- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - "Złe"

"Złe"

Co się dzieje, gdy twój własny umysł staje się pułapką, a najgorsze lęki przybierają postać dziewczyny stojącej w deszczu na pustej drodze?
Czasem najstraszniejsza podróż to nie ta do zapomnianego przez Boga i ludzi domu, ale ta w głąb samego siebie. Zwłaszcza, gdy nie jesteś pewien, czy wrócisz z niej sam.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

"Złe"

„Złe”

Upał był oblepiający, lepki jak gorączka. Wnętrze nieklimatyzowanego samochodu przytłaczało każdym nagrzanym centymetrem plastiku i tapicerki. W głowie człowieka za kierownicą, w pulsowaniu krwi za skroniami, wykluwała się nienazwana pokraka. Obrzydliwe, dławiące stworzenie o cierpkim smaku paniki. Paliło. Czuł, jak powoli rośnie, nabiera kształtów i wdziera się do kolejnych części mózgu, zostawiając za sobą ślad lodu na rozpalonych nerwach. Dopiero wtedy dotarło do niego, że znowu zapomniał zabrać leków z nakastlika.

 

– Co za bzdurna nazwa – zasyczał. Babcia, a raczej matka człowieka, który go adoptował, zawsze tak mówiła, nie szafka nocna, tylko właśnie nakastlik. I jedno, i drugie mu zostawiła. To i tę ruinę, do której znowu musiał jechać.

 

Od lat zmagał się z chorobą neurologiczną, wciąż niejednoznacznie zdiagnozowaną przez lekarzy. Nie znosił upałów. Gdyby nie pośpiech, ta pojawiająca się ostatnio chęć, by wcisnąć pedał gazu i skierować auto w najbliższe drzewo, nie wisiałaby nad nim jak ciemna chmura. Kiedy wyjeżdżał przed świtem, myślał jedynie o ulotnej rześkości. Dobrze, że przynajmniej portfel został w schowku. Również przez to sierpniowe, parzące roztargnienie. Jednak kolejne godziny na gminnych drogach były piekłem, które właśnie przekraczało próg bólu. Decyzję, by przyśpieszyć i wytrzymać jeszcze te dwieście kilometrów, przeklinał teraz żałosnym głosem.

 

– Dość! – jęknął, skręcając w najbliższą dróżkę prowadzącą w głąb gęstego, ocienionego lasu.

 

Koła zaryły w jasnym piasku. Gdyby ktoś go widział, pomyślałby, że ucieka. Przed czymś tak strasznym, że pozostanie w miejscu równałoby się szaleństwu. Przed złym. Obłęd rzeczywiście gościł na jego pąsowej twarzy. Wypadł z auta i upadł na wznak na cudownie chłodną ziemię. Przeklęte słońce miało tu wstęp tylko na tyle, na ile pozwalały bujne korony drzew. Doczołgał się do najbliższego pnia, zerwał z siebie mokrą koszulkę i wylał na głowę resztkę wody z plastikowej butelki, wyraźnie odkształconej wskutek częstego używania. Zamknął oczy, marząc, by ziemia go pochłonęła. Gdy oddech się uspokoił, otoczyła go martwa cisza. Tak absolutna, że w uszach słyszał tylko własny, natrętny szum. Upajające zmęczenie zwyciężało. Z pomroki docierały do niego niewyraźne dźwięki, cienie, obawy. Bezwzględnie przekonany, że gdyby wyciągnął dłoń, otarłby się o coś rzeczywistego.

 

Nerwowy skurcz podrzucił nim tak silnie, że uderzył głową o pień. Odgłos grzmotu przebiegł echem przez las. Mrok i burza. Drżał, skrapiany deszczem. Chwycił mokre rzeczy i wrócił do auta. Czerń lasu zlała się z ciemnością. Mimo że przemoczony i umorusany, czuł się doskonale. Myślał jasno. Uruchomił silnik i wciągnął w płuca zapach stygnącego wnętrza. W świetle reflektorów wrócił na szosę. Deszcz zmienił się w bladą ścianę ulewy. Błyskawice raz po raz przecinały niebo.

 

Burza go karmiła. Każdy błysk na horyzoncie był jak haust czystego powietrza po dusznym dniu. Czekał na grzmot nie z lękiem, ale z niemal drapieżną satysfakcją, czując, jak wibracja pioruna rezonuje głęboko w jego klatce piersiowej. To był jedyny chaos, który go uspokajał.

 

Ruch na drodze praktycznie nie istniał. Samotni kierowcy w rzadko mijanych autach. Pomyślał o własnej samotności, o pustce, jaka zagościła w jego życiu. Przetarł powieki i spojrzał na ćmiące w oddali światła jakiejś wioski.

 

– Dobrze, że jestem w samochodzie – wyszeptał z uśmiechem.

 

W tej samej sekundzie coś mignęło w deszczowej kurtynie – plama ciemności tam, gdzie przed chwilą nie było nic. Instynkt wcisnął hamulec w podłogę. Pisk opon był jak krzyk. Świat zatańczył w spazmie – reflektory cięły mrok pod dzikimi kątami, deszcz na szybie zamienił się w płynne światła, a uderzenie w skronie było czymś więcej niż strachem – miało fizyczny ciężar. Gdy wszystko ucichło, przerwane nagłym szarpnięciem pasów bezpieczeństwa, zdał sobie sprawę, że wisi bezwładnie, z głową niemal na kolanach. Paliły go płuca, pełne powietrza, którego zapomniał wypuścić. Przed maską, w kręgu światła, stało tylko mokre drzewo. Nic więcej. Przez chwilę myślał, że to wszystko – że tylko zasnął za kierownicą, że nic się nie stało. Dopiero gdy wypuścił oddech z chrapliwym jękiem, zobaczył ją. Nie stała tam. Ona się tam po prostu pojawiła, jak obraz wyłaniający się z zakłóceń na ekranie. Drżąca zjawa w świetle odbitym od pnia, tuż przy drzwiach pasażera. Rzucił się w tył tak gwałtownie, że uderzył głową w zagłówek. Dostrzegał tylko fragmenty: mokre, zlepione włosy, strzępy sukienki, dłonie zaciśnięte na piersi w geście bólu lub obrony. Jej twarz była niewyraźna, ale czuł na sobie jej spojrzenie – pustkę tak głęboką i starą, że nie mogła należeć do nikogo żywego.

 

Szarpnął za drzwi i wyskoczył na zewnątrz.

– Rozum ci odebrało?! Stać tak na środku drogi?! – wrzeszczał, ale nerwy i huk ulewy zdusiły jego głos. – Zabiłbym cię!

