„Złe”
Upał był oblepiający, lepki jak gorączka. Wnętrze nieklimatyzowanego samochodu przytłaczało każdym nagrzanym centymetrem plastiku i tapicerki. W głowie człowieka za kierownicą, w pulsowaniu krwi za skroniami, wykluwała się nienazwana pokraka. Obrzydliwe, dławiące stworzenie o cierpkim smaku paniki. Paliło. Czuł, jak powoli rośnie, nabiera kształtów i wdziera się do kolejnych części mózgu, zostawiając za sobą ślad lodu na rozpalonych nerwach. Dopiero wtedy dotarło do niego, że znowu zapomniał zabrać leków z nakastlika.
– Co za bzdurna nazwa – zasyczał. Babcia, a raczej matka człowieka, który go adoptował, zawsze tak mówiła, nie szafka nocna, tylko właśnie nakastlik. I jedno, i drugie mu zostawiła. To i tę ruinę, do której znowu musiał jechać.
Od lat zmagał się z chorobą neurologiczną, wciąż niejednoznacznie zdiagnozowaną przez lekarzy. Nie znosił upałów. Gdyby nie pośpiech, ta pojawiająca się ostatnio chęć, by wcisnąć pedał gazu i skierować auto w najbliższe drzewo, nie wisiałaby nad nim jak ciemna chmura. Kiedy wyjeżdżał przed świtem, myślał jedynie o ulotnej rześkości. Dobrze, że przynajmniej portfel został w schowku. Również przez to sierpniowe, parzące roztargnienie. Jednak kolejne godziny na gminnych drogach były piekłem, które właśnie przekraczało próg bólu. Decyzję, by przyśpieszyć i wytrzymać jeszcze te dwieście kilometrów, przeklinał teraz żałosnym głosem.
– Dość! – jęknął, skręcając w najbliższą dróżkę prowadzącą w głąb gęstego, ocienionego lasu.
Koła zaryły w jasnym piasku. Gdyby ktoś go widział, pomyślałby, że ucieka. Przed czymś tak strasznym, że pozostanie w miejscu równałoby się szaleństwu. Przed złym. Obłęd rzeczywiście gościł na jego pąsowej twarzy. Wypadł z auta i upadł na wznak na cudownie chłodną ziemię. Przeklęte słońce miało tu wstęp tylko na tyle, na ile pozwalały bujne korony drzew. Doczołgał się do najbliższego pnia, zerwał z siebie mokrą koszulkę i wylał na głowę resztkę wody z plastikowej butelki, wyraźnie odkształconej wskutek częstego używania. Zamknął oczy, marząc, by ziemia go pochłonęła. Gdy oddech się uspokoił, otoczyła go martwa cisza. Tak absolutna, że w uszach słyszał tylko własny, natrętny szum. Upajające zmęczenie zwyciężało. Z pomroki docierały do niego niewyraźne dźwięki, cienie, obawy. Bezwzględnie przekonany, że gdyby wyciągnął dłoń, otarłby się o coś rzeczywistego.
Nerwowy skurcz podrzucił nim tak silnie, że uderzył głową o pień. Odgłos grzmotu przebiegł echem przez las. Mrok i burza. Drżał, skrapiany deszczem. Chwycił mokre rzeczy i wrócił do auta. Czerń lasu zlała się z ciemnością. Mimo że przemoczony i umorusany, czuł się doskonale. Myślał jasno. Uruchomił silnik i wciągnął w płuca zapach stygnącego wnętrza. W świetle reflektorów wrócił na szosę. Deszcz zmienił się w bladą ścianę ulewy. Błyskawice raz po raz przecinały niebo.
Burza go karmiła. Każdy błysk na horyzoncie był jak haust czystego powietrza po dusznym dniu. Czekał na grzmot nie z lękiem, ale z niemal drapieżną satysfakcją, czując, jak wibracja pioruna rezonuje głęboko w jego klatce piersiowej. To był jedyny chaos, który go uspokajał.
Ruch na drodze praktycznie nie istniał. Samotni kierowcy w rzadko mijanych autach. Pomyślał o własnej samotności, o pustce, jaka zagościła w jego życiu. Przetarł powieki i spojrzał na ćmiące w oddali światła jakiejś wioski.
