Dzień dobry!
Dziś niedziela, stąd może lepiej uniknijmy przelewania krwi. W dzisiejszym odcinku cisza przed burzą. Tak to zawsze bywa, kiedy nic już nie zostało do powiedzenia, wszyscy wszystko już wiedzą a czekają tylko na odpowiednią chwilę.
Dzień dobry!
Dziś niedziela, stąd może lepiej uniknijmy przelewania krwi. W dzisiejszym odcinku cisza przed burzą. Tak to zawsze bywa, kiedy nic już nie zostało do powiedzenia, wszyscy wszystko już wiedzą a czekają tylko na odpowiednią chwilę.
Dzień zapowiadał się wspaniale, potem obrócił się w całkowitą klapę. Dobrze, że opanowali się z wielebnym Armenem, bo jego śmierć sprowadziłaby na Viga jeszcze większe problemy.
Vigo wtaszczył antałek, zamknął drzwi, zasłonił okna. Był prawie pewien, że świeczka będzie działać. I działała. Prawie się rozczarował, gdy tak się stało. W płomieniach zobaczył jej twarz. Oparł łokcie na blacie i westchnął.
– Och, Felicjo.
Uśmiechnął się, długo wpatrywał. Jej twarz błyszczała, jakby była odlana z czystego złota. Jakby była samym słońcem. Złote loki okalały piękną twarz o małych oczach w kształcie migdałów.
Vigo uniósł napełniony kufel do ust i napił się.
– Och… – mruknął z rozkoszą, odstawił kufel i…
I nagle Felicja spojrzała na niego i przemówiła.
– Vigo!
Vigo Mundsen drgnął, zamrugał oczyma.
– Vigo – powtórzyła Felicja, z płomienia. – Jesteś w niebezpieczeństwie!
Vigo zmarszczył brwi i rozejrzał się gniewnie, ale pomieszczenie było puste. Okna były zasłonięte a drzwi zawarte. Panowała ciemność, w której była tylko Felicja i on, oświetlony jej poświatą.
– Vigo, boję się – powiedziała Felicja.
Vigo uderzył ręką w blat.
– Wiedźmo! – warknął ściekły. – Co to, do ciężkiej cholery, ma znaczyć?
Twarz Felicji w płomieniach uśmiechnęła się.
– Skąd wiedziałeś? – mruknęła zalotnie.
– Bo Felicja nie mówi! – warknął Vigo. – Co to za nowe sztuczki? Bądź przeklęta, jak śmiesz?
– Vigo, wysłuchaj mnie – poprosiła twarz Felicji. – Jesteś…
– Dość! – warknął Vigo.
Wstał, przewracając krzesło, zamachnął się i zmiażdżył świecę otwartą dłonią. Zniknęła Felicja, zniknęło światło, pozostawiając jedynie miodowy zapach. Vigo wściekły zgarnął z blatu rozpłaszczone resztki świecy, odchylił zasłonę okienną i wyrzucił wszystko.
– Boję się – usłyszał za sobą.
Obrócił się z warknięciem, by zobaczyć młodą dziewczynę z długim i grubym blond warkoczem.
– Jestem w niebezpieczeństwie, jak i ty jesteś! – powiedziała wiedźma. – Jeśli ten człowiek krzyżowy się o nas dowie, zabije ciebie, zabije mnie! Zabije twoją Felicję!
Vigo wyprostował się. Oddychał miarowo i powoli. Wręcz rozluźnił się.
– Felicja od dwóch lat już nie żyje, ty kłamliwa, pokrętna kreaturo! Tylko tak mogę ją zobaczyć! – Zaczął mówić, ale skończył krzycząc.
– Ty udręczający się durniu! – burknęła wiedźma, odrzucając warkocz, którym się bawiła. – Sprowadziłeś na siebie i na mnie te klerykalną zarazę, boś skąpił na malarza? Po co ci świeca?
– Nie twoja sprawa, pomiocie! Zawarliśmy umowę, bo tak chciałem. To wystarczy, więcej umów nie będzie!