Dopiero teraz, z bliska, mógł jej się przyjrzeć. Nie patrzyła na niego. Wodziła oczami po ciemności, z której się wyłonił.

– Rozumiesz?! – zagrzmiał, chwytając ją za ramiona. Była tak krucha i wątła, jakby dotykał wydrążonej kukły. Nierealna. Po chwili ocknęła się i wbiła w niego natarczywe, pytające spojrzenie. Woda zalewała mu twarz, ale te bezbrzeżnie smutne oczy świdrowały go do głębi.

– Żyjesz? – zapytał ze współczuciem, przekrzykując deszcz.

Milczała. Odwróciła głowę, znów wypatrując czegoś w mroku.

– Wsiadaj, podwiozę cię – objął ją i poprowadził do auta.

Była bosa, z nogami podrapanymi do krwi. Posadził ją na tylnym siedzeniu. Wciśnięta w kąt kanapy, zdawała się być zmaltretowanym, wodnistym cieniem. Wrócił na swoje miejsce. Podał jej ręcznik, ale nie zareagowała. Z twarzą przyciśniętą do szyby, zamknęła oczy. Ruszyli.

– Gdzie cię podwieźć? – zapytał po chwili.

Odpowiedziała mu cisza.

Burza przybierała na sile. Pioruny ścigały samotny pojazd. Huk deszczu miażdżył jego poczucie realności. Gwałtowny, paraliżujący strach zaczął piąć się w górę jego ciała, zatrzymując się w gardle. Ona tam jest– myslał. Przywołał jej obraz i dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo była niepokojąca. Poczuł dojmujące zimno, które zamieniało się w kolce mrozu wbijające się między żebra. Oddech stał się płytki. Kropla potu spłynęła mu po wardze, słona. Wpatrywał się w jeden punkt drogi. Chciał spojrzeć w lusterko, ale głowa tkwiła nieruchomo. W uszach słyszał przenikliwy wizg. Ręce zrosły się z kierownicą.

– Co się ze mną dzieje? – wyszeptał.

Deszcz walił w szyby, drzewa zwężały drogę. Obrazy przesuwały się klatka po klatce. Grzmot. Hamulec, pisk opon. Zerwał się, wyciągając ręce w stronę tylnego siedzenia. Uchwycił tylko zimną, mroczną pustkę.

 

Do wsi dotarł przed drugą w nocy. Przestało padać. Przejechał powoli, wypatrując domu. Nie był tu dawno. Ruina, jak ją w myślał określał, stała na zakręcie, oddalona od reszty zabudowań. Reflektory świdrowały pustą werandę. Nie mógł się zdecydować, by wejść. W końcu ruszył. Zamek puścił z oporem, drzwi skrzypnęły dojmująco. W środku panował zaduch i unosił się kurz. Spanie tutaj nie wchodziło w grę. Rozłożył fotele w samochodzie i zasnął.

Śnił. Przedzierał się przez chaszcze. Z oddali dobiegł go dziewczęcy płacz, przypominający skowyt. Wyszedł na biegnące środkiem lasu tory. Nadpłynęła kolejka ze staroświeckimi wagonikami. Zszedł z torów. Na końcu ostatniego wagonu stała ona. Dziewczyna z drogi. Ale inna. Śliczna, roześmiana, w zwiewnej błękitnej sukience. Jej oczy, wcześniej puste, teraz były pełne życia. Śmiała się i machała do niego, a potem wskazała dłonią na las. Spojrzał tam. Nic. Huk pociągu i ściana światła. Szarpnął się, uderzając nogą o kierownicę. Był piękny, gorący poranek.

 

Ćmiący ból głowy i świadomość braku leków nie poprawiały nastroju. Zmusił się, by wyjść. Okolica była taka sama jak w jego pamięci. Popękany asfalt, piaszczyste pobocza, dzikie jabłonie. Jedynie ludzie zdawali się inni. Smutni, zdenerwowani, patrzący spode łba. Panowała cisza, przetykana odgłosami nieprzynoszącej satysfakcji harówki lub międzyludzką złością. Nikt go nie kojarzył.

Kupił chleb i kefir w zapuszczonym budyneczku witającym klientów obdrapanym napisem „artykuły spożywcze”.

– Pan z daleka? Przejazdem czy do rodziny? – zapytała energicznie żująca gumę, krzywo uśmiechająca się ekspedientka z rudą plerezą.

– Do rodziny… tak jakby.

– Do kogo, jeśli można wiedzieć?

– Do Leokadii Kuśmierczyk.

– Hi, hi, hi. Co mi pan tu…? Przecież ona nie żyje. Jeszcze panienką byłam, jak tego… no umarła.

– Wiem, że umarła – odparł cicho, odchodząc.

W drodze powrotnej czuł na sobie wzrok mieszkańców. Kiedy wrócił, przy samochodzie stał jakiś człowiek. Kościsty, ogorzały, cuchnący mieszaniną potu, tytoniu i taniego alkoholu.

– Szacuneczek, panie dziedzic – zachrypiał, szczerząc resztki zębów. – Z Londynu pan, co? Bo tu już po wsi poszło, że dziedzic po Kuśmierczykowej z zagranicy przyjechał chałupę opchnąć.

– Tak? Kto tak mówi? – odparł zirytowany. Prawda była taka, że właśnie po to tu przyjechał. Pozbyć się "kosztownego sentymentu", jak dom nazywał w chwilach głębszej refleksji.

– Ja tam nie wiem. Ale pan tego nie sprzedasz. Jak nic, nie sprzedasz.

– Niby dlaczego?

– A bo chodzi tu po nocy takie.

– Co chodzi?

– Złe. Złe chodzi, ot co – rzucił, a jego uśmiech na chwilę zniknął. – Kiedyś, przed komuną, to zmory do mleka szczali, a teraz to… wisielica chodzi. Panina babusia powinna była opowiedzieć. Nie zgorsza rodzinka, he he he.

Chciał jak najszybciej uciąć tę rozmowę. Natręt jednak człapał za nim krok w krok. W końcu nie wytrzymał.

– Może pan by kupił? – zapytał chytrze.

– Co, chałupę? Ja? He, he, he. Za co? Za zasiłek?

– To po co pan głowę zawracasz – warknął i lekko go odepchnął.

– Ooo, widzicie go, jaka szyszka ważna! – pohukiwał, kuśtykając z powrotem. – Do Londynu, do Londynu!

 

Formalności związane z zaległymi podatkami w urzędzie gminy zeszły mu aż do popołudnia. Upał, niekończąca się kolejka w dusznym korytarzu i tępa twarz urzędnika, który patrzył na niego jak na intruza w klaustrofobicznym pokoiku.

Po wyjściu musiał przysiąść. Trzymał długo twarz w dłoniach.