– Dobrze, że jestem w samochodzie – wyszeptał z uśmiechem.
W tej samej sekundzie coś mignęło w deszczowej kurtynie – plama ciemności tam, gdzie przed chwilą nie było nic. Instynkt wcisnął hamulec w podłogę. Pisk opon był jak krzyk. Świat zatańczył w spazmie – reflektory cięły mrok pod dzikimi kątami, deszcz na szybie zamienił się w płynne światła, a uderzenie w skronie było czymś więcej niż strachem – miało fizyczny ciężar. Gdy wszystko ucichło, przerwane nagłym szarpnięciem pasów bezpieczeństwa, zdał sobie sprawę, że wisi bezwładnie, z głową niemal na kolanach. Paliły go płuca, pełne powietrza, którego zapomniał wypuścić. Przed maską, w kręgu światła, stało tylko mokre drzewo. Nic więcej. Przez chwilę myślał, że to wszystko – że tylko zasnął za kierownicą, że nic się nie stało. Dopiero gdy wypuścił oddech z chrapliwym jękiem, zobaczył ją. Nie stała tam. Ona się tam po prostu pojawiła, jak obraz wyłaniający się z zakłóceń na ekranie. Drżąca zjawa w świetle odbitym od pnia, tuż przy drzwiach pasażera. Rzucił się w tył tak gwałtownie, że uderzył głową w zagłówek. Dostrzegał tylko fragmenty: mokre, zlepione włosy, strzępy sukienki, dłonie zaciśnięte na piersi w geście bólu lub obrony. Jej twarz była niewyraźna, ale czuł na sobie jej spojrzenie – pustkę tak głęboką i starą, że nie mogła należeć do nikogo żywego.
Szarpnął za drzwi i wyskoczył na zewnątrz.
– Rozum ci odebrało?! Stać tak na środku drogi?! – wrzeszczał, ale nerwy i huk ulewy zdusiły jego głos. – Zabiłbym cię!
Dopiero teraz, z bliska, mógł jej się przyjrzeć. Nie patrzyła na niego. Wodziła oczami po ciemności, z której się wyłonił.
– Rozumiesz?! – zagrzmiał, chwytając ją za ramiona. Była tak krucha i wątła, jakby dotykał wydrążonej kukły. Nierealna. Po chwili ocknęła się i wbiła w niego natarczywe, pytające spojrzenie. Woda zalewała mu twarz, ale te bezbrzeżnie smutne oczy świdrowały go do głębi.
– Żyjesz? – zapytał ze współczuciem, przekrzykując deszcz.
Milczała. Odwróciła głowę, znów wypatrując czegoś w mroku.
– Wsiadaj, podwiozę cię – objął ją i poprowadził do auta.
Była bosa, z nogami podrapanymi do krwi. Posadził ją na tylnym siedzeniu. Wciśnięta w kąt kanapy, zdawała się być zmaltretowanym, wodnistym cieniem. Wrócił na swoje miejsce. Podał jej ręcznik, ale nie zareagowała. Z twarzą przyciśniętą do szyby, zamknęła oczy. Ruszyli.
– Gdzie cię podwieźć? – zapytał po chwili.
Odpowiedziała mu cisza.
Burza przybierała na sile. Pioruny ścigały samotny pojazd. Huk deszczu miażdżył jego poczucie realności. Gwałtowny, paraliżujący strach zaczął piąć się w górę jego ciała, zatrzymując się w gardle. Ona tam jest– myslał. Przywołał jej obraz i dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo była niepokojąca. Poczuł dojmujące zimno, które zamieniało się w kolce mrozu wbijające się między żebra. Oddech stał się płytki. Kropla potu spłynęła mu po wardze, słona. Wpatrywał się w jeden punkt drogi. Chciał spojrzeć w lusterko, ale głowa tkwiła nieruchomo. W uszach słyszał przenikliwy wizg. Ręce zrosły się z kierownicą.
– Co się ze mną dzieje? – wyszeptał.
