Porywisty, przeszywający wiatr niósł ze sobą tumany śniegu i drobinki lodu, oklejał twarze szklistą, szczypiącą pokrywą.
„Nie ujdziemy” pomyślał Radagast. „Nie ma szans”. Ciągnął za uzdę okulawionego, przestraszonego wałacha, brnąc z trudem w kopnym śniegu. Pomimo dotkliwego zimna, potężnie pocił się z wysiłku i ze strachu.
Od tyłu, od doliny, ponownie rozległo się wycie licznych wilczych gardzieli. Nie minęło pięć uderzeń serca, a z ciemności po prawej wiatr przyniósł daleką jeszcze, ale przerażająco wyraźną odpowiedź, płaczliwą i groźną skargę kolejnego polującego stada. Nessa, przedzierająca się z przodu przez zaspy, zatrzymała się w pół kroku.
– Słyszałeś? – syknęła w napięciu. – Kolejna wataha! Szybciej, szybciej! – Ruszyła pod górę jeszcze prędzej, sapiąc ze zmęczenia.
– Dokąd? – krzyknął rozpaczliwie w zadymkę i mrok, w którym znikła jego towarzyszka. Uwiesił się końskiej uzdy, żeby nie osunąć się twarzą w śnieg.
– Przed siebie! – dobiegł go niewyraźny krzyk z zamieci. Zebrał resztki sił i poczłapał za nią.
Wszystko szło dobrze aż do zeszłego wieczoru, gdy wilczy gon wpadł na ich trop. Z początku nie przejęli się za bardzo, dwójka uzbrojonych po zęby konnych mogła przecież śmiało stawić czoła nawet kilku wygłodniałym basiorom. Poza tym, jeśli wziąć pod uwagę inne stworzenia, snujące się po pustkowiach Pogranicza, wilki wcale nie były takie najgorsze. Tak im się przynajmniej wtedy wydawało.
Z czasem do pościgu dołączały kolejne osobniki. Wycie drapieżników dobiegało z różnych stron. O świcie gon był już tak blisko, że wydali stadu bitwę na zamarzniętym jeziorze, nie widząc żadnego innego sposobu na ucieczkę. Szyjąc z kusz w majaczące w porannej szarówce ruchome sylwetki, trafili trzy duże okazy. Szaleńczo wygłodniałe stado rzuciło się na swoich rannych towarzyszy, pożerając braci i siostry z wściekłą gwałtownością. Rady i Nessa wykorzystali okazję i zwiększyli nieco dystans, ale i tak pod wieczór musieli zabić słabszego konia i pozostawić go na pastwę gonu, żeby kupić sobie jeszcze trochę czasu. A potem przyszła burza śnieżna, taka, jakie zdarzają się jedynie w tych stronach, z godziny na godzinę nabierająca dzikiej mocy. Nic prawie nie widząc, pobłądzili jeszcze bardziej. I tak szli, wciąż przed siebie, wciąż w górę, prosto w nieznane, tracąc siły, wlokąc za sobą okulawionego konia i myśląc o ostatnich czterech bełtach do kuszy, które im pozostały.
– Wioska! – Wiatr przyniósł gdzieś z góry głos dziewczyny. Rzeczywiście, po prawej i po lewej z zadymki wyłoniły się niewyraźne zarysy zrujnowanych, dawno opuszczonych chat, patrzących w ich stronę ciemnymi oczami okien. Pozapadane dachy i poprzekrzywiane groteskowo ściany z grubo ciosanych bali nie zdziwiły ich zanadto i ani na chwilę nie obudziły nadziei – w końcu w okolicy od prawie półtora wieku nie mieszkał już nikt. I właściwie całe szczęście – ludzie, którzy pozostali na Pograniczu po zakończeniu wojny bywali jeszcze gorsi niż wilki.
Nessa zatrzymała się trawiona rozterką – iść dalej czy szukać schronienia w zabudowaniach? Rady chciał ją pospieszyć, ale nie zdążył otworzyć ust. Spomiędzy chałup rozległo się wycie, a dwie sekundy później zza najbliższego węgła wyszła chuda, szara wilczyca. Z mrożącym krew w żyłąch warkotem odsłoniła kły. Rady wiedział, że nie zdoła się obronić. W dziecinnym geście zasłonił twarz przedramieniem, drugą ręką starając się utrzymać za uzdę szalejącego konia…
Wilczyca skoczyła, w tym samym momencie rozległ się odgłos zwalnianej cięciwy. Bełt trafił zwierzę w okolice karku, zbijając je z toru lotu tak, że otarło się tylko o chłopaka i padło w śnieg obok niego, dogorywając. Popatrzył szeroko otwartymi oczyma na towarzyszkę, która trzęsącymi się dłońmi napinała kuszę.
– Idź dalej! – krzyknęła. – Zostać tu znaczy umrzeć!