– Czy pan się dobrze czuje? – usłyszał tuż obok.

Podniósł głowę i zobaczył dobrotliwe oczy dziewczyny ze snu. Rzucił się do tyłu, przewracając krzesło. Kiedy wstał, zobaczył jedynie przestraszoną, starszą kobietę o białych włosach.

– Przepraszam panią. Wszystko w porządku – wymamrotał, pośpiesznie odchodząc.

W samochodzie uderzył pięścią w kierownicę.

– Brak piguł na szajbę – szepnął.

 

Wracając wstąpił do sklepu po coś mogącego służyć za obiad. Widząc za oszkloną ladą równo ułożone paczki papierosów, ku swojemu zdumieniu poprosił o obojętnie jakie. Postanowił spędzić noc w budynku. Otwierając zacięte okno, rozorał sobie głęboko palec. Krew upstrzyła szybę i podłogę. Zaklął i z furią strącił lichtarzyk z komody. Opatrzył dłoń i zjadł fasolkę ze słoika. Usiadł na ciepłych schodach werandy i zapalił. Nie robił tego od czasu studiów.

Pogrążył się w stanie na granicy jawy i snu. Oprzytomniał już wśród zmroku, czując wewnętrzny chłód. Zapragnął pójść do lasu. Założył t-shirt, na wszelki wypadek chwycił z samochodu latarkę i ruszył z impetem. Wpadł w zarośla, co go wyhamowało. Poszedł dalej piaszczystą ścieżką, omiatając ją światłem latarki. Las był dziwnie cichy. Szedł jak w transie, przyciągany mrokiem i pustką. Za lasem wznosił się pagórek. Mignął mu świetlisty punkt. Zgasił latarkę. Cień przesunął się wzdłuż ogrodzenia. Zaczął się wspinać. Gdy dotarł na szczyt przywarł do ziemi tuż przy czymś co miało chyba kiedyś być płotem. Wiejski cmentarzyk? Postać skryły pokrzywione krzyże, wyciosane jakby jakoś niezręcznie, w pośpiechu. Mogiły były zwrócone ku płotowi. Cień, który go tu przywołał, klęczał nad jedną z nich. To wyraźnie kobieta. Dosłyszał, że jej usta musiały poruszać się szybko. Modliła się? Nocny ptak poderwał się z łoskotem. Kobieta wstała i ruszyła na dół. Gdy mijała go dojrzał niewyraźny zarys jej twarzy. To była ta kobieta z urzędu. Wtulił policzek w trawę, słysząc jej oddalające się kroki.

 

Kiedy niespiesznie dotarł do domu, zegarek wskazywał 23:12. Ułożył się na niewygodnej polówce, którą zabrał ze sobą w podróż. Ciepły wiatr rytmicznie poruszał resztką firanki. Zamknął okno i wrócił na posłanie. Sen nie przychodził. Raz było mu gorąco, raz zimno. Zgrzyt polówki wibrował w jego głowie. I wtedy to usłyszał. Najpierw powolne, przeciągłe skrzypnięcie deski gdzieś wysoko na strychu. Potem cisza, tak głęboka, że słyszał tylko szum krwi w uszach. I znowu – szybkie, nerwowe tupotanie, jakby ktoś mały i boso przebiegł po podłodze w spiżarni. Nie, to nie wiatr. To były kroki. Przebiegały ze strychu do piwnicy, ze spiżarni za okno. Wstrzymał oddech, śledząc intruza w wyobraźni. Nagle zrobiło mu się nieopisanie gorąco. Kroki odezwały się na powrót, zbliżając się. Ktoś schodził po schodach tuż za ścianą. Wszedł do kuchni. Był tuż nad nim. Rozwarł oczy i zawył nieludzko, czując na twarzy mokre włosy smutnej, nieznajomej dziewczyny z drogi.

 

– O mój Boże! Co się panu stało?! – powiedział wystraszony głos.

Zarówno głos i szarpanie ramion dochodziły do niego z oddali. Z tytanicznym trudem podpełzł pod ścianę.

– Może wezwę pomoc? – wyjąkała kobieta.

– Nie trzeba… – wymamrotał.

Kiedy zobaczył przed sobą kobietę z cmentarza, nawet się nie zdziwił. Pomogła mu usiąść.

– Co pani tu robi?

Spuściła głowę. Cisza stawała się nieznośna.

– No słucham, o co chodzi? – powiedział umyślnie niegrzecznie.

– Tak sądziłam, że nie będziesz mnie pamiętał – rzekła z rozbrajającym uśmiechem.

– Nie, proszę pani, nie przypominam sobie. I proszę mi wyjawić cel tej wizyty.

– Ja jestem… byłam przyjaciółką Leokadii. Uczyłyśmy razem w szkole. Pamiętam, jak przyjeżdżałeś tu jako dziecko z rodzicami. Ona była już wtedy od dawna smutna. Nie chciała ze mną rozmawiać po tym wszystkim…

– Po czym?

– Obwiniała Tadzia, mojego syna, ale przede wszystkim mnie.

– Ale o co do diabła chodzi?!

– Nie mówiono ci, co się stało z siostrą twojej mamy?

– Siostra mamy… zginęła w wypadku. Podobno.

– Tak ci powiedzieli? – uśmiechnęła się krzywo. – Usłyszałam, że ktoś przyjechał sprzedawać dom. Dlatego przyszłam.

– Pani reflektuje?

– Musisz zrozumieć… – jej głos się załamał. – Ona… Zośka zabiła to dziecko. A potem siebie.

Zaczęła płakać.

– Niech pani nie płacze – powiedział delikatnie.

Kiedy się uspokoiła, zaczęła mówić: – Skoro nikt ci nie powiedział, ja to zrobię. Zośka, czyli twoja ciotka, i mój syn Tadek byli parą. Narzeczonymi. A potem nagle koniec. Tadek wyjechał na Śląsk. Zośka była w ciąży, ale nikomu nie powiedziała. Panna z dzieckiem to było wtedy gorsze niż śmierć. Ludzie się odsuwali, zaszczuwali. Leokadia dowiedziała się i wyrzuciła ją z domu. W nocy zapukała do mnie, pokryta mokrym śniegiem. Mieszkała u mnie, w pokoju syna. Praktycznie się nie odzywała. Kiedyś wyrostki obrzuciły ją śnieżkami, wyzywając od kurew. Przeżyła to strasznie. Gorączkowała.

Przerwała. Patrzył na nią, a umysł z trudem układał informacje. Czyżby ludzie, którzy go adoptowali, jego rodzice, zataili przed nim coś tak strasznego? Poczuł, że stoi nad przepaścią. Uczucie samotności i odrzucenia, które tłumił od dziecka, wróciło z nową siłą.