– I kogo ty okłamujesz, Vigo? Wygląda na to, że wszystkich, a siebie na przedzie! – warknęła, po czym wymierzyła w niego palec o błyszczącym, zadbanym paznokciu. – Próbuję ci pomóc, niewdzięczniku! Jeżeli mnie nie posłuchasz, zginiesz niebawem! Szczęście odwróci się od ciebie, fortuna przestanie ci sprzyjać! Dola kocha tylko tych, którzy ją kochają!
– Szczęście nie istnieje a fortuna to mrzonka – odparł beznamiętnie. – Przepadnij!
Wiedźma zniknęła.
Nasz przyjaciel Armen
Chata szeptuchy nie odróżniała się niczym zwyczajnym od pozostałych. Postawiona z drewnianych bali tak starych i wysuszonych, że szarych jak kamień i podobnie twardych. Była pozbawiona okien, a dwuspadowy dach pokryty był grubą warstwą strzechy. Zadaszenie zdawało się przechylać, a z wyższej części ulatniała się cienka smukła szarego, oleistego dymu.
Jedyne, czym chata się wyróżniała to, że była oddzielona od drogi ogródkiem, miast tulić się do niej. Sam ogródek pokrywała długa, kładąca się trawa, spod której wyrastały pędy zeschniętych już kwiatów, chwastów i wszelkiego zielska, a połamane, nędzne odgrodzenie obrastał mech.
Wielebny Armen schował dłonie w rękawy swojego habitu i powolnymi, długimi krokami przebył zapuszczony ogródek ścieżką, która przypominała te, wydeptane przez zwierzęta. Oparł się o ścianę przy drzwiach, opadających na skórzanych zawiasach.
– Mówiąca z duchami! – wycharczał nieco głośniej, niż zwykł mówić. Odpowiedziała mu cisza. Stał przez chwilę i wpatrywał się w czarną wieżę Wolnej Twierdzy. – Jesteś tam, kobieto?
Usłyszał westchnięcie i szuranie z wnętrza chaty.
– Czego? – kobieta warknęła z wnętrza, nie otwierając drzwi.
– Przyszedłem do ciebie. Czy mogę wejść?
– Co przynosisz? – usłyszał.
– Nic. Czego chcesz?
– Od ciebie niczego – burknęła.
– W takim razie z mojej strony masz to, czego oczekujesz. Czy mogę wejść? – spytał Armen.
– Nie.
Armen szarpnął drzwi, otwierając. Rękoma wciąż schowanymi w rękawach odsłonił grube zasłony obrośnięte wykwitami pleśni i schylił się w niskim progu, by zajrzeć do wnętrza.
Nie było sieni. Na środku izby stało palenisko, nad nim ruszt, a wyżej z powały zwisały liczne zasuszone zioła. Sporo jałowca i bylicy służące ochronie przed złymi duchami, z których duża ilość wyglądała na świeżą. Była też mięta i rumianek, a także czosnek i sporo zielska, którego Armen nie rozpoznawał. Zgarbiona kobieta stała przy stojącej na nieokorowanych, brzozowych nogach półce, nakrytej świecami i bezkształtnymi glinianymi naczyniami. Obok niej w wysokiej beczce o małej średnicy moczyły się pokrzywy.
– No to właź, skoro musisz – mruknęła. – Tylko nie stój w przejściu. Przeciąg pan tworzysz, wiatr owiewa mnie, ból sprawiając.
– Rozmawiasz z duchami? – spytał Armen, zamykając za sobą drzwi.
– Gdy kobieta dożyje mojego wieku, to już na pewno za sprawą diabła. Nieprawdaż, kleryku?
– Zadałem ci pytanie – burknął.
– Ale po cóż miałabym odpowiadać, skoro sam już wymyśliłeś sobie jedyną prawdę?
Armen cmoknął i rozejrzał się po brudnym wnętrzu. Było zadymione, ciemne i duszne. Miał wrażenie, że ściany pocą się, lepią i nachylają ku niemu.
– Obcowanie z duchami, wywoływanie ich i rozmowa, pytanie o rady – mruknął. – Nic dobrego z tego nie wynika. Nigdy.