Deszcz walił w szyby, drzewa zwężały drogę. Obrazy przesuwały się klatka po klatce. Grzmot. Hamulec, pisk opon. Zerwał się, wyciągając ręce w stronę tylnego siedzenia. Uchwycił tylko zimną, mroczną pustkę.
Do wsi dotarł przed drugą w nocy. Przestało padać. Przejechał powoli, wypatrując domu. Nie był tu dawno. Ruina, jak ją w myślał określał, stała na zakręcie, oddalona od reszty zabudowań. Reflektory świdrowały pustą werandę. Nie mógł się zdecydować, by wejść. W końcu ruszył. Zamek puścił z oporem, drzwi skrzypnęły dojmująco. W środku panował zaduch i unosił się kurz. Spanie tutaj nie wchodziło w grę. Rozłożył fotele w samochodzie i zasnął.
Śnił. Przedzierał się przez chaszcze. Z oddali dobiegł go dziewczęcy płacz, przypominający skowyt. Wyszedł na biegnące środkiem lasu tory. Nadpłynęła kolejka ze staroświeckimi wagonikami. Zszedł z torów. Na końcu ostatniego wagonu stała ona. Dziewczyna z drogi. Ale inna. Śliczna, roześmiana, w zwiewnej błękitnej sukience. Jej oczy, wcześniej puste, teraz były pełne życia. Śmiała się i machała do niego, a potem wskazała dłonią na las. Spojrzał tam. Nic. Huk pociągu i ściana światła. Szarpnął się, uderzając nogą o kierownicę. Był piękny, gorący poranek.
Ćmiący ból głowy i świadomość braku leków nie poprawiały nastroju. Zmusił się, by wyjść. Okolica była taka sama jak w jego pamięci. Popękany asfalt, piaszczyste pobocza, dzikie jabłonie. Jedynie ludzie zdawali się inni. Smutni, zdenerwowani, patrzący spode łba. Panowała cisza, przetykana odgłosami nieprzynoszącej satysfakcji harówki lub międzyludzką złością. Nikt go nie kojarzył.
Kupił chleb i kefir w zapuszczonym budyneczku witającym klientów obdrapanym napisem „artykuły spożywcze”.
– Pan z daleka? Przejazdem czy do rodziny? – zapytała energicznie żująca gumę, krzywo uśmiechająca się ekspedientka z rudą plerezą.
– Do rodziny… tak jakby.
– Do kogo, jeśli można wiedzieć?
– Do Leokadii Kuśmierczyk.
– Hi, hi, hi. Co mi pan tu…? Przecież ona nie żyje. Jeszcze panienką byłam, jak tego… no umarła.
– Wiem, że umarła – odparł cicho, odchodząc.
W drodze powrotnej czuł na sobie wzrok mieszkańców. Kiedy wrócił, przy samochodzie stał jakiś człowiek. Kościsty, ogorzały, cuchnący mieszaniną potu, tytoniu i taniego alkoholu.
– Szacuneczek, panie dziedzic – zachrypiał, szczerząc resztki zębów. – Z Londynu pan, co? Bo tu już po wsi poszło, że dziedzic po Kuśmierczykowej z zagranicy przyjechał chałupę opchnąć.
– Tak? Kto tak mówi? – odparł zirytowany. Prawda była taka, że właśnie po to tu przyjechał. Pozbyć się "kosztownego sentymentu", jak dom nazywał w chwilach głębszej refleksji.
– Ja tam nie wiem. Ale pan tego nie sprzedasz. Jak nic, nie sprzedasz.
– Niby dlaczego?
– A bo chodzi tu po nocy takie.
– Co chodzi?
– Złe. Złe chodzi, ot co – rzucił, a jego uśmiech na chwilę zniknął. – Kiedyś, przed komuną, to zmory do mleka szczali, a teraz to… wisielica chodzi. Panina babusia powinna była opowiedzieć. Nie zgorsza rodzinka, he he he.
Chciał jak najszybciej uciąć tę rozmowę. Natręt jednak człapał za nim krok w krok. W końcu nie wytrzymał.
– Może pan by kupił? – zapytał chytrze.