– No a potem co? – przerwał ciszę.

– Urodziła, kiedy musiałam na długo wyjechać służbowo. Sama. Zdrowego chłopca. I zrobiła to.

– Jak to? Co zrobiła?

– W nocy wzięła dziecko i poszła do tamtego lasku – łkała. – A mnie tam nie było, rozumiesz?! Nie było!

Wstał i przyniósł jej wody.

– Kiedy wróciłam, trwało już dochodzenie. Matka nie spojrzała na nią ani razu. Dostała pięć lat. Po roku w więzieniu w Bydgoszczy powiesiła się. Nie odratowali jej.

– A to dziecko? Odnaleziono je?

– Sama wskazała milicji, gdzie je zakopała.

– Nie możesz sprzedać tego domu – powiedziała nagle. – Nie wierz w to, co ludzie gadają. O tych widziadłach.

– Jakich widziadłach?

– No, że Złe chodzi po nocach. Mści się wisielica. To ma być ona. Bzdury.

– Proszę mi powiedzieć, jak ona wyglądała? – szepnął.

– Szczuplutka, długie, ciemne włosy. Zawsze taka radosna, żywa. Piękna. Była.

Rozstali się w milczeniu.

– Gdzie ich pochowali? – zawołał za nią.

– Ona została w Bydgoszczy. Dziecka nie pozwolili pochować na parafialnym cmentarzu. Dlatego jest tam. – Wskazała na las. – To miejsce dla tych, dla których tu nie ma miejsca.

 

Słońce paliło. Czuł się przytłoczony. Organizm domagał się leków. Ubrał się i ruszył do lasu. Przeszedł znajomą ścieżką i wspiął się na wzgórek. Depcząc plastikowe butelki i uschłe liście, dotarł do małego, bezimiennego grobu. Kopczyk ziemi był ledwo widoczny. Śmieci i zapomnienie. Żadnej tabliczki, tylko suchy ogarek w glinianej misce i zwiędły bukiet polnych kwiatów – jedyny ślad po winie, która nie chciała umrzeć. Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. I wtedy, w tej martwej ciszy, uderzyła go myśl, tak prosta i ostra jak odłamek szkła: ten chłopiec, gdyby żył, byłby w jego wieku. Miałby jego lata. Jego życie. Przeszył go dreszcz. Jedno dziecko wyrzucone na śmietnik, drugie – on sam – podrzucone pod inne drzwi. Życie za życie. Szczęśliwy traf? A może tylko odroczony wyrok? Po raz pierwszy od lat pomyślał o swoich biologicznych rodzicach. Nie z ciekawością, ale z nagłym, przeszywającym poczuciem ich samotności. Też musieli go nie chcieć. To odkrycie nie przyniosło spokoju. Poczuł, że pęknięcie, które nosił w sobie od zawsze, właśnie się pogłębiło.

 

Postanowił jechać do miasta, znaleźć agencję nieruchomości i skończyć z tym wszystkim. Uruchomił silnik. Ogarnęły go dobre myśli. Uśmiechał się. Jechał nieśpiesznie, delektując się krajobrazem. W radiu Eric Clapton śpiewał, że w niebie nie będzie łez. Niebo przed nim tworzyło granatową bramę. Raptownie zrobiło się mroczno i chłodno. Zamknął szybę. Ciemność wokół stała się nienaturalna. Świat zniknął. Podmuchy wiatru uderzały w auto. W sercu wybuchł palący niepokój.

– Nie teraz, nie teraz! – zaczął wrzeszczeć piskliwie.

Ręce zdrewniały na kierownicy. Nogi opanował rwący skurcz, stopa wbiła pedał gazu w podłogę. Wtedy przypomniał sobie ten impuls. Stanie na balkonie na jedenastym piętrze, przekładanie nogi na zewnątrz. Fantazje o wjechaniu w przystanek pełen ludzi. Jego wewnętrzny demon zawsze pragnął chaosu. Szamocząc się, rozciął czoło. Krew z potem wpływała mu do ust. Zamilkł. Przed autem błyskawicznie rósł zakręt i szpaler drzew. Ściana. Potężniała, wzywając go do siebie. I wtedy, po raz pierwszy od miesięcy, bardzo zapragnął żyć. Z tym wszystkim, co dostał od losu. Z chorobą, z porażkami. Byle jak, ale żyć. Jeszcze przez chwilę. Wstrzymał oddech. Silnik zajęczał przeraźliwie. Błysk światła. Cisza.

 

– Poruszył powiekami. Panie doktorze, budzi się, ten z wypadku.

Szybkie kroki, głosy.

– Halo, proszę pana. Słyszy nas pan?

– Gdzie ja… co się stało… – wybełkotał.

– Jest pan w szpitalu. Miał pan wypadek i całą górę, cholernego szczęścia– śmiech mówiącego te słowa wypełnił pomieszczenie.

– Pierwszy raz widzę, żeby człowiek miał tylko złamaną rękę, obojczyk i kilka sińców po czymś takim. Łeb też zszyliśmy jak się patrzy. Strażacy musieli pana wycinać z tej blaszanej trumny. Wszyscy myśleli, że już po panu. A tu proszę cud można powiedzieć. Gdzieś pan tak pędził jak pragnę zdrowia? Zegarek się na dwusetce zatrzymał. Zresztą ani tego licznika ani samochodu już pan nie masz. No i pospał pan u nas tydzień.

Człowiek opatulony rurkami, przewodami i bandażami nic nie odpowiedział. Otworzywszy oczy zaraz je zamknął. Monotonny, bezduszny dźwięk aparatury, delikatnie opuścił go w nieświadomość. Przekręcił głowę na bok, wtulając rozoraną twarz w przesiąkniętą szpitalną wonią cienką poduszkę i natychmiast powrócił do świata snu. Świata lepszego niż rzeczywisty, ponieważ nie przyśniło mu się nic co napotkał w nim dotychczas.

Minęło kilka tygodni zanim mógł o własnych siłach wyjść z tego miejsca. Czuł się już zdecydowanie lepiej. Otrzymał swoje leki, których brak tak potwornie doświadczał go przed wypadkiem. Równowaga powróciła. Spokojny, blado uśmiechał się siedząc godzinami w pasiastym szlafroku na ławeczce przyszpitalnego ogrodu. Dni mijały w takiej aurze jaką najbardziej lubił. Słońce stało się już jedynie delikatnym i subtelnym krewnym sierpniowego potwora. Poranki były rześkie, promienne i pachnące życiem. Popołudnia ciepłe, barwne, wabiące czujność w stronę chylącego się ku upadkowi lata. Nie planował i nie zamyślał niczego. Zajmowały go jedynie rzeczy powszednie i prozaiczne. Więcej, zaczęły go cieszyć i doceniał ich występowanie w codziennej rzeczywistości. Było mu tu dobrze.