– To mówi człowiek z doświadczeniem, jak mniemam? – spytała nie odwracając się od czegokolwiek, co robiła.
– Tamten świat nie bez powodu jest odcięty od naszego, odgrodzony i zabarykadowany. – Powiedział Armen. Palcem poruszył kościane dzwoneczki, wiszące przy drzwiach. – Nigdy nie można mieć pewności czy furtę domu umarłych zawarło się po wyjściu. Czy nic nie przekradło się do żywych, jak przyniesiony z lasu kleszcz czy z sadzawki pijawka.
– Człowiek tak światły, mądry i zdolny na tyle by orzekać, który z bogów jest prawdziwy, tak trywialne podstawy powinien mieć chyba opanowane. Nie jest tak?
– Zawsze odpowiadasz pytaniem na pytanie? – spytał Armen.
– Doprawdy? Zauważyłeś?
– Ten, kto raz otworzy bramy domu umarłych, powinien zamknąć je po tamtej stronie i tam też pozostać – powiedział Armen.
– Masz na to jakiś dowód, prawda? – spytała szeptucha. – Na pewno. Ktoś z taką ilością krwi na rękach, kto wciąż utrzymuje, że duszy nie jest pozbawiony, musi mieć solidną wymówkę. Masz pan jakąś?
– Nie będę ingerował w twoje praktyki – powiedział Armen i westchnął. – Ani w odganiający zło kamień – dodał, kręcąc głową.
– Skoro tak pan mówisz – powiedziała starucha. – Co za różnica, skoro to i tak nie działa, a pan zagnieżdżasz się tu jak kukułka?
– Jak co? – Armen zdziwił się.
– Kukułka – powtórzyła kobieta, wciąż zginająca się nad czymś, co szykowała. – Ile potrwa, zanim skorupka pęknie, a pisklę zeżre nieświadomych niebezpieczeństwa braci i siostry z bezpiecznego schronienia? Wypchnie z gniazda na śmierć?
– Kilka dni – mruknął Armen, wzruszając ramionami. – Ale nie musi tak być. Drużynnik cię usłucha. Niech pozwoli mi wejść do swojego leża, żebym mógł przepędzić zło, które się tam zagnieździło. To jedyny sposób, by zachował skórę.
– Kilka dni? Wątpię. Przekonać drużynnika? Niemożliwe.
– Dlaczego?
– Vigo Mundsen to skała. Musi taki być. Poza tym ma inną oblubienicę – powiedziała, obracając się do Armena. Jej twarz była tak pomarszczona i obwisła, że wyglądała, jakby się niczym świeczka stopiła. – Nie mogę go za to winić. W moim wieku ciężko utrzymać przy sobie kochanka, a łono pozostaje zimne i suche.
Armen westchnął.
– Nie masz dla mnie nic wartościowego do powiedzenia? Nic dobrego? Jeśli mi nie pomożesz, dojdzie tutaj do rzeźni.
– Nic. Dokładnie tak, jak powiedziałeś, dobrego ni wartościowego. Czego ode mnie żądasz? Mam ci wróżbę sklecić, żebyś w nią nie uwierzył? Mam ci radę dać, żebyś mógł ją zignorować? Nie dojdzie do rzeźni samo z siebie, to ty do niej doprowadzisz. Nie dojadą ludzie, po których posłałeś, bo żaden nie opuści Ordenslau.
– Co widziałaś?
– Widziałam kleszcza, którego przyniesiesz z lasu i pijawkę, którą wylazła z jeziora – sparafrazowała jego słowa. – A tyś jest pierścieniem niesławy, szczurem zarazę niosącym we własne gniazdo. Tyś wilkiem, który poluje na niedźwiedzia, kukułką, co orle gniazdo przywłaszcza, i z orlim wraca potomstwem.
– A mniej zawile?
– Prawda dymem jest, co kształt zmienia pod dmuchnięciem. Jeśli chcesz pewnych odpowiedzi powiem ci – powiedziała i uśmiechnęła się, obnażając dwa zgnite zęby. – Umrzesz. Ale jakie to odkrywcze, kiedy wszyscy umieramy?