Czując, że słabnie, chwycił garść śniegu i natarł nim sobie szyję i kark. Uczucie zimna na spoconej, rozpalonej skórze obudziło w nim ostatnie pokłady energii. Szli, ciągle szli, w górę i w górę, ścigani coraz bliższym wyciem. Zostawili za sobą ostatnie zabudowania wsi i ostatnie resztki nadziei. Ile jeszcze? Mila? Półtorej? A potem upadną i nie będą mieli siły się podnieść, a wygłodniałe, zębate paszcze poszarpią ich ciała, rozerwą mięśnie i zliżą ze śniegu gorącą, parującą krew…
– Zamek!
– Co? – Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
– Zamek! – W głosie Nessy pobrzmiewały nuty szalonej ulgi.
Z sypiącej grubymi płatami śniegu ciemności wyłonił się wysoki, zwieńczony blankami mur, dwie pękate baszty i sklepiona łukowato brama z machikułem i uniesioną kratą. W cieniu bramy stały, podpierając ściany, dwie granitowe maszkary, wpatrując się w przybyszy pustymi oczodołami. Wbiegli na most – kopyta wałacha zastukały głucho po drewnianych balach. Gdy tylko znaleźli się cieniu bramy, biedny koń zachował się w najmniej oczekiwany sposób. Zastrzygł długimi uszami, wytrzeszczył przekrwione oczy, a potem szarpnął uzdą, wyrywając ją z uścisku Radego. Z pełnym przerażenia rżeniem stanął dęba, odwrócił się i utykając zbiegł z mostu w dół, prosto w burzę śnieżną. Chwilę później usłyszeli jego pochrapywanie i rżenie, a potem chóralne wycie wilków i agonalny kwik zagryzanego zwierzęcia. Blisko, za blisko! Wbiegli pod mur, wytężając wszystkie siły zamknęli potężne, nabite żelaznymi bretnalami odrzwia i opuścili ciężką sztabę. Opadła z głuchym hukiem, odcinając ich od niebezpieczeństw zewnętrznego świata. Nessa popatrzyła na towarzysza. W ciemności widział białka oczu i słyszał ciężkie dyszenie.
– Co temu bydlakowi strzeliło do łba? – zapytał.
– Nie wiem! – Fala ulgi, która ogarnęła dziewczynę sprawiła, że ciężko jej było myśleć jasno. – Może się czegoś przestraszył?
– Tak bardzo, że poleciał wprost na stado wilków?
– Przestałbyś chociaż raz z tym marudzeniem! – Dziewczyna zdjęła kaptur nerwowym ruchem, jej czarne włosy rozsypały się dookoła bladej twarzy. – Żyjemy, tylko to się liczy!
Rady chciał coś jeszcze powiedzieć, ale dał spokój. Spojrzał za siebie i poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Silny podmuch wiatru uderzył w zamknięte odrzwia, szarpnął nimi wściekle, przyniósł z doliny wycie trzydziestu wilczych gardzieli. Otrząsnął się i ruszył za oddalającą się towarzyszką.
***
– Jak myślisz, czyj to był zamek? – spytała Nessa niewyraźnie, żując z trudem twardy niczym podeszwa kawałek boczku, ostatni, jaki im pozostał. Rady wzruszył ramionami. W brzuchu zaburczało mu przeciągle.
– Nie mam pojęcia… Nigdy nie byłem tak daleko na północy. Przez tą cholerną pogodę i wilki zaszliśmy w okolice, których kompletnie nie znam. Ale nad bramą wisiał herb… widziałaś?
– Trzy smocze zęby. – Dziewczyna zadziwiła go, nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni. Wyglądało na to, że jest oblatana w heraldyce. – Znam wiele herbów, ale takiego nigdy wcześniej nie widziałam. – Przełknęła z trudem resztkę twardego mięsa i wyciągnęła się wygodnie, opierając głowę o plecak. Znajdowali się w kordegardzie. Zdołali oddalić się od bramy ledwie na kilka kroków i padli ze zmęczenia za pierwszym progiem, który mijali. Radagast zmusił się do powstania, podszedł do drzwi i uchylił je z upiornym skrzypieniem dawno nieoliwionych zawiasów. Wyjrzał na zewnątrz. Zamieć szalała w najlepsze, spoza srebrzystego tumanu niewiele było widać, dało się odróżnić jedynie zarys donżonu i wieży, smoliście czarną plamę na tle ciemnogranatowego nieba. Zamek musiał być potężny. Zamknął drzwi i zaczął łamać na kawałki kolejne krzesło, żeby podtrzymać niewielki ogień, który rozpalili w kominie, aby się ogrzać. Nessa przygryzła wargę w zamyśleniu.