– Co, chałupę? Ja? He, he, he. Za co? Za zasiłek?
– To po co pan głowę zawracasz – warknął i lekko go odepchnął.
– Ooo, widzicie go, jaka szyszka ważna! – pohukiwał, kuśtykając z powrotem. – Do Londynu, do Londynu!
Formalności związane z zaległymi podatkami w urzędzie gminy zeszły mu aż do popołudnia. Upał, niekończąca się kolejka w dusznym korytarzu i tępa twarz urzędnika, który patrzył na niego jak na intruza w klaustrofobicznym pokoiku.
Po wyjściu musiał przysiąść. Trzymał długo twarz w dłoniach.
– Czy pan się dobrze czuje? – usłyszał tuż obok.
Podniósł głowę i zobaczył dobrotliwe oczy dziewczyny ze snu. Rzucił się do tyłu, przewracając krzesło. Kiedy wstał, zobaczył jedynie przestraszoną, starszą kobietę o białych włosach.
– Przepraszam panią. Wszystko w porządku – wymamrotał, pośpiesznie odchodząc.
W samochodzie uderzył pięścią w kierownicę.
– Brak piguł na szajbę – szepnął.
Wracając wstąpił do sklepu po coś mogącego służyć za obiad. Widząc za oszkloną ladą równo ułożone paczki papierosów, ku swojemu zdumieniu poprosił o obojętnie jakie. Postanowił spędzić noc w budynku. Otwierając zacięte okno, rozorał sobie głęboko palec. Krew upstrzyła szybę i podłogę. Zaklął i z furią strącił lichtarzyk z komody. Opatrzył dłoń i zjadł fasolkę ze słoika. Usiadł na ciepłych schodach werandy i zapalił. Nie robił tego od czasu studiów.
Pogrążył się w stanie na granicy jawy i snu. Oprzytomniał już wśród zmroku, czując wewnętrzny chłód. Zapragnął pójść do lasu. Założył t-shirt, na wszelki wypadek chwycił z samochodu latarkę i ruszył z impetem. Wpadł w zarośla, co go wyhamowało. Poszedł dalej piaszczystą ścieżką, omiatając ją światłem latarki. Las był dziwnie cichy. Szedł jak w transie, przyciągany mrokiem i pustką. Za lasem wznosił się pagórek. Mignął mu świetlisty punkt. Zgasił latarkę. Cień przesunął się wzdłuż ogrodzenia. Zaczął się wspinać. Gdy dotarł na szczyt przywarł do ziemi tuż przy czymś co miało chyba kiedyś być płotem. Wiejski cmentarzyk? Postać skryły pokrzywione krzyże, wyciosane jakby jakoś niezręcznie, w pośpiechu. Mogiły były zwrócone ku płotowi. Cień, który go tu przywołał, klęczał nad jedną z nich. To wyraźnie kobieta. Dosłyszał, że jej usta musiały poruszać się szybko. Modliła się? Nocny ptak poderwał się z łoskotem. Kobieta wstała i ruszyła na dół. Gdy mijała go dojrzał niewyraźny zarys jej twarzy. To była ta kobieta z urzędu. Wtulił policzek w trawę, słysząc jej oddalające się kroki.
Kiedy niespiesznie dotarł do domu, zegarek wskazywał 23:12. Ułożył się na niewygodnej polówce, którą zabrał ze sobą w podróż. Ciepły wiatr rytmicznie poruszał resztką firanki. Zamknął okno i wrócił na posłanie. Sen nie przychodził. Raz było mu gorąco, raz zimno. Zgrzyt polówki wibrował w jego głowie. I wtedy to usłyszał. Najpierw powolne, przeciągłe skrzypnięcie deski gdzieś wysoko na strychu. Potem cisza, tak głęboka, że słyszał tylko szum krwi w uszach. I znowu – szybkie, nerwowe tupotanie, jakby ktoś mały i boso przebiegł po podłodze w spiżarni. Nie, to nie wiatr. To były kroki. Przebiegały ze strychu do piwnicy, ze spiżarni za okno. Wstrzymał oddech, śledząc intruza w wyobraźni. Nagle zrobiło mu się nieopisanie gorąco. Kroki odezwały się na powrót, zbliżając się. Ktoś schodził po schodach tuż za ścianą. Wszedł do kuchni. Był tuż nad nim. Rozwarł oczy i zawył nieludzko, czując na twarzy mokre włosy smutnej, nieznajomej dziewczyny z drogi.