Miły wieczór
Wieczorem Vigo wyszedł na balkon, gdzie o blanki opierał się Marasz, obserwujący zachód słońca.
– Nostalgia? – zagadnął drużynnik.
– Rozmawiałem wcześniej z opolnikiem – mruknął Marasz. – Hubelówna porodu nie przeżyła, jak słyszałem.
– Nie dali bogowie – mruknął Vigo, po czym zaczął drapać się po brodzie.
– Niecałe dwa księżyce w ten sam sposób odeszła Kowalowa – powiedział Marasz, wskazując kierunek, gdzie mieszkała ta konkretna. Poza kowalem w twierdzy było dwóch innych rzemieślników metalowych w osadzie. – Kiepsko nam się zima zaczyna. Czas duchów, zaprawdę, w tym roku.
Vigo zesztywniał. Mruknął i chrząknął. Nie powiedział nic.
– Szkoda, ładna była Hubelówna – wznowił po chwili Marasz. – Było na co popatrzeć, kiedy między kurnikami pląsała. Że też ją ziemia przyjęła, a taką pokrakę jak wielebny Armen dalej nosi.
– Taki z niego wielebny, jak z mojej dupy sałatka – burknął Vigo. – Kawał z niego durnego wieprza. Tak głupi okrutnie jak zbudowany mocarnie. A do tego dzisiaj wyszarpnął żelazo pojedynku żądając.
Marasz oderwał w końcu wzrok od zachodzącego słońca i spojrzał na Viga.
– Drużynniku, już pana Stoff Hageller odnalazł?
– Nie – odparł Vigo.
– Z patrolu zjechali. Ludzie wielebnego w las poszli, drwa rąbią, drabiny zbijają. – powiedział Marasz. – Może by my coś zrobili z tym wielebnym od miecza?
– Coś proponujesz? – spytał Vigo, mrużąc oczy.
– Nic, oczywiście – Marasz wzruszył ramionami. Wrócił do swej poprzedniej pozycji i na powrót wpatrzył się w słońce, które prawie całkiem skryło się za horyzontem. – Ale człek ten obrzydliwy i podły samo nieszczęście sprowadza.
– Z rana myślę posłać tuzin ludzi po naszych w Strażnicy nad Błotnicą. Sześciu przodem pójdzie i rozkazy przekaże, żeby zapasy szykować. Za nimi szóstak z wozami pójdzie, załadują, co warte i wrócą.
– Trzy dni – powiedział Marasz. – To może być zbyt długo, za pozwoleniem, panie drużynniku.
– Też mnie to martwi. Ale jak śniegi spadną, możemy mieć problem.
– Jak tu wielebny z drabinami podejdzie, to jakby na jedno wyszło.
– Jak tu przyjdzie, to my go ugościmy. Myślę mury obsadzić, wierzchowce w gotowości na dziedzińcu. Trochę oporu dać, a jak się przedrą wskoczyć na koń i po dziedzińcu wokół wieży przepędzić.
Marasz uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Przygotujemy się, lecz miarkuję, czasu mamy – powiedział Vigo. – Wielebny konnego posłał ze słowem do Ordenslau. Nawet jeśli najemniczka skrewiła, czas na powrót zaopatrzenia ze strażnicy aż nadto. Z Ordenslau zanim się oddział ruszy, będzie księżyc bez mała.
– Gdyby tylko była inna droga – mruknął Marasz, po czym westchnął z nostalgią.
– Ale nie ma – burknął Vigo. – Otaczają nas, i to od dawna. Wymyślają zasady, które leżą w coraz większej sprzeczności z rozsądkiem. W końcu wymyślili sobie boga, który ma zjeść naszych. A teraz przyszli postawić kościół i wleźć nam w komnaty tak, jak korzenie drzewa włażą w skałę. My jesteśmy skałą, ale te przeklęte pnącza penetrują ją i kruszą. Nie możemy na to pozwolić.
Świetne dialogi.
Where there's a whip, there's a way.
Pięknie dziękuję.
Czasami sam się dziwię, kiedy to czytam… ;-)