– Pewnie nikt tu nie był od wojny…
– Zgadza się, bo i po co? – Chłopak dorzucił do ognia kilka drewienek, płomień rozbłysnął jaśniej, wydobywając z mroku kamienne ściany, meble i beczki stojące w kącie. Zajrzeli do środka, gdy tylko przyszli – na ich dnach widać było bezkształtną, zbryloną masę, w którą po niemal półtora wieku zamieniła się zawartość niewiadomego pochodzenia. – Jesteśmy o dwa dni drogi od najbliższego szlaku przemytniczego. Całe szczęście, że nie ma tu dzikich. Mówię ci, lepiej żebyś miała rację, bo nie chciałbym spotkać tu kogokolwiek. Poczekajmy aż burza się skończy i bierzmy nogi za pas na drugą stronę gór, i dalej, do Werburga.
Nessa popatrzyła na niego, nic nie mówiąc. Znał tą minę. I bardzo, ale to bardzo, mu się nie podobała. Przeczuwając nieuniknione pokręcił głową, otworzył nawet usta, ale dziewczyna odezwała się szybciej.
– Musimy przeszukać zamek!
– Oszalałaś? – jęknął bez przekonania. Sam się zdziwił, jak mało zdecydowanie brzmiał jego głos. – Życie ci niemiłe? Wiesz, co tu się może czaić?
– A pamiętasz, co czai się za bramą? – odpowiedziała gwałtownie. Jak zwykle, kiedy ponosiły ją emocje, mówiła bardzo szybko. Prawie zapomniała o oddychaniu. – Jak chcesz się bronić, jeśli wataha nas opadnie? Będziesz rzucał w wilki śniegiem? Pierdniesz ogólnie w ich kierunku? Zamarudzisz je na śmierć? Musimy zrobić zapas łuczywa! I nazbierać bełtów, gdzieś tu musi być zbrojownia!
Znowu próbował coś powiedzieć, ale równie dobrze mógłby chcieć zawrócić rzekę kijem. Otworzył usta, wskazał nawet na nią palcem, ale przyjaciółka nie dała mu dojść do słowa.
– Nie mówiąc już o tym, że straciliśmy cały ładunek! Co, nie znasz Burarbura? Wrócisz do niego z pustymi rękoma, to nie dość, że nic nie zapłaci, to jeszcze każe oddawać za straty! Będziesz mu woził towar za darmo, żeby pokryć dług! – W końcu zamilkła, bo zabrakło jej powietrza. Patrzył, jak dziewczyna bierze wdech, ale tym razem jej nie przerywał. Trafiła w sedno. – Wyjmij więc z łaski swojej głowę z rzyci i rusz nią odrobinę! Tu musi być jakiś skarbiec… komnata komesa, kasztelana czy innego barona. Albo loszek ze złotem!
– Nessa…
– Chcesz leźć na wilki z gołymi rękami? Albo wracać do Werburga z gołą dupą? Proszę bardzo, ale ja z pustymi rękami stąd nie wyjdę!
– Nessa…
– No, co? – Popatrzyła na niego zaczepnie. Przewrócił oczami.
– Skończ już z tym terkotaniem, zanim się udusisz. Przekonałaś mnie.
***
Zamczysko faktycznie było ogromne i niesamowicie ponure. Rozdzielili się przy samym wejściu. Rady skierował się do lochów w nadziei, że znajdzie tam zbrojownię. Szedł powoli po wąskich, kamiennych schodach. Zamek wyglądał tak, jakby jego właściciele razem ze służbą pewnego dnia po prostu znikli, zostawiając wszystko na swoim miejscu. Jedynie gruba warstwa kurzu przypominała, że od opuszczenia Pogranicza przez mieszkańców minęły już cztery pokolenia.
Chłopak schodził powoli w dół, dzierżąc w lekko drżącej prawicy miecz. Czuł na skórze zimny powiew wiatru, który potępieńczo zawodził w dole – nieomylny znak, że gdzieś w trzewiach zamku znajdowało się jakieś wyjście, lub choćby okno. W drugiej dłoni trzymał smolne łuczywo, roniące co jakiś czas płonące krople na schody i rzucające rozedrgane, żółte refleksy na kamienne ściany. Czuł się… dziwnie. Wydawało mu się, że z każdym krokiem w dół odczuwa coraz większy niepokój, aż do granicy paniki. W pewnym momencie zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Wyjący ponuro wiatr niósł ze sobą jakieś dziwne, ledwo słyszalne dźwięki…
Organy?
Organy! Poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba. Słyszał cichy, powtarzający się motyw grany na rozstrojonych, starych organach. Nie mógł określić, czy dźwięk instrumentu dobiega z dołu czy z góry, wydawało mu się, że otacza go z każdej strony, wpełzając natrętnie do uszu i powoli doprowadzając do szaleństwa. Gdy tylko próbował skupić się na melodii, wyodrębnić poszczególne nuty, dźwięk niknął złośliwie w wyciu wiatru, by po chwili znowu rozbrzmieć gdzieś z tyłu, przy potylicy. Potrząsnął głową. Nie, to na pewno wyobraźnia. Jego własny rozum płata mu figle… Co za przeklęte miejsce!