W dniu kiedy opuszczał szpital, a było to na początku października nie było słońca. Dotarł często pytając o drogę na zatłoczony i gwarny przystanek autobusowy, położony na skraju miasta. Kupił bilet u kierowcy niewielkiego busa i usadowił się na miejscu tuż za jego fotelem. Czekała go prawie sześciogodzinna podróż do domu. Spoglądając na trasę i ilość miejscowości, przez które będzie musiał przejechać nawet nie zaklął, jakby to uczynił jeszcze jakiś czas temu. Torbę wsunął w nie za czystą półkę nad głową, zdjął kurtkę i opatulił się nią szczelnie. Oparł wciąż obolałą głowę na zagłówku i wlepił wzrok w szybko zmieniający się krajobraz za oknem. Zasnął niemal od razu.

Jednostajny dźwięk silnika i drganie samochodu zawsze wywoływały w nim błogostan. Musiał spać dość długo, bo kiedy ponownie otworzył oczy na dworze panowała już delikatna szarówka. Nie wiedział gdzie są. Kropiący deszcz pozostawiał na szybie tysiące śladów. Przejeżdżali akurat przez gęstwinę lasu. Po obu stronach busa ciągnęły się dwie ciemne jego ściany. Jedynie nad głową tkwił korytarz smętnego światła. Zegarek pokazywał, że do celu brakowało jeszcze jakieś dwie godziny. Spoglądając na świat, przez który przemierzał pomyślał w duchu, że ostatnio miał bardzo wiele szczęścia. Najpierw uszedł z życiem i to w dobrym stanie z tej katastrofy, którą sam sobie urządził. Symptomy choroby potem nie nawiedziły go już ani razu. Czuł się zrównoważony wewnętrznie, samokontrolując siebie i swoje życie. Wreszcie miał nad nim władzę. Przypuszczał nawet, że wszystko zacznie mu się układać. Ucieszyło go to niezmiernie. Uśmiechnął się i westchnął przeciągle. Masując zdrętwiały kark odwrócił się w stronę kierowcy i zamarł. We wstecznym lusterku, ociekając wodą spoglądała na niego z goryczą nieznajoma dziewczyna z drogi.

 

Koniec

Komentarze

Moje uszanowanie!

 

Upał był oblepiający, lepki jak gorączka.

Z jednej strony powtórzenie tej lepkości, z drugiej – czy gorączka może być lepka? Chyba jedynie w kontekście potliwości. Może lepiej byłoby:

 

“Upał był oblepiający, bezlitosny, jak gorączka.”

 

Burza go karmiła. Każdy błysk na horyzoncie był jak haust czystego powietrza po dusznym dniu. Czekał na grzmot nie z lękiem, ale z niemal drapieżną satysfakcją, czując, jak wibracja pioruna rezonuje głęboko w jego klatce piersiowej. To był jedyny chaos, który go uspokajał.

Jak najbardziej go rozumiem. Należę do najbardziej walniętych fascynatów gwałtownych zjawisk pogodowych i w tym miejscu muszę Cię pochwalić – świetnie oddałeś duch zjawiska. 

 

Ruch na drodze praktycznie nie istniał. Samotni kierowcy w rzadko mijanych autach.

To “istnienie” trochę tutaj jakoś zgrzyta. Moja propozycja – “Ruch na drodze był praktycznie zerowy”.

 

Nadpłynęła kolejka ze staroświeckimi wagonikami.

Bardzo fajne, oniryczne. Oddaje ten specyficzny dla niektórych snów ruch.

 

Widząc za oszkloną ladą równo ułożone paczki papierosów, ku swojemu zdumieniu poprosił o obojętnie jakie

Zdumiał się tym, że wziął papierosy, czy tym, że poprosił o losowe? W ogóle to, czemu miałby zdumieć się swoim własnym zachowaniem? Czy dlatego, że kupił papierosy bez namysłu, pogrążony w myślach, czy może zwyczajnie to zachowanie typowe dla jego problemów z psychiką? Jedna sprawa, tyle pytań… 

 

Nie robił tego od czasu studiów.

O, jest namiastka odpowiedzi. 

 

Masując zdrętwiały kark odwrócił się w stronę kierowcy i zamarł. We wstecznym lusterku, ociekając wodą spoglądała na niego z goryczą nieznajoma dziewczyna z drogi.

Fajny, dość straszny zwrot akcji na koniec, jednak jednego nie wyjaśniłeś – czemu duch kobiety tak się na nim uwziął? Wiem, wiem, jest chory psychicznie, ale przecież nie wiedział wcześniej o tej kobiecie, a jednak ją widział, toteż wnioskuję, że to jednak jej duch. A zatem pytanie wciąż wybrzmiewa.

 

Ciężko z płynnością, czasami trudno mi się czytało (ale jestem zmęczony, więc to też mogło się dołożyć). Akcja poprowadzona jest momentami chaotycznie – raz ciągnie się upstrzona opisami i porównaniami, a raz kilka zdań zmienia nam całkowicie nastrój i scenerię. To nie jest jakiś tam straszliwy błąd, ba, masz prawo, Autorze, tak to wszystko rozgrywać, ale mi osobiście ten styl narracji nie przypasił. 

Co do zalet, to najbardziej spodobała mi się Twoja polemika z rzeczywistością. Tworzysz ciekawe opisy zjawisk wewnętrznych bohatera, które wybornie wchodzą w dialog z wydarzeniami, których jest świadkiem (same wydarzenia też nieźle przedstawione). Jest suspens, jest klimat, jest oniryzm i dobrze poprowadzona warstwa psychologiczna. 

Całość oceniam raczej lepiej niż gorzej, ale jednego jestem pewien – coś spod Twojej ręki bym jeszcze przeczytał. I to nie raz. Podoba mi się ogólny anturaż, a także, a może raczej, przede wszystkim – ścieżki, którymi kroczy Twój umysł.

 

Także do zobaczenia i pozdrawiam! 

 

 

 

 

 

 

 

 

Witam!

Ogromnie dziękuję za lekturę tego tekstu oraz niezwykle interesujący komentarz. Przeczytałem powyższe uwag z wielkim zainteresowaniem.

Jeżeli mógłbym ad vocem:

Nie, gorączka sama w sobie nie może być „lepka”. To rzecz jasna stan, a nie substancja. Nie może więc mieć cech fizycznych typu lepkość. Użyte porównanie nie ma opisywać stanu fizycznego i jego właściwości, tylko oddać wrażenie upału.