– O mój Boże! Co się panu stało?! – powiedział wystraszony głos.
Zarówno głos i szarpanie ramion dochodziły do niego z oddali. Z tytanicznym trudem podpełzł pod ścianę.
– Może wezwę pomoc? – wyjąkała kobieta.
– Nie trzeba… – wymamrotał.
Kiedy zobaczył przed sobą kobietę z cmentarza, nawet się nie zdziwił. Pomogła mu usiąść.
– Co pani tu robi?
Spuściła głowę. Cisza stawała się nieznośna.
– No słucham, o co chodzi? – powiedział umyślnie niegrzecznie.
– Tak sądziłam, że nie będziesz mnie pamiętał – rzekła z rozbrajającym uśmiechem.
– Nie, proszę pani, nie przypominam sobie. I proszę mi wyjawić cel tej wizyty.
– Ja jestem… byłam przyjaciółką Leokadii. Uczyłyśmy razem w szkole. Pamiętam, jak przyjeżdżałeś tu jako dziecko z rodzicami. Ona była już wtedy od dawna smutna. Nie chciała ze mną rozmawiać po tym wszystkim…
– Po czym?
– Obwiniała Tadzia, mojego syna, ale przede wszystkim mnie.
– Ale o co do diabła chodzi?!
– Nie mówiono ci, co się stało z siostrą twojej mamy?
– Siostra mamy… zginęła w wypadku. Podobno.
– Tak ci powiedzieli? – uśmiechnęła się krzywo. – Usłyszałam, że ktoś przyjechał sprzedawać dom. Dlatego przyszłam.
– Pani reflektuje?
– Musisz zrozumieć… – jej głos się załamał. – Ona… Zośka zabiła to dziecko. A potem siebie.
Zaczęła płakać.
– Niech pani nie płacze – powiedział delikatnie.
Kiedy się uspokoiła, zaczęła mówić: – Skoro nikt ci nie powiedział, ja to zrobię. Zośka, czyli twoja ciotka, i mój syn Tadek byli parą. Narzeczonymi. A potem nagle koniec. Tadek wyjechał na Śląsk. Zośka była w ciąży, ale nikomu nie powiedziała. Panna z dzieckiem to było wtedy gorsze niż śmierć. Ludzie się odsuwali, zaszczuwali. Leokadia dowiedziała się i wyrzuciła ją z domu. W nocy zapukała do mnie, pokryta mokrym śniegiem. Mieszkała u mnie, w pokoju syna. Praktycznie się nie odzywała. Kiedyś wyrostki obrzuciły ją śnieżkami, wyzywając od kurew. Przeżyła to strasznie. Gorączkowała.
Przerwała. Patrzył na nią, a umysł z trudem układał informacje. Czyżby ludzie, którzy go adoptowali, jego rodzice, zataili przed nim coś tak strasznego? Poczuł, że stoi nad przepaścią. Uczucie samotności i odrzucenia, które tłumił od dziecka, wróciło z nową siłą.
– No a potem co? – przerwał ciszę.
– Urodziła, kiedy musiałam na długo wyjechać służbowo. Sama. Zdrowego chłopca. I zrobiła to.
– Jak to? Co zrobiła?
– W nocy wzięła dziecko i poszła do tamtego lasku – łkała. – A mnie tam nie było, rozumiesz?! Nie było!
Wstał i przyniósł jej wody.
– Kiedy wróciłam, trwało już dochodzenie. Matka nie spojrzała na nią ani razu. Dostała pięć lat. Po roku w więzieniu w Bydgoszczy powiesiła się. Nie odratowali jej.
– A to dziecko? Odnaleziono je?
– Sama wskazała milicji, gdzie je zakopała.
– Nie możesz sprzedać tego domu – powiedziała nagle. – Nie wierz w to, co ludzie gadają. O tych widziadłach.