Wreszcie pokonał ostatni schodek i stanął na kamiennej posadzce. W lochu panował przejmujący chłód, a na nierównych ścianach szkliła się warstwa lodu, odbijając ogień pochodni setką zimnych refleksów. Ruszył powoli przed siebie, rozglądając się na boki. Pomylili się w rachubach – loch nie mieścił zbrojowni. Jego wyposażenie i rola były zgoła inne. Ściany stanowiła lita skała, w której wykuto niewielkie cele. Na środku pomieszczenia stała przerażająca, nabita od wewnątrz kolcami konstrukcja przypominająca w trumnę – żelazna dziewica. Straszne urządzenie ustawiono w niecce mającej za zadanie zbierać krew ofiary, która spływała do położonego nieco niżej zbiornika przypominającego…wannę?
Rady poczuł się jeszcze bardziej nieswojo i niepewnie. Zaczął się powoli cofać, gdy kątem oka dostrzegł, że cela najbliżej schodów nie jest pusta – znajdował się w niej kościotrup, niegdyś przykuty zapewne łańcuchem do ściany. Zmurszałe kości osunęły się na kamienną posadzkę, a w kupie trzymał je tylko szary, postrzępiony habit. W jego fałdzie coś się kryło. Podszedł ostrożnie, czubkiem buta rozgarnął tkaninę. Pod stertą drobnych kostek, będącą niegdyś pewnie ludzką dłonią, leżał niewielki zwitek pergaminu. Radagast podniósł go, rozprostował i w migotliwym świetle łuczywa począł czytać wyblakłe litery:
Ja, Zdub Rychlin, kapłan ze świątyni we wsi Jedlina, piszę ku pamięci potomnych, a także mojego ewentualnego następcy, co następuje: dzisiejszej nocy udam się na zamek ostatecznie zdemaskować podłe i świętokradcze praktyki mające tam miejsce. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze dane mi będzie ujrzeć wschód słońca.
Po śmierci miłościwego hrabiego Pana wdowa wpadła w obłęd. Straszny, krwawy obłęd, polegający na zabijaniu okolicznych dziewcząt, które każe swej służbie sprowadzać nocami na zamek. Po pochowaniu piętnastu pozbawionych krwi młódek, których zwłoki podrzucono mi do tej pory, wierzę, że nadszedł czas, aby odkryć i pokazać światu obrzydliwe praktyki hrabiny, a także oskarżyć ją przed bogami o czarną magię, morderstwo, świętokradztwo…
Tutaj pergamin kończył się, przedarty gwałtownym szarpnięciem. Radagast odwrócił go na drugą stronę. Była pokryta pismem spisanym tą samą ręką. Po tej stronie było ono rozmazane i rozchybotane, zupełnie jakby ręka piszącego drżała i słabła co chwilę. Brunatno rdzawe litery, wyglądające na spisane krwią, ledwie dało się odczytać.
…do lochu. Jej szubrawcy chwycili mnie i powlekli w dół. Gdy się oddalaliśmy, dobiegł mnie jeszcze obmierzły śmiech hrabiny. „Będę żyła wiecznie, klecho, wiecznie! Ty zaś skonasz w miejscu, o które bezczelnie dopytywałeś. Zobaczysz na własne oczy, co robię z krwią niewinnych, o którą tak się martwisz”. Od tej pory tkwię tu, gdzie dokonam swego żywota, obserwując świętokradczy rytuał, powtarzający się co noc. Najpierw przyprowadzają dziewczynę, a potem przemocą wkładają ją do strasznego aparatu, który wypuszcza z niej całą krew. Hrabina stoi obok, delektując się krzykiem konającej, a później rozdziewa się, ukazując obmierzłe ciało i nurza je we krwi niewinnej… Bogowie, ulitujcie się nad ofiarami tej diablicy, ulitujcie się nade mną!
Rady skończył czytać, gwałtownym ruchem odrzucił pergamin. Znowu usłyszał organy. Upiorna muzyka dochodziła zewsząd i znikąd jednocześnie, rezonując mu pod czaszką. Gdzieś z głębi ziemi ozwał się nagle ohydny, jękliwy śmiech, a w żelaznej dziewicy skrzypnęło coś i zachrobotało cicho. Chłopak nie czekał na nic więcej. W szaleńczym przerażeniu rzucił się z powrotem w górę schodów.
***
Nessa szła powoli przez puste korytarze, a odgłos, jaki wydawały jej podkute buty uderzając o kamienne płyty posadzki, odbijał się echem po pustych salach, niknąc gdzieś w oddali. Snując się po opustoszałym donżonie czuła niepokój, spowodowany zapewne ostatnimi przeżyciami i marudzeniem Radagasta. „Weź się w garść dziewczyno!” pomyślała. „To zwyczajne, opuszczone zamczysko, jakich wiele na Pograniczu. Nie ma się czego bać.” Niepokój nie opuszczał jej jednak, wręcz przeciwnie – rósł z każdą chwilą. Jakby pragnąc sobie udowodnić, że nic jej nie grozi, powiedziała na głos:
– Dobra, moja droga. Teraz do komnaty pana zamku, zobaczyć, co miał w sepetach. Niech ta cholerna wyprawa chociaż trochę się opłaci.
