotów?”
Poczułem dreszcz, ale nie strach – raczej niezwykłą determinację. Wiedziałem, że nie możemy zawieść. Każda decyzja, każdy ruch, każda drobna zmiana w naszych światach miała znaczenie.
Wtedy zrozumiałem, że ten moment – ta platforma – to jedyny punkt, w którym nasze niezliczone życia mogły współdziałać.
– Zobaczycie, że wasze głosy przenikają się same – powiedział cicho Filip. – Wystarczy myśl. Reszta wydarzy się bez mojego udziału.
Zrobił chwilę przerwy.
– Czerpcie ze swoich decyzji tak, by unikać błędów i rozwiązywać problemy. Kiedy poczujecie, co możecie zrobić, by ograniczyć entropię, możecie wrócić do swoich światów.
Tam nie upłynie nawet sekunda, a tutaj każde słowo może rozbrzmiewać wieki.
Po tych słowach Filip zakończył.
W myślach rozpoczęliśmy dyskusję z naszymi równoległymi wersjami – o tym, jak naprawić nasze światy i co w ogóle jeszcze jest możliwe.
Wiedzieliśmy, że droga nie będzie łatwa, ale nie mogliśmy się poddać ani zawieść innych.
Nie wiem, jak długo trwała ta rozmowa. Wszyscy mówili naraz, a jednak każdy rozumiał każdego.
Świat wrócił nagle, jak wdech po długim zanurzeniu. Kolory stały się wyraźniejsze, jakby ktoś właśnie dopracował ostrość rzeczywistości.
Nasz przewodnik Marcin się uśmiechnął i powiedział:
– Czas wracać do rzeczywistości. Ale pamiętajcie, że wszystko, czego doświadczyliście „poza czasem”, pozostaje z wami. Nawet jeśli nie będziecie mogli o tym mówić, ta wiedza zmieni waszą percepcję świata. Wystarczy, że mnie zawołacie, a ja do was przybędę.
Pożegnał się z nami i zniknął gdzieś w tłumie zwiedzających.
Szliśmy powoli w dół asfaltową drogą. Mgła rozpłynęła się, jakby nic się nie wydarzyło. Tylko kamienie w dłoni Olci błyszczały dziwnie, jakby pamiętały więcej niż my.
Spojrzałem w stronę szczytu. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę sylwetkę profesora Terriera stojącego wśród drzew, wołającego do mnie: „Liczymy na ciebie.”
Kiedy w końcu usiedliśmy w samochodzie, poczułem ciężar dnia opadający na ramiona. Kasia spojrzała na mnie z lekkim niedowierzaniem, ale w jej oczach zabłysnęła iskierka. Zrozumieliśmy, że wszystko, co przyszło z nami z miejsca „poza czasem”, nigdy nie pozwoli nam wrócić do zwykłego życia. Nie wiedzieliśmy, czy nowe wezwanie nadejdzie, ani kiedy to się stanie.