– Jakich widziadłach?
– No, że Złe chodzi po nocach. Mści się wisielica. To ma być ona. Bzdury.
– Proszę mi powiedzieć, jak ona wyglądała? – szepnął.
– Szczuplutka, długie, ciemne włosy. Zawsze taka radosna, żywa. Piękna. Była.
Rozstali się w milczeniu.
– Gdzie ich pochowali? – zawołał za nią.
– Ona została w Bydgoszczy. Dziecka nie pozwolili pochować na parafialnym cmentarzu. Dlatego jest tam. – Wskazała na las. – To miejsce dla tych, dla których tu nie ma miejsca.
Słońce paliło. Czuł się przytłoczony. Organizm domagał się leków. Ubrał się i ruszył do lasu. Przeszedł znajomą ścieżką i wspiął się na wzgórek. Depcząc plastikowe butelki i uschłe liście, dotarł do małego, bezimiennego grobu. Kopczyk ziemi był ledwo widoczny. Śmieci i zapomnienie. Żadnej tabliczki, tylko suchy ogarek w glinianej misce i zwiędły bukiet polnych kwiatów – jedyny ślad po winie, która nie chciała umrzeć. Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. I wtedy, w tej martwej ciszy, uderzyła go myśl, tak prosta i ostra jak odłamek szkła: ten chłopiec, gdyby żył, byłby w jego wieku. Miałby jego lata. Jego życie. Przeszył go dreszcz. Jedno dziecko wyrzucone na śmietnik, drugie – on sam – podrzucone pod inne drzwi. Życie za życie. Szczęśliwy traf? A może tylko odroczony wyrok? Po raz pierwszy od lat pomyślał o swoich biologicznych rodzicach. Nie z ciekawością, ale z nagłym, przeszywającym poczuciem ich samotności. Też musieli go nie chcieć. To odkrycie nie przyniosło spokoju. Poczuł, że pęknięcie, które nosił w sobie od zawsze, właśnie się pogłębiło.
Postanowił jechać do miasta, znaleźć agencję nieruchomości i skończyć z tym wszystkim. Uruchomił silnik. Ogarnęły go dobre myśli. Uśmiechał się. Jechał nieśpiesznie, delektując się krajobrazem. W radiu Eric Clapton śpiewał, że w niebie nie będzie łez. Niebo przed nim tworzyło granatową bramę. Raptownie zrobiło się mroczno i chłodno. Zamknął szybę. Ciemność wokół stała się nienaturalna. Świat zniknął. Podmuchy wiatru uderzały w auto. W sercu wybuchł palący niepokój.
– Nie teraz, nie teraz! – zaczął wrzeszczeć piskliwie.
Ręce zdrewniały na kierownicy. Nogi opanował rwący skurcz, stopa wbiła pedał gazu w podłogę. Wtedy przypomniał sobie ten impuls. Stanie na balkonie na jedenastym piętrze, przekładanie nogi na zewnątrz. Fantazje o wjechaniu w przystanek pełen ludzi. Jego wewnętrzny demon zawsze pragnął chaosu. Szamocząc się, rozciął czoło. Krew z potem wpływała mu do ust. Zamilkł. Przed autem błyskawicznie rósł zakręt i szpaler drzew. Ściana. Potężniała, wzywając go do siebie. I wtedy, po raz pierwszy od miesięcy, bardzo zapragnął żyć. Z tym wszystkim, co dostał od losu. Z chorobą, z porażkami. Byle jak, ale żyć. Jeszcze przez chwilę. Wstrzymał oddech. Silnik zajęczał przeraźliwie. Błysk światła. Cisza.
– Poruszył powiekami. Panie doktorze, budzi się, ten z wypadku.
Szybkie kroki, głosy.
– Halo, proszę pana. Słyszy nas pan?
– Gdzie ja… co się stało… – wybełkotał.
– Jest pan w szpitalu. Miał pan wypadek i całą górę, cholernego szczęścia– śmiech mówiącego te słowa wypełnił pomieszczenie.