Własny głos nie uspokoił jej. Dziewczynie wydało się, że zabrzmiał dziwnie żałośnie, jakoś dziecinnie. Nieokreślony niepokój wzmógł się jeszcze, toteż przyspieszyła kroku. Im szybciej spotka się z Radym z powrotem w kordegardzie, tym lepiej. Minęła wielką salę, ozdobioną malowidłami przypominającymi portrety trumienne.
„Zapewne właściciele”, pomyślała. Na końcu długiego rzędu obrazów, przedstawiających ponurych, wąsatych bądź brodatych drabów zakutych w płytowe pancerze, wisiało malowidło, ukazujące piękną, czarnowłosą kobietę w krynolinowej sukni z koronkową kryzą. Przeszła pod obrazem, czując się dziwnie obserwowana. Coś było nie tak, jak powinno… Zatrzymała się, czekając, aż odgłos echa jej kroków ucichnie w oddali. Czyżby coś słyszała? Nie, chyba… chyba się przesłyszała. Zrobiła jeszcze dwa kroki i niespodziewanie odwróciła się za siebie, patrząc w górę – mogłaby przysiąc, że gdzieś spod sufitu słyszała dziwny odgłos, jakby cichego, ukradkowego tupania. Miejsce, w które się wpatrywała, było jednak puste – jeśli nie liczyć długich, białych pajęczyn powiewających smętnie w przeciągu. Pokręciła głową i ruszyła dalej, teraz już starając się nie robić zbędnego hałasu. Odnalazła kręcone schody i ruszyła w górę, nasłuchując. Z każdym kolejnym stopniem robiło się jej zimniej ze strachu.
„Co się dzieje?”, pomyślała, drżącą ręką odgarniając włosy ze spoconego czoła. „Dlaczego tak się boję?”.
Skądś z dołu, z wielkiej sali, dobiegł ją odgłos kroków. Drobnych, silnych, szybkich i nerwowych tupnięć, dziwnych, nieludzkich, na pewno nie Radagasta. Nessa poczuła, jak coś w niej pęka, a zdrowy rozsądek ustępuje miejsca ślepej panice. Pognała przed siebie, przeskakując po trzy stopnie i odbijając się od zakręcającej spiralnie ściany.
W ostatniej chwili! Kilka kroków za nią rozległ się nieludzki, przeszywający do szpiku kości krzyk i coś, co do tej pory skradało się za nią, rzuciło się w pościg. Przypływ adrenaliny omal nie zwalił jej z nóg, krew zatętniła w uszach. Zza zakrętu muru wyłoniło się wejście do komnaty. Wpadła przez nie i zamknęła za sobą drzwi oraz zasuwę, dysząc i jęcząc jak ranne zwierzę. Coś, co ją ścigało – cokolwiek to było – odbiło się od drzwi i po chwili rzuciło się na nie jak oszalałe, chwytając za klamkę i szarpiąc nią z wściekłością.
Nessa, jęcząc z przerażenia, rozejrzała się po pokoju. Znajdowała się u celu, to musiała być sypialnia właścicieli zamku – świadczyły o tym bogate, dębowe meble, dziś już przeżarte przez korniki, potężne łoże z zapadniętym baldachimem oraz gobeliny na ścianach. Dziewczyna nie zauważyła jednak tych wszystkich szczegółów. Jej wzrok padł na komodę stojąca obok wejścia – rzuciła łuczywo na podłogę i naparła na nią z całych sił, przesuwając ciężki mebel pod futrynę. Drzwi zadrżały, gdy znajdująca się po drugiej stronie istota uderzyła w nie z całych sił. Przemytniczka odskoczyła aż pod przeciwległą ścianę. Zdała sobie sprawę, że nic więcej, poza wybudowaniem tej lichej barykady, nie zdąży zrobić. Wyciągnęła miecz, ale prawica drżała jej tak, że rękojeść omal nie wyślizgnęła się ze spoconej dłoni. W życiu jeszcze tak się nie bała! Ujęła broń oburącz. Niewiele pomogło. Poczuła ciepło rozlewające się w dół nogawki, wprost do buta.
Drzwi zadrżały jeszcze raz, a potem zapadła cisza. Spokój trwał akurat tyle, by w napiętym do granic możliwości umyśle dziewczyny zakiełkowała iskierka nadziei, że cokolwiek czai się po drugiej stronie, dało sobie spokój… I wtedy właśnie drzwi, uderzone z nadludzką siłą, wyleciały z futryny.