„Oblepiający upał” – upał, który sprawia, że człowiek się poci, ubrania kleją się do ciała, powietrze wydaje się ciężkie i gęste.

„Lepki jak gorączka” – gorączka jest tu przywołana jako stan subiektywny, w którym ciało jest mokre, spocone, rozpalone, a wrażenia są nieprzyjemne i „przylepione” do skóry.

Nie twierdzę, że gorączka jest lepka, tylko że odczucia towarzyszące gorączce są podobne do tych, które daje duszny, oblepiający upał. Po co takie porównanie? W moim odczuciu pogłębia zmysłowość opisu (czytelnik "czuje" ten upał); buduje emocjonalny klimat – coś męczącego, nieprzyjemnego, przytłaczającego; opiera się na wspólnym doświadczeniu: większość ludzi zna uczucie spoconej skóry podczas gorączki.

 

Rozumiem zastrzeżenie do słowa „istniał”, ale w tym kontekście ponownie działa metafora niż dosłowność. Zdanie „Ruch na drodze praktycznie nie istniał” nie opisuje wyłącznie poziomu natężenia, lecz buduje obraz pustki, jakby ruch był zjawiskiem rzadkim do granic zaniku. To celowe podkreślenie atmosfery – naturalnie bardziej literackie niż informacyjne.

Propozycja zmiany na: „Ruch na drodze był praktycznie zerowy” jest poprawna i precyzyjna, ale brzmi nieco bardziej technicznie i neutralnie. Oryginalna wersja z kolei nadaje opisowi lekko narracyjny, obrazowy charakter, co w moim odczuciu dobrze koresponduje z drugim zdaniem o „samotnych kierowcach”. Wybór takiego sformułowania wynikał z faktu, że nie zależało mi nie na surowej precyzji, ale na wzmocnieniu atmosfery pustki.

 

Zakup papierosów… Doskonale rozumiem, że „zdumienie sobą” może budzić pytania. Jednak to częsty zabieg literacki: bohater reaguje inaczej, niż sam po sobie oczekiwał, dlatego na moment go to zaskakuje. W tym przypadku narracja podkreśla rozkojarzenie, emocjonalny stan, mogące wynikać m.in. z trawiącej bohatera choroby.

 

Co do ducha… jeżeli to był duch. Dlaczego uwziął się właśnie na niego? Celowo zostawiłem to pole do interpretacji, ale pytanie jest absolutnie zasadne. Moim zamysłem było zasugerowanie kilku możliwości:

Czy to tylko zbieg okoliczności i zjawa przyczepiłaby się do każdego, kto okazałby jej w tamtej chwili uwagę?

Czy może własna psychika bohatera, jego choroba i poczucie bycia "odrzuconym" (jak dziecko ciotki, jak on sam) stała się idealnym "naczyniem" lub rezonatorem dla tej tragicznej historii?

A może jest w tym coś z ponurego, kosmicznego losu, który w jakiś sposób równoważy rachunki – jedno odrzucone dziecko (on) spotyka widmo drugiego (jej syna), a duch matki staje się jego przekleństwem. Finał miał sugerować, że uciekając od jednego "Złego" (choroby), wpadł w sidła innego, być może na stałe. 

Jeszcze raz uprzejmie dziękuję za poświęcony czas. Kłaniam się!

„Oblepiający upał” – upał, który sprawia, że człowiek się poci, ubrania kleją się do ciała, powietrze wydaje się ciężkie i gęste.

Wiem, wiem, do tego nie miałem zastrzeżeń.

 

Propozycja zmiany na: „Ruch na drodze był praktycznie zerowy” jest poprawna i precyzyjna, ale brzmi nieco bardziej technicznie i neutralnie.

Tutaj się zgodzę. Moim zdaniem moja wersja dalej brzmi lepiej, ale faktycznie – odbiera trochę tej obrazowości.

 

A może jest w tym coś z ponurego, kosmicznego losu, który w jakiś sposób równoważy rachunki – jedno odrzucone dziecko (on) spotyka widmo drugiego (jej syna), a duch matki staje się jego przekleństwem. Finał miał sugerować, że uciekając od jednego "Złego" (choroby), wpadł w sidła innego, być może na stałe. 

Wszystko tutaj rozumiem, poza jednym – dlaczego właśnie on zasłużył na te paranormalną karę? Czymże zawinił upiorowi, którego nigdy nie poznał? 

 

Jeszcze raz uprzejmie dziękuję za poświęcony czas. Kłaniam się!

Nie ma sprawy! Pozdrawiam! 

 

 

 

Upał był oblepiający, lepki jak gorączka. – Dużo ciekawych epitetów tworzą klimat, który da się odczuć. Ale co do lepkiej gorączki zgodzę się z Robertem. Niezbyt mi pasuje.

 

Obłęd rzeczywiście gościł na jego pąsowej twarzy. Wypadł z auta i upadł na wznak na cudownie chłodną ziemię. – Brzmi trochę, jakby to obłęd wypadł z auta. Poniekąd, trochę tak jest, ale chyba nie o to chodziło?

 

Ruch na drodze praktycznie nie istniał. Samotni kierowcy w rzadko mijanych autach. Pomyślał o własnej samotności, o pustce, jaka zagościła w jego życiu. – Znów numer z podmiotem. Trochę, jakby to ruch na drodze pomyślał. Samotni kierowcy w rzadko mijanych autach – co z nimi? Spali, jedli, patrzeli ponuro? Brak orzeczenia mnie zmylił.

 

To wyraźnie kobieta. – Była? Klęczała? Odcisnęła w glebie?

 

Nie, to nie wiatr. To były kroki. Przebiegały ze strychu do piwnicy, ze spiżarni za okno. Wstrzymał oddech, śledząc intruza w wyobraźni. Nagle zrobiło mu się nieopisanie gorąco. Kroki odezwały się na powrót, zbliżając się. Ktoś schodził po schodach tuż za ścianą. Wszedł do kuchni. Był tuż nad nim. Rozwarł oczy i zawył nieludzko, czując na twarzy mokre włosy smutnej, nieznajomej dziewczyny z drogi. – Dużo równoważnikowych zdań masz w tekście. Wielokrotnie też podmiotem jest "on". Niby wiadomo, o co chodzi, jak się człowiek zastanowi, ale tutaj pogubiłem się dokumentnie. Oddech wstrzymał "on", ktoś zszedł i wlazł do kuchni. Kto był nad kim? Nasz bezimienny on, czy ten od kroków?

 

Leokadia dowiedziała się i wyrzuciła ją z domu. W nocy zapukała do mnie, pokryta mokrym śniegiem. Mieszkała u mnie, w pokoju syna. – Znów z kontekstu się domyślam, ale wyczytać można, że to Leosia poszła przez śnieg pukać do sąsiadów…

 

– Sama wskazała milicji, gdzie je zakopała.