– Pierwszy raz widzę, żeby człowiek miał tylko złamaną rękę, obojczyk i kilka sińców po czymś takim. Łeb też zszyliśmy jak się patrzy. Strażacy musieli pana wycinać z tej blaszanej trumny. Wszyscy myśleli, że już po panu. A tu proszę cud można powiedzieć. Gdzieś pan tak pędził jak pragnę zdrowia? Zegarek się na dwusetce zatrzymał. Zresztą ani tego licznika ani samochodu już pan nie masz. No i pospał pan u nas tydzień.
Człowiek opatulony rurkami, przewodami i bandażami nic nie odpowiedział. Otworzywszy oczy zaraz je zamknął. Monotonny, bezduszny dźwięk aparatury, delikatnie opuścił go w nieświadomość. Przekręcił głowę na bok, wtulając rozoraną twarz w przesiąkniętą szpitalną wonią cienką poduszkę i natychmiast powrócił do świata snu. Świata lepszego niż rzeczywisty, ponieważ nie przyśniło mu się nic co napotkał w nim dotychczas.
Minęło kilka tygodni zanim mógł o własnych siłach wyjść z tego miejsca. Czuł się już zdecydowanie lepiej. Otrzymał swoje leki, których brak tak potwornie doświadczał go przed wypadkiem. Równowaga powróciła. Spokojny, blado uśmiechał się siedząc godzinami w pasiastym szlafroku na ławeczce przyszpitalnego ogrodu. Dni mijały w takiej aurze jaką najbardziej lubił. Słońce stało się już jedynie delikatnym i subtelnym krewnym sierpniowego potwora. Poranki były rześkie, promienne i pachnące życiem. Popołudnia ciepłe, barwne, wabiące czujność w stronę chylącego się ku upadkowi lata. Nie planował i nie zamyślał niczego. Zajmowały go jedynie rzeczy powszednie i prozaiczne. Więcej, zaczęły go cieszyć i doceniał ich występowanie w codziennej rzeczywistości. Było mu tu dobrze.
W dniu kiedy opuszczał szpital, a było to na początku października nie było słońca. Dotarł często pytając o drogę na zatłoczony i gwarny przystanek autobusowy, położony na skraju miasta. Kupił bilet u kierowcy niewielkiego busa i usadowił się na miejscu tuż za jego fotelem. Czekała go prawie sześciogodzinna podróż do domu. Spoglądając na trasę i ilość miejscowości, przez które będzie musiał przejechać nawet nie zaklął, jakby to uczynił jeszcze jakiś czas temu. Torbę wsunął w nie za czystą półkę nad głową, zdjął kurtkę i opatulił się nią szczelnie. Oparł wciąż obolałą głowę na zagłówku i wlepił wzrok w szybko zmieniający się krajobraz za oknem. Zasnął niemal od razu.
Jednostajny dźwięk silnika i drganie samochodu zawsze wywoływały w nim błogostan. Musiał spać dość długo, bo kiedy ponownie otworzył oczy na dworze panowała już delikatna szarówka. Nie wiedział gdzie są. Kropiący deszcz pozostawiał na szybie tysiące śladów. Przejeżdżali akurat przez gęstwinę lasu. Po obu stronach busa ciągnęły się dwie ciemne jego ściany. Jedynie nad głową tkwił korytarz smętnego światła. Zegarek pokazywał, że do celu brakowało jeszcze jakieś dwie godziny. Spoglądając na świat, przez który przemierzał pomyślał w duchu, że ostatnio miał bardzo wiele szczęścia. Najpierw uszedł z życiem i to w dobrym stanie z tej katastrofy, którą sam sobie urządził. Symptomy choroby potem nie nawiedziły go już ani razu. Czuł się zrównoważony wewnętrznie, samokontrolując siebie i swoje życie. Wreszcie miał nad nim władzę. Przypuszczał nawet, że wszystko zacznie mu się układać. Ucieszyło go to niezmiernie. Uśmiechnął się i westchnął przeciągle. Masując zdrętwiały kark odwrócił się w stronę kierowcy i zamarł. We wstecznym lusterku, ociekając wodą spoglądała na niego z goryczą nieznajoma dziewczyna z drogi.