Potwora, która pojawiła się w przejściu, musiała kiedyś być człowiekiem, choć teraz już prawie nic ludzkiego w niej nie pozostało. Blado sina skóra błyszczała w świetle dopalającej się na podłodze pochodni, naciągnięta na kości niby płótno na zbyt duży namiot. Chude, nienaturalnie silne dłonie zmiażdżyły solidną, drewnianą futrynę z nadzwyczajną łatwością, gdy przeszła przez drzwi. Długie, czarno-siwe włosy powiewały w przeciągu, a jarzące się bladym czerwonym światłem wyłupiaste i pozbawione powiek ślepia utkwione były w ofierze, patrząc w nią kompletnie bez wyrazu – zupełnie jak u owada. Najgorsze były zęby, długie na pół piędzi, drobne i ostre jak igły, ociekające gęstą śliną, która opadała na wymiętoszoną, porwaną kryzę, jedyne co zostało z bogatej niegdyś sukni. Z gardzieli potwory wydobywał się mokry, bulgoczący charkot.
W głowie przypartej do muru Nessy rozległ się upiorny śmiech i zimny, okrutny głos, dźwięczny i wyraźny.
„Po tylu latach… Wreszcie, krew, krew!”
Potwora zatrzymała się na chwilę, jakby oceniając swoją ofiarę i planując dalsze ruchy, a potem, nagle, z pajęczą zwinnością opadła na czworaki i weszła na ścianę, a ze ściany na sufit. Zaskoczona dziewczyna nadstawiła sztych w górę w daremnej próbie obrony. Strzyga oderwała się od powały i spadła na swoją ofiarę, całym ciężarem przypierając ją do podłogi. Chwyciła chudą ręką za kubrak na ramieniu przemytniczki, z łatwością rozerwała grubą, cielęcą skórę, a potem przybliżyła do odkrytego obojczyka kłapiącą obrzydliwie paszczę…
***
Radagast biegł w górę, tak szybko, jakby nie spędził ostatnich dwóch dni na ucieczce przed wilczym stadem. Przerażenie nie ustąpiło nawet na chwilę, wręcz przeciwnie, z każdą sekundą rosło i wzbierało mu w piersiach niby żelazna, rozgrzana do czerwoności kula. Spiralne schody ciągnęły się w nieskończoność, ale odgłosy szamotaniny i krzyk Nessy były jedynym, co w tej chwili słyszał i o czym myślał. Dobiegł do potrzaskanej futryny, przeskoczył resztki komody i nie tracąc czasu na dobycie miecza dopadł do hrabiny. Jeszcze w biegu wyciągnął nóż, rzucił się na stwora i raz za razem począł dźgać chude plecy i kościsty kark. Strzyga wrzasnęła tak głośno, że cały zamek zatrząsł się w posadach, a potem odwróciła się w jego kierunku, i zupełnie lekceważąc odniesione rany, zdzieliła go na odlew pazurzastą dłonią w twarz. Uderzenie rzuciło nim o przeciwległą ścianę, na chwilę pozbawiło tchu.
Nessa wykorzystała niespodziewaną pomoc tak, jak mogła najlepiej. Z całej siły kopnęła maszkarę pod goleń i odskoczyła na drugą stronę łóżka, przetaczając się pomiędzy zżartą przez czas i mole pierzyną. Zaskoczona potwora opadła na jedno kolano, a potem, bulgocząc wściekle, odwróciła się w jej stronę i wskoczyła na łóżko. Krzyknęła przerażająco i wyprowadziła cios prosto w głowę dziewczyny. Ta w ostatniej chwili zasłoniła się podniesionym spod łóżka nocnikiem, twarde jak stal szpony skrzesały iskry o żelazną powierzchnię. Nessa rzuciła nocnikiem w strzygę, bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy. Jak można się było spodziewać, nietypowy pocisk nie wywarł na potworzycy żadnego wrażenia. Pozwolił jednak kupić cenną chwilę Radagastowi, który tym razem natarł na przeciwniczkę z mieczem. Hrabina w ostatniej chwili poruszyła się, próbując po raz kolejny zaatakować Nessę. Chłopak nie trafił, poleciał za brzeszczotem na łóżko, prosto w spleśniałe piernaty. Antyczny mebel, obciążony nagle poza granice wytrzymałości, złamał się w połowie i zapadł jak żaglowiec zaatakowany przez krakena. Skutkiem uszkodzenia ciężki baldachim rozerwał się do reszty i opadł na zgniłą pościel, strzygę i przemytnika, potęgując jeszcze chaos.
Nessa straciła miecz zaraz na początku walki, musiała improwizować. Nie myśląc zbytnio nad tym co robi, chwyciła oburącz ciężkie, rzeźbione krzesło, a potem z siłą spotęgowaną przerażeniem uniosła je nad głowę i, dysząc jak ranna łania, opuściła mebel z całych sił na baldachim, w miejsce, gdzie, jak się jej zdawało, znajdowała się głowa strzygi. Wibrujący, wysoki krzyk dowiódł, że trafiła. Podniosła mebel i ponowiła uderzenie. Chciała powtórzyć po raz trzeci, ale nagle poczuła, że coś łapie ją za łokieć – Rady, który wygramolił się bokiem spod baldachimu porwał ją i pociągnął na zewnątrz.