– Nie możesz sprzedać tego domu – powiedziała nagle. – Nie wierz w to, co ludzie gadają. O tych widziadłach.

(to jak rozumiem mówi ta sama osoba. Nie powinno nie być rozdzielone?)

 

Ciekawy tekst, dużo epitetów które dobrze zagęszczają atmosferę. Nie bardzo zrozumiałem końcówkę… Czy rzeczywiście chodzi o tę smutno-wesołą dziewczynę-ducha i fakt, że się babsko wredne uwzięło? ;-p

 

Pozdrawiam!

@Bartkowski.robert @Kurojatka

Witam serdecznie!

Bardzo dziękuję za kontynuację dyskusji i kolejne uwagi. To dla mnie cenne, że tekst żyje w Waszych głowach i skłania do pytań – zarówno o sens fabularny, jak i konstrukcję zdań. Pozwólcie, że odniosę się do Waszych wątpliwości.

Do Roberta:

Cieszę się, że wyjaśnienie „lepkości” i metaforyki ruchu zostało przyjęte. A teraz to najważniejsze pytanie: „Dlaczego on?”.

To klasyczny dylemat w horrorze – czy zło musi być karą za winy, czy może być po prostu fatalnym zbiegiem okoliczności? W tym tekście skłaniam się ku tej drugiej, bardziej pesymistycznej opcji. Bohater nie zawinił czynem, ale stał się ofiarą „rezonansu”. Jest człowiekiem pękniętym, zmagającym się z chorobą neurologiczną i psychiczną, a przez to jego bariera ochronna przed „innym” światem jest cieńsza.

Dla "zjawy", która jest ucieleśnieniem żalu i traumy, bohater stał się idealnym naczyniem. Można to interpretować na dwa sposoby:

Podobieństwo losów: On jest adoptowany, odrzucony przez biologicznych rodziców. Dziecko Zośki zostało zabite i odrzucone. Ta „częstotliwość” odrzucenia przyciągnęła zjawę – weszła w jego życie, bo znalazła w nim tę samą nutę cierpienia.

Zło jako wirus: Nie musisz być złym człowiekiem, żeby zachorować. Wystarczy, że masz osłabioną odporność i znajdziesz się w miejscu infekcji. Bohater przyjechał do źródła zarazy (domu/lasu) w momencie największego osłabienia psychicznego. "Złe" się do niego „przykleiło” nie dlatego, że zasłużył, ale dlatego, że mógł je ponieść dalej.

Czy to sprawiedliwe? Absolutnie nie. I to chyba w horrorze przeraża najbardziej.

Do Kurojatki:

Dziękuję za wnikliwe, redaktorskie oko. Masz rację, tekst jest gęsty od elips (pominięć orzeczeń) i równoważników zdań. To celowy zabieg stylizacyjny – narracja miała oddawać rozedrganie bohatera, jego urywane myśli i stany lękowe, stąd momentami ten „brak orzeczenia” czy skrótowość (jak w przypadku kierowców, o których wspominasz).

Niemniej, granica między celowym chaosem a nieczytelnością jest cienka i zgadzam się, że w kilku wskazanych przez Ciebie miejscach mogłem ją przekroczyć:

„Obłęd (…) wypadł z auta” – celna uwaga, brzmi to dwuznacznie, choć kontekst raczej wskazuje na bohatera. Czasem autor traci dystans do tekstu i takie „kwiatki” umykają, dzięki za wskazanie!

Scena z krokami i zaimkami („On” vs „Ktoś”) – tutaj faktycznie dynamika sceny mogła wpłynąć na klarowność. Chodziło o to, że intruz był nad bohaterem, ale rozumiem, że w gąszczu zaimków czytelnik mógł poczuć się zagubiony.

Dialog o domu – tak, to ta sama osoba, mój błąd edytorski przy łamaniu tekstu.

Co do finału – tak jak pisałem Robertowi, to nie tyle złośliwość ducha, co jego natura. Zjawa nie jest „wredna” w ludzkim rozumieniu, ona jest jak pasożyt żerujący na smutku. Znalazła żywiciela, który właśnie myślał, że uciekł, więc ujawniła się w momencie jego pozornego tryumfu.

Jeszcze raz dziękuję Wam za czas poświęcony na czytanie i analizę.

Pozdrawiam serdecznie!

Zło jako wirus: Nie musisz być złym człowiekiem, żeby zachorować. Wystarczy, że masz osłabioną odporność i znajdziesz się w miejscu infekcji. Bohater przyjechał do źródła zarazy (domu/lasu) w momencie największego osłabienia psychicznego. "Złe" się do niego „przykleiło” nie dlatego, że zasłużył, ale dlatego, że mógł je ponieść dalej.

Czy to sprawiedliwe? Absolutnie nie. I to chyba w horrorze przeraża najbardziej.

Cóż, całkiem ciekawe podejście. Faktycznie ta kara niezawiniona, rodem z antycznych tekstów, ma tutaj w tym wszystkim nawet sens. I doprawdy przeraża.

 

To dla mnie cenne, że tekst żyje w Waszych głowach i skłania do pytań

I to w tym całym pisaniu najważniejsze!

 

Pozdrawiam serdecznie!!!

Czołem Anonimie!

Właściwie nie trzeba powtarzać tytułu na początku – Portal robi to automatycznie.

 

Upał był oblepiający, lepki jak gorączka.

Widzę Twoje wyjaśnienie do tego, ale niestety mnie ono nie przekonuje. Dalej wybija mi się tu powtórzenie i niejasna, a na pewno nieplastyczna metafora.

Gdyby nie pośpiech, ta pojawiająca się ostatnio chęć, by wcisnąć pedał gazu i skierować auto w najbliższe drzewo, nie wisiałaby nad nim jak ciemna chmura.

To zdanie również jest dla mnie troszku niejasne. To znaczy, że pośpiech sprawiał, że nie miał myśli samobójczych? Po prostu podwójne zaprzeczenie gubi. Acz widzę w toku czytania, że tych metafor jest w ogóle dużo. Nie wszystkie są dla mnie w punkt, ale tworzą klimat, nie zaprzeczę. Pod warunkiem, że Twoim celem było troszkę zagmatwać.

 

Taka sama jest moja refleksja odnośnie wątku dziewczyny i schorzenia bohatera. Nie łączy się to dla mnie w pełni, trochę przeplata w sposób nie do końca zrozumiały. Ale ponownie, może tak miało być, bo siedzimy w głowie chorego psychicznie. Z tego tylko wybija nieco określenie “człowiek”. Nie przepadam za narracją pierwszoosobową, ale być może tutaj byłaby ona lepsze.