Wypadli na schody i w panice popełnili najgorszy z możliwych błędów – zamiast biec w dół, skierowali się do góry. Gdy Rady zdał sobie sprawę z tego, jak idiotycznie wybrali kierunek ucieczki, było już za późno – wściekły ryk z dołu świadczył niezbicie o tym, że droga powrotna była już odcięta. Mogli tylko biec przed siebie. Nessa, ciężko dysząc, wspinała się pierwsza. W pewnym momencie nie trafiła stopą w kolejny stopień i potknęła się, opadła na kolano. Radagastowi nie udało mu się wyhamować na czas, zaplątał się w płaszcz dziewczyny i również runął jak długi przed siebie i w oślepiającej eksplozji światła i bólu uderzył kością jarzmową o krawędź stopnia.
Nessa pierwsza wstała na nogi. Strzyga była tuż za nimi, z opętańczym wyciem wypadła zza zakrętu, sunąc ze zręcznością pajęczycy po ścianie. Dziewczyna cięła mieczem na krzyż, najpierw z prawej, potem z lewej. Za pierwszym razem klinga skrzesała snop iskier w zderzeniu z kamienną ścianą, ale za drugim trafiła z obrzydliwym mlaśnięciem w coś miękkiego. Przemytniczka nie traciła czasu na kolejny zamach. Kopnęła frontem podeszwy w miejsce, gdzie, jak jej się zdawało, mogła znajdować się głowa poczwary. Znowu trafiła! Wściekły charkot i bulgotanie zlał się w jedno z łomotem, z jakim strzyga poleciała w dół schodów. Słusznie mniemając, że wyczerpała limit szczęścia, Nessa podniosła z trudem przebierającego nieporadnie nogami towarzysza i pchnęła w górę, przed siebie. Biegli, coraz wyżej i wyżej, dysząc ciężko i roniąc krople potu oraz krwi. W końcu dotarli do końca schodów. Nessa uderzyła barkiem klapę w dachu, tarasującą dalszą drogę. Rady biegł za nią, czując, jak płuca z wysiłku wyrywają mu się na zewnątrz, a w głowie wiruje po spotkaniu z kamiennym stopniem.
Owionęło ich mroźne, rześkie powietrze. Byli na szczycie smukłej wieżyczki, strażnicy wznoszącej się o pięćdziesiąt stóp ponad donżon. Za zębatym krenelażem, otaczającym krawędź budowli, nie było widać nic – poza zwartą jak ściana zasłoną padającego śniegu. Byli uwięzieni. Droga, którą tu przybyli, była jedyną wiodącą na szczyt. Nessa popatrzyła z przerażeniem na Radego i pokręciła głową – nie zdążyła zrobić nic więcej.
Klapa w podłodze pękła z głośnym trzaskiem, a potem, wyrwana z zawiasów nieludzką siłą, odskoczyła i wyleciała poza blanki, prosto w przepaść. Z otworu wypadła hrabina, zionąc jadem, krwią, śliną i żądzą mordu. Przetoczyła się po podłodze, zaparła pazurami w szpary pomiędzy płytami i nie zwalniając rzuciła się na Radagasta. Złapała go w locie, obejmując ciasno chudymi udami w pasie, niby w obrzydliwej parodii miłosnego uścisku. Ostre jak brzytwy pazury przeorały kark i ramię chłopaka do krwi. Potwora odchyliła do tyłu głowę, otwierając obrzydliwą paszczę z zamiarem wgryzienia się w szyję ofiary, skruszenia mięśni, ścięgien i kręgosłupa…
Nessa w pierwszej chwili uniosła miecz, ale widząc, że w ciemności i zamieszaniu równie dobrze może trafić strzygę co przyjaciela, opuściła żelazo. Z rozpaczą rzuciła się na grzbiet hrabiny, obejmując nogami potworzycę i Radego. Prawą rękę zacisnęła na węźlastej szyi, a lewą chwyciła rzadkie, siwo czarne, tłuste kudły, nawijając je sobie na pięść. Strzyga zakłapała paszczą w powietrzu, nie mogąc dosięgnąć ciała Radego.
Chłopak stęknął ciężko i zadrobił nogami jak koń po długim biegu. Ciężar obydwu ciał to było więcej niż mógł znieść. Zmęczony ucieczką przed wilkami i walką, zamroczony po uderzeniu o schody, zatoczył się pomiędzy blanki. Górna, obciążona ponad miarę połowa ciała przeważyła i poleciał w dół.
***
Wiedział, że to już koniec. Jak to bywa w takich sytuacjach, czas zwolnił niemożliwie, a jego ruchy wydały mu się niesamowicie ślamazarne i niezborne… Widział, jak uczepiona jego szyi hrabina puszcza go i spada w dół, w pełną wirującego śniegu, czarną otchłań, kłapiąc zębami. Jeszcze chwila, a jej płonące czerwonym blaskiem oczy znikły w ciemności. Tylko dlaczego ona poleciała w dół, a on został w miejscu?
– Trzymaj się!
Głowa pękała mu w szwach, a oczodół pulsował tępym bólem. Coś ciepłego lało mu się po oku i policzku w dół – chyba krew. W umyśle panował bałagan, jedna myśl goniła drugą, a każda bardziej bezsensowna od poprzedniej… Z wielkim trudem opanował zawroty głowy. Tylko dlaczego nie spada?
– Nie puszczaj, Rady!
Ktoś go wołał… tylko czego ma nie puszczać, skoro niczego nie trzyma… Chociaż… Nie, jednak trzyma.
– Oprzytomnij, do jasnej kurwy! – Usłyszał przerażony krzyk tuż nad uchem. Tytanicznym wysiłkiem zogniskował wzrok w tym kierunku i zobaczył, że kurczowo trzyma rękę Nessy, która, blada z wysiłku, wychylała się prawie cała poza mur. Gdy tylko zdał sobie sprawę z własnego położenia, w przerażeniu rozluźnił chwyt i osunął się o piędź w dół. W ostatniej chwili ponownie chwycił ramię towarzyszki, tuż powyżej nadgarstka. Nessa jęknęła ze strachu i z wysiłku.
– Wciągnij mnie… – wystękał niewyraźnie. Krew z rozbitego oczodołu lała mu się do ust.
– Nie dam rady! – wydusiła dziewczyna. Zacisnęła wargi aż do krwi. Nie mogła go chwycić oburącz, musiała trzymać się blanki, żeby nie wylecieć na drugą stronę, była za słaba! – Musisz się wspiąć… po mojej… ręce!
Za każdym razem, gdy wracał później wspomnieniami do tej nocy, dziwił się i zastanawiał, skąd znalazł w sobie siłę, by powoli, cal po calu, podciągając się niezgrabnie jak paralita, powędrować w górę szczupłego, drżącego z wysiłku ramienia. Jak udało mu się zaprzeć nogami o śliską, oszronioną powierzchnię muru i znaleźć po omacku pęknięcia i szpary pomiędzy kamieniami. Jak wpił się pazurami w parapet muru i przetoczył na kamienne płyty podłogi płacząc z ulgi i radości.
Nessa leżała obok niego, patrząc szeroko otwartymi oczyma w ciemne niebo. Grube płatki śniegu osiadały jej na zgorączkowanym czole i momentalnie roztapiały się, spływając zimnymi stróżkami we włosy.
– Kto… co to do cholery było? Demon? Trup? – spytała w końcu, po długiej, bardzo długiej chwili.
– To była hrabina.
– Hrabina?
– Pani tego zamku…
– Sprzed wojny?
– Tak… zasiedziała się tu trochę.
– Skąd wiesz?
– Długo gadać… pergamin w lochu…
– Kurwa mać! – zamilkła na chwilę, strząsnęła topniejący śnieg z twarzy. – Posikałam się. Cholera, posikałam się ze strachu!
– Tylko? – Rady uśmiechnął się krzywo i natychmiast tego pożałował. Ból był nieznośny. – Mi chyba zaraz wypłynie oko… Porzygam się… I krwawię z dziesięciu różnych miejsc.
– A posikałeś się?
– Chyba nie.
Nessa chciała coś jeszcze powiedzieć, może coś, co do reszty rozładuje sytuację. Już otwierała usta, gdy nagle poczuła, że w jej głowie coś się otwiera, jakby drzwi do mrocznej, zatęchłej krypty, a ze środka dochodzi głos – wysoki, zły i wyraźny, ten sam, który słyszała już wcześniej. Wystarczyło jej jedno krótkie spojrzenie w przerażone oczy Radagasta, żeby dostrzec, że i on słyszy:
„Ja wrócę… Ja zawsze wracam.”
***
Zamieć szalała w najlepsze i nic nie wskazywało na to, by miała wkrótce się zakończyć. Do świtu było jeszcze daleko. Kamienne maszkary, pilnujące wejścia do zamku od czasów, gdy go wybudowano, patrzyły pustymi oczodołami w wirującą śniegiem ciemność. Ich nieczułym, granitowym oczom ukazały się dwie skulone postacie, które wypadły z bramy prosto w śnieżną burzę, biegnąc ile sił w nogach. Mężczyzna utykał mocno i miał trudności z utrzymaniem kierunku, kobieta pomagała mu co chwilę, starając się nie zwalniać kroku. Po chwili uciekający znikli w ciemnościach, a śnieg momentalnie zasypał po nich ślady, tak, jakby nigdy ich tu nie było. W dolinie znowu zawyły wilki.