 

Wyszedł tak naprawdę taki thriller psychologiczny bardziej niż horror – łatwo byłoby skręcić w stronę tego drugiego, ale chyba świadomie Anonimie tegoż nie uczyniłeś/(łaś).

 

Był to trochę przyduszający tekst, z tymi wszystkim opisami i metaforami, ale to właśnie traktuję jako równorzędną część doświadczenia. I tym mnie kupiłeś/łaś!

 

Klikam do Biblioteki, a co!

Pozdrawiam!

Witam! Dzię­ku­ję za wni­kli­we uwagi i przede wszyst­kim – za Bi­blio­te­kę! Od­no­sząc się do Two­ich spo­strze­żeń: 1. "Lepka gorączka": Cza­sem granica mię­dzy pla­stycz­no­ścią a ewentualnym prze­kom­bi­no­wa­niem jest cien­ka i za­le­ży od subiek­tyw­ne­go od­bioru czy­tel­ni­ka. Sza­nu­ję, że u Cie­bie wy­wo­ła­ła zgrzyt. 2. Zda­nie z po­dwój­nym prze­cze­niem: Cho­dzi­ło do­kład­nie o to, co wy­dedu­ko­wa­łeś – po­śpiech (stres, na­pię­cie) był ka­ta­li­za­to­rem dla au­to­de­struk­cyj­nych myśli. Gdy­by je­chał wol­niej, spo­koj­niej, ta „ciem­na chmu­ra” by się nie po­ja­wi­ła. Zgo­dzę się, że skład­nia mo­gła wy­bić z rytmu czy­ta­nia. 3. Nar­ra­cja i „czło­wiek”: To bar­dzo cie­ka­wa uwa­ga. Zależało mi na trze­ciej oso­bie wła­śnie po to, by uzy­skać efekt wy­ob­co­wa­nia. Bo­ha­ter ma pro­ble­my psy­chicz­ne, cza­sa­mi pa­trzy na sie­bie trochę „z zew­nątrz”, jak na obcy byt („czło­wiek za kie­row­ni­cą”), co miało po­głę­bić dy­stans do rze­czy­wi­sto­ści. Pierw­sza osoba mo­gła­by być zbyt bez­po­śred­nia, choć pew­nie bar­dziej emo­cjo­nal­na. 4. Kli­mat i gatunek: Jeśli ta gę­stość i na­tłok me­ta­for spra­wi­ły, że po­czu­łeś stan umy­słu bo­ha­te­ra, to cel został osią­gnię­ty. A czy to hor­ror, czy thril­ler psy­cho­lo­gicz­ny? Gra­ni­ca jest płyn­na, a Two­ja dia­gno­za bar­dzo traf­na. Jesz­cze raz dzię­ki za po­świę­co­ny czas i kredyt za­ufa­nia w po­sta­ci Bi­blio­te­ki! Po­zdra­wiam!

Anonimie

Bohater ma problemy psychiczne, czasami patrzy na siebie trochę „z zewnątrz”, jak na obcy byt („człowiek za kierownicą”), co miało pogłębić dystans do rzeczywistości. Pierwsza osoba mogłaby być zbyt bezpośrednia, choć pewnie bardziej emocjonalna.

Bardzo sensowna uwaga, przekonuje.

 

Jeszcze raz gratuluję publikacji i pozdrawiam!

Szkoda że nie naniosłeś poprawek wynikających z komentarzy, bo potykam się o te same błędy, co poprzednicy. 

 

– Co za bzdurna nazwa – zasyczał. Babcia, a raczej matka człowieka, który go adoptował, zawsze tak mówiła, nie szafka nocna, tylko właśnie nakastlik. I jedno, i drugie mu zostawiła. To i tę ruinę, do której znowu musiał jechać.

Zrzuciłabym babcię do kolejnego akapitu, bo chwilę myślałam w jaki sposób stanowi ona didaskalia do wypowiedzi. 

 

Jednak kolejne godziny na gminnych drogach były piekłem, które właśnie przekraczało próg bólu.

Powiedzenie, że piekło przekracza prób bólu, jest nietrafne. To jakbyś powiedział, że osiągnął uniesienie, lekkiego zadowolenia. 

 

– Dość! – jęknął, skręcając w najbliższą dróżkę prowadzącą w głąb gęstego, ocienionego lasu.

Czym ocieniony był las? A może był cienisty?

 

 

– Rozum ci odebrało?! Stać tak na środku drogi?! – wrzeszczał, ale nerwy i huk ulewy zdusiły jego głos.

Huk ulewy ok, ale czemu nerwy?

 

– Wsiadaj, podwiozę cię – objął ją i poprowadził do auta.

Błędny zapis dialogu. Tu masz poradnik: https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

Już się miałam czepiać zbędnego upału, ale zgrabnie domknąłeś. 

 

Fajny pomysł, technicznie trzeba nieco jeszcze poćwiczyć. Słuchaj rad i nanoś popraweczki. 

 

 

 

 

 

Witam!

Bardzo uprzejmie dziękuję za komentarz, po kilku wcześniejszych, interpretacyjnych dyskusjach.

Na wstępie pozwolę sobie odnieść się do kwestii, którą poruszyłaś na samym początku: braku naniesionych poprawek. To nie wynik ignorancji czy pychy. Traktuję opublikowany tekst jako zamknięty rozdział, swego rodzaju "zapis chwili". Wszystkie komentarze, a zwłaszcza te tak konstruktywne jak powyższy, są dla mnie bezcenne i lądują w notatniku "Nigdy więcej tak nie rób", procentując w kolejnych tekstach. Forum to dla mnie coś jak galeria, nie warsztat – dzieło wisi, a dyskusja toczy się obok.

Twoje uwagi są niezwykle trafne:

Zapis dialogu: Mój błąd, bez dwóch zdań. Dziękuję za link. Czasem w ferworze pisania podstawy ulatują najszybciej.

"Piekło przekraczające próg bólu": logiczna niezręczność! Cienka jest granica między poetycką próbą oddania eskalacji cierpienia a semantycznym absurdem.

"Nerwy zdusiły głos": moja narracyjna intencja (wewnętrzna blokada wynikająca ze stresu) mogła zostać przykryta przez dosłowność i zabrzmieć niefortunnie w połączeniu z zewnętrznym hałasem. Twoje pytanie pokazuje, że zabrakło tu precyzji.

Niezmiernie cieszę się, że pomimo tych technicznych "potykaczy", które słusznie wytknęłaś, zamysł fabularny znalazł Twoje uznanie.

Jeszcze raz dziękuję za Twój czas i te cenne "popraweczki" w formie rad.

Pozdrawiam serdecznie!

Nowa Fantastyka